Namiot Tańczącej Żmii
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Namiot Tańczącej Żmii
Niewątpliwie najbardziej orientalna spośród wszystkich atrakcji; przy dźwiękach dalekowschodniej muzyki przepiękne i uwodzicielskie tancerki wykonują swoje pokazy wraz z pełzającymi wśród nich grzechotnikami - ponoć Żmija w nazwie nie odnosi się do węży, a do najstarszej z nich, znanej jako lady Naehri, która ponoć odpowiada zarówno za choreografię, jak i za zaklinanie węży - jak to robi, pozostaje tajemnicą areny, ale ludzie zwykli szeptać, że są wśród nich wężouste kobiety.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:19, w całości zmieniany 1 raz
Kto jak kto, ale po wyczerpującym tygodniu, ja na pewno zasługuję na bakacje. Albo chociaż weekend pod palmą - naprawdę staram się nie grymasić. Pięć dni chodzenia jak w zegarku szmaci mnie bardziej niż trzydniowy alkoholowy cug. Wstawanie przed ósmą przyprawia mi wielkie wory pod oczami, a pilne doglądanie buchalterii darowuje ból pleców i przeraźliwe skrzypienie stawów. Starość nie radość, śmiech to zdrowie, gdzie kupię laskę, dobrzy panowie?
Trochę plotę bzdury, poruszam się wciąż sprawnie, a pewnych szczególnych okolicznościach i lepiej od młodzieniaszków, których nie niepokoi łupanie w krzyżu tudzież stygnące kończyny, ale prawda jest taka, że lubię trochę ponarzekać na swój los. Mam mentalność babuszki z niższych sfer i aż świerzbi mnie gen odkrywcy, by prześledzić genealogię Lestrange'ów, przemaglować historię wzdłuż i wszerz i upewnić się, czy gdzieś po drodze nie pojawiła się jakaś mugolska naleciałość, odpowiadająca, cóż, za mnie. Kiedyś zaczytywałem się we francuskich deterministach, ale nie odnalazłem w tym prawdy - tak jak i realizmu u Flauberta, acz wciąż zostaje kwestia przesiąknięcia ideami wyniesionymi z domu i wychowaniem. Z jednej strony surowym, z drugiej - całkowicie bezstresowym, bo pozwalano mi na wiele, a rodzice ostateczny głos mieli naprawdę rzadko. Mniejsza zresztą o to, czas cieszyć się wolnym. Ekscytuję się jak uczeń Hogwartu, wyczekujący wyprawy do Hogsmead, z tym że na mnie czekają atrakcje atrakcyjniejsze od kremowego piwa i ślimaków-gumiaków. Zanim wychodzę na miasto zapobiegawczo zmieniam ubranie, na nieco bardziej wytarte i niepozorne od mego zwyczajowego stroju. Na takie okazje trzymam w szafie kilka kompletów starych szat. Nie sądzę co prawda, że ta konspiracja jest niezbędna, ale jakiegoż dreszczyku dodaje. Mogę poczuć się jak Dorian Gray już z solidną porcją grzechu za uszami, planujący swoje wycieczki na ciemną stronę Londynu. Obieram zresztą ten sam kierunek portowych pieleszy z identycznie przyświecającą mi myślą znudzonego dandysa. Zabawa i piękno, spełnienie - choć to akurat dla mnie przybiera inny wymiar. Prędzej ucieszę się z ruiny przyjaciela (to akurat nasza cecha wspólna) niż z portowej panienki za pieniądze. Inna sprawa, gdy taka sama poda mi rękę, bo to, może i w oklepany sposób, ale jednak, skopie pewne społeczne zasady, po których z oszczędnym zamiłowaniem sam depczę.
Dziś nie bawię się sam. Dziś bawię się z druhem z dawnych lat. Czeka pod latarnią rzucającą rozhuśtane, drżące żółte światło i kopci papierosa. Nie chcę być gorszy i wyjmuję moje Jerelle. Póki co wszystko na legalu. Noc jeszcze młoda. Korci mnie, żeby zakraść się Goyle'a od tyłu i rzucić mu się na plecy w geście jakże entuzjastycznego powitania, lecz coś mi podpowiada, że to nie najlepszy pomysł. Dlatego, że w dłoni mam fajkę. Jeszcze bym mu płaszcz podpalił. Piromanii na swoim koncie nie mam.
Podchodzę więc do niego ot tak, krokiem jak najbardziej każualowym i chwytam jego wielką łapę, żeby nią potrząsnąć.
-Ty już coś? - pytam, bo ja i owszem. Tak na wszelki wypadek, jakby wygonili nas z baru o pierwszej, co nie raz mi się zdarzało. W razie czego mam piersiówkę, gdyby Caelan zechciał się właściwie rozgrzać - ile z tego, co pokazują już widziałeś? - zagaduję, pakując się do niepozornej skrzyni, by chwilę później znaleźć się po drugiej stronie, w świecie kobiet noszących nawet nie spodnie, a brody. Z jednego z namiotów słyszę dźwięki muzyki - rozpoznaję flet, jakieś dzwonki, grzechotki (?), a do moich nozdrzy dociera mocno orientalny zapach.
-Zobaczmy, co się tam dzieje - proponuję, rozpychając się między ludźmi. Sami mężczyźni - nie widzę jeszcze sceny, ale przekrój publiczności świadczy o trafnym wyborze.
Trochę plotę bzdury, poruszam się wciąż sprawnie, a pewnych szczególnych okolicznościach i lepiej od młodzieniaszków, których nie niepokoi łupanie w krzyżu tudzież stygnące kończyny, ale prawda jest taka, że lubię trochę ponarzekać na swój los. Mam mentalność babuszki z niższych sfer i aż świerzbi mnie gen odkrywcy, by prześledzić genealogię Lestrange'ów, przemaglować historię wzdłuż i wszerz i upewnić się, czy gdzieś po drodze nie pojawiła się jakaś mugolska naleciałość, odpowiadająca, cóż, za mnie. Kiedyś zaczytywałem się we francuskich deterministach, ale nie odnalazłem w tym prawdy - tak jak i realizmu u Flauberta, acz wciąż zostaje kwestia przesiąknięcia ideami wyniesionymi z domu i wychowaniem. Z jednej strony surowym, z drugiej - całkowicie bezstresowym, bo pozwalano mi na wiele, a rodzice ostateczny głos mieli naprawdę rzadko. Mniejsza zresztą o to, czas cieszyć się wolnym. Ekscytuję się jak uczeń Hogwartu, wyczekujący wyprawy do Hogsmead, z tym że na mnie czekają atrakcje atrakcyjniejsze od kremowego piwa i ślimaków-gumiaków. Zanim wychodzę na miasto zapobiegawczo zmieniam ubranie, na nieco bardziej wytarte i niepozorne od mego zwyczajowego stroju. Na takie okazje trzymam w szafie kilka kompletów starych szat. Nie sądzę co prawda, że ta konspiracja jest niezbędna, ale jakiegoż dreszczyku dodaje. Mogę poczuć się jak Dorian Gray już z solidną porcją grzechu za uszami, planujący swoje wycieczki na ciemną stronę Londynu. Obieram zresztą ten sam kierunek portowych pieleszy z identycznie przyświecającą mi myślą znudzonego dandysa. Zabawa i piękno, spełnienie - choć to akurat dla mnie przybiera inny wymiar. Prędzej ucieszę się z ruiny przyjaciela (to akurat nasza cecha wspólna) niż z portowej panienki za pieniądze. Inna sprawa, gdy taka sama poda mi rękę, bo to, może i w oklepany sposób, ale jednak, skopie pewne społeczne zasady, po których z oszczędnym zamiłowaniem sam depczę.
Dziś nie bawię się sam. Dziś bawię się z druhem z dawnych lat. Czeka pod latarnią rzucającą rozhuśtane, drżące żółte światło i kopci papierosa. Nie chcę być gorszy i wyjmuję moje Jerelle. Póki co wszystko na legalu. Noc jeszcze młoda. Korci mnie, żeby zakraść się Goyle'a od tyłu i rzucić mu się na plecy w geście jakże entuzjastycznego powitania, lecz coś mi podpowiada, że to nie najlepszy pomysł. Dlatego, że w dłoni mam fajkę. Jeszcze bym mu płaszcz podpalił. Piromanii na swoim koncie nie mam.
Podchodzę więc do niego ot tak, krokiem jak najbardziej każualowym i chwytam jego wielką łapę, żeby nią potrząsnąć.
-Ty już coś? - pytam, bo ja i owszem. Tak na wszelki wypadek, jakby wygonili nas z baru o pierwszej, co nie raz mi się zdarzało. W razie czego mam piersiówkę, gdyby Caelan zechciał się właściwie rozgrzać - ile z tego, co pokazują już widziałeś? - zagaduję, pakując się do niepozornej skrzyni, by chwilę później znaleźć się po drugiej stronie, w świecie kobiet noszących nawet nie spodnie, a brody. Z jednego z namiotów słyszę dźwięki muzyki - rozpoznaję flet, jakieś dzwonki, grzechotki (?), a do moich nozdrzy dociera mocno orientalny zapach.
-Zobaczmy, co się tam dzieje - proponuję, rozpychając się między ludźmi. Sami mężczyźni - nie widzę jeszcze sceny, ale przekrój publiczności świadczy o trafnym wyborze.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
| 20 III?
Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział lorda Lestrange'a - bo już przecież nie powoli uczącego się fachu majtka, bezimiennego szczura lądowego, który z nieznanych mu powodów postanowił zaciągnąć się na jego statek, a Francisa, potomka wynoszonych na piedestał szlachciców, opływających w dostatek błękitnokrwistych. Przez pewien czas nie mógł przyzwyczaić się do myśli, że obcował wtedy z wydelikaconym paniczykiem, nie zaś przybłędą z doków, której zamarzyło się pływać po morzach i oceanach, ba, wciąż dziwiło go, jak do tego doszło. Lecz w trakcie wspólnych podróży arystokrata dowiódł swej wartości, ratując ich nie tylko z syreniego potrzasku, ale i nabierając wprawy we wspinaniu się na maszty, ucząc żeglarskich przyśpiewek, przyswajając niepisany kodeks wilków morskich. Ile to już było lat? Prawie dekada...?
Stał pod jedną z portowych latarni, tuż przy skrzyni, w której znajdowało się przejście do areny Carringtonów. Powoli palił skręconego własnoręcznie papierosa, wodząc dookoła niezbyt zainteresowanym wzrokiem zmrużonych stale oczu; jego wieczór rozpoczął się już jakiś czas wcześniej, alkohol przyjemnie szumiał w głowie, nie tylko uprzyjemniając oczekiwanie, ale i rozgrzewając. Wszak wciąż mieli marzec, a każdy powód do wypicia kolejnej kolejki był dobry. W końcu dostrzegł go wśród nielicznych przechodniów, zmierzał wprost ku niemu, nie tak elegancki i bogaty jak na co dzień, lecz ze spojrzeniem równie wyniosłym i zblazowanym. Na zadane pytanie nie odpowiedział, zamiast tego pokiwał krótko głową, bez skrępowania przyznając się do poczynionych przygotowań. Zaciągnął się po raz ostatni, a następnie rzucił niedopałek na bruk, przydeptując go obcasem. - Niewiele. Ale słyszałem, że mają nie tylko małpy i dziwadła - burknął pod nosem, mimowolnie przypominając sobie to, o czym mówili mu chłopcy. O tancerkach wyginających się do egzotycznych rytmów, do tego z pełzającymi dookoła grzechotnikami, czy o Harfistce, wykonującej skomplikowane figury podniebnej akrobatce. - A ty, byłeś tam już? - odezwał się znowu, kiedy już wpakował się do skrzyni i ruszył za towarzyszem na teren cyrku, w mgnieniu oka przenosząc się między Londynem, a miejscem, gdzie obecnie znajdowała się arena. Wieść niosła, że jej umiejscowienie dość często ulegało zmianie - mogli być teraz dosłownie wszędzie.
Uderzyła go mnogość doznań, nie tylko dźwięków, dużo donośniejszych niż w opustoszałym porcie, nie tylko kolorowych, przyciągających oko obrazów, ale i zapachów - nęcących, hipnotyzujących, wskazujących właściwą drogę. Znów nie odpowiedział, milczeniem zgadzając się z propozycją lorda; bez trudu zaczął przepychać się przez czarodziejami różnych nacji, wytrwale podążając w kierunku namiotu, który wybrał sobie Francis. A im bliżej się znajdował, tym więcej elementów układanki zaczynało do siebie pasować. Również zdominowana przez mężczyzn widownia upewniała go w tym, co zaczął podejrzewać - że nie musieli długo szukać, a natrafili na jedną z dwóch najbardziej interesujących atrakcji.
W końcu wywalczyli sobie miejsca między jakimiś młodzikami przemawiającymi w obcym, śmiesznie brzmiącym języku; mieli stąd dobry widok na oświetlony tajemniczo środek konstrukcji, który służyć musiał za scenę. Nie było tam jednak żadnych tancerek, jeszcze nie; z rozgorączkowanych, podekscytowanych szeptów wnosił jednak, że pokaz miał się zaraz rozpocząć. - Ciekawe ile jeszcze - burknął. Wtedy jak na zawołanie harmider zaczął wygasać, gdy oczom wszystkich zgromadzonych ukazała się lady Naehri, czarownica już nie pierwszej młodości, lecz wciąż intrygującą, zasługującą na podziw - i pożądanie. Po krótkim wstępie na scenie pojawiło się więcej kobiet w kusych, igrających z wyobraźnią strojach, a wśród nich i osławione grzechotniki, dodające pokazowi pikanterii.
Caelan odchrząknął cicho, na chwilę zapominając o papierosach, alkoholu czy suszu z grzybów, który trzymał w kieszeni płaszcza, zapominając o wszystkim; kątem oka spojrzał ku twarzy Francisa - i co, czy takie atrakcje były odpowiednio ciekawe dla panicza Lestrange'a?
Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział lorda Lestrange'a - bo już przecież nie powoli uczącego się fachu majtka, bezimiennego szczura lądowego, który z nieznanych mu powodów postanowił zaciągnąć się na jego statek, a Francisa, potomka wynoszonych na piedestał szlachciców, opływających w dostatek błękitnokrwistych. Przez pewien czas nie mógł przyzwyczaić się do myśli, że obcował wtedy z wydelikaconym paniczykiem, nie zaś przybłędą z doków, której zamarzyło się pływać po morzach i oceanach, ba, wciąż dziwiło go, jak do tego doszło. Lecz w trakcie wspólnych podróży arystokrata dowiódł swej wartości, ratując ich nie tylko z syreniego potrzasku, ale i nabierając wprawy we wspinaniu się na maszty, ucząc żeglarskich przyśpiewek, przyswajając niepisany kodeks wilków morskich. Ile to już było lat? Prawie dekada...?
