Namiot Iluzjonisty
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Namiot Iluzjonisty
Czy w świecie magii iluzja może jeszcze zadziwić? Tak, jeśli ktoś włada nią równie sprawnie, co mistrz Seamaranus, ponoć przybyły zza dalekiego morza magik, który wszystkie swoje pokazy wykonuje bez różdżki w ręce. Niektórzy wierzą, że potrafi czarować bez niej, inni - że jest to jedynie podstęp i iluzja, której jednak nikt jeszcze nie rozpracował. Jest to wysoki, przystojny czarodziej o elegancko podstrzyżonym wąsie i dobrze skrojonym garniturze. Wraz z dwoma pięknymi asystentkami wyczynia cuda niezwykłe, zamienia ich twarze, części ciała, odcina głowy, wbija w plecy gwoździe, unosi je, hipnotyzuje, a raz nawet sprawił, że jednej z nich wyrosły skrzydła. Dokładnie przemyślane sztuczki wspomagane magią czasem szokują, czasem bawią, innym razem zachwycają i zapierają dech w piersi.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:19, w całości zmieniany 1 raz
| 20.04?
Każdy potrzebował czasem odrobiny rozrywki i odmiany od codziennej rutyny. Nie inaczej było z Jocelyn, która, by przełamać nieco pasmo dni skupionych głównie na pracy i nauce, postanowiła wybrać się do magicznego cyrku w dzielnicy portowej. W dzieciństwie bywała tu z siostrą; zwykle przyprowadzała je tu któraś z opiekunek, które ojciec zatrudniał do zajmowania się nimi w pierwszych latach życia, bo sam z racji pracy nie miał na to zbyt wiele czasu, a matka żyła w swoim własnym świecie, i gdy już zaczęła zwracać uwagę na córki, zwykle uczyła je etykiety i szeroko pojętej sztuki, a zamiast do cyrku wolała zabierać do galerii, sal koncertowych i tego typu miejsc.
Później, gdy były już starsze, kilkukrotnie pojawiły się tu same i dzisiejszego dnia także miały odwiedzić Arenę Carringtonów wspólnie w ramach powspominania starych, dobrych czasów, kiedy wszystko wydawało się zdecydowanie prostsze. Niestety Iris właśnie tego dnia zaniemogła i musiała pozostać w domu, ale zachęciła Josie, by wobec tego udała się tam sama i opowiedziała jej o dzisiejszym pokazie. Idź, oderwij się od pracy i od tych twoich książek, usłyszała, gdy zaoferowała się, że mogą przełożyć wyjście na inny dzień. Zbyt wiele czasu spędzasz w czterech ścianach, Josie.
Tym sposobem Jocelyn pojawiła się na obszarze należącym do Areny Carringtonów samotnie. Rozejrzała się po otoczeniu, by w końcu skierować swoje kroki do jednego z namiotów, gdzie zgodnie z zamieszczoną zapowiedzią miał występować iluzjonista dokonujący czarów bez użycia różdżki. Wchodząc do środka, Josie usłyszała szepty dwóch starszych kobiet zastanawiających się, czy tajemniczy magik władał magią bezróżdżkową, czy może były to jedynie sprytne sztuczki mamiące wzrok. Josie jeszcze nie mogła tego ocenić; pozostało jej zasiąść na widowni i poczekać na występ, by zobaczyć na własne oczy te rzekome cuda, które wyprawiał czarodziej.
Kiedy jednak wspinała się po schodkach, by znaleźć sobie wolne miejsce w którymś ze środkowych rzędów, jej uwagę przykuła charakterystyczna sylwetka niezwykle urodziwej kobiety o jasnej skórze i blond włosach, z pewnością półwili. Jocelyn odruchowo zatrzymała na niej wzrok na dłużej, bo choć wili urok z pewnością nie działał na nią w taki sposób, w jaki mógł działać na mężczyzn, zdała sobie sprawę, że poznała tę konkretną półwilę.
Bez większego zastanowienia postanowiła usiąść obok niej. Może nigdy nie były ze sobą blisko, ale zawsze raźniej było w towarzystwie kogoś, kogo choć trochę się znało. Nawet, jeśli ta osoba miała w sobie coś onieśmielającego, co sprawiało, że Josie nagle poczuła się nieco niezręcznie. Zapewne większość kobiet czuła się tak w towarzystwie półwil.
- Yvette? – zagadała cicho, by zwrócić na siebie jej uwagę i upewnić się, czy panna Blythe miała ochotę na jej towarzystwo. Była ciekawa, czy półwila pamiętała ją z czasów, gdy uczęszczała na kurs alchemiczny, a Josie stawiała swoje pierwsze kroki jako uczestniczka kursu uzdrowicielskiego.
Każdy potrzebował czasem odrobiny rozrywki i odmiany od codziennej rutyny. Nie inaczej było z Jocelyn, która, by przełamać nieco pasmo dni skupionych głównie na pracy i nauce, postanowiła wybrać się do magicznego cyrku w dzielnicy portowej. W dzieciństwie bywała tu z siostrą; zwykle przyprowadzała je tu któraś z opiekunek, które ojciec zatrudniał do zajmowania się nimi w pierwszych latach życia, bo sam z racji pracy nie miał na to zbyt wiele czasu, a matka żyła w swoim własnym świecie, i gdy już zaczęła zwracać uwagę na córki, zwykle uczyła je etykiety i szeroko pojętej sztuki, a zamiast do cyrku wolała zabierać do galerii, sal koncertowych i tego typu miejsc.
Później, gdy były już starsze, kilkukrotnie pojawiły się tu same i dzisiejszego dnia także miały odwiedzić Arenę Carringtonów wspólnie w ramach powspominania starych, dobrych czasów, kiedy wszystko wydawało się zdecydowanie prostsze. Niestety Iris właśnie tego dnia zaniemogła i musiała pozostać w domu, ale zachęciła Josie, by wobec tego udała się tam sama i opowiedziała jej o dzisiejszym pokazie. Idź, oderwij się od pracy i od tych twoich książek, usłyszała, gdy zaoferowała się, że mogą przełożyć wyjście na inny dzień. Zbyt wiele czasu spędzasz w czterech ścianach, Josie.
Tym sposobem Jocelyn pojawiła się na obszarze należącym do Areny Carringtonów samotnie. Rozejrzała się po otoczeniu, by w końcu skierować swoje kroki do jednego z namiotów, gdzie zgodnie z zamieszczoną zapowiedzią miał występować iluzjonista dokonujący czarów bez użycia różdżki. Wchodząc do środka, Josie usłyszała szepty dwóch starszych kobiet zastanawiających się, czy tajemniczy magik władał magią bezróżdżkową, czy może były to jedynie sprytne sztuczki mamiące wzrok. Josie jeszcze nie mogła tego ocenić; pozostało jej zasiąść na widowni i poczekać na występ, by zobaczyć na własne oczy te rzekome cuda, które wyprawiał czarodziej.
Kiedy jednak wspinała się po schodkach, by znaleźć sobie wolne miejsce w którymś ze środkowych rzędów, jej uwagę przykuła charakterystyczna sylwetka niezwykle urodziwej kobiety o jasnej skórze i blond włosach, z pewnością półwili. Jocelyn odruchowo zatrzymała na niej wzrok na dłużej, bo choć wili urok z pewnością nie działał na nią w taki sposób, w jaki mógł działać na mężczyzn, zdała sobie sprawę, że poznała tę konkretną półwilę.
Bez większego zastanowienia postanowiła usiąść obok niej. Może nigdy nie były ze sobą blisko, ale zawsze raźniej było w towarzystwie kogoś, kogo choć trochę się znało. Nawet, jeśli ta osoba miała w sobie coś onieśmielającego, co sprawiało, że Josie nagle poczuła się nieco niezręcznie. Zapewne większość kobiet czuła się tak w towarzystwie półwil.
- Yvette? – zagadała cicho, by zwrócić na siebie jej uwagę i upewnić się, czy panna Blythe miała ochotę na jej towarzystwo. Była ciekawa, czy półwila pamiętała ją z czasów, gdy uczęszczała na kurs alchemiczny, a Josie stawiała swoje pierwsze kroki jako uczestniczka kursu uzdrowicielskiego.
Yvette nie była tu nigdy, nie sądziła też, że kiedykolwiek przyjdzie jej tu trafić - może będąc dzieckiem przebąknęła coś rodzicom, że chętnie wybrałaby się do cyrku. Wyczytała o nim więcej niż usłyszała, przed Hogwartem niewiele kontaktując się z rówieśnikami, ojciec zaś zawsze potrafił znaleźć zajęcie ciekawsze niż podobna wyprawa. Nie nastawała, dając rozproszyć się innymi rozrywkami, a i literatura nie podsuwała obrazu tajemniczych namiotów wystarczająco często, by zdążyła się do tego pomysłu przyzwyczaić i kapryśnie egzekwować jego wykonanie. Myśli nie przywiązały się więc do atrakcji skrywanych pod kolorowymi płachtami. Dopiero ostatnio uwagę Yvette przykuł plakat promujący występ zdolnej akrobatki i zanotowała w pamięci (oraz notesie) ten fakt - sztuka związana z tańcem i akrobacją zajmowała w jej życiu wyjątkowe miejsce - postanawiając, że wybierze się, jeśli czas i chęci pozwolą. Zdołała już o tym zapomnieć, ale z pomocą przyszedł kalendarzyk, rano zdradzając wszelkie ewentualne plany na dwudziestego kwietnia. Do aktualnie sporządzanego eliksiru musiała dodać tylko kilka składników, potrzebujących czasu przed przejściem do kolejnego etapu, większych obowiązków nie było - dlatego uznała, że warto sprawdzić wartość widowiska.
Z irytacją przyjęła jego odwołanie, a po chwili dezorientacji, bardziej chcąc schronić się przed deszczem, zawitała w progi namiotu iluzjonisty. Rozejrzała się ostrożnie, wyłapując jedno z dogodniejszych, wolnych miejsc i czekała, planując wielkie rzeczy, niezupełnie powiązane z występem mężczyzny (o którym więcej dowiedziała się z rozmów prowadzonych naokoło, niż z własnej woli), dopóki ktoś nie wyrwał jej z sennego transu. Mrugnęła, unosząc głowę, by przyjrzeć się osóbce, po krótkiej chwili łącząc fakty i przywołując jej wspomnienie - były razem na koncercie, choć Jocelyn głównie kojarzyła z Mungiem, gdzie mijały się podczas odbywanego przez Yvette kursu.
- Uhm - mruknęła średnio przytomnie, w międzyczasie kojarząc fakty i wracając do rzeczywistości. - Witaj, Joce - przywitała się uprzejmie, tym samym dając znajomej krótkie przyzwolenie na zajęcie miejsca obok. - Byłaś tu już kiedyś? Wiesz co to za człowiek? - podchwyciła temat wałkowany przez publikę. - Radzisz sobie na stażu?
