Ferrels Wood
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ferrels Wood
Znajdujące się na pograniczu hrabstwa lasy Northamptonshire określane są mianem angielskiego trójkąta bermudzkiego, coraz liczniej odwiedzanego przez żądnych wrażeń mugoli. Swoje niezwykle miano bor zawdzięcza licznym zniknięciom, zarówno niemagicznych gości jak i doświadczonych w podróżach czarodziejów. Stare, skrzypiące przy każdym podmuchu wiatru drzewa nie tylko stwarzają nastrój grozy, lecz przez swój jednakowy wygląd skutecznie osłabiają umiejętności rozeznania w otoczeniu. Im głębiej wejdzie się w las tym silniejsze powstaje wrażenie szybko upływającego czasu i oddalania się od jego skraju. Każdej nocy drzewa spowija gęsta mgła, która opada późnym wieczorem i utrzymuje się na poziomie ściółki jeszcze kilka godzin po wschodzie słońca, którego promienie praktycznie nie docierają do głębi lasu. Podróżnicy, którzy przebrnęli szczęśliwie wspominają o pojawiających się w ciemności twarzach, rzekomo należących do zbłąkanych przed wieloma laty dusz, które utknęły tu na zawsze.
Nie była nieomylna. Wiele razy kiedy wybierała się na wyprawę ryzykowała swoim życiem i zdrowiem dla czegoś czego właściwie nie była pewna. W końcu przygotowanie do poszukiwań opierało się głównie na przeglądaniu podań i legend. Nigdy nie ma się stuprocentowej pewności, że się cokolwiek znajdzie. Jednak ryzykuje się wszystkim by dotrzeć do końca. Nie można więcej jej się dziwić. Triumfalny uśmiech mówił tylko jedno; znalazła wejście do miejsca, którego poszukiwała. Znalazła coś co przecież miało nie istnieć. Lynn wiedziała, że jemu może to nic nie mówić. W końcu był opiekunem smoków, a nie poszukiwaczem artefaktów. Ich drogi się rozchodziły i blondynka w pewnym sensie była mu wdzięczna, że dzisiejszego dnia wybrał się na poszukiwanie jaj. Pewnie nigdy nie powiedziałaby tego głośno, ale różnie mogło się to dla niej skończyć. Nie miała w zwyczaju brać ze sobą kompanów na misje. Wolała działać w pojedynkę tym bardziej, że jeśli sama coś planowała. Wtedy ryzyko spadało tylko na nią, a w momencie gdy brała kogoś ze sobą to też brała na siebie odpowiedzialność. Tego nie chciała. Czuła się pewniej gdy działała sama ze sobą. - Mam nadzieje, że znajdziesz to czego szukasz. - powiedziała, bo nadzieja była najlepszymi słowami jakie mogła mu powiedzieć. Może miał znaleźć o wiele więcej. Może miał znaleźć smoki, albo inne skarby na które tak bardzo liczył. Ona miała się już tego nie dowiedzieć. W końcu przed nią jej własna wyprawa. Zabawne jak bardzo czyjeś losy mogą się splątać z naszymi. Już miała przechodzić na drugą stronę wnęki kiedy odezwała się do niego z uśmiechem. - Jakbyś miał kłopoty i potrzebował ratunku to krzyknij. - powiedźmy, że w jej wierze było ratowanie z opresji, albo coś na kształt spłaty długu. Uniosła brew z uśmiechem i ruszyła w stronę wnęki przechodząc przez rozciągające się po całej ścianie pajęczyny i zaschnięte rośliny. Ich głębiej wchodziła tym mniej słyszała. Świat nie istniał. Zmarli mieli spokój.
z.t x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
z.t x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Hensley dnia 21.04.22 22:24, w całości zmieniany 2 razy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
|z Albury
Czuję rozdzierający ból, wszędzie. Czas. Jak na domiar złego teraz mamy już dużo czasu. Dużo czasu na cierpienie – to właśnie przewrotność losu. Wydaję z siebie coś na kształt jęko-sęku, kiedy orientuje się, że ledwo czuję własne kończyny. Świat niemal mgli mi się przed oczyma i mam już dość. Nie wiem co robić. Nie wiem co myśleć. Leżę więc i trwam w bólu, jakbym miał tak pozostać na zawsze. Ale poza tym bólem jest coś jeszcze: drzewa. Rozmyte kontury, dziwnie znajome... Tak jak gdybym już tu był. A może nawet i byłem. Czy nie przypominają jednego z londyńskich, dzikich parków? A może to siedziba Flintów, otoczona wieczną zielenią. Staram się przewrócić głowę na bok. Czy to już koniec wszystkiego? A może zupełnie nowy początek? Mrużę powieki, starając się rozpoznać jakiś kształt, podobny i znany. Człowiek. Czarodziej? Ciemne włosy.