Stał pod jedną z portowych latarni, tuż przy skrzyni, w której znajdowało się przejście do areny Carringtonów. Powoli palił skręconego własnoręcznie papierosa, wodząc dookoła niezbyt zainteresowanym wzrokiem zmrużonych stale oczu; jego wieczór rozpoczął się już jakiś czas wcześniej, alkohol przyjemnie szumiał w głowie, nie tylko uprzyjemniając oczekiwanie, ale i rozgrzewając. Wszak wciąż mieli marzec, a każdy powód do wypicia kolejnej kolejki był dobry. W końcu dostrzegł go wśród nielicznych przechodniów, zmierzał wprost ku niemu, nie tak elegancki i bogaty jak na co dzień, lecz ze spojrzeniem równie wyniosłym i zblazowanym. Na zadane pytanie nie odpowiedział, zamiast tego pokiwał krótko głową, bez skrępowania przyznając się do poczynionych przygotowań. Zaciągnął się po raz ostatni, a następnie rzucił niedopałek na bruk, przydeptując go obcasem. - Niewiele. Ale słyszałem, że mają nie tylko małpy i dziwadła - burknął pod nosem, mimowolnie przypominając sobie to, o czym mówili mu chłopcy. O tancerkach wyginających się do egzotycznych rytmów, do tego z pełzającymi dookoła grzechotnikami, czy o Harfistce, wykonującej skomplikowane figury podniebnej akrobatce. - A ty, byłeś tam już? - odezwał się znowu, kiedy już wpakował się do skrzyni i ruszył za towarzyszem na teren cyrku, w mgnieniu oka przenosząc się między Londynem, a miejscem, gdzie obecnie znajdowała się arena. Wieść niosła, że jej umiejscowienie dość często ulegało zmianie - mogli być teraz dosłownie wszędzie.
Uderzyła go mnogość doznań, nie tylko dźwięków, dużo donośniejszych niż w opustoszałym porcie, nie tylko kolorowych, przyciągających oko obrazów, ale i zapachów - nęcących, hipnotyzujących, wskazujących właściwą drogę. Znów nie odpowiedział, milczeniem zgadzając się z propozycją lorda; bez trudu zaczął przepychać się przez czarodziejami różnych nacji, wytrwale podążając w kierunku namiotu, który wybrał sobie Francis. A im bliżej się znajdował, tym więcej elementów układanki zaczynało do siebie pasować. Również zdominowana przez mężczyzn widownia upewniała go w tym, co zaczął podejrzewać - że nie musieli długo szukać, a natrafili na jedną z dwóch najbardziej interesujących atrakcji.
W końcu wywalczyli sobie miejsca między jakimiś młodzikami przemawiającymi w obcym, śmiesznie brzmiącym języku; mieli stąd dobry widok na oświetlony tajemniczo środek konstrukcji, który służyć musiał za scenę. Nie było tam jednak żadnych tancerek, jeszcze nie; z rozgorączkowanych, podekscytowanych szeptów wnosił jednak, że pokaz miał się zaraz rozpocząć. - Ciekawe ile jeszcze - burknął. Wtedy jak na zawołanie harmider zaczął wygasać, gdy oczom wszystkich zgromadzonych ukazała się lady Naehri, czarownica już nie pierwszej młodości, lecz wciąż intrygującą, zasługującą na podziw - i pożądanie. Po krótkim wstępie na scenie pojawiło się więcej kobiet w kusych, igrających z wyobraźnią strojach, a wśród nich i osławione grzechotniki, dodające pokazowi pikanterii.
Caelan odchrząknął cicho, na chwilę zapominając o papierosach, alkoholu czy suszu z grzybów, który trzymał w kieszeni płaszcza, zapominając o wszystkim; kątem oka spojrzał ku twarzy Francisa - i co, czy takie atrakcje były odpowiednio ciekawe dla panicza Lestrange'a?
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Morgan Lynch. Tak się przedstawiam ponad dziesięć lat temu kiedy po raz pierwszy wchodzę chwiejnym krokiem po niepewnym trapie na pokład statku Goyle'a. Debil ze mnie do kwadratu: mam szansę podpaść za bezczelność jeszcze przed odbiciem od brzegu i pobić wszelkie rekordy jeśli chodzi o prędkość rozsierdzenia kapitana. Zwalam winę na rodziców, szczerze, nie wpojono mi, że warto dbać o takie błahostki. Nauka kaligrafii i owszem, ale o podstawach funkcjonowania pośród ludzi zapomnieli choćby napomknąć. Przynajmniej dobry humor mnie się trzyma - tak mniej więcej do pierwszego polecenia, które otrzymuję. Ile psioczę na Caelana, można sobie tylko wyobrazić; wszystkie inwektywy jakich używam i wymyślam na moje własne potrzeby wypełniłyby pewnie wcale nie taką chudą książkę. Dobrze, że nigdy nie słyszał, jak kazałem mu udławić się bebechami krakena czy coś w ten deseń (przy czym to i tak były przekleństwa z gatunku tych lajtowych), bo pewnie wysadziłby mnie na jakiejś opuszczonej kamienistej wyspie z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. No, ja bym tak zrobił na jego miejscu. Wilki morskie nie pierdolą się w tańcu, trzeba mieć twarde... hm, plecy, a nie...
Dość, że jego tresurę - bardziej opresyjną niż rodzicielska - przeżywam i to w dobrym zdrowiu, a na stałym lądzie rozstajemy się już prawie po bratersku. Brata nie mam, ale wyobrażam sobie, że tak to właśnie wygląda.
No i coś w tym jest, skoro raz po raz lądujemy razem a to w tawernie, jak za starych czasów, a raz na wyścigach, obstawiając konie i kobiety. Zazdroszczę Caelanowi potwornie jego niezależności do czego głośno się przyznaję, odkąd upity w sztok płakałem mu na ramieniu nad swym ciężkim losem małego księcia, naprawdę nie mam się już czego wstydzić. Wzdrygam się lekko, coś chyba mówiliśmy, że nie będziemy do tego wracać, dobrze, że tak wieje. Odruch zgonię po prostu na wyjątkowo przenikliwy wiatr, wydymający poły mej szaty i szarpiący chustę, którą się owinąłem.
-Czuję - mruczę z przekąsem, gdy stoję już na tyle blisko Goyle'a, by w nozdrza uderzyła mnie woń alkoholu. Niucham wkoło jego płaszcza - ugh - cuchniesz jak gorzelnia - stwierdzam z dezaprobatą, choć mi też daleko do pierwszej świeżości. Inna sprawa, że nieważne czy to wtorek czy środa, ja zawsze jestem raczej sobotni.
-Czyli co takiego mają? - drążę, bo kompletnie nie wiem, czego się spodziewać. W cyrku jeszcze mnie nie było. Niektóre atrakcje są dla mnie wciąż obce, a jestem, kurwa, dorosłym facetem, który nie wie o ich istnieniu. Oto efekt podziałów klasowych. Na szczęście dane mi było zasmakować zakazanych owoców z różnych drzew (pierwszy człowiek przy mnie wymięka), z różnych pieców chleb jadłem (tak się ponoć mówi). Długi łańcuch na szyi czasem coś podzwoni i poszczęka, ale generalnie, da się żyć.
-Nie. Z przyjaciółmi chodzimy do opery, a potem na kremówki - mówię, przewracając oczami. Tak to właśnie wygląda, ewentualnie, gdy ktoś chce zaszaleć, to zmieniamy kolejność zdarzeń i jemy deser przed obiadem. Taki badass jak ja to nawet czasem skipuje danie główne.
Ale tutaj nawet o tym nie myślę. Oblizuję się za to dyskretnie, bo czuję uderzające do głowy zapachy, a niosąca się echem muzyka tak dobrze współgra z korzenną wonią, że sam robię się półpłynny - kotwiczę w innym świecie. Moje nogi są jednocześnie ciężkie jak z ołowiu, a z drugiej strony, nigdy nie miałem poczucia takiej lekkości. Obca przestrzeń miesza mi w mózgu, rzeczywistość traci na ostrości, ach, no tak, mam winowajcę. Wypite wińsko się odzywa. Także w moim pęcherzu.
-Chcę już - syczę, przestępując z nogi na nogę, nieźle zirytowany niefortunnością pilnością tej potrzeby fizjologicznej. Nie chcę stąd wychodzić, ale nie odleję się przecież przy ludziach. Dżizys.
-Ożesztyjaciękręcę - wydobywam z siebie jednym tchem i tracę zainteresowanie stanem mojego pęcherza. Scena i kobiety na niej wabią mnie w pułapkę. Znam ja dobrze te wszystkie sztuczki, obserwowałem syreny, obserwowałem moją małą siostrzyczkę, ale orientalne tancerki prezentują swe wdzięki jeszcze inaczej. Ostrzej i wulgarniej, przy czym wydaje mi się, że jeśli wyciągnę ku nim dłoń to prędzej ją stracę, niż któraś mnie dotknie. Widzę fragmenty ciał natartych błyszczącymi olejkami, przed oczami mam koraliki i pióra ze skąpych przyodziewków, w uszach dzwonią mi grzechotki i bębny. Kobiety warte grzechu, ba, warte utraty dłoni - posiadam przecież dwie. Ich ruch wprowadza mnie w otępienie, łuk bioder, poruszające się piersi, włosy falujące do rytmu tej przedziwnej muzyki, wpadam w trans i marzę, by się z niego nie budzić. Pośród tego nierządu, omdlewających chłopców i ponurego - jak zwykle z jego twarzy ciężko mi cokolwiek rozszyfrować - Caelana, wiją się węże, a wraz z nimi, lady Naehri. Łapię na moment spojrzenie jej czarnych oczu i zastygam, jak zamieniony w kamień. Psiakość, spotykam Meduzę.
Dość, że jego tresurę - bardziej opresyjną niż rodzicielska - przeżywam i to w dobrym zdrowiu, a na stałym lądzie rozstajemy się już prawie po bratersku. Brata nie mam, ale wyobrażam sobie, że tak to właśnie wygląda.
No i coś w tym jest, skoro raz po raz lądujemy razem a to w tawernie, jak za starych czasów, a raz na wyścigach, obstawiając konie i kobiety. Zazdroszczę Caelanowi potwornie jego niezależności do czego głośno się przyznaję, odkąd upity w sztok płakałem mu na ramieniu nad swym ciężkim losem małego księcia, naprawdę nie mam się już czego wstydzić. Wzdrygam się lekko, coś chyba mówiliśmy, że nie będziemy do tego wracać, dobrze, że tak wieje. Odruch zgonię po prostu na wyjątkowo przenikliwy wiatr, wydymający poły mej szaty i szarpiący chustę, którą się owinąłem.
-Czuję - mruczę z przekąsem, gdy stoję już na tyle blisko Goyle'a, by w nozdrza uderzyła mnie woń alkoholu. Niucham wkoło jego płaszcza - ugh - cuchniesz jak gorzelnia - stwierdzam z dezaprobatą, choć mi też daleko do pierwszej świeżości. Inna sprawa, że nieważne czy to wtorek czy środa, ja zawsze jestem raczej sobotni.
-Czyli co takiego mają? - drążę, bo kompletnie nie wiem, czego się spodziewać. W cyrku jeszcze mnie nie było. Niektóre atrakcje są dla mnie wciąż obce, a jestem, kurwa, dorosłym facetem, który nie wie o ich istnieniu. Oto efekt podziałów klasowych. Na szczęście dane mi było zasmakować zakazanych owoców z różnych drzew (pierwszy człowiek przy mnie wymięka), z różnych pieców chleb jadłem (tak się ponoć mówi). Długi łańcuch na szyi czasem coś podzwoni i poszczęka, ale generalnie, da się żyć.
-Nie. Z przyjaciółmi chodzimy do opery, a potem na kremówki - mówię, przewracając oczami. Tak to właśnie wygląda, ewentualnie, gdy ktoś chce zaszaleć, to zmieniamy kolejność zdarzeń i jemy deser przed obiadem. Taki badass jak ja to nawet czasem skipuje danie główne.
Ale tutaj nawet o tym nie myślę. Oblizuję się za to dyskretnie, bo czuję uderzające do głowy zapachy, a niosąca się echem muzyka tak dobrze współgra z korzenną wonią, że sam robię się półpłynny - kotwiczę w innym świecie. Moje nogi są jednocześnie ciężkie jak z ołowiu, a z drugiej strony, nigdy nie miałem poczucia takiej lekkości. Obca przestrzeń miesza mi w mózgu, rzeczywistość traci na ostrości, ach, no tak, mam winowajcę. Wypite wińsko się odzywa. Także w moim pęcherzu.
-Chcę już - syczę, przestępując z nogi na nogę, nieźle zirytowany niefortunnością pilnością tej potrzeby fizjologicznej. Nie chcę stąd wychodzić, ale nie odleję się przecież przy ludziach. Dżizys.
-Ożesztyjaciękręcę - wydobywam z siebie jednym tchem i tracę zainteresowanie stanem mojego pęcherza. Scena i kobiety na niej wabią mnie w pułapkę. Znam ja dobrze te wszystkie sztuczki, obserwowałem syreny, obserwowałem moją małą siostrzyczkę, ale orientalne tancerki prezentują swe wdzięki jeszcze inaczej. Ostrzej i wulgarniej, przy czym wydaje mi się, że jeśli wyciągnę ku nim dłoń to prędzej ją stracę, niż któraś mnie dotknie. Widzę fragmenty ciał natartych błyszczącymi olejkami, przed oczami mam koraliki i pióra ze skąpych przyodziewków, w uszach dzwonią mi grzechotki i bębny. Kobiety warte grzechu, ba, warte utraty dłoni - posiadam przecież dwie. Ich ruch wprowadza mnie w otępienie, łuk bioder, poruszające się piersi, włosy falujące do rytmu tej przedziwnej muzyki, wpadam w trans i marzę, by się z niego nie budzić. Pośród tego nierządu, omdlewających chłopców i ponurego - jak zwykle z jego twarzy ciężko mi cokolwiek rozszyfrować - Caelana, wiją się węże, a wraz z nimi, lady Naehri. Łapię na moment spojrzenie jej czarnych oczu i zastygam, jak zamieniony w kamień. Psiakość, spotykam Meduzę.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Niepochlebny komentarz paniczyka po prostu zignorował, nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą; wierzył, że lord Lestrange miał tendencję do przesady, jak zapewne wielu innych, rozpuszczonych przez przepych szlachciców. Nie był pewien, co nim kierowało, gdy postanowił zaciągnąć się na łajbę - podskórne pragnienie niezależności? - lecz lekcję tę powinien zapamiętać na długie lata. Zyskał dzięki niej nową perspektywę, niedostępną dla większości wychowywanych pod kloszem arystokratów. Poza tym, sam nie wyglądał szczególnie wytwornie, zaś Goyle znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że z pewnością i on nie czekał do tej godziny w abstynencji, łyknął już sobie jakiegoś drogiego alkoholu czy wypalił rozluźniającą mieszankę niezbyt legalnych ziół.