Z irytacją przyjęła jego odwołanie, a po chwili dezorientacji, bardziej chcąc schronić się przed deszczem, zawitała w progi namiotu iluzjonisty. Rozejrzała się ostrożnie, wyłapując jedno z dogodniejszych, wolnych miejsc i czekała, planując wielkie rzeczy, niezupełnie powiązane z występem mężczyzny (o którym więcej dowiedziała się z rozmów prowadzonych naokoło, niż z własnej woli), dopóki ktoś nie wyrwał jej z sennego transu. Mrugnęła, unosząc głowę, by przyjrzeć się osóbce, po krótkiej chwili łącząc fakty i przywołując jej wspomnienie - były razem na koncercie, choć Jocelyn głównie kojarzyła z Mungiem, gdzie mijały się podczas odbywanego przez Yvette kursu.
- Uhm - mruknęła średnio przytomnie, w międzyczasie kojarząc fakty i wracając do rzeczywistości. - Witaj, Joce - przywitała się uprzejmie, tym samym dając znajomej krótkie przyzwolenie na zajęcie miejsca obok. - Byłaś tu już kiedyś? Wiesz co to za człowiek? - podchwyciła temat wałkowany przez publikę. - Radzisz sobie na stażu?
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Jocelyn nie bywała tu często. Kilka wizyt w czasach dzieciństwa, a później długo nic. Jej matka wolała bardziej wysublimowane rozrywki, ojciec był pochłonięty pracą. Ale jedna z opiekunek małych bliźniaczek Vane darzyła to miejsce sporą sympatią więc czasem je tu zabierała, żeby mogły popatrzeć na ciekawe magiczne sztuczki. Później, gdy były starsze, ojciec zatrudnił guwernantkę, by przed pójściem do szkoły nabyły odpowiednią wiedzę. Wtedy już raczej nie zabierano ich do cyrku, a raczej do ogrodu magibotanicznego lub magizoologicznego, co miało większe wartości edukacyjne dla dziewcząt przygotowujących się do wyjazdu do Hogwartu.
Mimo to jakieś wspomnienia się w niej tliły, a dziś miała okazję nieco sobie przypomnieć. Niestety bez Iris, choć z nią niewątpliwie byłoby to jeszcze ciekawszym przeżyciem. Lubiła spędzać czas ze swoją bliźniaczką, ale gdy dorosły, nie miały go dla siebie tyle, co dawniej. To już nie był Hogwart, gdzie najpoważniejszym obowiązkiem była nauka do egzaminów.
Ale, jak się okazało, spotkała inną znajomą osóbkę. W Hogwarcie nie miała okazji poznać Yvette, która znajdowała się cztery klasy wyżej, ale trudno byłoby nie zapamiętać jej z kursu. Adeptów uzdrawiania i alchemii było znacznie mniej niż uczniów Hogwartu, zresztą trudno byłoby przegapić wśród nich kogoś takiego jak panna Blythe. Nigdy nie połączyła ich zażyłość, ale znajomość nie niosła ze sobą złych wspomnień, więc Josie nie miała powodu, by udawać, że nie zna Yvette. Była jednak ciekawa, czy i ona ją rozpozna.
Okazało się, że Yvette pamiętała ją, choć wyglądało na to, że słowa Josie wyrwały ją z zamyślenia. Panna Vane posłała jej lekki uśmiech, po czym usiadła obok.
- Byłam, ale... dawno temu, w dzieciństwie. Mam wrażenie, że teraz sporo się tu pozmieniało – powiedziała. Wydawało jej się, że nie kojarzyła z tamtych czasów magika, który miał dziś występować, ale zapewne z biegiem lat zmieniały się tutejsze atrakcje i występujący tu artyści. – Nigdy nie widziałam jego występu, wiem tylko tyle, ile przeczytałam przed wejściem i usłyszałam z rozmów. Wygląda na to, że dowiemy się, z jakiego rodzaju sztuczkami mamy do czynienia dopiero kiedy zacznie się występ. Mam nadzieję, że będzie tak dobry, jak zapowiadają.
To nawet bardziej ją ciekawiło, bo zawsze to coś nowego, co mogła zobaczyć. Póki co pozostało jeszcze kilka minut do rozpoczęcia pokazu, a widzowie wciąż sadowili się w rzędach foteli, rozmawiając przyciszonymi głosami.
- Na stażu radzę sobie całkiem dobrze, zbliżam się do końca drugiego roku. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za rok będę mogła wybrać specjalizację – odpowiedziała. Miała jeszcze sporo czasu, żeby podjąć decyzję, która miała zaważyć na ostatnich dwóch latach stażu oraz na ewentualnej późniejszej pracy. Nie było jeszcze wiadomo, czy po kursie stanie się pełnoprawną uzdrowicielką, ale z pewnością tego nie wykluczała. – A jak ty radzisz sobie po kursie? Nadal zajmujesz się warzeniem eliksirów? – Gdyby została w Mungu, niewątpliwie nie umknęłoby to uwagi Josie, więc wyglądało na to, że Yvette postanowiła działać na własną rękę, co nie było wcale rzadkością nawet w przypadku alchemików szkolących się w Mungu. Była ciekawa, czym się zajmowała; niewątpliwie zdolności alchemiczne były bardzo cenne, bo nawet niektórzy uzdrowiciele mieli problemy z warzeniem trudniejszych mikstur. Do tego grona zaliczała się także Jocelyn, która znała podstawy, ale wolała nie zbliżać się do kociołka, jeśli nie było to konieczne, a w Mungu i tak polegała na eliksirach warzonych przez profesjonalnych alchemików posiadających odpowiednie predyspozycje i pasję.
Mimo to jakieś wspomnienia się w niej tliły, a dziś miała okazję nieco sobie przypomnieć. Niestety bez Iris, choć z nią niewątpliwie byłoby to jeszcze ciekawszym przeżyciem. Lubiła spędzać czas ze swoją bliźniaczką, ale gdy dorosły, nie miały go dla siebie tyle, co dawniej. To już nie był Hogwart, gdzie najpoważniejszym obowiązkiem była nauka do egzaminów.
Ale, jak się okazało, spotkała inną znajomą osóbkę. W Hogwarcie nie miała okazji poznać Yvette, która znajdowała się cztery klasy wyżej, ale trudno byłoby nie zapamiętać jej z kursu. Adeptów uzdrawiania i alchemii było znacznie mniej niż uczniów Hogwartu, zresztą trudno byłoby przegapić wśród nich kogoś takiego jak panna Blythe. Nigdy nie połączyła ich zażyłość, ale znajomość nie niosła ze sobą złych wspomnień, więc Josie nie miała powodu, by udawać, że nie zna Yvette. Była jednak ciekawa, czy i ona ją rozpozna.
Okazało się, że Yvette pamiętała ją, choć wyglądało na to, że słowa Josie wyrwały ją z zamyślenia. Panna Vane posłała jej lekki uśmiech, po czym usiadła obok.
- Byłam, ale... dawno temu, w dzieciństwie. Mam wrażenie, że teraz sporo się tu pozmieniało – powiedziała. Wydawało jej się, że nie kojarzyła z tamtych czasów magika, który miał dziś występować, ale zapewne z biegiem lat zmieniały się tutejsze atrakcje i występujący tu artyści. – Nigdy nie widziałam jego występu, wiem tylko tyle, ile przeczytałam przed wejściem i usłyszałam z rozmów. Wygląda na to, że dowiemy się, z jakiego rodzaju sztuczkami mamy do czynienia dopiero kiedy zacznie się występ. Mam nadzieję, że będzie tak dobry, jak zapowiadają.
To nawet bardziej ją ciekawiło, bo zawsze to coś nowego, co mogła zobaczyć. Póki co pozostało jeszcze kilka minut do rozpoczęcia pokazu, a widzowie wciąż sadowili się w rzędach foteli, rozmawiając przyciszonymi głosami.
- Na stażu radzę sobie całkiem dobrze, zbliżam się do końca drugiego roku. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za rok będę mogła wybrać specjalizację – odpowiedziała. Miała jeszcze sporo czasu, żeby podjąć decyzję, która miała zaważyć na ostatnich dwóch latach stażu oraz na ewentualnej późniejszej pracy. Nie było jeszcze wiadomo, czy po kursie stanie się pełnoprawną uzdrowicielką, ale z pewnością tego nie wykluczała. – A jak ty radzisz sobie po kursie? Nadal zajmujesz się warzeniem eliksirów? – Gdyby została w Mungu, niewątpliwie nie umknęłoby to uwagi Josie, więc wyglądało na to, że Yvette postanowiła działać na własną rękę, co nie było wcale rzadkością nawet w przypadku alchemików szkolących się w Mungu. Była ciekawa, czym się zajmowała; niewątpliwie zdolności alchemiczne były bardzo cenne, bo nawet niektórzy uzdrowiciele mieli problemy z warzeniem trudniejszych mikstur. Do tego grona zaliczała się także Jocelyn, która znała podstawy, ale wolała nie zbliżać się do kociołka, jeśli nie było to konieczne, a w Mungu i tak polegała na eliksirach warzonych przez profesjonalnych alchemików posiadających odpowiednie predyspozycje i pasję.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
W dzieciństwie Yvette niejako była trzymana pod kloszem, jednak nie wynikało to wyłącznie z nadmiernej opiekuńczości matki czy ojca, lecz również z jej wyjątkowych genów, które puszczone samopas nie działały w sposób mogący zapewniać jej bezpieczeństwo. Nie kontrolowała swojego czaru wystarczająco mocno, nie mając jeszcze świadomości jego istnienia, dlatego przyciągała zbyt nachalne spojrzenia i skupiała na sobie uwagę otoczenia. Naturalnym było, że rodzice starali się okiełznać niesforne czary, dlatego, dla jej własnego bezpieczeństwa, była nieco izolowana i zamykana w świecie nauki oraz tańca. Starano się zapewnić jej jak najwięcej aktywności, by nie zaznawała pojęcia nudy zbyt często, co zaowocowało również rodzinną wytrwałością oraz uporem. Wyruszając do Hogwartu miała już pojęcie o pochodzeniu i była bardziej zaznajomiona z własnymi urokami, lecz nerwów mimo wszystko było sporo. Najbardziej stresowała się Ulyana, matka dziewczyny, która w przestrodze opowiadała Yvette o sytuacjach z przeszłości, których nie mogła pamiętać ze względu na swój młody wiek. Prawiła jej o podejrzanych typach, które wyjątkowo sprawnie potrafiły znaleźć się w pobliżu i o sytuacjach, w których była pewna, że za moment utraci własne dziecko. Z czasem młodsza Blythe nauczyła się trzymać wszystko w ryzach, lecz geny wciąż pozostawały dosyć niestałym czynnikiem, zależnym od wielu innych, najbardziej od emocji, te jednak podległe były impulsom. Może dlatego nikt nigdy nie wybrał się z nią do cyrku, gdzie ludzie zbierali się tłumnie. Entuzjazm małej półwili mógł ściągnąć na nią więcej uwagi, niż ktokolwiek by chciał.