– Marie – mówię, cicho i ochryple, starając się przechylić w jej stronę.
Czy jest coś jeszcze co możemy zrobić, leżąc tu i ledwo dychając? Wtedy coś świta w mojej obolałej głowie. Po pierwsze, gdzie jest Percy? Może moje pole manewru nie jest szokująco ogromne, ale nigdzie nie widzę kuzyna. Czy i on spoczął gdzieś pod gruzami? Natychmiast uderzają we mnie wyrzuty sumienia. Jeśli został w manufakturze... Będziemy musieli wrócić. Dać radę. To nie może się tak skończyć. Po drugie, zalążek nowej nadziei. Goshawk jest w końcu uzdrowicielką – obolałą i potłuczoną, ale wciąż uzdrowicielką. Wszystko czego potrzebuje to zastrzyk energii... Chociażby na krótką chwilę. I wszystko powinno być lepiej. Nawet jeśli tylko trochę. Sięgam ręką odruchowo tam, gdzie schowałem fiolki, w tym tą, która wydawała mi się najcenniejsza. Eliksir niezłomności. Zachowany na odpowiednią okazję, która nigdy nie nadeszła: a może nadchodzi teraz. Z bólem i trudem szarpię i w końcu wyciągam odpowiedni specyfik.
– Marie – mówię po raz drugi i wyciągam dłoń w stronę kobiety, podając jej fiolkę. – Niezłomność.
Ona zrobi z niej lepszy pożytek. Jeszcze może jakoś z tego wszystkiego wyjdziemy. Jakoś.
Czuję rozdzierający ból, wszędzie. Czas. Jak na domiar złego teraz mamy już dużo czasu. Dużo czasu na cierpienie – to właśnie przewrotność losu. Wydaję z siebie coś na kształt jęko-sęku, kiedy orientuje się, że ledwo czuję własne kończyny. Świat niemal mgli mi się przed oczyma i mam już dość. Nie wiem co robić. Nie wiem co myśleć. Leżę więc i trwam w bólu, jakbym miał tak pozostać na zawsze. Ale poza tym bólem jest coś jeszcze: drzewa. Rozmyte kontury, dziwnie znajome... Tak jak gdybym już tu był. A może nawet i byłem. Czy nie przypominają jednego z londyńskich, dzikich parków? A może to siedziba Flintów, otoczona wieczną zielenią. Staram się przewrócić głowę na bok. Czy to już koniec wszystkiego? A może zupełnie nowy początek? Mrużę powieki, starając się rozpoznać jakiś kształt, podobny i znany. Człowiek. Czarodziej? Ciemne włosy.
– Marie – mówię, cicho i ochryple, starając się przechylić w jej stronę.
Czy jest coś jeszcze co możemy zrobić, leżąc tu i ledwo dychając? Wtedy coś świta w mojej obolałej głowie. Po pierwsze, gdzie jest Percy? Może moje pole manewru nie jest szokująco ogromne, ale nigdzie nie widzę kuzyna. Czy i on spoczął gdzieś pod gruzami? Natychmiast uderzają we mnie wyrzuty sumienia. Jeśli został w manufakturze... Będziemy musieli wrócić. Dać radę. To nie może się tak skończyć. Po drugie, zalążek nowej nadziei. Goshawk jest w końcu uzdrowicielką – obolałą i potłuczoną, ale wciąż uzdrowicielką. Wszystko czego potrzebuje to zastrzyk energii... Chociażby na krótką chwilę. I wszystko powinno być lepiej. Nawet jeśli tylko trochę. Sięgam ręką odruchowo tam, gdzie schowałem fiolki, w tym tą, która wydawała mi się najcenniejsza. Eliksir niezłomności. Zachowany na odpowiednią okazję, która nigdy nie nadeszła: a może nadchodzi teraz. Z bólem i trudem szarpię i w końcu wyciągam odpowiedni specyfik.
– Marie – mówię po raz drugi i wyciągam dłoń w stronę kobiety, podając jej fiolkę. – Niezłomność.
Ona zrobi z niej lepszy pożytek. Jeszcze może jakoś z tego wszystkiego wyjdziemy. Jakoś.