- Zobaczysz - odpowiedział tylko, nim jeszcze przekroczyli granicę między wilgotnym, zasnutym mgłą Londynem a tętniącą życiem areną Carringtonów, światem cyrkowych dziwów. Wzruszył ramionami, nie zamierzając wikłać się w dyskusję na temat opery czy kremówek, najwidoczniej trafił w czuły punkt. Niewiele później, wiedzeni niezawodnym męskim instynktem, znaleźli się w osławionym namiocie Tańczącej Żmii. Nie musieli długo, a na scenie pojawiły się niewiasty kuszące wyćwiczonymi, nasmarowanymi olejkami ciałami, egzotycznym przyodziewkiem, śmiałymi ruchami bioder. Powietrze wibrowało od dalekowschodnich, przyśpieszających bieg krwi melodii; co prawda daleko im było do pierwotnych norweskich rytmów, lecz i tak poruszały czułą strunę, przypominały Goyle'owi o istnieniu tego, co tak starannie skrywał za kolejnymi murami. Jego spojrzenie pociemniało w reakcji na wdzięki wijących się na scenie gwiazd wieczoru, ich hipnotyzujące tańce, zachęcające uśmiechy. Tego właśnie potrzebował, by zapomnieć o troskach dnia codziennego, portowej walce o przetrwanie, malutkim, drącym się wniebogłosy dziecku i rycerskich powinnościach, z których wywiązywali się ostatnimi czasy nie najlepiej - alkoholu, diablego ziela i kobiety. Na to ostatnie musiał jeszcze poczekać.
Nie odzywał się, całkowicie oddając się uważnej obserwacji czarownic i popuszczaniu wodzy wyobraźni. Choć przyszli tu we dwójkę, towarzyszyły im całe zastępy równie przejętych mężczyzn, to każdy z nich przeżywał ten występ w samotności. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło - dwie minuty, a może kwadrans? - kiedy umiejętnie budowane napięcie osiągnęło punkt krytyczny. Muzyka przyśpieszyła, tak samo jak i ruchy poowijanych wężami tancerek; do dźwięków bębnów, tamburynów i grzechotek dołączył melodyjny, to wznoszący się, to opadający śpiew. Niewiele później nastąpił nagły, pozostawiający z uczuciem niedosytu koniec.
Wtedy też Caelan wybudził się z transu, z pewnym rozdrażnieniem spoglądając za niknącymi w mroku akrobatkami, później zaś - ku twarzy towarzysza. Wyglądało na to, że może i Lestrange obcował z ekskluzywnymi kurtyzanami na co dzień, ktoś mógłby pomyśleć, że ma dosyć tego typu pokazów kuszenia, najwidoczniej jednak atrakcje cyrku Carringtonów robiły wrażenie i na nim. - Próbujemy dostać się na tyły, Morgan? - wypalił ni stąd, ni zowąd, swe zapytanie wypowiadając gardłowym, przytłumionym głosem. Mogli czekać na kolejny występ, o ile takowy miał nastąpić, lecz przecież i on nie gwarantowałby spełnienia. Przynajmniej nie jemu. Chciał obejrzeć te piękności z bliska, nawet jeśli mieli napytać sobie w ten sposób biedy.
- Zobaczysz - odpowiedział tylko, nim jeszcze przekroczyli granicę między wilgotnym, zasnutym mgłą Londynem a tętniącą życiem areną Carringtonów, światem cyrkowych dziwów. Wzruszył ramionami, nie zamierzając wikłać się w dyskusję na temat opery czy kremówek, najwidoczniej trafił w czuły punkt. Niewiele później, wiedzeni niezawodnym męskim instynktem, znaleźli się w osławionym namiocie Tańczącej Żmii. Nie musieli długo, a na scenie pojawiły się niewiasty kuszące wyćwiczonymi, nasmarowanymi olejkami ciałami, egzotycznym przyodziewkiem, śmiałymi ruchami bioder. Powietrze wibrowało od dalekowschodnich, przyśpieszających bieg krwi melodii; co prawda daleko im było do pierwotnych norweskich rytmów, lecz i tak poruszały czułą strunę, przypominały Goyle'owi o istnieniu tego, co tak starannie skrywał za kolejnymi murami. Jego spojrzenie pociemniało w reakcji na wdzięki wijących się na scenie gwiazd wieczoru, ich hipnotyzujące tańce, zachęcające uśmiechy. Tego właśnie potrzebował, by zapomnieć o troskach dnia codziennego, portowej walce o przetrwanie, malutkim, drącym się wniebogłosy dziecku i rycerskich powinnościach, z których wywiązywali się ostatnimi czasy nie najlepiej - alkoholu, diablego ziela i kobiety. Na to ostatnie musiał jeszcze poczekać.
Nie odzywał się, całkowicie oddając się uważnej obserwacji czarownic i popuszczaniu wodzy wyobraźni. Choć przyszli tu we dwójkę, towarzyszyły im całe zastępy równie przejętych mężczyzn, to każdy z nich przeżywał ten występ w samotności. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło - dwie minuty, a może kwadrans? - kiedy umiejętnie budowane napięcie osiągnęło punkt krytyczny. Muzyka przyśpieszyła, tak samo jak i ruchy poowijanych wężami tancerek; do dźwięków bębnów, tamburynów i grzechotek dołączył melodyjny, to wznoszący się, to opadający śpiew. Niewiele później nastąpił nagły, pozostawiający z uczuciem niedosytu koniec.
Wtedy też Caelan wybudził się z transu, z pewnym rozdrażnieniem spoglądając za niknącymi w mroku akrobatkami, później zaś - ku twarzy towarzysza. Wyglądało na to, że może i Lestrange obcował z ekskluzywnymi kurtyzanami na co dzień, ktoś mógłby pomyśleć, że ma dosyć tego typu pokazów kuszenia, najwidoczniej jednak atrakcje cyrku Carringtonów robiły wrażenie i na nim. - Próbujemy dostać się na tyły, Morgan? - wypalił ni stąd, ni zowąd, swe zapytanie wypowiadając gardłowym, przytłumionym głosem. Mogli czekać na kolejny występ, o ile takowy miał nastąpić, lecz przecież i on nie gwarantowałby spełnienia. Przynajmniej nie jemu. Chciał obejrzeć te piękności z bliska, nawet jeśli mieli napytać sobie w ten sposób biedy.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mrukliwy Caelan to nie mój typ. Najogólniej rzecz biorąc, w dobieraniu towarzystwa jestem wybredny, choć to wybrzydzanie (o dziwo) nie haczy ani trochę o rodzinne konotacje. No, może trochę. Tylko trochę. Moich ludzi jednak nie ma, więc jebać ich. To nie tak, że Goyle jest drugim strzałem, takim wyjściem awaryjnym i zapasową miotłą: to tylko temperament. Na morzu czas płynie inaczej, dni liczy się odwrotnie, zabawa to wszystko, co traci znamiona pracy, więc w najlepsze wsiąka się w tą iluzoryczną rzeczywistość, oderwaną tak bardzo, jak tylko się da od rytmu na ziemi. Stawiając stopę na stałym, brytyjskim lądzie czułem się, jakbym zrywał dawno przyklejony plaster. Boleśnie, razem z opatrunkiem usuwając warstwę włosów i skóry przyrosłej już i przywykłej do gazy. Jestem jakiś inny, niż wtedy, gdy szarżowałem na olinowaniu i czyściłem srebra w kapitańskiej kajucie, więc i Caelanowi wybaczam tą zmianę. Co nie znaczy, że nie będę na nią marudził. Łatki wiecznie niezadowolonego panicza, który dostaje co chce na każde pierdnięcie nie zmywa nawet fizyczna robota na nie pierwszej świeżości łajbie.
-Język ci pokaleczyli na którejś z wypraw? - kpię, jednak nie liczę na odpowiedź. Na monologowanie mam jeszcze za mało w czubie, więc tym bardziej skręca mnie z niecierpliwości, kiedy dosięgniemy w końcu naszego celu - tak sobie w ogóle myślę - ciągnę, natchniony nagle, niesamowicie i wspaniale - że jeśli potrzebujesz paru rąk do pracy, to ja chętnie - proponuję, bo Wielka Brytania totalnie robi się dla mnie za ciasna i zbyt przytulna. Za domowa, za chętna, by przychylić mi nieba. Na zewnątrz sieje się grozę, ale jej owoce nie spadają ani na mnie, ani na mych bliskich - znaczy na Evandrę. Żywioły są mi potrzebne, ja lubię być potrzebny, ale nie w ten bezsensowny sposób, służący samą obecnością. Muszę się wyrwać, zniknąć, zmęczyć, żeby później wrócić i móc znowu doceniać życie.
I niech lepiej będzie tak kolorowe, jak pokaz tancerek. Nieświadomie oblizuję usta, spierzchłe od ilości wypuszczanego dymu i kadzideł. Palo Santo drażni me nozdrza, szczypie w oczy, ale nie zamykam ich w obawie, że coś stracę. Mrugnę i znajdę się gdzieś na zewnątrz, w zimnie i deszczu, oddarty z hipnotycznego przedstawienia, wibrującego jakimś rodzajem pierwotnych czarów. Jeśli te kobiety władają magią, to inną niż nasza - starszą, związaną z naturą. Może są przebudzonymi chtonicznymi boginkami albo czcicielami pradawnych bogów? Węże syczą i splata się z gardłowym śpiewem, jednocześnie wysokim i czystym, a z drugim szorstkim, niczym kora najwyższego drzewa w lesie. Muzyka jest przedziwna, me członki podrygują mimowolnie - czyżby ukryli tam gdzieś flecistę z Hameln? - bujam się do rytmu, przyjemnie otępiony, niezdolny do niczego, poza niemym zachwytem i urywkowymi myślami. Z powrotem do siebie przywracają mnie głuche oklaski, gromka burza przetaczająca się przez namiot. Rani uszy - spoglądam jakby z wyrzutem na Goyle'a i poznaję, że on również nie jest usatysfakcjonowany finałem i pożądliwie zerka za kotarę, gdzie miga szczupła łydka ostatniej z tancerek.
-Pytasz trolla czy sra w lesie - odpowiadam tonem tak egzaltowanym, jak tylko może być, wypowiadając te słowa. Kieruję swe kroki w odwrotną stronę do maruderów, bez przekonania zdążających ku wyjściu z namiotu, ale tuż przed kulisami - no szok normalnie - zatrzymuje nas masywny mężczyzna.
-A dokąd to, panowie? - pyta niezbyt uprzejmym tonem, zakładając ręce na piersi. Założę się, że robi to po to, by zademonstrować swoją muskulaturę. Jedno jego ramię to dwa moje.
-Chcemy pogratulować występu lady Naehri i jej świcie. Jesteśmy fanami - odpowiadam pewnie, wbijając wzrok w bramkarza, wyższego ode mnie o jakieś dwadzieścia centymetrów. Znam takich jak on - tu złoto niczego nie załatwi, skoro świeci głową za życie tych dziewuszek.
-Mamy wyjątkowy dar dla wężowej kapłanki - ciągnę, sięgając do kieszeni i modląc się, bym miał tam coś więcej niż papierek po gumie Drobblesa i paroma monetami - oto... - zacinam się na chwilę, niepewny swej improwizacji. Urwany guzik? Stary rachunek z restauracji? Lukrecjowy cukierek?
-oto syrenia łuska. Podarowana dobrowolnie przez syrenę sprawia, że ktokolwiek jest w jej posiadaniu, zyskuje ułamek jej wokalnego talentu - na poczekaniu dorabiam teorię i podstawiam wielkoludowi łuskę pod nos, aby ją obejrzał, zobaczył jak się mieni, a nawet powąchał i uznał, że jeszcze capi morzem i rybą. Uśmiecham się ukradkiem do Caelana - chyba wstawiłem dobry kit.
-Język ci pokaleczyli na którejś z wypraw? - kpię, jednak nie liczę na odpowiedź. Na monologowanie mam jeszcze za mało w czubie, więc tym bardziej skręca mnie z niecierpliwości, kiedy dosięgniemy w końcu naszego celu - tak sobie w ogóle myślę - ciągnę, natchniony nagle, niesamowicie i wspaniale - że jeśli potrzebujesz paru rąk do pracy, to ja chętnie - proponuję, bo Wielka Brytania totalnie robi się dla mnie za ciasna i zbyt przytulna. Za domowa, za chętna, by przychylić mi nieba. Na zewnątrz sieje się grozę, ale jej owoce nie spadają ani na mnie, ani na mych bliskich - znaczy na Evandrę. Żywioły są mi potrzebne, ja lubię być potrzebny, ale nie w ten bezsensowny sposób, służący samą obecnością. Muszę się wyrwać, zniknąć, zmęczyć, żeby później wrócić i móc znowu doceniać życie.
I niech lepiej będzie tak kolorowe, jak pokaz tancerek. Nieświadomie oblizuję usta, spierzchłe od ilości wypuszczanego dymu i kadzideł. Palo Santo drażni me nozdrza, szczypie w oczy, ale nie zamykam ich w obawie, że coś stracę. Mrugnę i znajdę się gdzieś na zewnątrz, w zimnie i deszczu, oddarty z hipnotycznego przedstawienia, wibrującego jakimś rodzajem pierwotnych czarów. Jeśli te kobiety władają magią, to inną niż nasza - starszą, związaną z naturą. Może są przebudzonymi chtonicznymi boginkami albo czcicielami pradawnych bogów? Węże syczą i splata się z gardłowym śpiewem, jednocześnie wysokim i czystym, a z drugim szorstkim, niczym kora najwyższego drzewa w lesie. Muzyka jest przedziwna, me członki podrygują mimowolnie - czyżby ukryli tam gdzieś flecistę z Hameln? - bujam się do rytmu, przyjemnie otępiony, niezdolny do niczego, poza niemym zachwytem i urywkowymi myślami. Z powrotem do siebie przywracają mnie głuche oklaski, gromka burza przetaczająca się przez namiot. Rani uszy - spoglądam jakby z wyrzutem na Goyle'a i poznaję, że on również nie jest usatysfakcjonowany finałem i pożądliwie zerka za kotarę, gdzie miga szczupła łydka ostatniej z tancerek.