- Czas lubi się ze zmianami - podsumowała krótko, z ledwo zauważalnym wzruszeniem ramion, okrytych chustą w subtelne wzory, których zieleń komponowała się z jej jasnymi tęczówkami. - Mam nadzieję, że widowisko nie skończy się potworną stratą czasu - westchnęła, nie mając pojęcia, czego mogłaby się spodziewać i jak wysoko stawiać mężczyźnie poprzeczkę. W razie nieciekawych popisów mogła wypełnić sobie czas odwracaniem uwagi artysty. Kapryśne poddawanie go własnej woli z pewnością okazałoby się równie ciekawe dla widzów, jak jego własne sztuczki. Miała to na uwadze, rozważając leniwie taką ewentualność, gdy mętnym spojrzeniem obdarzyła przelotnie przygotowaną scenę.
- Bliżej niż dalej. Zastanawiałaś się już, na którym oddziale chciałabyś podjąć pracę? - dopytała jeszcze, z uprzejmą, stonowaną ciekawością w tej luźnej pogawędce. Nie pytała o inne, ewentualne plany - była zwolenniczką konkretnych decyzji i trzymania się obranych ścieżek, dlatego nawet nie myślała, by Jocelyn mogła po stażu zmienić swoje upodobania względem zawodu i zacząć parać się czymś zupełnie innym. O takich rzeczach, w jej mniemaniu, decydowały przypadki; przypadki zaś należało eliminować w jak największym stopniu. Wolała prowadzić życie z pewnością, mieć pod władaniem jak najwięcej elementów. Miały być jej podległe i już.
- Tak. Wykonuję indywidualne zlecenia, staram się rozwijać i dochodzić do własnych wniosków, testuję nowe sposoby. Nie wykluczam, że kiedyś znów zawitam w Mungu, jednak aktualnie takie rozwiązanie wydaje mi się wygodniejsze - podsumowała spokojnie.
- Czas lubi się ze zmianami - podsumowała krótko, z ledwo zauważalnym wzruszeniem ramion, okrytych chustą w subtelne wzory, których zieleń komponowała się z jej jasnymi tęczówkami. - Mam nadzieję, że widowisko nie skończy się potworną stratą czasu - westchnęła, nie mając pojęcia, czego mogłaby się spodziewać i jak wysoko stawiać mężczyźnie poprzeczkę. W razie nieciekawych popisów mogła wypełnić sobie czas odwracaniem uwagi artysty. Kapryśne poddawanie go własnej woli z pewnością okazałoby się równie ciekawe dla widzów, jak jego własne sztuczki. Miała to na uwadze, rozważając leniwie taką ewentualność, gdy mętnym spojrzeniem obdarzyła przelotnie przygotowaną scenę.
- Bliżej niż dalej. Zastanawiałaś się już, na którym oddziale chciałabyś podjąć pracę? - dopytała jeszcze, z uprzejmą, stonowaną ciekawością w tej luźnej pogawędce. Nie pytała o inne, ewentualne plany - była zwolenniczką konkretnych decyzji i trzymania się obranych ścieżek, dlatego nawet nie myślała, by Jocelyn mogła po stażu zmienić swoje upodobania względem zawodu i zacząć parać się czymś zupełnie innym. O takich rzeczach, w jej mniemaniu, decydowały przypadki; przypadki zaś należało eliminować w jak największym stopniu. Wolała prowadzić życie z pewnością, mieć pod władaniem jak najwięcej elementów. Miały być jej podległe i już.
- Tak. Wykonuję indywidualne zlecenia, staram się rozwijać i dochodzić do własnych wniosków, testuję nowe sposoby. Nie wykluczam, że kiedyś znów zawitam w Mungu, jednak aktualnie takie rozwiązanie wydaje mi się wygodniejsze - podsumowała spokojnie.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Szczęśliwie Jocelyn nie musiała być ukrywana ani izolowana od otoczenia. Nie posiadała żadnych dodatkowych uzdolnień ani wyjątkowych genów. Była zwyczajnym dzieckiem jak wiele innych, ani szczególnie zdolnym, ani szczególnie urodziwym. Jedyne, co odróżniało ją od większości rówieśniczek, to wychowanie wzorowane na tym szlacheckim, na co nalegała matka. Kiedy już pojęła, że jej córki są magiczne i uprzytomniła sobie, że mimo ledwie czystokrwistego nazwiska nadal mogła spróbować osiągnąć za ich pomocą swoje dawne ambicje, bardzo nalegała na ich odpowiednie wychowanie i nie wyobrażała sobie puszczenia ich samopas. Zwykłe dzieciństwo było w końcu przeznaczone dla zwykłych ludzi, a ona nie była zwyczajna i nie mogła pozwolić, żeby jej córki zaprzepaściły tak niezwykłą szansę. Także nie można było powiedzieć, żeby Josie i Iris się nudziły; uczyły się etykiety, historii, tańca i innych aktywności artystycznych, z których Jocelyn upodobała sobie rysunek i malarstwo, z instrumentami radząc sobie kiepsko, zaś taniec opanowała w stopniu podstawowym. Przelewanie obrazów na papier lub płótno przemawiało do niej mocniej, sama już nie wiedziała do końca, na ile było to spowodowane chęcią zdobycia uznania matki malarki, a na ile jej własnym pragnieniem, choć z pewnością oba te motywy odegrały istotną rolę w odkryciu w sobie tej konkretnej pasji.
- Również mam taką nadzieję. Chciałabym zobaczyć coś niezwykłego, odpowiedniego na miarę takiego miejsca jak to. – Ten magiczny cyrk miał w końcu dość dobrą renomę w magicznym świecie i był powszechnie znany, dlatego Jocelyn byłaby zawiedziona miernym występem, choć pewnie jej odbiór pokazu będzie się różnił od tego, jak mogła postrzegać takie rzeczy będąc dzieckiem. Dzieci, nawet te magiczne, postrzegały pewne zjawiska zupełnie inaczej niż dorośli, mający za sobą Hogwart i odpowiednią wiedzę o czarodziejskich zjawiskach. To był kolejny powód, dla którego tu zawitała – była ciekawa, jak oglądało się cyrkowe magiczne pokazy już po wyjściu z wieku błogiego, beztroskiego dzieciństwa.
- Nadal nad tym myślę, choć chyba moje pierwotne plany uległy drobnym zmianom i raczej nie będę aplikować na oddział chorób wewnętrznych. Zbyt duża część mojej rodziny jest z nim związana jako uzdrowiciele... lub pacjenci. – Nad tym myślała na samym początku, kiedy chciała być jak ojciec i pragnęła poznać przyczyny choroby matki oraz znaleźć jakiś sposób na uleczenie jej. Dopiero później zdała sobie sprawę, że nie chce sprowadzać relacji z matką do relacji uzdrowiciel-pacjent, że woli się zdystansować, zająć czymś innym, gdzie jej trzeźwego osądu nie będzie zaburzać zbyt osobiste zaangażowanie. Zresztą już paru Vane’ów pracowało na tym oddziale, więc tym bardziej miała ochotę zająć się czymś innym.
- Myślę, że to dobry sposób na poszerzanie horyzontów i wiedzy, a także na pewną niezależność, którą tak cenią sobie alchemicy. Przynajmniej spora część z tych, których miałam okazję spotkać – skwitowała słowa Yvette o niezależnej alchemii. Jakby nie patrzeć, praca w Mungu ograniczała się tylko do przygotowywania potrzebnych tam wywarów, ale niektórzy mieli szersze ambicje i chcieli dalej rozwijać swoje umiejętności. Josie nie negowała tego, uznając, że Yvette sama była odpowiedzialna za swoje umiejętności i karierę alchemiczną i zrobiła to, co uznała za słuszne.
Zwróciła spojrzenie w stronę sceny. Można było zauważyć, że krzątająca się po niej ekipa przygotowawcza zniknęła, a sama scena wyglądała, jakby była gotowa do mającego się odbyć występu. Chwilę później zaczęto wygaszać część oświetlenia, tak, aby skierować wzrok widzów na obecnie najjaśniejszą część sali – scenę.
- Chyba zaraz się zacznie – zauważyła Josie, z zainteresowaniem wpatrując się w tamtą stronę, kiedy na scenie pojawił się wysoki, chudy mężczyzna o przystrzyżonym wąsie, spowity w długi płaszcz. Zapewne to on był główną atrakcją pokazu.
- Również mam taką nadzieję. Chciałabym zobaczyć coś niezwykłego, odpowiedniego na miarę takiego miejsca jak to. – Ten magiczny cyrk miał w końcu dość dobrą renomę w magicznym świecie i był powszechnie znany, dlatego Jocelyn byłaby zawiedziona miernym występem, choć pewnie jej odbiór pokazu będzie się różnił od tego, jak mogła postrzegać takie rzeczy będąc dzieckiem. Dzieci, nawet te magiczne, postrzegały pewne zjawiska zupełnie inaczej niż dorośli, mający za sobą Hogwart i odpowiednią wiedzę o czarodziejskich zjawiskach. To był kolejny powód, dla którego tu zawitała – była ciekawa, jak oglądało się cyrkowe magiczne pokazy już po wyjściu z wieku błogiego, beztroskiego dzieciństwa.
- Nadal nad tym myślę, choć chyba moje pierwotne plany uległy drobnym zmianom i raczej nie będę aplikować na oddział chorób wewnętrznych. Zbyt duża część mojej rodziny jest z nim związana jako uzdrowiciele... lub pacjenci. – Nad tym myślała na samym początku, kiedy chciała być jak ojciec i pragnęła poznać przyczyny choroby matki oraz znaleźć jakiś sposób na uleczenie jej. Dopiero później zdała sobie sprawę, że nie chce sprowadzać relacji z matką do relacji uzdrowiciel-pacjent, że woli się zdystansować, zająć czymś innym, gdzie jej trzeźwego osądu nie będzie zaburzać zbyt osobiste zaangażowanie. Zresztą już paru Vane’ów pracowało na tym oddziale, więc tym bardziej miała ochotę zająć się czymś innym.
- Myślę, że to dobry sposób na poszerzanie horyzontów i wiedzy, a także na pewną niezależność, którą tak cenią sobie alchemicy. Przynajmniej spora część z tych, których miałam okazję spotkać – skwitowała słowa Yvette o niezależnej alchemii. Jakby nie patrzeć, praca w Mungu ograniczała się tylko do przygotowywania potrzebnych tam wywarów, ale niektórzy mieli szersze ambicje i chcieli dalej rozwijać swoje umiejętności. Josie nie negowała tego, uznając, że Yvette sama była odpowiedzialna za swoje umiejętności i karierę alchemiczną i zrobiła to, co uznała za słuszne.
Zwróciła spojrzenie w stronę sceny. Można było zauważyć, że krzątająca się po niej ekipa przygotowawcza zniknęła, a sama scena wyglądała, jakby była gotowa do mającego się odbyć występu. Chwilę później zaczęto wygaszać część oświetlenia, tak, aby skierować wzrok widzów na obecnie najjaśniejszą część sali – scenę.