Skończył im się czas i wszystko poszło nie tak jak powinno. Nie udało im się dotrzeć do końca i Marianna nie miała pojęcia dlaczego. Byli już tak blisko z tego co widziała na mapie, wystarczyło po prostu przejść dalej, ale wydarzyło się coś co całkowicie zniweczyło ich plany. Nie wiedziała czy to Rhysand zrobił coś, co sprawiło, że wszystko wybuchło? A może to lord Nott? Cały czas miała nadzieję, że żył i, jeśli tylko sama przetrwa, to dowie się o jego szczęśliwym ocaleniu. Pewnym było jednak, że zadania nie wykonali. Nie powinno być tego wybuchu jeśli wszystko poszłoby tak jak powinno. Zielony błysk, ogień i zapach leśnej ziemi. Nie chciała się wybudzić, gdzieś z tyłu głowy miała myśl, że może lepiej będzie umrzeć niż stanąć przed Czarnym Panem i odpowiadać za niewykonanie misji. Ale jak na złość znowu nie umarła, piekielny ból zmusił ją do otworzenia oczu, a z jej gardła wydobył się jęk. Poczułą zapach spalonej skóry, znowu, zapewne jej własnej; próbowała poruszyć prawą ręką ale jedynie poczuła przeszywający ból aż do łokcia i absolutnie nie była w stanie poruszyć palcami. Widziała niebo, korony drzew i gdyby mogła nie poruszyłaby się nawet o cal, ale usłyszała ciche charknięcie, w którym rozpoznała swoje imię. Z trudem obróciła głowę w bok i dostrzegła obok siebie mężczyznę, przez chwilę go nie poznała, ale potem dotarło do niej, że to lord Nott leży tuż obok niej i najwyraźniej żyje. I cierpi równie mocno co ona. Wzięła głębszy wdech zmuszając się do tego, aby wykrzesać z siebie jakieś resztki energii, siły… chyba się do tego nie nadawała. Nie miała tej energii, nie miała tej siły. Była na to za słaba. Jak się okazuje poglądy to nie wszystko, ani chęć zmiany świata według ideologii, w którą się wierzy. Trzeba mieć jeszcze to coś, coś co kobiety jej pokroju nie posiadają chociaż myślała, że posiada. Nie nadaje się na takie misje, bo zamiast sobie radzić, to jedynie przeszkadzała.
Nie miała sił aby mu odpowiedzieć, ale przymknęła oczy na znak, że słyszy. Obserwowała jego ruchy, gdzieś sięgał, coś wyciągał i próbował jej dać. Eliksir. Ten jednak na tę chwilę się nie nada.
- Niezłomności nic nie da - wycharczała. - Muszę tylko wyciągnąć przeciwbólowy…
Miała dwie porcje, które mogły jej zapewnić brak bólu przez jakiś czas, ale musiała rozważnie nimi dysponować. Czy warto podawać go lordowi, czy może lepiej próbować leczyć go magią? Eliksirem załagodzi ból jedynie na chwilę, magią może go w pełni uzdrowić. Z przeraźliwym jękiem i płaczem próbowała się podnieść. Każdy ruch powodował ból, poparzona skóra piekła niemiłosiernie, a prawa dłoń była nie do użytku. Chwilę trwało nim się podniosła, a oczy miała całkowicie zalane łzami, tak że ledwo cokolwiek przed sobą widziała. Nie wstydziła się. Czuła ból, była jedynie kobietą i Rhysand musiał zrozumieć, że bardzo w tym momencie cierpiała.
- Co cię boli? - zapytała cicho, gdy już się uspokoiła.
Sama w tym czasie sięgnęła do swojej torby, w której lewą ręką próbowała wygrzebać potrzebne jej eliksiry. Głupia księga o kominkach, która do niczego jej się nie przydała, dwie maści na oparzenia, które zaraz wykorzysta, mapy, bahanocyd, wywar z srebra i dyptamu. Dopiero gdzieś na samym dnie znalazła przeciwbólowe.
- Najrozsądniej będzie jeśli ja użyję przeciwbólowy eliksir, działa tylko przez chwilę, a w tym czasie postaram się postawić cię na nogi tak, abyś był w stanie wezwać pomoc - powiedziała.
Rozejrzała się po lesie i zatrzymała wzrok na cieniu? sylwetce? jakiejś postaci, która ukrywała się za drzewami.
- Ktoś tu jest. Kto tu jest? Potrzebujemy pomocy, dopadła nas anomalia… - zaczęła, szukając swojej różdżki, a gdy ją znalazła, lewą rękę wyciągnęła przed siebie w kierunku, w którym dostrzegła jakąś postać.
A może jej się tylko wydawało?
pż 40/205; -60
Nie miała sił aby mu odpowiedzieć, ale przymknęła oczy na znak, że słyszy. Obserwowała jego ruchy, gdzieś sięgał, coś wyciągał i próbował jej dać. Eliksir. Ten jednak na tę chwilę się nie nada.
- Niezłomności nic nie da - wycharczała. - Muszę tylko wyciągnąć przeciwbólowy…
Miała dwie porcje, które mogły jej zapewnić brak bólu przez jakiś czas, ale musiała rozważnie nimi dysponować. Czy warto podawać go lordowi, czy może lepiej próbować leczyć go magią? Eliksirem załagodzi ból jedynie na chwilę, magią może go w pełni uzdrowić. Z przeraźliwym jękiem i płaczem próbowała się podnieść. Każdy ruch powodował ból, poparzona skóra piekła niemiłosiernie, a prawa dłoń była nie do użytku. Chwilę trwało nim się podniosła, a oczy miała całkowicie zalane łzami, tak że ledwo cokolwiek przed sobą widziała. Nie wstydziła się. Czuła ból, była jedynie kobietą i Rhysand musiał zrozumieć, że bardzo w tym momencie cierpiała.