-Pytasz trolla czy sra w lesie - odpowiadam tonem tak egzaltowanym, jak tylko może być, wypowiadając te słowa. Kieruję swe kroki w odwrotną stronę do maruderów, bez przekonania zdążających ku wyjściu z namiotu, ale tuż przed kulisami - no szok normalnie - zatrzymuje nas masywny mężczyzna.
-A dokąd to, panowie? - pyta niezbyt uprzejmym tonem, zakładając ręce na piersi. Założę się, że robi to po to, by zademonstrować swoją muskulaturę. Jedno jego ramię to dwa moje.
-Chcemy pogratulować występu lady Naehri i jej świcie. Jesteśmy fanami - odpowiadam pewnie, wbijając wzrok w bramkarza, wyższego ode mnie o jakieś dwadzieścia centymetrów. Znam takich jak on - tu złoto niczego nie załatwi, skoro świeci głową za życie tych dziewuszek.
-Mamy wyjątkowy dar dla wężowej kapłanki - ciągnę, sięgając do kieszeni i modląc się, bym miał tam coś więcej niż papierek po gumie Drobblesa i paroma monetami - oto... - zacinam się na chwilę, niepewny swej improwizacji. Urwany guzik? Stary rachunek z restauracji? Lukrecjowy cukierek?
-oto syrenia łuska. Podarowana dobrowolnie przez syrenę sprawia, że ktokolwiek jest w jej posiadaniu, zyskuje ułamek jej wokalnego talentu - na poczekaniu dorabiam teorię i podstawiam wielkoludowi łuskę pod nos, aby ją obejrzał, zobaczył jak się mieni, a nawet powąchał i uznał, że jeszcze capi morzem i rybą. Uśmiecham się ukradkiem do Caelana - chyba wstawiłem dobry kit.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Zgodnie z oczekiwaniami - nie odpowiedział. Za to spojrzał na niego tak, jak patrzył na członków swej załogi, gdy się zapominali. Pod tym względem lord Lestrange przypominał mu niekiedy Macnaira, bywali równie zaczepni, równie zapamiętale badali granice jego wypracowanej latami pracy cierpliwości. Wspomnienie nerwów, które w krytycznych momentach działały na jego niekorzyść, krzyżowały plany, były zamglone, nieostre. I lepiej dla ich dwójki byłoby, gdyby tak pozostało. Parsknął cicho, niespodziewanie, gdy Morgan zaoferował się do pomocy na statku. - A co na to pan ojciec, co? Tym razem nie będzie cię szukać po całym świecie? - burknął po swojemu, wracając pamięcią do tamtego nieoczekiwanego zniknięcia Francisa - kto by się spodziewał, że miał na pokładzie szlachcica. Do tego szlachcica, którego rodzina tak wytrwale szukała, że aż w końcu znalazła, w trakcie wyprawy do odległej Hiszpanii. Długo nie wiedział, gdzie zapodział się nowy narybek, czy postanowił zniknąć bez słowa, zbyt zauroczony temperamentnymi czarownicami obcego kraju, zaciągnął się na inny statek, czy może raczej coś mu się stało.
Doskonale rozumiał jednak, że zbyt długie przebywanie na stałym lądzie staje się uciążliwe. Że może brakować wolności, która nierozerwalnie kojarzyła mu się z dalekimi wyprawami, z morską bryzą, z rozciągającym się aż po horyzont oceanem - Lestrange zaś miał na tyle szczęścia, że poznał ten zakazany dla wszystkich szlachciców, może oprócz Traversów, smak. Teraz mógł do niego tęsknić. - Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Będę o tym pamiętać - dodał po chwili, już bez rozbawienia czy kpiny. Nie mógł wiedzieć, gdzie i kiedy będzie płynąć następnym razem, ani czy towarzystwo Francisa nie miałoby czegoś skomplikować.
Owiany tajemnicą pokaz rozpoczął się, a niewiele później zakończył, pozostawiając Caelana z powodowanym niedosytem rozdrażnieniem; musiał jednak przyznać, że występ tancerek nie okazał się gorszy od wyobrażeń, których dorobił się słuchając opowieści swojej załogi, a może nawet lepszy - wszak ich wdzięczne ruchy były wiele bardziej wyraźne, dobitne od pozbawionych ostrości imaginacji. Dlatego też zaproponował udanie się na tyły namiotu, bardziej intymne spotkanie z gwiazdami wieczoru, i ani trochę nie zdziwił go fakt, że towarzysz bez większego namysłu przystał na ten plan. Jednakże, jak mogli się spodziewać, cyrk miał swoich ludzi odpowiedzialnych za ochronę, za trzymanie natrętów z dala od lady Naehri i jej urodziwej gromadki. Goyle'owi nie podobała się postawa goryla, nie podobał mu się tym bardziej jego wzrost czy wyraźnie rysująca się pod ubraniem muskulatura; kark miał na tyle okazały, że aż karykaturalny. I już sięgał do kieszeni po różdżkę, już gorączkowo poszukiwał planu awaryjnego, lecz za rozmowę z dryblasem wziął się lord Lestrange. I, o dziwo, przyniosła ona oczekiwany skutek. Nie tylko nie oberwał, ale i przykuł uwagę olbrzyma, podstawiając mu pod nos syrenią łuskę. Albo coś, co miało nią być. - Syrenia... łuska? - powtórzył powoli, spoglądając ku jakże szlachetnemu licu Francisa z wyraźną podejrzliwością. Coś jednak sprawiało, że jeszcze ich nie wygonił. - Syreny usłyszały o lady Naehri, o dziewczynach? - zainteresował się żywo, najwidoczniej ślepo oddany swym pięknym podopiecznym; oczy zaświeciły mu się niezdrowym blaskiem, ewidentnie nie był tytanem intelektu. - Afrah pięknie śpiewa i bez tego! Lecz może... - zawiesił głos, a między jego brwiami pojawiła się zmarszczka. Wyraźnie rozważał wszelkie za i przeciw, to spoglądając ku arystokracie z niechęcią, to z podziwem. - Weźmie. I zabierze do Tańczącej Żmii - burknął po chwili, powoli odkładając łuskę na dłoń rozmówcy. Zrobił krok w bok, wciąż nieufny i daleki od sympatii, lecz odsłaniający drogę za kulisy, gdzie musiało znajdować się królestwo wschodnich piękności.
Caelan chrząknął wymownie i potrącił Francisa barkiem, zachęcając w ten sposób do odważniejszego ruszenia ku przeznaczeniu; nie mieli czasu do stracenia, dryblas mógł zmienić zdanie w każdej chwili.
Doskonale rozumiał jednak, że zbyt długie przebywanie na stałym lądzie staje się uciążliwe. Że może brakować wolności, która nierozerwalnie kojarzyła mu się z dalekimi wyprawami, z morską bryzą, z rozciągającym się aż po horyzont oceanem - Lestrange zaś miał na tyle szczęścia, że poznał ten zakazany dla wszystkich szlachciców, może oprócz Traversów, smak. Teraz mógł do niego tęsknić. - Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Będę o tym pamiętać - dodał po chwili, już bez rozbawienia czy kpiny. Nie mógł wiedzieć, gdzie i kiedy będzie płynąć następnym razem, ani czy towarzystwo Francisa nie miałoby czegoś skomplikować.
Owiany tajemnicą pokaz rozpoczął się, a niewiele później zakończył, pozostawiając Caelana z powodowanym niedosytem rozdrażnieniem; musiał jednak przyznać, że występ tancerek nie okazał się gorszy od wyobrażeń, których dorobił się słuchając opowieści swojej załogi, a może nawet lepszy - wszak ich wdzięczne ruchy były wiele bardziej wyraźne, dobitne od pozbawionych ostrości imaginacji. Dlatego też zaproponował udanie się na tyły namiotu, bardziej intymne spotkanie z gwiazdami wieczoru, i ani trochę nie zdziwił go fakt, że towarzysz bez większego namysłu przystał na ten plan. Jednakże, jak mogli się spodziewać, cyrk miał swoich ludzi odpowiedzialnych za ochronę, za trzymanie natrętów z dala od lady Naehri i jej urodziwej gromadki. Goyle'owi nie podobała się postawa goryla, nie podobał mu się tym bardziej jego wzrost czy wyraźnie rysująca się pod ubraniem muskulatura; kark miał na tyle okazały, że aż karykaturalny. I już sięgał do kieszeni po różdżkę, już gorączkowo poszukiwał planu awaryjnego, lecz za rozmowę z dryblasem wziął się lord Lestrange. I, o dziwo, przyniosła ona oczekiwany skutek. Nie tylko nie oberwał, ale i przykuł uwagę olbrzyma, podstawiając mu pod nos syrenią łuskę. Albo coś, co miało nią być. - Syrenia... łuska? - powtórzył powoli, spoglądając ku jakże szlachetnemu licu Francisa z wyraźną podejrzliwością. Coś jednak sprawiało, że jeszcze ich nie wygonił. - Syreny usłyszały o lady Naehri, o dziewczynach? - zainteresował się żywo, najwidoczniej ślepo oddany swym pięknym podopiecznym; oczy zaświeciły mu się niezdrowym blaskiem, ewidentnie nie był tytanem intelektu. - Afrah pięknie śpiewa i bez tego! Lecz może... - zawiesił głos, a między jego brwiami pojawiła się zmarszczka. Wyraźnie rozważał wszelkie za i przeciw, to spoglądając ku arystokracie z niechęcią, to z podziwem. - Weźmie. I zabierze do Tańczącej Żmii - burknął po chwili, powoli odkładając łuskę na dłoń rozmówcy. Zrobił krok w bok, wciąż nieufny i daleki od sympatii, lecz odsłaniający drogę za kulisy, gdzie musiało znajdować się królestwo wschodnich piękności.
Caelan chrząknął wymownie i potrącił Francisa barkiem, zachęcając w ten sposób do odważniejszego ruszenia ku przeznaczeniu; nie mieli czasu do stracenia, dryblas mógł zmienić zdanie w każdej chwili.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oho! Znam ten wzrok. Marsowe czoło poorane słusznymi bruzdami, krzaczaste brwi nieco ściągnięte - nie nastroszone tak na amen, ale już ostrzegawczo. Jak Jezus pląsał po wodzie, tak ja ślizgam się po powierzchni cierpliwości Caelana, która lada chwila może się spektakularnie załamać pod moim ciężarem. A że ostatnio przybrałem ze dziesięć funtów, to na rejonie nie jest kolorowo. Jakoś tak instynktownie i zupełnie mimowolnie kurczę się w sobie, ot, wyrobiony nawyk ze statku. Im mniejsza powierzchnia, tym większe prawdopodobieństwo, że czujne oko kapitana jednak mnie nie zauważy. Na chudym wyrostku sztuczka sprawdza się raczej średnio, więc teraz jej efekt pewnie wypada komicznie. Cóż. Prostuję się z powrotem, pozorując pełną godność.
-A co, to aż takie śmieszne? - prycham, gdy Goyle chichocze swoim twardym głosem, więc niezupełnie jak panienka. Przybieram kwaśny wyraz twarzy i czekam aż się uspokoi - wiem, że na początku nie byłem zbyt przydatny, ale się wyrobiłem - oznajmiam z naciskiem. Tańcowanie z miotłą mam obcykane, zbieranie brudnych naczyń po obiedzie również, a wszelkie fizyczne prace typowo pokładowe ogarniam i to nawet z przyjemnością. Główny problem był z przełknięciem dumy, słonej jak sperma. Najgorzej za pierwszym razem.
-Stary to może się wypchać - dla odmiany, to ja teraz burczę pod nosem, średnio wyraźnie. On doskonale wie, jak o nim mówię, kiedy nie słyszy, ale lepiej, żeby inni tego wiedzieli. No i jednak tyka mnie w czułe miejsce ta niefrasobliwa kpina. Z tej pieprzonej tawerny wyciągali mnie praktycznie za uszy i centralnie czułem się jak dzieciak zabierany wbrew woli z jakiegoś kindergartenu - już na mnie nie liczy - mówię i unoszę brodę, by pokazać, że to mnie spływa. Spływa? Tak i nie. Nie do końca. Czasami tak se myślę, że może faktycznie wypadałoby trochę zwolnić, nałożyć obrączkę na palec i skosztować żywota człowieka poczciwego. A zaraz potem przypomina mi się, że nadal nie jestem gotowy, by spędzić z kimś resztę swoich dni. Kto wie, może za tydzień mi się odmieni? Papa by się ucieszył.
-Dzięki - to nie obietnica, ale lepszy rydz niż nic, jak to się mówi. Darowanemu aetonanowi nie zaglądam w zęby, a Goyle jak to człowiek morza, jest bardzo słowny. Jak rzekł, tak się stanie. Życzę więc sobie po cichu pomyślnego wiatru na rychłą przygodę. Dyskretnie łapię się za guzik, bo oto w tłumie widzę czyściciela magicznych kominów w ich charakterystycznym kapeluszu. Z szychty się urwał czy co?
Kotary szeleszczą, ostatnia bosa stopa uderza w drewno i nagle scena pozostaje głucha i opustoszała. Powietrze ciągle jest aż ciężkie i gęste od egzotycznych treści i orientalnych przypraw, ale brakuje im odpowiedniego podparcia giętkich ciał, przemykających chyłkiem za prowizoryczne kulisy. Jeszcze czuję się rozgrzany ich gibkimi figurami, więc kroczę raźno, marszowo, równo z Goylem, absolutnie niezbity z tropu masywną przeszkodą stojącą na straży drzwi do Jaskini Cudów. Że gadane mam niezłe, to produkuję swoją historyjkę, całkiem ładną i sympatyczną. Trafiającą do serduszka olbrzyma.
A przyznaję, że przez moment mam wątpliwości, gdy jego wodnistoniebieskie oczy mierzą mnie wzrokiem, a jego kark jakby nadyma się, przez co gość zdaje mi się jeszcze większy i bliski pęknięcia. Szczerze mówiąc, gotuję się na wpierdol - zbierać raczej by nie było czego - a tu nagle bingo! Mamy wejście na backstage.
-A słyszały, słyszały. Wasz cyrk jest naprawdę sławny. Podobno arystokraci z Averych chcą was wynająć, aby uświetnić urodziny ich najmłodszej latorośli - plotę trzy po trzy. Sam bym ich wynajął, ale już po ptakach - muszę czekać jedenaście miesięcy na następną okazję. Dyskretnie pokazuję Caelanowi podniesiony w górę kciuk i pędzę za osiłkiem, starając się, by nie stracić głowy i nie rozglądać się specjalnie na boki w celu nasycenia się wspaniałościami - do celu dopiero dążymy. No i... już, gość gestem zaprasza nas do nieco mniejszego namiociku, gdzie znajdują się wszystkie Żmije. Są zajęte sobą, zmywają makijaż, rozdziewają się ze scenicznych piór i zdają się kompletnie nieprzejęte naszą obecnością. Mi odejmuje mowę - może to dlatego, że pod stopami mam wielgaśnego, wijącego się węża. Przełykam ślinę.