- Chyba zaraz się zacznie – zauważyła Josie, z zainteresowaniem wpatrując się w tamtą stronę, kiedy na scenie pojawił się wysoki, chudy mężczyzna o przystrzyżonym wąsie, spowity w długi płaszcz. Zapewne to on był główną atrakcją pokazu.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
U niej o podobną edukację, mającą zapewnić wychowanie zgodne ze standardami najwyższych, dbał ojciec, zaślepiony ideałami rodzinnymi, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie, jakby historia miała zatoczyć koło i przynieść zmiany, układy z rodem szlacheckim, jednym słowem - korzyści. Matka, choć również przyśpiewująca wymaganiom ojca, była w swoich oczekiwaniach nieco łagodniejsza, w cichej konspiracji zapoznając córkę z własnym życiem, które przed przybyciem do Anglii dalekie było nie tylko od arystokratycznego, ale i cywilizowanego. Jej wewnętrzne rozdarcie między starym a nowym domem nieodzownie wpłynęło na kształtujący się charakter Yvette - matka była dla niej wzorem i ideałem stojącym zawsze wyżej niż ojciec, choć była z nimi związana na równi i nie mogłaby zaprzeczyć, że ciężkie usposobienie Delroya budziło respekt i nie zachęcało do zbyt odważnych wyskoków. Obawiała się głównie jego umiejętności, o których matka przypominała jej często - ku przestrodze, sama bowiem stawała się bezsilna wobec jego oklumencji - okazywało się, że zupełnie słusznie, dlatego pokornie wsiąknęła w świat wystawnych bankietów i półwilich czarów, gdy mężczyzna potrzebował przeforsowania niepewnego klienta na własną stronę. Znacząco popychał ją ku wysoko urodzonym, lecz im częściej to robił, Blythe traciła entuzjazm - nienawidziła własnego posłuszeństwa, nazywanego wręcz we własnych myślach poddaństwem, z pogardą i obrzydzeniem; obiecywała sobie, że decyzja odnośnie zamążpójścia będzie jej własną, że nikt nie wepchnie jej przed ołtarz wbrew woli, że nie pozwoli odebrać sobie kogoś, kto w sercu zagości. Przez pewien czas była pewna, że zwiąże swoją przyszłość z Alastairem - owa wizja wciąż nie wydawała jej się w żaden sposób nieprzyjemną - lecz ich ścieżki rozeszły się w naturalny sposób, pozostawiając same miłe wspomnienia. Bez wątpienia żadne z nich nie chciało ich burzyć.
Wzruszyła ramionami dosyć obojętnie, nie orientując się w renomie cyrku, wciąż nieco niezadowolona z odwołanego występu. Nie pokładała w nim wielkich nadziei, tym bardziej nie mieściła ich zbyt wiele w widowisku iluzjonisty, ale nagłe zmiany planów nigdy nie wpływały na jej charakter pozytywnie. Wolała pewne wyjście, a gdy ciekawość choć trochę wyrosła w myślach, podsuwając konkretne oczekiwania i wyobrażenia, ciężko było pozbyć się frustracji. Rozejrzała się dyskretnie po publice, wyszukując dzieci, ale okazało się, że takich tu nie ma, co pozwoliło jej sądzić, że nie trafiły na występ dostosowany do wieku najmłodszych. Gdyby w trakcie okazało się, że temu wszystkiemu bliżej do kinder party, wyszłaby natychmiast, zapewne nie szczędząc pogardliwego prychnięcia. Nie rozumiała ekscytacji obecnych, niewzruszona ich przejęciem. Marne sztuczki w jej mniemaniu nie mogły równać się prawdziwej magii.
- Rozumiem. Na szczęście masz jeszcze trochę czasu na podjęcie decyzji - odpowiedziała, z krytą ulgą ciesząc się z własnej decyzji - raczej nie wyobrażała sobie pracy w szpitalu jako uzdrowicielka, a przecież rozważała podobną opcję. Pozostanie przy eliksirach było dobrym wyjściem. Kiwnęła głową, potwierdzając krótko podejście Jocelyn. - Dokładnie tak, choć stałe i pewne zatrudnienie również ma swoje zalety - sprostowała, mimo wszystko dopuszczając podobną opcję w przyszłości. Przyzwyczaiła się do podobnej stabilizacji za czasów występów.
Pojawienie się iluzjonisty nie wzbudziło w Yvette żadnych emocji, zaś minimalnego zaciekawienia nawet nie myślała zdradzić - zmrużyła czujnie oczy, przypatrując się mężczyźnie i wsłuchując w powitalne oklaski. Sama nie drgnęła. Ze spokojem przyjmowała początkowe sztuczki, żadna jednak nie zachwyciła jej ani nie wprawiła w przerażenie. Z niedowierzaniem uniosła zaś brew, gdy mężczyzna tłumaczył, że do nowej sztuczki potrzebuje dwóch osób z publiki, przeczuwając już, jak to się skończy. Westchnęła zrezygnowana, gdy zszedł ze sceny, by przejść się między rzędami i osobiście wywołać dwie damy eleganckim i uprzejmym podaniem dłoni. Mówił coś, ale Yvette wpatrywała się w niego kpiąco, po czym zerknęła na Jocelyn i wzruszyła swobodnie ramionami, pozostawiając jej decyzję. Pewnie orientowała się bardziej, czy warto chodzić z iluzjonistami na scenę. Na krótkie skinięcie głowy panny Vane wstała, po drodze ledwo słyszalnie dając jej zalążek spontanicznego, nieprzemyślanego w żadnym stopniu, planu.
- Zrobimy sobie własne przedstawienie.
Z chłodnym uśmiechem dała wprowadzić się na scenę i stanęła przed publiką, jak jeszcze kilka lat wcześniej, lecz nie jako najpiękniejsza perła przedstawienia. Co, rzecz jasna, jeszcze mogło się zmienić.
Wzruszyła ramionami dosyć obojętnie, nie orientując się w renomie cyrku, wciąż nieco niezadowolona z odwołanego występu. Nie pokładała w nim wielkich nadziei, tym bardziej nie mieściła ich zbyt wiele w widowisku iluzjonisty, ale nagłe zmiany planów nigdy nie wpływały na jej charakter pozytywnie. Wolała pewne wyjście, a gdy ciekawość choć trochę wyrosła w myślach, podsuwając konkretne oczekiwania i wyobrażenia, ciężko było pozbyć się frustracji. Rozejrzała się dyskretnie po publice, wyszukując dzieci, ale okazało się, że takich tu nie ma, co pozwoliło jej sądzić, że nie trafiły na występ dostosowany do wieku najmłodszych. Gdyby w trakcie okazało się, że temu wszystkiemu bliżej do kinder party, wyszłaby natychmiast, zapewne nie szczędząc pogardliwego prychnięcia. Nie rozumiała ekscytacji obecnych, niewzruszona ich przejęciem. Marne sztuczki w jej mniemaniu nie mogły równać się prawdziwej magii.
- Rozumiem. Na szczęście masz jeszcze trochę czasu na podjęcie decyzji - odpowiedziała, z krytą ulgą ciesząc się z własnej decyzji - raczej nie wyobrażała sobie pracy w szpitalu jako uzdrowicielka, a przecież rozważała podobną opcję. Pozostanie przy eliksirach było dobrym wyjściem. Kiwnęła głową, potwierdzając krótko podejście Jocelyn. - Dokładnie tak, choć stałe i pewne zatrudnienie również ma swoje zalety - sprostowała, mimo wszystko dopuszczając podobną opcję w przyszłości. Przyzwyczaiła się do podobnej stabilizacji za czasów występów.
Pojawienie się iluzjonisty nie wzbudziło w Yvette żadnych emocji, zaś minimalnego zaciekawienia nawet nie myślała zdradzić - zmrużyła czujnie oczy, przypatrując się mężczyźnie i wsłuchując w powitalne oklaski. Sama nie drgnęła. Ze spokojem przyjmowała początkowe sztuczki, żadna jednak nie zachwyciła jej ani nie wprawiła w przerażenie. Z niedowierzaniem uniosła zaś brew, gdy mężczyzna tłumaczył, że do nowej sztuczki potrzebuje dwóch osób z publiki, przeczuwając już, jak to się skończy. Westchnęła zrezygnowana, gdy zszedł ze sceny, by przejść się między rzędami i osobiście wywołać dwie damy eleganckim i uprzejmym podaniem dłoni. Mówił coś, ale Yvette wpatrywała się w niego kpiąco, po czym zerknęła na Jocelyn i wzruszyła swobodnie ramionami, pozostawiając jej decyzję. Pewnie orientowała się bardziej, czy warto chodzić z iluzjonistami na scenę. Na krótkie skinięcie głowy panny Vane wstała, po drodze ledwo słyszalnie dając jej zalążek spontanicznego, nieprzemyślanego w żadnym stopniu, planu.
- Zrobimy sobie własne przedstawienie.
Z chłodnym uśmiechem dała wprowadzić się na scenę i stanęła przed publiką, jak jeszcze kilka lat wcześniej, lecz nie jako najpiękniejsza perła przedstawienia. Co, rzecz jasna, jeszcze mogło się zmienić.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
W pewnym sensie ich przeszłość pod pewnymi względami miała pewne podobieństwa, choć Josie nawet nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, że w Yvette pokładano podobne oczekiwania co w niej. Z racji niezwykłego półwilego uroku miała też zapewne większe szanse, by je spełnić. Jocelyn musiałoby dopisać spore szczęście, by jakiś szlachetnie urodzony mężczyzna zwrócił na nią uwagę, a przynajmniej ona tak to postrzegała. Choć dobrze wychowana i obyta, nie była olśniewającą pięknością, nawet jeśli matka kiedyś zauważyła z ulgą, że córki nie odziedziczyły jej mocno przeciętnej, pospolitej urody, którą często obarczała winą o swoją społeczną degradację na równi z chorobą.
Gdy tak siedziała obok panny Blythe, zapewne była niemal niewidzialna. Wciąż mogła się łudzić, że miała jeszcze czas, by ktoś ją zauważył, matka nie była tak umierająca, jak zdawała się myśleć i z pewnością jeszcze doczeka małżeństw córek. Josie nie chciała wstępować w związek małżeński już teraz, ale bała się też staropanieństwa i tego, że mogłaby stać się równie zgorzkniała co matka, przytłoczona ciężarem niespełnionych oczekiwań. Jak większość młodych dziewcząt nie chciała skończyć samotnie, ale zarazem żyła w swego rodzaju wewnętrznym konflikcie pomiędzy oczekiwaniami z zewnątrz a własnym zagubieniem i niepewnością. Jej matka z pewnością nie była osobą stworzoną do zwykłego życia, ale Jocelyn wcale nie była pewna, do czego stworzona była ona sama. Chciała znaleźć swoje własne szczęście – pytanie tylko, czym ono było?
Przez cały ten czas siedziała spokojnie, starannie wyprostowana i z dłońmi lekko splecionymi na kolanach okrytych materiałem długiej sukni. Nie wyglądała tak okazale jak większość szlachcianek, ale mimo to można było dopatrzeć się w niej pewnej naturalnej elegancji i wdzięku... Gdyby, oczywiście, w tej chwili nie przyćmiewała jej Yvette. Spojrzenie niebieskoszarych oczu o kształcie migdałów spoczywało na scenie, od czasu do czasu przesuwając się w stronę półwili, ilekroć wymieniały między sobą uwagi.