- Co cię boli? - zapytała cicho, gdy już się uspokoiła.
Sama w tym czasie sięgnęła do swojej torby, w której lewą ręką próbowała wygrzebać potrzebne jej eliksiry. Głupia księga o kominkach, która do niczego jej się nie przydała, dwie maści na oparzenia, które zaraz wykorzysta, mapy, bahanocyd, wywar z srebra i dyptamu. Dopiero gdzieś na samym dnie znalazła przeciwbólowe.
- Najrozsądniej będzie jeśli ja użyję przeciwbólowy eliksir, działa tylko przez chwilę, a w tym czasie postaram się postawić cię na nogi tak, abyś był w stanie wezwać pomoc - powiedziała.
Rozejrzała się po lesie i zatrzymała wzrok na cieniu? sylwetce? jakiejś postaci, która ukrywała się za drzewami.
- Ktoś tu jest. Kto tu jest? Potrzebujemy pomocy, dopadła nas anomalia… - zaczęła, szukając swojej różdżki, a gdy ją znalazła, lewą rękę wyciągnęła przed siebie w kierunku, w którym dostrzegła jakąś postać.
A może jej się tylko wydawało?
pż 40/205; -60
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czas miał taką tendencję - że lubił się kończyć. Jestem zaćmiony i ledwo przytomny, więc myśli w mojej głowie krążą i szaleją. A przecież byliśmy już tak blisko. Nie myślę jeszcze o konsekwencjach porażki, ból przyćmiewa je prawie zupełnie, choć powoli zaczynają się zbliżać. Zielony. Ogień tańczący pod powiekami. Wciąganie powietrza sprawia mi ból. Choć zabiera to mnóstwo energii kiwam powolnie głową. Uważam jednak, że każdy eliksir jej przyda się o wiele bardziej niż mnie. W końcu to tylko czasowe rozwiązanie. Nie oceniam, nie śmiałbym nawet - przecież oboje leżymy tutaj bez tchu, kto mógłby się wstydzić.
- Coś… Nagle wybuchło. Chyba oparzyłem się od tego dziwnego ognia - staram się zebrać jakoś słowa, choć przecież nie znam się zupełnie na medycynie. - A potem uderzyłem w ziemię z impetem, czuję obtłuczenia, ale moja lewa noga… Chyba jest złamana.
Rzucam na tyle zwięźle jak tylko mogę. Nie narzekam czy nie oczekuję współczucia, ale wiem, że muszę podać Marie informacje, jeśli ma mi pomóc. Chociaż nie wiem jak i czy będzie to w ogóle możliwe. Słucham po krótce tego co ma mi do powiedzenia i choć prawdopodobnie nie mógłbym zaprzeczyć, uważam, że to całkiem dobry pomysł. Nie wiem jak poradzi sobie z magią, nawet po eliksirze przeciwbólowym, ale muszę mieć wiarę w to, że jakoś z tego wyjdziemy. Choć obecnie nie ma niczego: wiary, nadziei, nawet strachu. Wszystko rozmywa się, krawędzie świata zachodzą same na siebie.
– Dobry pomysł – udaje mi się wychrypać, chociaż nie sądzę, że to cokolwiek zmienia.
Kiedy kątem oka dostrzegam jakieś poruszenie i ja decyduję się rozejrzeć. Wydaje mi się, że słyszę jakiś szelest, a cienie drzew wydłużają się nagle. Czy ktoś tu jest? Wróg? Przyjaciel? Zupełnie przypadkowy przechodzień? Próbuję podnieść się choć trochę, ale ledwo mi się to udaje. Obrzucam spojrzeniem las, który wydaje mi się dziwnie znajomy i dziwnie nieznajomy jednocześnie – jak każdy las w którym byłem. Jeżeli jednak faktycznie nie byliśmy tu sami, to obawiam się, że ktokolwiek był na tyle szalony by w dni takie jak ten pojawiać się w miejscu takie jak to, miał nad nami niezwykle dużą przewagę. Miałem już szczerze dość szaleńców. Bryat... Martwa Isla. Nasza misja skazana na niepowodzenie niemal od razu. Co stało się z Kasjuszem, co stało się z Yvette? Dlaczego coś tak prozaicznego jak głupi mugol pozbawiło nas specjalisty od run? Tyle pytań. Żadnych odpowiedzi. I tylko wszechogarniający ból.
|60/217 -50
- Coś… Nagle wybuchło. Chyba oparzyłem się od tego dziwnego ognia - staram się zebrać jakoś słowa, choć przecież nie znam się zupełnie na medycynie. - A potem uderzyłem w ziemię z impetem, czuję obtłuczenia, ale moja lewa noga… Chyba jest złamana.