-Lady... Naehri czy mogłaby szanowna madame być tak dobra... - język trochę mi się plącze, bo ta żmija okropnie mnie dekoncentruje - i odwołać swoje zwierzątko? - pytam, patrząc się w dojrzałe oblicze artystki, zdające się wyjątkowo dobrze zakonserwowaną rzeźbą. Z bliska robi jeszcze większe wrażenie - Wasz występ był poruszający. Jeszcze nigdy nie widziałem takiej więzi i czucia - mówię pewniej, skłoniwszy głowę przed egzotyczną pięknością i po kolei przed dziewczętami, które jednak przerywają swe dotychczasowe zajęcia.
-To dla nas zaszczyt. - tak o to rzeczę, wyciągając ku niej dłoń, by mogła położyć na niej swoją i dać musnąć się ustami. Szanse wynoszą 50:50, bo albo to zrobi, albo nie.
-A co, to aż takie śmieszne? - prycham, gdy Goyle chichocze swoim twardym głosem, więc niezupełnie jak panienka. Przybieram kwaśny wyraz twarzy i czekam aż się uspokoi - wiem, że na początku nie byłem zbyt przydatny, ale się wyrobiłem - oznajmiam z naciskiem. Tańcowanie z miotłą mam obcykane, zbieranie brudnych naczyń po obiedzie również, a wszelkie fizyczne prace typowo pokładowe ogarniam i to nawet z przyjemnością. Główny problem był z przełknięciem dumy, słonej jak sperma. Najgorzej za pierwszym razem.
-Stary to może się wypchać - dla odmiany, to ja teraz burczę pod nosem, średnio wyraźnie. On doskonale wie, jak o nim mówię, kiedy nie słyszy, ale lepiej, żeby inni tego wiedzieli. No i jednak tyka mnie w czułe miejsce ta niefrasobliwa kpina. Z tej pieprzonej tawerny wyciągali mnie praktycznie za uszy i centralnie czułem się jak dzieciak zabierany wbrew woli z jakiegoś kindergartenu - już na mnie nie liczy - mówię i unoszę brodę, by pokazać, że to mnie spływa. Spływa? Tak i nie. Nie do końca. Czasami tak se myślę, że może faktycznie wypadałoby trochę zwolnić, nałożyć obrączkę na palec i skosztować żywota człowieka poczciwego. A zaraz potem przypomina mi się, że nadal nie jestem gotowy, by spędzić z kimś resztę swoich dni. Kto wie, może za tydzień mi się odmieni? Papa by się ucieszył.
-Dzięki - to nie obietnica, ale lepszy rydz niż nic, jak to się mówi. Darowanemu aetonanowi nie zaglądam w zęby, a Goyle jak to człowiek morza, jest bardzo słowny. Jak rzekł, tak się stanie. Życzę więc sobie po cichu pomyślnego wiatru na rychłą przygodę. Dyskretnie łapię się za guzik, bo oto w tłumie widzę czyściciela magicznych kominów w ich charakterystycznym kapeluszu. Z szychty się urwał czy co?
Kotary szeleszczą, ostatnia bosa stopa uderza w drewno i nagle scena pozostaje głucha i opustoszała. Powietrze ciągle jest aż ciężkie i gęste od egzotycznych treści i orientalnych przypraw, ale brakuje im odpowiedniego podparcia giętkich ciał, przemykających chyłkiem za prowizoryczne kulisy. Jeszcze czuję się rozgrzany ich gibkimi figurami, więc kroczę raźno, marszowo, równo z Goylem, absolutnie niezbity z tropu masywną przeszkodą stojącą na straży drzwi do Jaskini Cudów. Że gadane mam niezłe, to produkuję swoją historyjkę, całkiem ładną i sympatyczną. Trafiającą do serduszka olbrzyma.
A przyznaję, że przez moment mam wątpliwości, gdy jego wodnistoniebieskie oczy mierzą mnie wzrokiem, a jego kark jakby nadyma się, przez co gość zdaje mi się jeszcze większy i bliski pęknięcia. Szczerze mówiąc, gotuję się na wpierdol - zbierać raczej by nie było czego - a tu nagle bingo! Mamy wejście na backstage.
-A słyszały, słyszały. Wasz cyrk jest naprawdę sławny. Podobno arystokraci z Averych chcą was wynająć, aby uświetnić urodziny ich najmłodszej latorośli - plotę trzy po trzy. Sam bym ich wynajął, ale już po ptakach - muszę czekać jedenaście miesięcy na następną okazję. Dyskretnie pokazuję Caelanowi podniesiony w górę kciuk i pędzę za osiłkiem, starając się, by nie stracić głowy i nie rozglądać się specjalnie na boki w celu nasycenia się wspaniałościami - do celu dopiero dążymy. No i... już, gość gestem zaprasza nas do nieco mniejszego namiociku, gdzie znajdują się wszystkie Żmije. Są zajęte sobą, zmywają makijaż, rozdziewają się ze scenicznych piór i zdają się kompletnie nieprzejęte naszą obecnością. Mi odejmuje mowę - może to dlatego, że pod stopami mam wielgaśnego, wijącego się węża. Przełykam ślinę.
-Lady... Naehri czy mogłaby szanowna madame być tak dobra... - język trochę mi się plącze, bo ta żmija okropnie mnie dekoncentruje - i odwołać swoje zwierzątko? - pytam, patrząc się w dojrzałe oblicze artystki, zdające się wyjątkowo dobrze zakonserwowaną rzeźbą. Z bliska robi jeszcze większe wrażenie - Wasz występ był poruszający. Jeszcze nigdy nie widziałem takiej więzi i czucia - mówię pewniej, skłoniwszy głowę przed egzotyczną pięknością i po kolei przed dziewczętami, które jednak przerywają swe dotychczasowe zajęcia.
-To dla nas zaszczyt. - tak o to rzeczę, wyciągając ku niej dłoń, by mogła położyć na niej swoją i dać musnąć się ustami. Szanse wynoszą 50:50, bo albo to zrobi, albo nie.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
- Wyrobiłeś się - przyznał powoli, bez kpiny, spoglądając ku prostującemu się szlachcicowi z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Powoli potarł porośnięty kilkudniowym zarostem podbródek, później poprawił poły swego długiego płaszcza, niepostrzeżenie upewniając się, że wszystkie zabrane ze sobą rzeczy wciąż znajdują się na swoich miejscach. Z czasem Morgan zaczął rozumieć życie na otwartych wodach coraz lepiej, choć niewątpliwie przełknięcie dumy było najtrudniejszym z postawionych przed nim zajęć. Lecz inaczej nie mógł wpasować się w panujące na statku zasady jak tylko zaufać swemu kapitanowi - a przynajmniej w kwestii tego, co i kiedy powinien zrobić, by dopłynąć w jednym kawałku do kolejnego przystanku. By nie dać się zatopić, nie ugrząźć na mieliźnie, nie wypaść za burtę na środku oceanu. Wzniósł do góry brwi, gdy jakże dobrze wychowany lord Lestrange wypowiedział się o swym ojcu w niezbyt pochlebny sposób. Nie zamierzał wnikać w to, co nim powodowało - dziecięco urażona duma czy coś wiele poważniejszego, sięgającego rdzenia jestestwa Francisa - lecz jego kolejne słowa, choć wypowiadane z dumnie uniesioną brodą, zabrzmiały fałszywie. - W porządku - odpowiedział, bo przecież nie miał zamiaru ciągnąć go za język, ani tym bardziej prowokować do kolejnych łzawych chwil słabości, o których obaj woleliby zapomnieć. - Skoro tak, lepiej zakup sobie ciepłe gacie, bo w przyszłym miesiącu płyniemy do Norwegii - dodał cicho, dopiero teraz pozwalając, by w jego głosie wybrzmiała nuta kpiny. Ta konkretna wyprawa nie niosła ze sobą wielkiego ryzyka, a jeśli jej wizja miała ukoić skołatane nerwy szlachcica... Poza tym, choć zwykle daleki był od jakiejkolwiek formy współczucia, to teraz - być może zachęcony przez krążący w krwioobiegu alkohol - litował się nad swym dawnym majtkiem. Nie chciał nigdy dowiadywać się, jak to jest poznać smak wolności, a później ją utracić.
Towarzysz miał gadane, musiał mu to przyznać, lecz przecież czy nie właśnie tego uczył się przynajmniej przez połowę swego życia - sztuki przykuwania uwagi, wprawnej manipulacji, mamienia pięknymi słówkami? Olbrzym okazał się wielce podatnym na te zabiegi, nie zadawał pytań, nie podważał komplementów. I choć nadal w pełni im nie ufał, to postanowił pozwolić im wejść do królestwa żmij... Może również dlatego, że wierzył w ich umiejętności radzenia sobie z nie aż tak groźnymi i nie aż tak licznymi natrętami, gdyby tylko zaszła taka potrzeba.
Zachłannie przyglądał się odpoczywającym po występie tancerkom; nawet i bez makijażu czy nabłyszczających olejów wyglądały olśniewająco, nawet i bez oprawy muzycznej czy pobrzękującej zachęcająco biżuterii. Jedne śmiały się perliście, inne milczały, z uwagą przyglądając się swoim odbiciom w lustrze. On zaś był tym na tyle zajęty, zafascynowany, że nie zauważył zalegającego na drodze Francisa gada. Jego uwagę przykuł dopiero dźwięczny, pewny i obco brzmiący głos lady Naehri. - Och, najpierw jednak chciałabym wiedzieć, z kim mam przyjemność - odpowiedziała po krótkiej chwili, świdrując ich uważnym, zdającym się sięgać w głąb duszy spojrzeniem. - I jakim cudem się tu dostaliście - dodała jeszcze; choć wciąż uśmiechała się w swój tajemniczy sposób, nie trudno było zrozumieć, że zachowanie goryla niezbyt przypadło jej do gustu. - Będę musiała rozmówić się z Grigorim. - Dopiero teraz na twarzy dostojnej artystki zagościło coś na kształt irytacji, lecz wciąż dobrze maskowanej. Lecz dworskie maniery Lestrange'a zdawały się koić jej nerwy, bo mimo wszystko podała mu dłoń, pozwoliła złożyć na niej elegancki pocałunek. Jak często traktowano ją w ten sposób? Z iloma szlachcicami miała do tej pory do czynienia...? Trudno było odgadnąć.
- To dla nas zaszczyt - burknął po swojemu, nie chcąc stać tam jak kołek, tylko wyglądać zza pleców towarzysza, choć niewątpliwie daleko mu było do jego miło łechczących ego Żmii wywodów. Nie spoglądał jednak ku lady Naehri, choć niewątpliwie miała w sobie coś hipnotyzującego, a na siedzącą nieopodal tancerkę o kruczoczarnych, sięgających bioder włosach, ciemnym wejrzeniu i śmiałej gestykulacji. Zwrócił na nią uwagę już w trakcie występu, teraz jednak, z bliska, zdawała się jeszcze ciekawsza. Próbował przyciągnąć jej wzrok, lecz do tej pory bezskutecznie. Robiła to celowo, ignorowała, by sprawdzić jego granice, czy był to jedynie przypadek?
Towarzysz miał gadane, musiał mu to przyznać, lecz przecież czy nie właśnie tego uczył się przynajmniej przez połowę swego życia - sztuki przykuwania uwagi, wprawnej manipulacji, mamienia pięknymi słówkami? Olbrzym okazał się wielce podatnym na te zabiegi, nie zadawał pytań, nie podważał komplementów. I choć nadal w pełni im nie ufał, to postanowił pozwolić im wejść do królestwa żmij... Może również dlatego, że wierzył w ich umiejętności radzenia sobie z nie aż tak groźnymi i nie aż tak licznymi natrętami, gdyby tylko zaszła taka potrzeba.
Zachłannie przyglądał się odpoczywającym po występie tancerkom; nawet i bez makijażu czy nabłyszczających olejów wyglądały olśniewająco, nawet i bez oprawy muzycznej czy pobrzękującej zachęcająco biżuterii. Jedne śmiały się perliście, inne milczały, z uwagą przyglądając się swoim odbiciom w lustrze. On zaś był tym na tyle zajęty, zafascynowany, że nie zauważył zalegającego na drodze Francisa gada. Jego uwagę przykuł dopiero dźwięczny, pewny i obco brzmiący głos lady Naehri. - Och, najpierw jednak chciałabym wiedzieć, z kim mam przyjemność - odpowiedziała po krótkiej chwili, świdrując ich uważnym, zdającym się sięgać w głąb duszy spojrzeniem. - I jakim cudem się tu dostaliście - dodała jeszcze; choć wciąż uśmiechała się w swój tajemniczy sposób, nie trudno było zrozumieć, że zachowanie goryla niezbyt przypadło jej do gustu. - Będę musiała rozmówić się z Grigorim. - Dopiero teraz na twarzy dostojnej artystki zagościło coś na kształt irytacji, lecz wciąż dobrze maskowanej. Lecz dworskie maniery Lestrange'a zdawały się koić jej nerwy, bo mimo wszystko podała mu dłoń, pozwoliła złożyć na niej elegancki pocałunek. Jak często traktowano ją w ten sposób? Z iloma szlachcicami miała do tej pory do czynienia...? Trudno było odgadnąć.
- To dla nas zaszczyt - burknął po swojemu, nie chcąc stać tam jak kołek, tylko wyglądać zza pleców towarzysza, choć niewątpliwie daleko mu było do jego miło łechczących ego Żmii wywodów. Nie spoglądał jednak ku lady Naehri, choć niewątpliwie miała w sobie coś hipnotyzującego, a na siedzącą nieopodal tancerkę o kruczoczarnych, sięgających bioder włosach, ciemnym wejrzeniu i śmiałej gestykulacji. Zwrócił na nią uwagę już w trakcie występu, teraz jednak, z bliska, zdawała się jeszcze ciekawsza. Próbował przyciągnąć jej wzrok, lecz do tej pory bezskutecznie. Robiła to celowo, ignorowała, by sprawdzić jego granice, czy był to jedynie przypadek?