- Na szczęście. W końcu poważne decyzje należy podejmować z należytą uwagą, nigdy pod wpływem chwili – zauważyła. O tak, wybór odpowiedniego oddziału nie był czymś, czego można było dokonać w pięć minut, więc cieszyła się, że ma jeszcze trochę czasu do namysłu i do wypróbowania swoich umiejętności. Większość jej rówieśników z kursu również jeszcze nie zdecydowała się z całą pewnością, a i wśród takich zdecydowanych mogły zdarzyć się nagłe zmiany planów. Wiedziała co nieco o realiach tej pracy z opowieści własnego ojca, który szkolił niejednego stażystę. Czasami szybkie decyzje były konieczne, jak wtedy, kiedy trzeba było kogoś leczyć, ale kiedy nie trzeba było decydować natychmiast, lepiej było dogłębnie rozważyć sprawę. Nie na darmo zresztą Jocelyn w Hogwarcie trafiła do Ravenclawu, gorąca głowa i bezmyślność nie leżały w jej charakterze.
Kiedy na scenie pojawił się już iluzjonista, Yvette wciąż przywodziła na myśl niewzruszoną marmurową rzeźbę. Josie aż zaczęła się zastanawiać, czy dawna znajoma kiedykolwiek okazuje żywe emocje. Nawet Jocelyn mimo spokoju i powagi nie była aż tak niewzruszona, nie panowała tak dobrze nad wyrazem twarzy, a w jej spojrzeniu przebijało się zaciekawienie, gdy obserwowała występ. Może nie był szczególnie porywający, ale nie był też zły; w niektórych momentach magikowi udawało się ją zaskoczyć.
Jak wtedy, gdy nagle oznajmił, że do kolejnej sztuczki potrzebuje dwóch kobiet spośród widzów. Nie mogła być specjalnie zdziwiona, kiedy podszedł właśnie do Yvette, na Josie nie zwracając nawet ułamka uwagi, którą obdarzył półwilę. Ale potrzebował dwóch kobiet, więc siłą rzeczy poprosił o udział również Jocelyn, która wyraźnie się zawahała, ale po chwili skinęła głową. Nie ulegało jednak wątpliwości, że w przeciwieństwie do panny Blythe nie miała żadnego doświadczenia w występach na scenie. Nawet podczas okazji towarzyskich, wernisaży i tego typu wydarzeń kulturalnych nie lubiła rzucać się w oczy, trzymając się na uboczu w otoczeniu osób, które znała.
- Wiesz, co robisz, prawda? – zapytała ledwie słyszalnie, gdy szły w kierunku sceny. Miała wrażenie, że gdyby Yvette zechciała, mogłaby z łatwością przyćmić nie tylko ją, ale i samego magika. Josie pozostawało ją obserwować i mieć nadzieję, że nie skompromituje się przed publicznością. Czarodziej kazał jej wejść do jakiejś sporych rozmiarów skrzyni, co też po chwili zrobiła, czując się przy tym dość głupio i zastanawiając się, co będzie dalej. Na zewnątrz wystawała teraz tylko jej głowa, co z widowni zapewne wyglądało dość karykaturalnie. Obojętnie, co miało się z nią teraz dziać, wolałaby wyjść z tego bez szwanku, poza tym chętnie zobaczyłaby, co robi Yvette i co miała na myśli mówiąc o zrobieniu własnego przedstawienia.
Chwilę później magik bez użycia różdżki sprawił, że wokół skrzyni zaczęły pełgać jasne płomyki, które nie powodowały gorąca, a przynajmniej Jocelyn nic takiego nie czuła; być może skrzynia była odpowiednio zaczarowana, by zapewnić bezpieczeństwo asystentce. Chwilę później zaczęła unosić się w powietrzu. Nie widziała żadnych lin ciągnących skrzynię do góry, więc to nadal musiała być magia. Zapewne bezróżdżkowa, chyba że magik miał pomocnika, który siedział za kurtyną i dyskretnie rzucał te wszystkie zaklęcia. W przypadku tej pierwszej ewentualności Josie poczułaby niemały podziw; magia bezróżdżkowa była niezwykle trudną sztuką, którą opanowywali tylko naprawdę utalentowani czarodzieje.
Teraz jednak sama znajdowała się w lewitującej skrzyni, po której coraz bardziej w górę pełgały błękitne płomyki, podobne tym, jakie w Hogwarcie zamykała w małych słoikach, żeby ogrzewać się w szczególnie mroźne zimowe dni. A jej spojrzenie wodziło od czarodzieja do Yvette.
Gdy tak siedziała obok panny Blythe, zapewne była niemal niewidzialna. Wciąż mogła się łudzić, że miała jeszcze czas, by ktoś ją zauważył, matka nie była tak umierająca, jak zdawała się myśleć i z pewnością jeszcze doczeka małżeństw córek. Josie nie chciała wstępować w związek małżeński już teraz, ale bała się też staropanieństwa i tego, że mogłaby stać się równie zgorzkniała co matka, przytłoczona ciężarem niespełnionych oczekiwań. Jak większość młodych dziewcząt nie chciała skończyć samotnie, ale zarazem żyła w swego rodzaju wewnętrznym konflikcie pomiędzy oczekiwaniami z zewnątrz a własnym zagubieniem i niepewnością. Jej matka z pewnością nie była osobą stworzoną do zwykłego życia, ale Jocelyn wcale nie była pewna, do czego stworzona była ona sama. Chciała znaleźć swoje własne szczęście – pytanie tylko, czym ono było?
Przez cały ten czas siedziała spokojnie, starannie wyprostowana i z dłońmi lekko splecionymi na kolanach okrytych materiałem długiej sukni. Nie wyglądała tak okazale jak większość szlachcianek, ale mimo to można było dopatrzeć się w niej pewnej naturalnej elegancji i wdzięku... Gdyby, oczywiście, w tej chwili nie przyćmiewała jej Yvette. Spojrzenie niebieskoszarych oczu o kształcie migdałów spoczywało na scenie, od czasu do czasu przesuwając się w stronę półwili, ilekroć wymieniały między sobą uwagi.
- Na szczęście. W końcu poważne decyzje należy podejmować z należytą uwagą, nigdy pod wpływem chwili – zauważyła. O tak, wybór odpowiedniego oddziału nie był czymś, czego można było dokonać w pięć minut, więc cieszyła się, że ma jeszcze trochę czasu do namysłu i do wypróbowania swoich umiejętności. Większość jej rówieśników z kursu również jeszcze nie zdecydowała się z całą pewnością, a i wśród takich zdecydowanych mogły zdarzyć się nagłe zmiany planów. Wiedziała co nieco o realiach tej pracy z opowieści własnego ojca, który szkolił niejednego stażystę. Czasami szybkie decyzje były konieczne, jak wtedy, kiedy trzeba było kogoś leczyć, ale kiedy nie trzeba było decydować natychmiast, lepiej było dogłębnie rozważyć sprawę. Nie na darmo zresztą Jocelyn w Hogwarcie trafiła do Ravenclawu, gorąca głowa i bezmyślność nie leżały w jej charakterze.
Kiedy na scenie pojawił się już iluzjonista, Yvette wciąż przywodziła na myśl niewzruszoną marmurową rzeźbę. Josie aż zaczęła się zastanawiać, czy dawna znajoma kiedykolwiek okazuje żywe emocje. Nawet Jocelyn mimo spokoju i powagi nie była aż tak niewzruszona, nie panowała tak dobrze nad wyrazem twarzy, a w jej spojrzeniu przebijało się zaciekawienie, gdy obserwowała występ. Może nie był szczególnie porywający, ale nie był też zły; w niektórych momentach magikowi udawało się ją zaskoczyć.
Jak wtedy, gdy nagle oznajmił, że do kolejnej sztuczki potrzebuje dwóch kobiet spośród widzów. Nie mogła być specjalnie zdziwiona, kiedy podszedł właśnie do Yvette, na Josie nie zwracając nawet ułamka uwagi, którą obdarzył półwilę. Ale potrzebował dwóch kobiet, więc siłą rzeczy poprosił o udział również Jocelyn, która wyraźnie się zawahała, ale po chwili skinęła głową. Nie ulegało jednak wątpliwości, że w przeciwieństwie do panny Blythe nie miała żadnego doświadczenia w występach na scenie. Nawet podczas okazji towarzyskich, wernisaży i tego typu wydarzeń kulturalnych nie lubiła rzucać się w oczy, trzymając się na uboczu w otoczeniu osób, które znała.
- Wiesz, co robisz, prawda? – zapytała ledwie słyszalnie, gdy szły w kierunku sceny. Miała wrażenie, że gdyby Yvette zechciała, mogłaby z łatwością przyćmić nie tylko ją, ale i samego magika. Josie pozostawało ją obserwować i mieć nadzieję, że nie skompromituje się przed publicznością. Czarodziej kazał jej wejść do jakiejś sporych rozmiarów skrzyni, co też po chwili zrobiła, czując się przy tym dość głupio i zastanawiając się, co będzie dalej. Na zewnątrz wystawała teraz tylko jej głowa, co z widowni zapewne wyglądało dość karykaturalnie. Obojętnie, co miało się z nią teraz dziać, wolałaby wyjść z tego bez szwanku, poza tym chętnie zobaczyłaby, co robi Yvette i co miała na myśli mówiąc o zrobieniu własnego przedstawienia.
Chwilę później magik bez użycia różdżki sprawił, że wokół skrzyni zaczęły pełgać jasne płomyki, które nie powodowały gorąca, a przynajmniej Jocelyn nic takiego nie czuła; być może skrzynia była odpowiednio zaczarowana, by zapewnić bezpieczeństwo asystentce. Chwilę później zaczęła unosić się w powietrzu. Nie widziała żadnych lin ciągnących skrzynię do góry, więc to nadal musiała być magia. Zapewne bezróżdżkowa, chyba że magik miał pomocnika, który siedział za kurtyną i dyskretnie rzucał te wszystkie zaklęcia. W przypadku tej pierwszej ewentualności Josie poczułaby niemały podziw; magia bezróżdżkowa była niezwykle trudną sztuką, którą opanowywali tylko naprawdę utalentowani czarodzieje.