Rzucam na tyle zwięźle jak tylko mogę. Nie narzekam czy nie oczekuję współczucia, ale wiem, że muszę podać Marie informacje, jeśli ma mi pomóc. Chociaż nie wiem jak i czy będzie to w ogóle możliwe. Słucham po krótce tego co ma mi do powiedzenia i choć prawdopodobnie nie mógłbym zaprzeczyć, uważam, że to całkiem dobry pomysł. Nie wiem jak poradzi sobie z magią, nawet po eliksirze przeciwbólowym, ale muszę mieć wiarę w to, że jakoś z tego wyjdziemy. Choć obecnie nie ma niczego: wiary, nadziei, nawet strachu. Wszystko rozmywa się, krawędzie świata zachodzą same na siebie.
– Dobry pomysł – udaje mi się wychrypać, chociaż nie sądzę, że to cokolwiek zmienia.
Kiedy kątem oka dostrzegam jakieś poruszenie i ja decyduję się rozejrzeć. Wydaje mi się, że słyszę jakiś szelest, a cienie drzew wydłużają się nagle. Czy ktoś tu jest? Wróg? Przyjaciel? Zupełnie przypadkowy przechodzień? Próbuję podnieść się choć trochę, ale ledwo mi się to udaje. Obrzucam spojrzeniem las, który wydaje mi się dziwnie znajomy i dziwnie nieznajomy jednocześnie – jak każdy las w którym byłem. Jeżeli jednak faktycznie nie byliśmy tu sami, to obawiam się, że ktokolwiek był na tyle szalony by w dni takie jak ten pojawiać się w miejscu takie jak to, miał nad nami niezwykle dużą przewagę. Miałem już szczerze dość szaleńców. Bryat... Martwa Isla. Nasza misja skazana na niepowodzenie niemal od razu. Co stało się z Kasjuszem, co stało się z Yvette? Dlaczego coś tak prozaicznego jak głupi mugol pozbawiło nas specjalisty od run? Tyle pytań. Żadnych odpowiedzi. I tylko wszechogarniający ból.
|60/217 -50
/Bardzo was przepraszam za zwłokę, teraz będę już pisać częściej
Nic nie było ważniejsze od woli Czarnego Pana. I choć jego rozkaz wyrwał mnie z przemyśleń, kiedy pogrążony w ciemności siedziałem w swoim gabinecie, to nie miałem ani cienia wątpliwości czy zawahania co powinienem zrobić. Zabrałem ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy żałując przy tym, że miałem w zapasie jedynie marną maść żywokostową. Lepsze to niż nic, mimo wszystko, dlatego wrzuciłem ją do niewielkiej torby, do której na wszelki wypadek dodałem także alkoholu do odkażania ran, bandaże i opatrunki, w razie gdyby magia postanowiła utrudnić mi dosłownie każde działanie. Trzymając w dłoni różdżkę przetransportowałem się kominkiem do najbliższego punktu, po czym zacząłem chodzić po lesie.
Wędrówka była dość żmudna, ale dostawszy rzetelne instrukcje byłem wreszcie w stanie odnaleźć dwoje ze sług Pana. Starałem się nie robić zbytniego hałasu, by się mnie nie przestraszyli, ale chyba i tak mnie dostrzegli. Zamarłem na chwilę przy grubszym z drzew i uniosłem różdżkę, na wszelki wypadek gdybym został zmuszony się bronić.
- Lupus Black – przedstawiłem im się najpierw, by wiedzieli z kim mieli do czynienia. Powolnym krokiem zbliżyłem się do czarodziejów, szybko natomiast oceniając ich stan zdrowia. Panna Goshawk była w gorszej kondycji, choć oboje nie wyglądali na nieźle poturbowanych. – Pomogę wam, ale potrzebuję czasu – dodałem zbliżywszy się już na niewielką odległość. Byłem sam, pozbawiony zapasów ze szpitala oraz skazany na działanie anomalii. To brzmiało bardzo źle, ale transport do Munga był nie tyle co niemożliwy, co bardzo ryzykowny. Nie mogliśmy podjąć podobnej decyzji, musiałem więc liczyć na swoje szczęście.
- Purus – powiedziałem najpierw, kierując koniec magicznego drewna na ciało Marianny. Musiałem na początek odkazić rany nim zabiorę się do leczenia oparzeń. I będę musiał się zmieniać między nimi, by nie zostawić przypadkiem kogoś na zbyt długi stan bezczynności, mogący grozić powikłaniami. Okropnie się bałem, oby tylko nie nadciągnęły dodatkowe kłopoty. Na przykład z lasu. – Opowiedzcie proszę co wam się stało i gdzie was boli – rzuciłem na koniec. Część obrażeń mogła być niewidoczna dla oczu, warto zatem zrobić wywiad póki byli przytomni. Z drugiej strony miałem nadzieję, że mimo wszystko takimi pozostaną, to znacznie ułatwiłoby pracę.