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiecham się szeroko, ale tak naprawdę szeroko. Od ucha do ucha błyskam białymi zębami, ale nie szaleńczo, tylko radośnie. Alkohol krążący sobie swobodnie w krwiobiegu nieco wyostrza moje reakcje, więc obecnie czuję się jak najszczęśliwszy człowiek na świecie. Dejcie mnie no tu dementora, a jak nic pierwszy raz przywołam swego cielesnego patronusa. Jaką formę przybierze, któż to wie? Obstawiam jakieś morskie stworzenie, bo do nich mi najbliżej, ale nie obrażę się też za jakiegoś miłego futrzaka. Cokolwiek, byleby nie robactwo. Najgorsza rzecz na statku oprócz szczania do wiadra. Wracając, blisko mi do otarcia zabłąkanej łezki wzruszenia z zarumienionego policzka.
-To największy komplement, jaki od ciebie usłyszałem - mówię przejęty, wpatrując się z szeroko otwartymi oczami w Caelana. Naprawdę tak myśli - to budujące. Słowa faktycznie mają w sobie ogromną moc, bo do tej pory, jeśli chodzi o moje wyczyny na statku, określam je jako mocno przeciętne. Zależnie od dnia, raz te udziały skaczą w górę, raz w dół, a tu proszę, sam kapitan, żeglarz, co z niejednej tawerny piwo pił, chwali mnie. Kurwa. Ekscytuję się tu macz: nie zesraj się, tak powinien mnie skwitować Caelan o twarzy wykutej z kamienia, ale co ja mogę na to poradzić. Mam uczucia, wbrew temu, co o mnie plotkują. Krewki chłopak ze mnie, trochę barowy, trochę balowy, ale zdecydowanie bardziej rozgadany od przeklętego Goyle'a, którego następne zdanie to chyba najdłuższe, jakie wyduszam z niego dzisiejszego wieczora. Caluteńkie czternaście wyrazów, sam miód!
-Aj, kapitanie! - salutuję po żołniersku, ale jeszcze z tą znajomą, drwiącą nutą. Póki mogę, morze pozbawi mnie tego luksusu, bo tam każde jego nieliczne słowo i polecenie stanie się ciałem. Prawem, znaczy się. Kraje skandynawskie znam od podszewki. Dżentelmeni lecą na śpiewne języki i ciała nie dotknięte słońcem. Ale rejs to co innego niż bezpieczna i nieinwazyjna podróż świstoklikiem, to kroczenie po śladach wikingów, prawdziwych wojowników. Nasze morze jest niebezpieczne - ich jest groźne.
-Rodzice zaprosili cię na obiadek? - dopytuję, w przypływie wisielczego humoru. Wisielczego, bo prędzej rozbawi truposza, niż wywoła choćby drgnięcie warg Goyle'a. Kiedy gość stał się bardziej ponury od samego ponuraka? Nie mam pojęcia. Mamrotanie pod nosem nie jest jednak wcale takie złe, dalej trzymam przy sobie zioma, za którego - jak to za morskiego kamrata - dałbym sobie odciąć jakąś kończynę albo chociaż ją część. Niechętnie co prawda i najlepiej niewielką, na przykład opuszek palca. Takie są zasady a ja wierzę, że gburowatość Caelana chroni go przed nadmierną afirmacją całej swojej załogi, bo tam ma samych dziarskich chłopców. A jakby się nad każdym tak roztkliwiać, to hoho, prędko by się rozpuścił i po jego twardziźnie nic by nie zostało.
Ale co tam małomówność, gdy otóż stoimy w miejscu niedostępnym dla zwykłych śmiertelników. Każdy z tych mężczyzn dałby się posiekać na plasterki, żeby być na naszym miejscu i chillować na backstage'u ze zjawiskowymi artystkami, igrającymi na naszej samczej - zbiorowej - wyobraźni. I choć syczące wokół gady nieco onieśmielają, to swoboda tancerek działa na mnie kojąco. Tak też postępują moje dziewczęta, gdy zakończą swój ciężki dzień: precyzyjne zdejmowanie z siebie koafiury przyjętej do pracy, całkowite skupienie na sobie. To robi wrażenie: są niezależne, acz zauważam, że wzbudzamy ich zainteresowanie. Umiarkowane lub dobrze kryte.
- Francis Lestrange, padam do stóp - przedstawiam się z dwornym ukłonem - a tamten uroczy mruk to Caelan Goyle - dokonuję dalszej prezencji - czasami nawet mówi - kpię ze swego zachowawczego towarzysza, czym wzbudzam nieoczekiwaną salwę śmiechu małych Żmijek. No proszę, słuchają i to całkiem chciwie. Czarnulka, do której Goyle ślinił się przez cały występ patrzy na mnie ciężko. Wygląda na to, że dziś jest twój dzień, stary, gratuluję mu w myślach.
-Twój ochroniarz madame, to dobry człowiek. Proszę go nie winić. Przekonaliśmy go tym - mówię, wyjmując z kieszeni błyskotkę - to syrenia łuska, prosto z Wyspy Wight. W podzięce za niezrównany występ. Na pewno znasz jej właściwości - jedna nawet służy jako rdzeń w mej różdżce - tak rzeczę, niezwykle rad, że przekazanie podarku uprawnia mnie do kolejnego przelotnego muśnięcia jej skóry. Jeśli zakochałem się na scenie, to obecnie wrażenie się zagęszcza. Drobne zmarszczki w kącikach jej oczu będą śnić mi się po nocach. Zachwycony całuję jej dłoń, gładką z wierzchu, co czuję ustami i spracowaną od wewnątrz. Odciski od fizycznych akrobacji, marzę, by zdradziła mi, czym się zajmowała, zanim stała się Gorgoną.
W jej czarnych włosach przebłyskują siwe pasma i już wiem, że nie potrzebuję więcej doradztwa Gio. Siwizna j e s t seksowna, a ja tracę głowę jak jakiś szczyl, onieśmielony starszą kobietą. To dziwne, ale nie zależy mi na uskutecznieniu żadnych ekscesów (czyżbym się wypalał?), ale na chwili intymności. Niech zdradzi mi sekrety świata i opowie o miejscach, jakie widziała, niech otworzy się przede mną i opisze czary, o których nawet nie słyszałem. Niech da mi spić słowa ze swoich ciemnych ust i może skraść jeden żarłoczny pocałunek, kipiący żarem jej opowieści.
-Lady Naehri, czy mogę porwać lady na wieczorną przechadzkę? Mamy sobie dużo do opowiedzenia - stwierdzam, choć bladego pojęcie nie mam, co ja mogę jej zaoferować. O proszę, wpadam jak śliwka w kompot. Do tej pory sądzę, że jestem ciekawy, teraz pojawiają się wątpliwości. Dobrze, że Caelan bawi się w najlepsze ze swą wybranką. Kotek i myszka, acz wbrew wszystkiemu sądzę, że tu on pada ofiarą tej hożej dziewuszki.
-Jesteś... - odzywa się w końcu do niego, wstając z miejsca i okręcając się dookoła Goyle'a. Mocny akcent i wahanie dowodzą, że angielskim nie włada najlepiej - jesteś tym, który przemierza morze - identyfikuje go sprawnie, wodząc palcem po mocnej szczęce Caelana i z ciekawością badając szorstki zarost - w twych ustach tkwi sól a we włosach masz wiatr - mówi tajemniczo, obchodząc go wokół, zastawiając pułapkę ze zgrabnych, długich nóg.
-Co robisz na ziemi? - zastanawia się na głos, a ja, choć chętnie podpatrzyłbym, jak skończy się przygoda mego kamrata, muszę zająć się sobą. Lady Naehri przyjmuje mnie i wymykamy się tylnym wyjściem: bez obecności pełzających pupilków moja elokwencja gwałtownie rośnie, a madame zdaje się kontent z moich wywodów. Albo może pochlebia jej, że spośród młodych, gibkich i jędrnych ciał, jakiś szczeniak wybiera właśnie ją - nieistotne. Dzisiejszego wieczora jest moja, z wzajemną fascynacją, przyciąganiem właściwym orientalnym zapachom, którym okadza moje ubranie. Odejdę, ale będę pachnieć jak ona. Nawet nie nią. Jak ona.
Franc out
-To największy komplement, jaki od ciebie usłyszałem - mówię przejęty, wpatrując się z szeroko otwartymi oczami w Caelana. Naprawdę tak myśli - to budujące. Słowa faktycznie mają w sobie ogromną moc, bo do tej pory, jeśli chodzi o moje wyczyny na statku, określam je jako mocno przeciętne. Zależnie od dnia, raz te udziały skaczą w górę, raz w dół, a tu proszę, sam kapitan, żeglarz, co z niejednej tawerny piwo pił, chwali mnie. Kurwa. Ekscytuję się tu macz: nie zesraj się, tak powinien mnie skwitować Caelan o twarzy wykutej z kamienia, ale co ja mogę na to poradzić. Mam uczucia, wbrew temu, co o mnie plotkują. Krewki chłopak ze mnie, trochę barowy, trochę balowy, ale zdecydowanie bardziej rozgadany od przeklętego Goyle'a, którego następne zdanie to chyba najdłuższe, jakie wyduszam z niego dzisiejszego wieczora. Caluteńkie czternaście wyrazów, sam miód!
-Aj, kapitanie! - salutuję po żołniersku, ale jeszcze z tą znajomą, drwiącą nutą. Póki mogę, morze pozbawi mnie tego luksusu, bo tam każde jego nieliczne słowo i polecenie stanie się ciałem. Prawem, znaczy się. Kraje skandynawskie znam od podszewki. Dżentelmeni lecą na śpiewne języki i ciała nie dotknięte słońcem. Ale rejs to co innego niż bezpieczna i nieinwazyjna podróż świstoklikiem, to kroczenie po śladach wikingów, prawdziwych wojowników. Nasze morze jest niebezpieczne - ich jest groźne.
-Rodzice zaprosili cię na obiadek? - dopytuję, w przypływie wisielczego humoru. Wisielczego, bo prędzej rozbawi truposza, niż wywoła choćby drgnięcie warg Goyle'a. Kiedy gość stał się bardziej ponury od samego ponuraka? Nie mam pojęcia. Mamrotanie pod nosem nie jest jednak wcale takie złe, dalej trzymam przy sobie zioma, za którego - jak to za morskiego kamrata - dałbym sobie odciąć jakąś kończynę albo chociaż ją część. Niechętnie co prawda i najlepiej niewielką, na przykład opuszek palca. Takie są zasady a ja wierzę, że gburowatość Caelana chroni go przed nadmierną afirmacją całej swojej załogi, bo tam ma samych dziarskich chłopców. A jakby się nad każdym tak roztkliwiać, to hoho, prędko by się rozpuścił i po jego twardziźnie nic by nie zostało.
Ale co tam małomówność, gdy otóż stoimy w miejscu niedostępnym dla zwykłych śmiertelników. Każdy z tych mężczyzn dałby się posiekać na plasterki, żeby być na naszym miejscu i chillować na backstage'u ze zjawiskowymi artystkami, igrającymi na naszej samczej - zbiorowej - wyobraźni. I choć syczące wokół gady nieco onieśmielają, to swoboda tancerek działa na mnie kojąco. Tak też postępują moje dziewczęta, gdy zakończą swój ciężki dzień: precyzyjne zdejmowanie z siebie koafiury przyjętej do pracy, całkowite skupienie na sobie. To robi wrażenie: są niezależne, acz zauważam, że wzbudzamy ich zainteresowanie. Umiarkowane lub dobrze kryte.
- Francis Lestrange, padam do stóp - przedstawiam się z dwornym ukłonem - a tamten uroczy mruk to Caelan Goyle - dokonuję dalszej prezencji - czasami nawet mówi - kpię ze swego zachowawczego towarzysza, czym wzbudzam nieoczekiwaną salwę śmiechu małych Żmijek. No proszę, słuchają i to całkiem chciwie. Czarnulka, do której Goyle ślinił się przez cały występ patrzy na mnie ciężko. Wygląda na to, że dziś jest twój dzień, stary, gratuluję mu w myślach.
-Twój ochroniarz madame, to dobry człowiek. Proszę go nie winić. Przekonaliśmy go tym - mówię, wyjmując z kieszeni błyskotkę - to syrenia łuska, prosto z Wyspy Wight. W podzięce za niezrównany występ. Na pewno znasz jej właściwości - jedna nawet służy jako rdzeń w mej różdżce - tak rzeczę, niezwykle rad, że przekazanie podarku uprawnia mnie do kolejnego przelotnego muśnięcia jej skóry. Jeśli zakochałem się na scenie, to obecnie wrażenie się zagęszcza. Drobne zmarszczki w kącikach jej oczu będą śnić mi się po nocach. Zachwycony całuję jej dłoń, gładką z wierzchu, co czuję ustami i spracowaną od wewnątrz. Odciski od fizycznych akrobacji, marzę, by zdradziła mi, czym się zajmowała, zanim stała się Gorgoną.
W jej czarnych włosach przebłyskują siwe pasma i już wiem, że nie potrzebuję więcej doradztwa Gio. Siwizna j e s t seksowna, a ja tracę głowę jak jakiś szczyl, onieśmielony starszą kobietą. To dziwne, ale nie zależy mi na uskutecznieniu żadnych ekscesów (czyżbym się wypalał?), ale na chwili intymności. Niech zdradzi mi sekrety świata i opowie o miejscach, jakie widziała, niech otworzy się przede mną i opisze czary, o których nawet nie słyszałem. Niech da mi spić słowa ze swoich ciemnych ust i może skraść jeden żarłoczny pocałunek, kipiący żarem jej opowieści.
-Lady Naehri, czy mogę porwać lady na wieczorną przechadzkę? Mamy sobie dużo do opowiedzenia - stwierdzam, choć bladego pojęcie nie mam, co ja mogę jej zaoferować. O proszę, wpadam jak śliwka w kompot. Do tej pory sądzę, że jestem ciekawy, teraz pojawiają się wątpliwości. Dobrze, że Caelan bawi się w najlepsze ze swą wybranką. Kotek i myszka, acz wbrew wszystkiemu sądzę, że tu on pada ofiarą tej hożej dziewuszki.
-Jesteś... - odzywa się w końcu do niego, wstając z miejsca i okręcając się dookoła Goyle'a. Mocny akcent i wahanie dowodzą, że angielskim nie włada najlepiej - jesteś tym, który przemierza morze - identyfikuje go sprawnie, wodząc palcem po mocnej szczęce Caelana i z ciekawością badając szorstki zarost - w twych ustach tkwi sól a we włosach masz wiatr - mówi tajemniczo, obchodząc go wokół, zastawiając pułapkę ze zgrabnych, długich nóg.