Teraz jednak sama znajdowała się w lewitującej skrzyni, po której coraz bardziej w górę pełgały błękitne płomyki, podobne tym, jakie w Hogwarcie zamykała w małych słoikach, żeby ogrzewać się w szczególnie mroźne zimowe dni. A jej spojrzenie wodziło od czarodzieja do Yvette.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Do małżeństwa Yvette podchodziła lekko - przynajmniej w przeszłości, bowiem teraz jej pogląd na tę sprawę zaczynał się subtelnie zmieniać. Nie była już najmłodsza i o ile nie obawiała się staropanieństwa, nie chciała podejmować żadnej decyzji pochopnie, a i celowała dosyć wysoko. Miała pewną świadomość, że czas najwyższy pomyśleć o tym bardzo poważnie, ale natura wciąż rwała do niezobowiązujących flirtów, a niespodziewane trudności i komplikacje ze zmianą kariery wcale nie ułatwiały podjęcia poważnych kroków w owym kierunku. Zwlekała, lecz już mniej, z subtelnym entuzjazmem rozglądając się za kimś odpowiednim. Niewiele było osób, które intrygowały ją wystarczająco, by zainteresowała się nimi na dłużej - być może nie miała szczęścia. W odróżnieniu od Jocelyn nie czuła się w życiu zagubiona. Poza wysokimi ambicjami, posiadała tendencję do podejmowania wyborów z pewnością, stąpając po ziemi - wbrew wszelkim pozorom i talentowi w tańcu klasycznym - dosyć twardo, wystarczająco przynajmniej, by nie tkwić w miejscu nad dylematami. Miała je za zbędne, żałowała czasu na zbyt długie roztrząsanie szczegółów, nie przepadała za półśrodkami. Być może to z tego tytułu wymagania wobec przyszłego małżonka miała zbyt wysokie, lecz wierzyła, że w tej kwestii nie ma rzeczy niemożliwych - przewaga, jaką zyskała w genach po matce, była niezaprzeczalnym atutem i choć miała szereg wad, zdecydowanie nie można było zaliczyć jej do najgłupszych panienek, zajmujących się sprawami błahymi. Niekoniecznie zgadzała się ze słowami koleżanki - nie hołdowała nieprzemyślanym decyzjom, nie - zwyczajnie nie potrafiła myśleć nad nimi zbyt długo. Doznawała wtedy rozdrażnienia, męczyła się, a efekt końcowy skutkował najczęściej opłakanymi skutkami. Starając się panować nad naturalnymi impulsami i intuicją, działała na swoją szkodę, dlatego starała się ograniczać podobne rozwiązania. Kiwnęła lekko głową, niby akceptując odpowiedź, lecz w rzeczywistości bardziej ją zbywając - wiedziała swoje i nie zamierzała się wykłócać. Nie było ani potrzeby, ani warunków do podejmowania podobnych dyskusji.
Emocje okazywała często, lecz równie często próbowała je hamować - szczególnie w sytuacjach, w których twarz miałby wykrzywić grymas niezadowolenia. Bywali ludzie, przy których kontrolowała się mniej, jednak musiała czuć się przy nich względnie swobodnie, zaś z panienką Vane nie znała się zbyt dobrze - ich relacja opierała się głównie na uprzejmych, niezobowiązujących pogawędkach i Blythe nie próbowała doszukiwać się w niej czegoś innego. Nie miały zbyt wiele czasu, ani też okazji, do poznania się, nie wymieniły ze sobą zbyt wielu poglądów i bez problemu szło im utrzymanie relacji na gruncie neutralnym. Na pytanie wzruszyła nieznacznie ramionami, uśmiechając się pod nosem wyjściowo - w tym miała przecież ogromną wprawę, praca nad mimiką była w przedstawieniach kwestią bardzo istotną.
Obserwowała, jak Jocelyn wchodzi do skrzyni i chwilę zastanawiała się, czy magik rzeczywiście używa magii bezróżdżkowej - miałaby to za kompletne marnowanie potencjału tak trudnej umiejętności i zdążyła kilka razy przemyśleć, o ile lepiej wykorzystałaby zdolności, gdy mężczyzna poprosił ją o zajęcie miejsca w drugiej skrzyni, na co uprzejmie skinęła mu głową i posłusznie udała się do wskazanego pudła, uprzednio sprawdzając, czy oby na pewno nie ma w nim jakichś ukrytych, szalonych mechanizmów. Z lekko teatralną obawą zapytała, czy na pewno wszystko jest bezpieczne i już miała wejść do skrzyni, gdy odwróciła się i zatrzepotała krótko rzęsami z uroczym uśmiechem - oczy zdawały się błyszczeć jaśniej, podobnie jak cera, usiana drobnymi piegami.
- Może zabawimy publikę zamianą ról, sir? - zapytała, z największą lekkością próbując wpłynąć na artystę.
Emocje okazywała często, lecz równie często próbowała je hamować - szczególnie w sytuacjach, w których twarz miałby wykrzywić grymas niezadowolenia. Bywali ludzie, przy których kontrolowała się mniej, jednak musiała czuć się przy nich względnie swobodnie, zaś z panienką Vane nie znała się zbyt dobrze - ich relacja opierała się głównie na uprzejmych, niezobowiązujących pogawędkach i Blythe nie próbowała doszukiwać się w niej czegoś innego. Nie miały zbyt wiele czasu, ani też okazji, do poznania się, nie wymieniły ze sobą zbyt wielu poglądów i bez problemu szło im utrzymanie relacji na gruncie neutralnym. Na pytanie wzruszyła nieznacznie ramionami, uśmiechając się pod nosem wyjściowo - w tym miała przecież ogromną wprawę, praca nad mimiką była w przedstawieniach kwestią bardzo istotną.
Obserwowała, jak Jocelyn wchodzi do skrzyni i chwilę zastanawiała się, czy magik rzeczywiście używa magii bezróżdżkowej - miałaby to za kompletne marnowanie potencjału tak trudnej umiejętności i zdążyła kilka razy przemyśleć, o ile lepiej wykorzystałaby zdolności, gdy mężczyzna poprosił ją o zajęcie miejsca w drugiej skrzyni, na co uprzejmie skinęła mu głową i posłusznie udała się do wskazanego pudła, uprzednio sprawdzając, czy oby na pewno nie ma w nim jakichś ukrytych, szalonych mechanizmów. Z lekko teatralną obawą zapytała, czy na pewno wszystko jest bezpieczne i już miała wejść do skrzyni, gdy odwróciła się i zatrzepotała krótko rzęsami z uroczym uśmiechem - oczy zdawały się błyszczeć jaśniej, podobnie jak cera, usiana drobnymi piegami.
- Może zabawimy publikę zamianą ról, sir? - zapytała, z największą lekkością próbując wpłynąć na artystę.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
The member 'Yvette Blythe' has done the following action : rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Jocelyn nigdy nie należała do szczególnie śmiałych osób. Była raczej typem spokojnej obserwatorki, która wolała przybierać dość asekuracyjną i bezpieczną postawę wobec życia, chociaż kiedy było trzeba, potrafiła być uparta i zawalczyć o coś, na czym jej zależało. Tak było choćby z kursem. Mimo uległości wobec matki postawiła jej się i uparła się na właśnie taką ścieżkę. Dopiero czas pokaże, czy jej wybór był słuszny; póki co była zadowolona ze swojego zajęcia, nawet jeśli bywało trudne i męczące, i to nie tylko pod względem ilości nauki, ale również męczące psychicznie, wymagające uporu i pewnej twardości, chociaż na pierwszy rzut oka zapewne nie wyglądała na taką osobę. Zdarzało jej się, że niektórzy pacjenci i na początku także uzdrowiciele nie traktowali jej do końca poważnie, zastanawiając się, czy to wiotkie, filigranowe dziewczę posiada dość stalowych nerwów, żeby radzić sobie z trudnymi widokami i jeszcze trudniejszymi zaklęciami leczniczymi.
Z Yvette nie znała się szczególnie blisko, ich relacja zawsze była dosyć neutralna. Nie rozmawiały o poważnych sprawach, a gdy miały okazję się widzieć, ograniczały się do rozmów o błahostkach, o trywialnych codziennych sprawach. Z tego względu trudno było jej przewidzieć motywy, którymi kierowała się półwila. Postanowiła jednak zdać się na bieg wydarzeń; sama była ciekawa, co mogło z tego wyniknąć, zresztą nawet spokojni ludzie potrzebowali czasem oderwania się od rutyny i spróbowania czegoś nowego. A występowanie na scenie u boku iluzjonisty z pewnością było czymś nowym.
Weszła do skrzyni, czując się przy tym dość dziwacznie. Tak na dobrą sprawę nie czuła się pewnie i zdała się na to, co powiedział magik. Skoro chciał, żeby była elementem sztuki, proszę bardzo. Wszystko będzie w porządku, dopóki nie zacznie jej dźgać lub robić innych dziwnych rzeczy, na które niekoniecznie miała ochotę. Poddała się lewitacji, w którą czarodziej wprawił skrzynię, ale jej spojrzenie obserwowało Yvette; czuła, że za chwilę coś się wydarzy.
Oczywiście na Jocelyn magia półwili nie mogła zadziałać, ale mogła obserwować jej działanie na nieświadomym niczego magiku. Mężczyzna wydawał się dosłownie oczarowany i wlepił w Yvette rozanielone spojrzenie; można było zauważyć, że szybko stracił głowę dla niezwykle pięknej kobiety, która użyła na nim tajemnego czaru charakterystycznego dla potomkiń wil. Natychmiast zaproponował, że jednak to on wejdzie do skrzyni, co też po chwili zrobił zgodnie z życzeniem Yvette. Josie nie była pewna, czy ktoś z publiczności domyślał się, co tu zaszło. Skrzynia ze stojącym w niej magikiem także zaczęła się unosić... A Josie wydawało się, że w jego obecnym stanie trudno byłoby mu się skupić na bezróżdżkowej magii, gdyż jego zamglone, pełne uwielbienia spojrzenie spoczywało na pannie Blythe. Czyżby więc za kurtyną znajdował się jego pomocnik, który nie zauważył tej nagłej zamiany ról i uniósł skrzynię, mimo że to nie kobieta się w niej znajdowała, a sam prowadzący tego widowiska? Josie nie miała pojęcia, co się działo, ale odruchowo poruszyła się w skrzyni, próbując poprawić swoją pozycję... kiedy ta nagle przechyliła się nieznacznie i zaczęła opadać, podczas gdy magik wznosił się wyżej, nie zmieniając wyrazu twarzy.
Z Yvette nie znała się szczególnie blisko, ich relacja zawsze była dosyć neutralna. Nie rozmawiały o poważnych sprawach, a gdy miały okazję się widzieć, ograniczały się do rozmów o błahostkach, o trywialnych codziennych sprawach. Z tego względu trudno było jej przewidzieć motywy, którymi kierowała się półwila. Postanowiła jednak zdać się na bieg wydarzeń; sama była ciekawa, co mogło z tego wyniknąć, zresztą nawet spokojni ludzie potrzebowali czasem oderwania się od rutyny i spróbowania czegoś nowego. A występowanie na scenie u boku iluzjonisty z pewnością było czymś nowym.
Weszła do skrzyni, czując się przy tym dość dziwacznie. Tak na dobrą sprawę nie czuła się pewnie i zdała się na to, co powiedział magik. Skoro chciał, żeby była elementem sztuki, proszę bardzo. Wszystko będzie w porządku, dopóki nie zacznie jej dźgać lub robić innych dziwnych rzeczy, na które niekoniecznie miała ochotę. Poddała się lewitacji, w którą czarodziej wprawił skrzynię, ale jej spojrzenie obserwowało Yvette; czuła, że za chwilę coś się wydarzy.