Nic nie było ważniejsze od woli Czarnego Pana. I choć jego rozkaz wyrwał mnie z przemyśleń, kiedy pogrążony w ciemności siedziałem w swoim gabinecie, to nie miałem ani cienia wątpliwości czy zawahania co powinienem zrobić. Zabrałem ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy żałując przy tym, że miałem w zapasie jedynie marną maść żywokostową. Lepsze to niż nic, mimo wszystko, dlatego wrzuciłem ją do niewielkiej torby, do której na wszelki wypadek dodałem także alkoholu do odkażania ran, bandaże i opatrunki, w razie gdyby magia postanowiła utrudnić mi dosłownie każde działanie. Trzymając w dłoni różdżkę przetransportowałem się kominkiem do najbliższego punktu, po czym zacząłem chodzić po lesie.
Wędrówka była dość żmudna, ale dostawszy rzetelne instrukcje byłem wreszcie w stanie odnaleźć dwoje ze sług Pana. Starałem się nie robić zbytniego hałasu, by się mnie nie przestraszyli, ale chyba i tak mnie dostrzegli. Zamarłem na chwilę przy grubszym z drzew i uniosłem różdżkę, na wszelki wypadek gdybym został zmuszony się bronić.
- Lupus Black – przedstawiłem im się najpierw, by wiedzieli z kim mieli do czynienia. Powolnym krokiem zbliżyłem się do czarodziejów, szybko natomiast oceniając ich stan zdrowia. Panna Goshawk była w gorszej kondycji, choć oboje nie wyglądali na nieźle poturbowanych. – Pomogę wam, ale potrzebuję czasu – dodałem zbliżywszy się już na niewielką odległość. Byłem sam, pozbawiony zapasów ze szpitala oraz skazany na działanie anomalii. To brzmiało bardzo źle, ale transport do Munga był nie tyle co niemożliwy, co bardzo ryzykowny. Nie mogliśmy podjąć podobnej decyzji, musiałem więc liczyć na swoje szczęście.
- Purus – powiedziałem najpierw, kierując koniec magicznego drewna na ciało Marianny. Musiałem na początek odkazić rany nim zabiorę się do leczenia oparzeń. I będę musiał się zmieniać między nimi, by nie zostawić przypadkiem kogoś na zbyt długi stan bezczynności, mogący grozić powikłaniami. Okropnie się bałem, oby tylko nie nadciągnęły dodatkowe kłopoty. Na przykład z lasu. – Opowiedzcie proszę co wam się stało i gdzie was boli – rzuciłem na koniec. Część obrażeń mogła być niewidoczna dla oczu, warto zatem zrobić wywiad póki byli przytomni. Z drugiej strony miałem nadzieję, że mimo wszystko takimi pozostaną, to znacznie ułatwiłoby pracę.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lupus Black' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Można było wręcz usłyszeć jak z ust Marianny wydobyło się ciche westchnięcie spowodowane ulgą, jaka ogarnęła jej ciało. Bała się najgorszego, bała się obecności Magicznej Policji, trudno byłoby jej się z tego wszystkiego wytłumaczyć. Ale gdy padło imię jej znajomego z dawnej pracy, aktualnego członka Rycerzy, to mogła być spokojna. Była zbyt zmęczona na podejrzliwości, na szukanie w tym drugiego dna. W końcu nie mogła mieć pewności, że jest to jakiś metamorfomag albo czarodziej pod wpływem eliksiru wielosokowego. Zdecydowanie był to jej błąd. Jednakże, z takimi obrażeniami i bólem jaki ją ogarnął zdecydowanie nie miała głowy do tego, aby stworzyć sobie jeszcze jakieś podejrzliwości. Gdyby mężczyzna miał się okazać kimś, kto nie stoi po ich stronie, to zamiast ich leczyć, to od razu postarał się, aby ich unieszkodliwić jeszcze bardziej. Leczenie dodawało sił, a to sprawiało, że mogli stać się niebezpieczni.
- Lupusie - wycharczała jedynie.
Nie była wstanie wykrzesać z siebie więcej. Uniesienie się do siadu wyprało z niej resztki sił nie była pewna czy gdyby Lupus się tu nie pojawił, to czy by nie czekali by paru godzin, aż w końcu doszłaby do siebie na tyle, aby w jakikolwiek sposób jemu oraz sobie pomóc. Gdy padło zaklęcie poczuła, jak zaczyna działać. Bała się rzucania zaklęć i anomalii z tym związanych. Na szczęście nic się nie wydarzyło.
- Zawaliła się fabryka, coś wybuchło, nie wiem co z Percivalem - zaczęła powoli, bardziej szepcząc niż mówić, bo na to nie miała zbytnio sił. - Cassius oraz Yvette zostali gdzieś z tyłu...