-Co robisz na ziemi? - zastanawia się na głos, a ja, choć chętnie podpatrzyłbym, jak skończy się przygoda mego kamrata, muszę zająć się sobą. Lady Naehri przyjmuje mnie i wymykamy się tylnym wyjściem: bez obecności pełzających pupilków moja elokwencja gwałtownie rośnie, a madame zdaje się kontent z moich wywodów. Albo może pochlebia jej, że spośród młodych, gibkich i jędrnych ciał, jakiś szczeniak wybiera właśnie ją - nieistotne. Dzisiejszego wieczora jest moja, z wzajemną fascynacją, przyciąganiem właściwym orientalnym zapachom, którym okadza moje ubranie. Odejdę, ale będę pachnieć jak ona. Nawet nie nią. Jak ona.
Franc out
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Towarzystwo skupionych na sobie, odpoczywających po występie akrobatek skutecznie odciągało myśli żeglarza od zmartwień, które mąciły jego spokój każdego kolejnego dnia. Ich skąpe, pachnące dalekowschodnimi kadzidłami stroje, mazidła nieznanego pochodzenia, błyszczące od olejów ciała... Goyle nie odzywał się nawet słowem, gdy Francis czarował starszą, wyniosłą lady Naehri i to nie tylko dlatego, że był małomówny. Jego wzrok błądził od jednej tancerki do drugiej, aż w końcu zogniskował się na tej konkretnej - tej, którą zauważył w trakcie występu, a która zdawała się nie zwracać na niego najmniejszej uwagi. Śledził jej pewne siebie, przepełnione gracją ruchy niczym zahipnotyzowany; pociągała go w ten sam sposób, co pracownice Piórka Feniksa, odległe, niedostępne, a przy tym wypachnione, zadbane, wprawnie wodzące widzów za nos. Ona jednak, jedna z cyrkowych żmij, poszła o krok dalej, nęcąc nie tylko swymi niezaprzeczalnymi walorami, ale i ich egzotyką. Dlaczego tyle zwlekał z wizytą w cyrku Carringtonów...? Nie wiedział. I choć płynąca w jego żyłach - rozcieńczona już - nordycka krew skłaniała go raczej ku adorowaniu blondynek, to ta bezimienna niewiasta o ciężkich, opadających powiekach i kruczoczarnych puklach skutecznie zawróciła mu w głowie.
Kątem oka zerknął ku stojącemu przed nim szlachcicowi; był zwyczajnie bezczelny, nic szczególnie dziwnego. Na jego twarzy pojawił się krzywy, drapieżny uśmiech, nie zamierzał jednak wdawać się w pyskówki, nie przy damach. - Zabawne - burknął tylko, przez krótką chwilę wwiercając wzrok w tył głowy Francisa. Później zgrzytnął zębami i rozluźnił dłonie, które bezwiednie złożyły się w pięści. Kolejne słowa towarzysza, te następujące po salwie śmiechu rozbawionych kobiet, wpadały mu do głowy jednym uchem, wypadały drugim. Krążący w krwioobiegu alkohol nie pomagał w utrzymywaniu pełnego opanowania, zachowywaniu kamiennej maski, mimo to starał się nie spoglądać ku upatrzonej tancerce zbyt często. Okazywanie zainteresowania było niezwykle istotne, lecz zakrawająca o chamstwo nachalność - całkowicie zbędna.
Drgnął dopiero w chwili, gdy Lestrange zaproponował opiekunce stadka wieczorny spacer; a wspaniale, niech sobie idą, dopóki jego nikt stąd nie wyrzuci, pozwolą mu zostać w towarzystwie wszystkich tych odpoczywających po występie żmij...
Zamarł w bezruchu w odpowiedzi na nieoczekiwane, brzmiące obco słowa; bez trudu odnalazł wzrokiem tę, która w końcu postanowiła się odezwać, tę, na której znak czekał. Odważnie skróciła dzielącą ich odległość, ciągle spoglądając ku górze, ku jego twarzy; była drobniejsza, niższa i na pewno niezwykle gibka, szczerze w to wierzył. - Zgadza się - wychrypiał, dopiero teraz orientując się, że bezwiednie rozchylił usta w reakcji na jej dotyk, palec wędrujący wzdłuż żuchwy, igrający z kilkudniowym zarostem. Nie przejmował się trudnością w dobieraniu słów, którą odznaczała się kusicielka; przecież nie potrzebowali ich, by się porozumieć. - Czasem muszę zejść na ląd... Zaś odwiedziny w cyrku okazały się być niezwykle dobrym sposobem na spędzenie tego wieczoru - dodał, wodząc wzrokiem za każdym, choćby najmniejszym ruchem kobiety, dokładnie tak, jak sobie tego życzyła. Chciał już sięgnąć po swoje, poczuć roztaczany przez nią zapach jeszcze mocniej, lecz cierpliwie czekał na pozwolenie, trzymał ręce przy sobie. - Chcesz odpocząć? - odezwał się po krótkiej przerwie, kątem oka zauważając zniknięcie Francisa i jego wybranki; powodzenia, Morganie. Nigdy nie był dobry w wygłaszaniu mów, a już zwłaszcza takich, nie sądził jednak, by to mogło stanąć im na przeszkodzie. - Zobaczyć mój statek? - Przesądy przesądami, lecz dopóki łajba zostawała zacumowana, obecność kobiety nie powinna doprowadzić do żadnego nieszczęścia, wprost przeciwnie.
Nie był pewien, czy to on był tutaj łowcą, czy raczej padł ofiarą jej spojrzenia, miękkiego kroku i ciężkiego spojrzenia zmrużonych zalotnie oczu - to było jednak bez znaczenia. Kiedy opuszczali namiot nie myślał o niczym więcej, jak tylko o drugiej części pokazu, tej przeznaczonej już tylko dla niego.
| zt
Kątem oka zerknął ku stojącemu przed nim szlachcicowi; był zwyczajnie bezczelny, nic szczególnie dziwnego. Na jego twarzy pojawił się krzywy, drapieżny uśmiech, nie zamierzał jednak wdawać się w pyskówki, nie przy damach. - Zabawne - burknął tylko, przez krótką chwilę wwiercając wzrok w tył głowy Francisa. Później zgrzytnął zębami i rozluźnił dłonie, które bezwiednie złożyły się w pięści. Kolejne słowa towarzysza, te następujące po salwie śmiechu rozbawionych kobiet, wpadały mu do głowy jednym uchem, wypadały drugim. Krążący w krwioobiegu alkohol nie pomagał w utrzymywaniu pełnego opanowania, zachowywaniu kamiennej maski, mimo to starał się nie spoglądać ku upatrzonej tancerce zbyt często. Okazywanie zainteresowania było niezwykle istotne, lecz zakrawająca o chamstwo nachalność - całkowicie zbędna.
Drgnął dopiero w chwili, gdy Lestrange zaproponował opiekunce stadka wieczorny spacer; a wspaniale, niech sobie idą, dopóki jego nikt stąd nie wyrzuci, pozwolą mu zostać w towarzystwie wszystkich tych odpoczywających po występie żmij...
Zamarł w bezruchu w odpowiedzi na nieoczekiwane, brzmiące obco słowa; bez trudu odnalazł wzrokiem tę, która w końcu postanowiła się odezwać, tę, na której znak czekał. Odważnie skróciła dzielącą ich odległość, ciągle spoglądając ku górze, ku jego twarzy; była drobniejsza, niższa i na pewno niezwykle gibka, szczerze w to wierzył. - Zgadza się - wychrypiał, dopiero teraz orientując się, że bezwiednie rozchylił usta w reakcji na jej dotyk, palec wędrujący wzdłuż żuchwy, igrający z kilkudniowym zarostem. Nie przejmował się trudnością w dobieraniu słów, którą odznaczała się kusicielka; przecież nie potrzebowali ich, by się porozumieć. - Czasem muszę zejść na ląd... Zaś odwiedziny w cyrku okazały się być niezwykle dobrym sposobem na spędzenie tego wieczoru - dodał, wodząc wzrokiem za każdym, choćby najmniejszym ruchem kobiety, dokładnie tak, jak sobie tego życzyła. Chciał już sięgnąć po swoje, poczuć roztaczany przez nią zapach jeszcze mocniej, lecz cierpliwie czekał na pozwolenie, trzymał ręce przy sobie. - Chcesz odpocząć? - odezwał się po krótkiej przerwie, kątem oka zauważając zniknięcie Francisa i jego wybranki; powodzenia, Morganie. Nigdy nie był dobry w wygłaszaniu mów, a już zwłaszcza takich, nie sądził jednak, by to mogło stanąć im na przeszkodzie. - Zobaczyć mój statek? - Przesądy przesądami, lecz dopóki łajba zostawała zacumowana, obecność kobiety nie powinna doprowadzić do żadnego nieszczęścia, wprost przeciwnie.
Nie był pewien, czy to on był tutaj łowcą, czy raczej padł ofiarą jej spojrzenia, miękkiego kroku i ciężkiego spojrzenia zmrużonych zalotnie oczu - to było jednak bez znaczenia. Kiedy opuszczali namiot nie myślał o niczym więcej, jak tylko o drugiej części pokazu, tej przeznaczonej już tylko dla niego.
| zt
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1 września
Arena Carringtonów miała dziś tylko jedną, prawdziwie ważną scenę.
Hipnotyzującą, magiczną i orientalną, przywiedzioną do londyńskiego portu z dalekich zakątków świata i wyobraźni; powietrze przesiąknięte było tu ciężkim zapachem egzotycznych kadzideł, wonią, która zdawała się przenikać wprost do płuc. Wypełniać je, zasadzać kwiaty pośród tkanek - może czerwone chryzantemy, może złote, niech rosną, niech wzbiją się do przełyku, niech przebiją gałki oczne i wyjrzą na ten obcy, zimny padół angielskich ziem. Niech rozpalą smutnych, zgromadzonych na widowni ludzi od środka, omamią tajemnicą snutej przez giętkie mięśnie opowieści: wśród zaintrygowanego społeczeństwa była i ona, odrobinę spóźniona na rozpoczęcie spektaklu, niemniej od samego wejścia do namiotu wpatrzona w zapierające dech w piersi tancerki. Czy to możliwe, by człowiek był tak zwinny? Na ich rękach spoczywały wijące się w rytm chińskiej muzyki grzechotniki; niektóre owijały się wokół ich nóg, odpowiadały, gdy kobiety zaczepiały je w tańcu, syczały, niby to agresywne, niby kąsające powietrze, a jednak idealnie zsynchronizowane ze swymi partnerkami.
Wren zatrzymała się na chwilę, przyglądała rozgrywanemu przed jej oczyma misterium z nieukrywaną fascynacją błyszczącą w tarczach czarnych tęczówek, nim jej wzrok, mimowolnie, instynktownie, przyciągnęła znajoma, krucza czupryna skąpana w przygaszonym, filuternym świetle namiotu. Poznałaby go wszędzie - od lat; odrobinę młodszy jegomość o szlachetnym urodzeniu w jej mniemaniu nie zmieniał się prawie wcale. Wymężniał, wydoroślał, jednak koronne cechy aparycji pozostawały te same, charakterystyczne, nie do przegapienia - może po prostu Blackowe. Uśmiechnęła się do siebie w duchu, nim ruszyła w jego stronę, przepraszając przy tym dżentelmena, którego za rękaw płaszcza wyciągała z namiotu zazdrosna żona; czarownica niemal uderzyła go ramieniem w ciasnocie między materiałem konstrukcji a ławami publiki.
- I ty tutaj? - wyszeptała niebawem do ucha arystokraty, bezczelnie odgarnąwszy za nie najpierw kosmyk hebanowych pukli. Podeszła do niego od tyłu, cicho, niewidzialna i niesłyszalna niczym cień w majestacie tanecznego przedstawienia, na które sama ponownie zwróciła uwagę. Każda z akrobatek była piękna, odziana w zagraniczną szatę, ich twarze o wiele egzotyczniejsze od jej własnej, zapewne zrodzone z czysto chińskich genów - lub pokrewnych, dalekowschodnich, niezmąconych mimo wszystko brytyjskim nalotem. - Są wspaniałe. Fascynujące. Nie uważasz? Jakby nie miały w sobie kości, albo wychowały się wśród węży - westchnęła Azjatka, fałszywym, uprzejmym uśmiechem prosząc usadowionego obok Rigela mężczyznę, by ten przesunął się na miejsce obok, własne z kolei ustępując jej samej. - Która z nich to Naehri? Też dziś tu tańczy? - spytała cicho; spóźnienie spowodowało, że nie wysłuchała cyrkowej zapowiedzi tutejszych ochmistrzy, niepewna, czy legendarną kobietę już przedstawiono, czy może zaszczyt ten czekał publiczność dopiero pod koniec widowiska.
Jedna z balerin szczególnie przykuła jej uwagę: pląsała wśród gadów, sprawiając, że te splatały się ze sobą jak wstęgi, unosząc głowy wysoko nad ziemię - jakby za moment miały scalić się w jedność w akompaniamencie pogłębiających się tonów melodii.
- Salazarze, chciałabym tak spróbować - wyznała Wren półszeptem, absolutnie urzeczona tym, co zachłannie pochłaniały jej oczy.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Dudniący dźwięk bębnów przypominał rytmiczne bicie serca, a może serce samo dostosowywało się do dźwięków bębna, starając się go dogonić i zlać we wspólnym rytmie? Powoli do tego dźwięku dołączały piszczałki, ze swoim ostrym, ale ciepłym dźwiękiem, gdzieś w tle również śpiewały struny tajemniczych wschodnich instrumentów. Rigel był w stanie rozpoznać chyba tylko wyjątkowe brzmienie tanpury. Przedstawienie się zaczęło.
Od dawna chciał tu przyjść. Zobaczyć na własne oczy, jakie cuda skrywały miękkie ściany Namiotu Tańczącej Żmii. Swój ubiór postarał się dostosować do nastroju, w jakim miał zamiar się zanurzyć, dlatego do spodni prostego kroju, założył granatową, jedwabną kurtę, ozdobioną delikatnymi złotymi wzorami. Włosom dał spokój, pozwalając im przybrać kształt artystycznego nieładu.
Obserwował tancerki kompletnie zauroczony, z lekko rozchylonymi ustami, jak dziecko, które właśnie widzi najpiękniejsze z możliwych obrazów. Black pozwolił otulić się zapachem cierpkich, gorzkich, ciężkich orientalnych przypraw i kadzideł, które pozwalały jego zmysłom odprężyć się, odbyć podróż do dalekiego bajkowego Wschodu. Do miejsca, w którym nigdy nie był, a znał wyłącznie z książek i opowieści.
Kiedy któraś z tancerek za blisko podchodziła do węża, unosiła nad którymś kończynę, muskała go dłonią albo bosą stopą, wstrzymywał oddech, oczekując, że zostanie w tejże chwili zaatakowana. Jednak węże były posłuszne, tańczyły jak w transie, razem ze swoimi ludzkimi partnerkami.