Oczywiście na Jocelyn magia półwili nie mogła zadziałać, ale mogła obserwować jej działanie na nieświadomym niczego magiku. Mężczyzna wydawał się dosłownie oczarowany i wlepił w Yvette rozanielone spojrzenie; można było zauważyć, że szybko stracił głowę dla niezwykle pięknej kobiety, która użyła na nim tajemnego czaru charakterystycznego dla potomkiń wil. Natychmiast zaproponował, że jednak to on wejdzie do skrzyni, co też po chwili zrobił zgodnie z życzeniem Yvette. Josie nie była pewna, czy ktoś z publiczności domyślał się, co tu zaszło. Skrzynia ze stojącym w niej magikiem także zaczęła się unosić... A Josie wydawało się, że w jego obecnym stanie trudno byłoby mu się skupić na bezróżdżkowej magii, gdyż jego zamglone, pełne uwielbienia spojrzenie spoczywało na pannie Blythe. Czyżby więc za kurtyną znajdował się jego pomocnik, który nie zauważył tej nagłej zamiany ról i uniósł skrzynię, mimo że to nie kobieta się w niej znajdowała, a sam prowadzący tego widowiska? Josie nie miała pojęcia, co się działo, ale odruchowo poruszyła się w skrzyni, próbując poprawić swoją pozycję... kiedy ta nagle przechyliła się nieznacznie i zaczęła opadać, podczas gdy magik wznosił się wyżej, nie zmieniając wyrazu twarzy.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Znajomości szyte tak luźno, jak Yvette z Jocelyn, miały szereg zalet - szczególnie ważną wydawała się ich niezobowiązująca natura. Wbrew pozorom umożliwiało to odłożenie na chwilę trosk, którymi nie chciałyby się dzielić z tą drugą, gdyż zaufanie nigdy nie schodziło w tak dalekie rejony, nie miało na to zwyczajnie czasu, jako że nie widywały się wystarczająco często. Teraz zaś pierwszy raz znajdowały się w sytuacji tak dziwnej i nietypowej, choć nie pierwszy raz powinny ze sobą współpracować. Motywy półwili nie były zbyt wzniosłe, szlachetne ani specjalnie ciekawie - zwyczajnie nie miała ochoty poddawać się czyjejś woli, przywykła do grania głównych ról, a asysta wydawała jej się uwłaczająca, w dodatku zainteresowanie przedstawieniem w jej przypadku nie sięgało zbyt wysoko. Chciała odwrócić kota ogonem, ukłonić się i wyjść, choć nie spodziewała się raczej oklasków, a rozkojarzonych spojrzeń kobiet i rozanielonych oblicz mężczyzn.
Mrugnęła krótko i figlarnie do swojej chwilowej ofiary, nieprzejęta faktem, że będzie o niej rozmyślał przez najbliższe godziny, prawdopodobnie psując resztę występów zaplanowanych na ten dzień - mówi się trudno. Wybieranie do pokazu kapryśnych półwil nie musiało wcale kończyć się dobrze. Gdyby pomyślał nieco bardziej, mógłby spodziewać się odwrócenia uwagi części publiki od prawdziwie istotnych elementów. Kiwnęła magikowi głową, aprobując jego decyzję, wciąż bez planu. Spojrzała kontrolnie na pannę Vane, aby upewnić się, że jej wybryki nie zrobią dziewczynie krzywdy, przecież nie miała takiego celu - wyglądało jednak na to, że wszystko było w porządku. Skrzynie poruszały się w pionie, zaś kiedy iluzjonista znalazł się niemalże pod samym sklepieniem, a Jocelyn utknęła gdzieś w połowie drogi do parkietu, obydwie klatki zaczęły okrążać zielone ogniki, z daleka z pewnością przywodzące na myśl świetliki. Skupiły się w wierzchołkach, a wszelkie inne światła zgasły, zaś po kilku sekundach niepozornej wędrówki jasne punkty eksplodowały - przynajmniej w teorii, wydając z siebie dźwięki podobne do wybuchu i w ten sposób jedna ze skrzyń stanęła w wielkich płomieniach, zwracając uwagę publiczności, z kolei druga została skuta lodem - ba, w bryłę lodu się zmieniła. Blythe musiała przyznać, że serce zabiło jej szybciej - nie miała przecież pojęcia, jak odkręcić ewentualne szkody i pomyłki iluzjonisty, a przez najnowsze efekty niemożliwe było dostrzeżenie obecnych w ciasnych więzieniach osób. Blondynka westchnęła pod nosem i, nieco przerażona, wyciągnęła rękę z różdżką, pomrukiem posyłając Glacius w płonącą skrzynię - skrzynię z iluzjonistą. Najpierw ogień pociemniał, przechodząc w szkarłat, następnie wzniósł się nieco ku górze, by ostatecznie opaść niczym wodospad, formujący się w przeróżne kształty, oplótł Yvette, tworząc wokół niej trzy pierścienie sprężyny - aż pobladła, na szczęście nic nie było widać - i wystrzelił w bryłę lodu. Topił się, ale półwila dostrzegała, że woda nie zostaje w kałuży pod skrzynią - zamiast tego poruszała się powoli, jak wąż, ku spopielonej skrzyni (na której, swoją drogą, zakwitło kilka pąków i liści). W tej samej chwili, gdy woda wystrzeliła strumieniem w górę, Yvette ponownie rzuciła Glacius, improwizując w pełnym stresie - nie spodziewała się takiego rozwoju wydarzeń, magia działała praktycznie samoistnie obok niej, ona tylko udawała, że nad nią panuje. Improwizacja wyszła nad wyraz dobrze, ale do ostatniej chwili obawiała się, że żadne z nich nie wyjdzie z tego w jednym kawałku, nawet jeśli zdrowy rozsądek podpowiadał coś zupełnie innego. Struga wody uformowała się w lodowe schody, nienaturalnie cienkie, ale najwyraźniej trwałe, z drugiej strony ogień zsunął się po skrzyni i utworzył kilka okręgów, po których z powodzeniem można było zeskoczyć na stabilny grunt - oczywiście biorąc pod uwagę, że ogień nie parzył. Skrzynie otworzyły się, ujawniając obydwoje - Jocelyn i iluzjonistę - zamienionych miejscami. Wyzywające spojrzenie posłane mężczyźnie sprawiło, że w połowie drogi zrezygnował z bezpiecznego pokonywania okręgów, lądując u stóp Yvette.
- Wspaniale! - ryknął na całą salę. Zero wyczucia. Gdyby nie cała ta publiczność, zapewne skrzywiłaby się i prychnęła nieuprzejmie.
Mrugnęła krótko i figlarnie do swojej chwilowej ofiary, nieprzejęta faktem, że będzie o niej rozmyślał przez najbliższe godziny, prawdopodobnie psując resztę występów zaplanowanych na ten dzień - mówi się trudno. Wybieranie do pokazu kapryśnych półwil nie musiało wcale kończyć się dobrze. Gdyby pomyślał nieco bardziej, mógłby spodziewać się odwrócenia uwagi części publiki od prawdziwie istotnych elementów. Kiwnęła magikowi głową, aprobując jego decyzję, wciąż bez planu. Spojrzała kontrolnie na pannę Vane, aby upewnić się, że jej wybryki nie zrobią dziewczynie krzywdy, przecież nie miała takiego celu - wyglądało jednak na to, że wszystko było w porządku. Skrzynie poruszały się w pionie, zaś kiedy iluzjonista znalazł się niemalże pod samym sklepieniem, a Jocelyn utknęła gdzieś w połowie drogi do parkietu, obydwie klatki zaczęły okrążać zielone ogniki, z daleka z pewnością przywodzące na myśl świetliki. Skupiły się w wierzchołkach, a wszelkie inne światła zgasły, zaś po kilku sekundach niepozornej wędrówki jasne punkty eksplodowały - przynajmniej w teorii, wydając z siebie dźwięki podobne do wybuchu i w ten sposób jedna ze skrzyń stanęła w wielkich płomieniach, zwracając uwagę publiczności, z kolei druga została skuta lodem - ba, w bryłę lodu się zmieniła. Blythe musiała przyznać, że serce zabiło jej szybciej - nie miała przecież pojęcia, jak odkręcić ewentualne szkody i pomyłki iluzjonisty, a przez najnowsze efekty niemożliwe było dostrzeżenie obecnych w ciasnych więzieniach osób. Blondynka westchnęła pod nosem i, nieco przerażona, wyciągnęła rękę z różdżką, pomrukiem posyłając Glacius w płonącą skrzynię - skrzynię z iluzjonistą. Najpierw ogień pociemniał, przechodząc w szkarłat, następnie wzniósł się nieco ku górze, by ostatecznie opaść niczym wodospad, formujący się w przeróżne kształty, oplótł Yvette, tworząc wokół niej trzy pierścienie sprężyny - aż pobladła, na szczęście nic nie było widać - i wystrzelił w bryłę lodu. Topił się, ale półwila dostrzegała, że woda nie zostaje w kałuży pod skrzynią - zamiast tego poruszała się powoli, jak wąż, ku spopielonej skrzyni (na której, swoją drogą, zakwitło kilka pąków i liści). W tej samej chwili, gdy woda wystrzeliła strumieniem w górę, Yvette ponownie rzuciła Glacius, improwizując w pełnym stresie - nie spodziewała się takiego rozwoju wydarzeń, magia działała praktycznie samoistnie obok niej, ona tylko udawała, że nad nią panuje. Improwizacja wyszła nad wyraz dobrze, ale do ostatniej chwili obawiała się, że żadne z nich nie wyjdzie z tego w jednym kawałku, nawet jeśli zdrowy rozsądek podpowiadał coś zupełnie innego. Struga wody uformowała się w lodowe schody, nienaturalnie cienkie, ale najwyraźniej trwałe, z drugiej strony ogień zsunął się po skrzyni i utworzył kilka okręgów, po których z powodzeniem można było zeskoczyć na stabilny grunt - oczywiście biorąc pod uwagę, że ogień nie parzył. Skrzynie otworzyły się, ujawniając obydwoje - Jocelyn i iluzjonistę - zamienionych miejscami. Wyzywające spojrzenie posłane mężczyźnie sprawiło, że w połowie drogi zrezygnował z bezpiecznego pokonywania okręgów, lądując u stóp Yvette.
- Wspaniale! - ryknął na całą salę. Zero wyczucia. Gdyby nie cała ta publiczność, zapewne skrzywiłaby się i prychnęła nieuprzejmie.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Jocelyn odnosiła wrażenie, że występ w wyobrażeniu magika zapewne nie tak miał wyglądać. Ale trudno oczekiwać, żeby mężczyzna omamiony urokiem wili potrafił zachować zdrowy rozsądek i oprzeć się temu niezwykłemu czarowi. Josie na szczęście jako kobieta nie była na niego podatna, ale nie mogła nie zauważyć, jakie skutki wywarł on na prowadzącym przedstawienie. Zapewne mężczyźni na widowni również byli urzeczeni urokiem półwili, która zapewniała im właśnie interesujące widowisko. Może nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, że była to improwizacja, ale Josie była pod wrażeniem jej zapanowania nad tą nieoczekiwaną sytuacją. Po omamieniu magika i zamianie ról, wskutek czego to on zamiast Yvette znalazł się skrzyni, spodziewała się małej katastrofy o nieznanych konsekwencjach i kapryśnej magii zaburzonej urokiem oddziałującym na mężczyznę. Półwila poradziła sobie na tyle dobrze, że ktoś mógł nawet odnieść wrażenie, że to wszystko tak naprawdę było zaplanowane, a wybór asystentek wcale nie był przypadkowy. Gdyby to ona siedziała teraz na widowni, też mogłaby tak pomyśleć, ale przecież wiedziała, że nic takiego nie miało miejsca i obie jak najbardziej były po prostu przypadkowymi twarzami z tłumu. Miała też wrażenie, że Yvette lepiej nadawała się do grania głównej roli niż do bycia zwykłą asystentką z drugiego planu. Ta rola odpowiadała znowu Jocelyn, która wolała grać drugie skrzypce i asystować zamiast być w centrum uwagi. Prawdopodobnie nie zdobyłaby się na coś takiego; sama zgoda na występ i wejście do skrzyni już było czymś szalonym i spontanicznym jak na nią.