Wyjaśniła najpierw co z pozostałymi, bo to za nich jako liderka grupy również była odpowiedzialna. A jeśli Lupus będzie w stanie wysłać do nich kogoś, kto mógłby im pomóc, bo może jeszcze żyli, to to było najważniejsze. Teraz jednak skupiła się na jego dalszej części pytania.
- Kręci mi się w głowie i… chyba znowu mnie poparzyło - skrzywiła się mocno, a z jej ust wydobyło się syknięcie, bo akurat się ruszyła. - Nie mogę ruszać palcami u prawej ręki…
Wzięła głębszy wdech. Nie czuła się najlepiej i nie trzeba było być uzdrowicielem, aby dostrzec, że nie było z nią najlepiej. Rhysand również nie był w dobrym stanie, jemu również przydałaby się pomoc uzdrowiciela i to natychmiast.
- W torbie… w torbie mam eliksiry. Porcja eliksiru przeciwbólowego, trzy pasty na oparzenia i wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu - poinformowała go, wskazując na torbę. - Z tą ręką... nie jestem w stanie ci pomóc.
Przepraszający ton głosu idealnie wskazywał na to, że nie czuła się zbyt komfortowo z tym, że nie może nic poradzić i pomóc w leczeniu Rhysanda. To również było jej zadanie i jeśli tylko Lupus postawi ją trochę do pionu, to dalej wystarczy pasta na oparzenia i eliksir przeciwbólowy i będzie mogła mu pomóc.
- Lupusie - wycharczała jedynie.
Nie była wstanie wykrzesać z siebie więcej. Uniesienie się do siadu wyprało z niej resztki sił nie była pewna czy gdyby Lupus się tu nie pojawił, to czy by nie czekali by paru godzin, aż w końcu doszłaby do siebie na tyle, aby w jakikolwiek sposób jemu oraz sobie pomóc. Gdy padło zaklęcie poczuła, jak zaczyna działać. Bała się rzucania zaklęć i anomalii z tym związanych. Na szczęście nic się nie wydarzyło.
- Zawaliła się fabryka, coś wybuchło, nie wiem co z Percivalem - zaczęła powoli, bardziej szepcząc niż mówić, bo na to nie miała zbytnio sił. - Cassius oraz Yvette zostali gdzieś z tyłu...
Wyjaśniła najpierw co z pozostałymi, bo to za nich jako liderka grupy również była odpowiedzialna. A jeśli Lupus będzie w stanie wysłać do nich kogoś, kto mógłby im pomóc, bo może jeszcze żyli, to to było najważniejsze. Teraz jednak skupiła się na jego dalszej części pytania.
- Kręci mi się w głowie i… chyba znowu mnie poparzyło - skrzywiła się mocno, a z jej ust wydobyło się syknięcie, bo akurat się ruszyła. - Nie mogę ruszać palcami u prawej ręki…
Wzięła głębszy wdech. Nie czuła się najlepiej i nie trzeba było być uzdrowicielem, aby dostrzec, że nie było z nią najlepiej. Rhysand również nie był w dobrym stanie, jemu również przydałaby się pomoc uzdrowiciela i to natychmiast.
- W torbie… w torbie mam eliksiry. Porcja eliksiru przeciwbólowego, trzy pasty na oparzenia i wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu - poinformowała go, wskazując na torbę. - Z tą ręką... nie jestem w stanie ci pomóc.
Przepraszający ton głosu idealnie wskazywał na to, że nie czuła się zbyt komfortowo z tym, że nie może nic poradzić i pomóc w leczeniu Rhysanda. To również było jej zadanie i jeśli tylko Lupus postawi ją trochę do pionu, to dalej wystarczy pasta na oparzenia i eliksir przeciwbólowy i będzie mogła mu pomóc.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie miałem pojęcia co, a co gorsze kto mógł czaić się między drzewami – może to Magiczna Policja, choć z tą nie miałem aż takiej styczności... Może to ktoś jeszcze gorszy. Zapaleni miłośnicy mugoli i szlam, o których tyle słyszałem. Pogardliwie pokojowa organizacja, która przecież wcale nie stawiała na pokojową drogę. Każdy chciał wojny: wojna wyciągała z nas to co najgorsze i najlepsze zarazem. Kiedy jednak odchylam głowę, żeby spojrzeć na stojącego tam mężczyznę, dostrzegam kogoś innego. Ciemne włosy, blada twarz. Z pewnością znajoma, chociaż nieszczególnie bliska – widywana kilka razy, mijana na korytarzach, ale nie przypisana żadnej szczególnej relacji. Kiedy słyszę imię i nazwisko, podobnie brzmiące znajomie, nie okazuję żadnej reakcji.