Nagle poczuł czyjś gorący oddech na swoim karku i usłyszał czyjś cichy, zmysłowy i znajomy głos, który wyrwał go z transu, w którym znajdował się razem z występującymi wężami. Poczuł dotyk na swoich włosach.
-Panna Chang. - uśmiechnął się lekko, odwracając do niej głowę. - Cóż za niespodzianka.
Lekko przesuną się, żeby mogła przejść na miejsce, które jakiś miły gentleman jej udostępnił, rozumiejąc swoją marność w obliczu pięknego kobiecego uśmiechu.
-Tak, dokładnie tak. Jakby były jakimiś mitycznymi stworzeniami, którym znudziło się więzienie na stronach książek i zdecydowały podbić świat zmysłów. - głowę, żeby znowu na nie spojrzeć.- Ona ma wejść na sam koniec. Podobno ma być wielki finał.
Black nie mógł sobie nawet wyobrazić, czym mógł być też wielki finał, jeśli już występ przekroczył jego najśmielsze oczekiwania. Na słowa Wren, odchylił głowę lekko do tyłu, żeby ponownie na nią spojrzeć.
-Myślę, że to doskonały pomysł. - powiedział szczerze. - Nie jest to też tak banalne, jak taniec balowy...
Wolał być ostrożny, na ten temat. Wiedział o przypadłości Panny Chang i nie chciał, żeby poczuła się źle. Z drugiej strony czuł, że taka aktywność może korzystnie wpłynąć na jej zdrowie. Prawdopodobnie, gdyby medycy z Munga wiedzieli, że taki taniec istnieje, to i Rigela by na niego wysłali. A on raczej nie byłby przeciw.
-Zawsze nie rozumiałem ludzi, którzy się brzydzili wężami. - westchnął, śledząc wzrokiem przedstawienie. - Przecież to piękny symbol najróżniejszych aspektów naszego istnienia. Odrodzenie, świat, transformacja. Ludy Ameryki Południowej, szczególnie Aztekowie wiedzieli w nich symbol płynącej krwi. Mieli taką boginię... Coatlicue — patronkę kobiet, dzieci i urodzeń. Bogini rodząca i pożerająca, ubrana w suknie z węży i z dwoma ogromnymi wężami zamiast głowy, które wypłynęły jako krew z jej szyi, kiedy ta została odcięta.
Uśmiechnął się trochę zakłopotany. Nie wiedział, czy się nie zagalopował tym razem.
Od dawna chciał tu przyjść. Zobaczyć na własne oczy, jakie cuda skrywały miękkie ściany Namiotu Tańczącej Żmii. Swój ubiór postarał się dostosować do nastroju, w jakim miał zamiar się zanurzyć, dlatego do spodni prostego kroju, założył granatową, jedwabną kurtę, ozdobioną delikatnymi złotymi wzorami. Włosom dał spokój, pozwalając im przybrać kształt artystycznego nieładu.
Obserwował tancerki kompletnie zauroczony, z lekko rozchylonymi ustami, jak dziecko, które właśnie widzi najpiękniejsze z możliwych obrazów. Black pozwolił otulić się zapachem cierpkich, gorzkich, ciężkich orientalnych przypraw i kadzideł, które pozwalały jego zmysłom odprężyć się, odbyć podróż do dalekiego bajkowego Wschodu. Do miejsca, w którym nigdy nie był, a znał wyłącznie z książek i opowieści.
Kiedy któraś z tancerek za blisko podchodziła do węża, unosiła nad którymś kończynę, muskała go dłonią albo bosą stopą, wstrzymywał oddech, oczekując, że zostanie w tejże chwili zaatakowana. Jednak węże były posłuszne, tańczyły jak w transie, razem ze swoimi ludzkimi partnerkami.
Nagle poczuł czyjś gorący oddech na swoim karku i usłyszał czyjś cichy, zmysłowy i znajomy głos, który wyrwał go z transu, w którym znajdował się razem z występującymi wężami. Poczuł dotyk na swoich włosach.
-Panna Chang. - uśmiechnął się lekko, odwracając do niej głowę. - Cóż za niespodzianka.
Lekko przesuną się, żeby mogła przejść na miejsce, które jakiś miły gentleman jej udostępnił, rozumiejąc swoją marność w obliczu pięknego kobiecego uśmiechu.
-Tak, dokładnie tak. Jakby były jakimiś mitycznymi stworzeniami, którym znudziło się więzienie na stronach książek i zdecydowały podbić świat zmysłów. - głowę, żeby znowu na nie spojrzeć.- Ona ma wejść na sam koniec. Podobno ma być wielki finał.
Black nie mógł sobie nawet wyobrazić, czym mógł być też wielki finał, jeśli już występ przekroczył jego najśmielsze oczekiwania. Na słowa Wren, odchylił głowę lekko do tyłu, żeby ponownie na nią spojrzeć.
-Myślę, że to doskonały pomysł. - powiedział szczerze. - Nie jest to też tak banalne, jak taniec balowy...
Wolał być ostrożny, na ten temat. Wiedział o przypadłości Panny Chang i nie chciał, żeby poczuła się źle. Z drugiej strony czuł, że taka aktywność może korzystnie wpłynąć na jej zdrowie. Prawdopodobnie, gdyby medycy z Munga wiedzieli, że taki taniec istnieje, to i Rigela by na niego wysłali. A on raczej nie byłby przeciw.
-Zawsze nie rozumiałem ludzi, którzy się brzydzili wężami. - westchnął, śledząc wzrokiem przedstawienie. - Przecież to piękny symbol najróżniejszych aspektów naszego istnienia. Odrodzenie, świat, transformacja. Ludy Ameryki Południowej, szczególnie Aztekowie wiedzieli w nich symbol płynącej krwi. Mieli taką boginię... Coatlicue — patronkę kobiet, dzieci i urodzeń. Bogini rodząca i pożerająca, ubrana w suknie z węży i z dwoma ogromnymi wężami zamiast głowy, które wypłynęły jako krew z jej szyi, kiedy ta została odcięta.
Uśmiechnął się trochę zakłopotany. Nie wiedział, czy się nie zagalopował tym razem.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Wstyd było jej za Londyn. Za to, że ten diament należało odnaleźć w dzielnicy magicznego portu zamiast na deskach największych, najbardziej szanowanych scen, gdzie napiwki za ekscytujące przedstawienie stawały się wyższe niż koszt jej miesięcznego wyżywienia. To tam te piękne, niemal nieziemskie istoty winny były się znaleźć, tam tańczyć, przed najznamienitszą z publik, ku uciesze oczu najwyższej w hierarchii warstwy społecznej. Tymczasem to arystokracja ciągnęła do namiotu, nawet jeśli Wren poza Rigelem nie rozpoznała nikogo prominentnego; wiele było tu mieszczan cieszących swą codzienność tajemnicą dalekowschodniej sztuki rozbudzającej zmysły, a w jej ocenie, pomimo faktu, że sama mogła dziś zasiąść na widowni, było to losem niesprawiedliwym. Lady Naehri i jej tancerki zasługiwały na więcej - dobrze, przynajmniej, że obserwował je ktoś taki jak młody Black. Ale z drugiej strony i temu trudno się dziwić. Blakowie rozpościerali skrzydła patronatu nad brytyjską stolicą od wieków, równać z nimi mógł się właściwie nikt, nic więc dziwnego, że doglądali i Areny Carringtonów.
- Dość przewidywalna niespodzianka, jeśli jest lord ciekaw mojej opinii. Ciągnie mnie ostatnio do wszystkiego co piękne i nietutejsze - odpowiedziała ciepłym półszeptem i zajęła miejsce obok niego, w bezpiecznej odległości. Kiedyś, za czasów błogiej nieświadomości wyższości niektórych ludzi nad innymi, zapewne złączyłaby chociaż ich łokcie, by była w stanie bez przeszkód ofiarować mu kuksańce za złośliwe komentarze czy akcentować swoje własne. Ale dziecięce lata Hogwartu minęły, wystawiając ich oboje na piedestał wiecznej obserwacji, jego bardziej niż ją. Nie chciała zatem żadnemu z nich robić dziś problemów, insynuować oderwanych od rzeczywistości plotek. - Co za ulga. Rozumiem, że nie przegapiłam zbyt wiele? - Fakt nadchodzących reflektorów rzuconych na występ Naehri łagodził irytację związaną ze spóźnieniem. W końcu to na legendarnej już kobiecie zależało jej najbardziej, na dostrzeżeniu tego, co było w niej opiewane za tak magiczne i nieprzeciętne, po to, by podziwiać, ale i po to, by się uczyć. Azjatka chciała czerpać z emanującej od ciał tancerek kokieterii. Samym ruchem naginały żelazne umysły do własnej woli, uwodziły spojrzeniem, gestem i syknięciem towarzyszącego grzechotnika - jak to robiły? Rozszyfrowanie misternie skrywanych sekretów niechybnie zajmie więcej niż jedną sesję obserwacji, ale była gotowa na poświęcenie tych kilku monet za przywilej wejścia na widownię, by korzystać na tym w kolebce własnego egoizmu, na ołtarzu wykutym z narcystycznych, ale i przede wszystkim pragmatycznych potrzeb.
- Słyszałam, że niektóre szlachetne damy przypominają węże. Kobry albo żmije - wymruczała cicho, na tyle cicho, by dosłyszał ją jedynie Rigel, usta układając w odrobinę cierpkim uśmiechu. Nikomu innemu nie odważyłaby się zaoferować takich słów - ale ich łączyło więcej niż nić szacunku mieszczanina wobec pana na włościach, łączyły ich sekrety i łzy duszące od środka. To wystarczyło, by zagwarantować ziarenko względnego bezpieczeństwa. - Nie czujesz się podobnie jak one, kiedy obracasz takie damy w piruecie na bankietowej sali? - ruchem głowy wskazała na orientalne sztukmistrzynie, póki co zachowując dla siebie fakt, że ona również tańczyła. Nie tak, w jej dłoniach widniały chińskie wachlarze zamiast rozedrganych węży, ale wyglądało na to, że oboje czynili coś w imię swojego dobra. Jedno z ochoty, drugie z przymusu. - Musisz opowiedzieć mi więcej o tej bogini. Nie wiedziałam nawet o jej istnieniu; myślisz, że jej mit miał coś wspólnego z powstaniem tej sztuki? - Zmrużyła lekko skośne oczy w zadumie. Chinom do Azteków było daleko, ale nie od dziś wiadomo było jakim szacunkiem chińscy uczeni traktowali historię; być może zaopiekowali się również legendami wymarłych cywilizacji, tego sama nie potrafiła stwierdzić. - Będziesz mieć chwilę po tym występie, czy gonią cię szlacheckie obowiązki? Moglibyśmy przejść się po Arenie, może dostać się do samej Naehri, porozmawiać - z nim u swego boku Wren miałaby na to większe szanse - a i sam Rigel rozbudził już jej ciekawość. Nie pozwoli mu zniknąć w cieniu wieczora tak łatwo.
- Dość przewidywalna niespodzianka, jeśli jest lord ciekaw mojej opinii. Ciągnie mnie ostatnio do wszystkiego co piękne i nietutejsze - odpowiedziała ciepłym półszeptem i zajęła miejsce obok niego, w bezpiecznej odległości. Kiedyś, za czasów błogiej nieświadomości wyższości niektórych ludzi nad innymi, zapewne złączyłaby chociaż ich łokcie, by była w stanie bez przeszkód ofiarować mu kuksańce za złośliwe komentarze czy akcentować swoje własne. Ale dziecięce lata Hogwartu minęły, wystawiając ich oboje na piedestał wiecznej obserwacji, jego bardziej niż ją. Nie chciała zatem żadnemu z nich robić dziś problemów, insynuować oderwanych od rzeczywistości plotek. - Co za ulga. Rozumiem, że nie przegapiłam zbyt wiele? - Fakt nadchodzących reflektorów rzuconych na występ Naehri łagodził irytację związaną ze spóźnieniem. W końcu to na legendarnej już kobiecie zależało jej najbardziej, na dostrzeżeniu tego, co było w niej opiewane za tak magiczne i nieprzeciętne, po to, by podziwiać, ale i po to, by się uczyć. Azjatka chciała czerpać z emanującej od ciał tancerek kokieterii. Samym ruchem naginały żelazne umysły do własnej woli, uwodziły spojrzeniem, gestem i syknięciem towarzyszącego grzechotnika - jak to robiły? Rozszyfrowanie misternie skrywanych sekretów niechybnie zajmie więcej niż jedną sesję obserwacji, ale była gotowa na poświęcenie tych kilku monet za przywilej wejścia na widownię, by korzystać na tym w kolebce własnego egoizmu, na ołtarzu wykutym z narcystycznych, ale i przede wszystkim pragmatycznych potrzeb.
- Słyszałam, że niektóre szlachetne damy przypominają węże. Kobry albo żmije - wymruczała cicho, na tyle cicho, by dosłyszał ją jedynie Rigel, usta układając w odrobinę cierpkim uśmiechu. Nikomu innemu nie odważyłaby się zaoferować takich słów - ale ich łączyło więcej niż nić szacunku mieszczanina wobec pana na włościach, łączyły ich sekrety i łzy duszące od środka. To wystarczyło, by zagwarantować ziarenko względnego bezpieczeństwa. - Nie czujesz się podobnie jak one, kiedy obracasz takie damy w piruecie na bankietowej sali? - ruchem głowy wskazała na orientalne sztukmistrzynie, póki co zachowując dla siebie fakt, że ona również tańczyła. Nie tak, w jej dłoniach widniały chińskie wachlarze zamiast rozedrganych węży, ale wyglądało na to, że oboje czynili coś w imię swojego dobra. Jedno z ochoty, drugie z przymusu. - Musisz opowiedzieć mi więcej o tej bogini. Nie wiedziałam nawet o jej istnieniu; myślisz, że jej mit miał coś wspólnego z powstaniem tej sztuki? - Zmrużyła lekko skośne oczy w zadumie. Chinom do Azteków było daleko, ale nie od dziś wiadomo było jakim szacunkiem chińscy uczeni traktowali historię; być może zaopiekowali się również legendami wymarłych cywilizacji, tego sama nie potrafiła stwierdzić. - Będziesz mieć chwilę po tym występie, czy gonią cię szlacheckie obowiązki? Moglibyśmy przejść się po Arenie, może dostać się do samej Naehri, porozmawiać - z nim u swego boku Wren miałaby na to większe szanse - a i sam Rigel rozbudził już jej ciekawość. Nie pozwoli mu zniknąć w cieniu wieczora tak łatwo.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Strona 2 z 2 • 1, 2
Namiot Tańczącej Żmii
Szybka odpowiedź