Przez cały czas z zapartym tchem obserwowała pokaz, w którym przecież uczestniczyła. Była czujna, nie wiedziała przecież, czy kapryśna magia nie wyrządzi im wszystkim krzywdy. Stojąc w skrzyni, odnalazła palcami zarys swojej różdżki, gotowa reagować, gdyby któreś zaklęcie zaczęło działać w nieprzyjemny lub wręcz niebezpieczny sposób. Póki co nic takiego się nie działo; mimo efektów oddziałujących na skrzynie i wokół nich nie odczuwała szczególnego dyskomfortu; najwyraźniej skrzynie zostały tak zaczarowane, by znajdujące się w nich osoby nie odczuły skutków ubocznych zaklęć. Tym sposobem płomienie i lód były tylko interesującą dekoracją.
W pewnym momencie poczuła coś na kształt teleportacji i nagle zmaterializowała się w drugiej ze skrzyń, po czym obie otworzyły się, pozwalając jej wreszcie wyjść. Wciąż była na tyle skołowana tym wszystkim, że na pewno poruszała się ze znacznie mniejszą gracją niż Yvette, ale pewnie nikt nie zwracał większej uwagi na nią, nijaką szarą myszkę, kiedy obok znajdowała się olśniewająca półwila, która właśnie urządziła widowni niezwykłe przedstawienie. Mężczyzna natomiast wciąż wydawał się nią zachwycony i można było odnieść wrażenie, że nie miał nic przeciwko takiemu zakończeniu, nawet jeśli pewnie niezgodnemu z jego wcześniejszymi zamierzeniami, których już nie poznają, bo Yvette zmieniła cały bieg występu. Tak przynajmniej wydawało się Josie.
Po znalezieniu się pewnie na ziemi skinęła półwili głową, wyrażając swój podziw dla jej umiejętności poradzenia sobie z tą sytuacją i obrócenia jej tak, że teraz to ona jaśniała jak prawdziwa gwiazda, spychając na drugi plan nawet magika. Ale nie był to odpowiedni moment, by podejść i dokończyć rozmowę; po tym wszystkim Josie chciała usunąć się w cień, jak najszybciej zejść z widoku i pozwolić, by o niej zapomniano. Na to zresztą liczyła – że nikt z widzów nie będzie o niej pamiętać. Korzystając z zamieszania, przemknęła więc w kierunku wyjścia. Nie była pewna, czy Yvette do niej dołączy, czy może zostanie, sycąc się swoim występem i tym, czego dokonała z pomocą swoich półwilich zdolności. Nie znała jej na tyle dobrze, by wiedzieć, co zrobi.
| zt
Przez cały czas z zapartym tchem obserwowała pokaz, w którym przecież uczestniczyła. Była czujna, nie wiedziała przecież, czy kapryśna magia nie wyrządzi im wszystkim krzywdy. Stojąc w skrzyni, odnalazła palcami zarys swojej różdżki, gotowa reagować, gdyby któreś zaklęcie zaczęło działać w nieprzyjemny lub wręcz niebezpieczny sposób. Póki co nic takiego się nie działo; mimo efektów oddziałujących na skrzynie i wokół nich nie odczuwała szczególnego dyskomfortu; najwyraźniej skrzynie zostały tak zaczarowane, by znajdujące się w nich osoby nie odczuły skutków ubocznych zaklęć. Tym sposobem płomienie i lód były tylko interesującą dekoracją.
W pewnym momencie poczuła coś na kształt teleportacji i nagle zmaterializowała się w drugiej ze skrzyń, po czym obie otworzyły się, pozwalając jej wreszcie wyjść. Wciąż była na tyle skołowana tym wszystkim, że na pewno poruszała się ze znacznie mniejszą gracją niż Yvette, ale pewnie nikt nie zwracał większej uwagi na nią, nijaką szarą myszkę, kiedy obok znajdowała się olśniewająca półwila, która właśnie urządziła widowni niezwykłe przedstawienie. Mężczyzna natomiast wciąż wydawał się nią zachwycony i można było odnieść wrażenie, że nie miał nic przeciwko takiemu zakończeniu, nawet jeśli pewnie niezgodnemu z jego wcześniejszymi zamierzeniami, których już nie poznają, bo Yvette zmieniła cały bieg występu. Tak przynajmniej wydawało się Josie.
Po znalezieniu się pewnie na ziemi skinęła półwili głową, wyrażając swój podziw dla jej umiejętności poradzenia sobie z tą sytuacją i obrócenia jej tak, że teraz to ona jaśniała jak prawdziwa gwiazda, spychając na drugi plan nawet magika. Ale nie był to odpowiedni moment, by podejść i dokończyć rozmowę; po tym wszystkim Josie chciała usunąć się w cień, jak najszybciej zejść z widoku i pozwolić, by o niej zapomniano. Na to zresztą liczyła – że nikt z widzów nie będzie o niej pamiętać. Korzystając z zamieszania, przemknęła więc w kierunku wyjścia. Nie była pewna, czy Yvette do niej dołączy, czy może zostanie, sycąc się swoim występem i tym, czego dokonała z pomocą swoich półwilich zdolności. Nie znała jej na tyle dobrze, by wiedzieć, co zrobi.
| zt
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Yvette natomiast, w związku z własnym doświadczeniem w kwestii występu, z czystą, nieco chaotyczną improwizacją, spowodowaną odruchem i połączeniem faktów - że gorące powinno się neutralizować zimnym, sądziła, że występ był ustawiony i ktoś pomagał wielkiemu iluzjoniście zza kulis. Ciężko powiedzieć, że była z siebie dumna - raczej pluła sobie w brodę, że miała więcej szczęścia niż rozumu, bowiem wszystko mogło skończyć się pobytem w szpitalu św. Munga. Musiałaby się tłumaczyć i wykręcać albo niepostrzeżenie zniknąć, ale szczerze powiedziawszy, stojąca na podwyższeniu półwila miała małe szanse powodzenia w podobnym planie. Utrzymywała pozory, choć może na jej obliczu przemknęło krótko zdenerwowanie - jak bardzo widoczne z odległości, dzielącej ją od widzów? Upewniła się spojrzeniem, że Jocelyn nic się nie stało. Nie chciała przecież skrzywdzić czystokrwistej czarownicy, nie mając ku temu żadnych powodów! Publiczność wydawała się zadowolona, może nie zachwycona i oniemiała, ale owacje mimo wszystko rozbrzmiały w sali. Widziała, jak Vane wymyka się, nawet użyła resztek - doprawdy, szczątków tego dnia - dobrej woli i pozwoliła sobie zagarnąć całą uwagę. Nie trwało to długo, ukłoniła się uprzejmie, uśmiechnęła do głównego sprawcy wydarzenia - a co za tym idzie, nerwów Blythe, która nie chciała dopuścić do siebie myśli, że to właściwie jej wina, nie mężczyzny - z premedytacją ignorując jego późniejsze cyrki. Może w ten sposób wywoła falę plotek na jego temat. Niestety wyżyła się na nim, dając upust złemu nastrojowi, sumienie nie ruszało więc ani odrobinę na myśl o stopniowej obniżaniu się frekwencji na jego występach. Miała dość, dlatego zgrabnie zeskoczyła ze sceny i skierowała się prosto do wyjścia z namiotu, aby jak najszybciej opuścić teren cyrku i zająć się ważniejszymi sprawami. Musiała zająć czymś myśli i znaleźć zajęcie, potrafiące odciągnąć umysł od dzisiejszych rozczarowań. Rozejrzała się tylko, czy nigdzie na zewnątrz nie znajdzie swojej dzisiejszej towarzyszki, ale wyglądało na to, że Vane zmyła się prędko. Cóż, rozumiała ją.
| zt
| zt
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Zjawił się w cyrku, wyjątkowo, tym razem nie szukając Marceliusa. Nie zamierzał wchodzić do żadnego z namiotów, nie dał się namówić na żadną z atrakcji, nie stać go było na to, by móc przyjść pooglądać wszystkie dziwadła — przychodził zwykle licząc na przyjaciela i na to, że jakimś trafem pomoże mu wejść. Albo wpadał na krzywy ryj z nadzieją, że ktoś nie napuści na niego dzikich kotów, gdy go przyłapie. Nie miał tez na to czasu. Dzisiaj dla odmiany szukał Nory. Dawno się nie odzywał, ale od Finley wiedział, że powinien się zjawić, by dopiąć wszystkich spraw. Krążył po cyrku, po strefie wyznaczonej dla gości, nie zaglądając nigdzie tam, gdzie należało kupić bilet z nadzieją, że prędzej czy później się po prostu na nią natknie, ale nic z tego. Co mogła robić krawcowa o tej porze, przecież nie mogła godzinę siedzieć u siebie i szyć jakiś strojów, prawda? Kto by tyle wytrzymał w jednym miejscu?
Wypytywał o nią każdego, kto przechodził, po kilkudziesięciu minutach będąc już pewnym, że wzięto go za natrętnego adoratora wystającego pod namiotami, byle ją spotkać. Aż w końcu ktoś się zlitował i obiecał ją powiadomić o młodym chłopaku, który przebierał nogami ze zniecierpliwienia, nie mogąc się jej już doczekać. W rzeczywistości był już strasznie znudzony spacerowaniem w te i we wte, bezczynnością, próbami wtargnięcia do któregokolwiek z namiotów, albo wozów, które zajmowali cyrkowcy. Była zbyt wczesna pora, by mógł tam po prostu wejść. Każdy zatrzymałby go od razu, był przecież obcy, nawet jeśli przez wzgląd na Marcela niektórym jego twarz zdążyła się już nieco opatrzeć.
— Wreszcie jesteś, coś ty robiła cały dzień?— powitał ją nieco pretensjonalnie, ale zaraz potem się uśmiechnął szeroko na jej widok. — Nieźle wyglądasz. Masz coś dla mnie? — Przeszedł od razu do rzeczy, unosząc jedną z brwi. Wyciągnął rękę po drobiazg i skinął jej głowa, obiecując, że następnym razem wynagrodzi jej wieki milczenia.
| zt biorę od Nory kilka monet
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Namiot Iluzjonisty
Szybka odpowiedź