Nic nie ma znaczenia. To sprzymierzeniec – wykonuje wolę Czarnego Pana. Może pomóc. Uzdrowiciel zatem? Tych niestety ostatnio w szeregach Rycerzy było jak na lekarstwo. Na domiar złego Yvette, zdolna alchemiczka, leżała gdzieś teraz pod stertą gruzów. Miałem tylko nadzieję, że jeszcze się z niej podniesie. Kiwam głową, na tyle na ile mogę, potwierdzając słowa Marianny.
– Percy... Jeśli dotarł przed nami, musiał być najbliżej wybuchu – udaje mi się tylko wycharczeć, czując narastającą we mnie złość.
Pewnie jest niemal śmiertelnie ranny. Może już nie żyje: nie, tego nie chciałbym dopuszczać do siebie. Ktoś musi mu pomóc. Ale nikt z nas się nie rozdwoi. Nikt nie wie gdzie się podział. Na brodę Merlina, mam nadzieję, że znajdzie jednak pomoc. Nie zaprzeczam, że kobieta jest zapewne w gorszym stanie, zresztą tak zapewne stwierdza też o wiele lepiej znający się na tym medyk. Sytuacja jest jasna, bardziej potrzebuje pomocy. Nie ma w tym nic dziwnego ani złego.
– Coś rzuciło mną o ziemię. Oprócz obtłuczeń, mam chyba złamaną lewą nogę – mówię cicho, gdy kobieta kończy własne sprawozdanie. – Oparzenia dotknęły też mnie, ale nie są chyba aż tak poważne.
Mówię, starając się jak najlepiej zlepić słowa. Nie jestem pewien czy w istocie mam złamaną nogę – nie rozróżniłbym skręcenia od pęknięcia czy złamania otwartego, bo nie mam o tym żadnego pojęcia. Istnieje szansa, że moje oparzenia są poważniejsze niż myślę, ale w końcu towarzyszą mi już długo, odkąd weszliśmy na tą przeklętą posesję, więc zdążyłem już przyzwyczaić się do piekącej skóry i żaru towarzyszącemu każdemu dotykowi. I jeszcze te przeklęte bahanki. Dobrze, że tylko raz udało im się mnie dorwać.
Nic nie ma znaczenia. To sprzymierzeniec – wykonuje wolę Czarnego Pana. Może pomóc. Uzdrowiciel zatem? Tych niestety ostatnio w szeregach Rycerzy było jak na lekarstwo. Na domiar złego Yvette, zdolna alchemiczka, leżała gdzieś teraz pod stertą gruzów. Miałem tylko nadzieję, że jeszcze się z niej podniesie. Kiwam głową, na tyle na ile mogę, potwierdzając słowa Marianny.
– Percy... Jeśli dotarł przed nami, musiał być najbliżej wybuchu – udaje mi się tylko wycharczeć, czując narastającą we mnie złość.
Pewnie jest niemal śmiertelnie ranny. Może już nie żyje: nie, tego nie chciałbym dopuszczać do siebie. Ktoś musi mu pomóc. Ale nikt z nas się nie rozdwoi. Nikt nie wie gdzie się podział. Na brodę Merlina, mam nadzieję, że znajdzie jednak pomoc. Nie zaprzeczam, że kobieta jest zapewne w gorszym stanie, zresztą tak zapewne stwierdza też o wiele lepiej znający się na tym medyk. Sytuacja jest jasna, bardziej potrzebuje pomocy. Nie ma w tym nic dziwnego ani złego.
– Coś rzuciło mną o ziemię. Oprócz obtłuczeń, mam chyba złamaną lewą nogę – mówię cicho, gdy kobieta kończy własne sprawozdanie. – Oparzenia dotknęły też mnie, ale nie są chyba aż tak poważne.
Mówię, starając się jak najlepiej zlepić słowa. Nie jestem pewien czy w istocie mam złamaną nogę – nie rozróżniłbym skręcenia od pęknięcia czy złamania otwartego, bo nie mam o tym żadnego pojęcia. Istnieje szansa, że moje oparzenia są poważniejsze niż myślę, ale w końcu towarzyszą mi już długo, odkąd weszliśmy na tą przeklętą posesję, więc zdążyłem już przyzwyczaić się do piekącej skóry i żaru towarzyszącemu każdemu dotykowi. I jeszcze te przeklęte bahanki. Dobrze, że tylko raz udało im się mnie dorwać.
To tylko informacyjny post od Mistrza Gry w sprawie rozliczania wątku.
Lupus, możesz wszystkie wątki z leczeniem po wydarzeniach Rycerzy Walpurgii rozliczyć we wsiąkiewce osobno - muszą mieć wówczas po minimum 5 postów napisanych na minimum 300 słów każdy (zgodnie ze standardowymi wymaganiami). Możesz też jednak rozliczyć wszystkie te wątki jako jeden, wówczas długość postów nie ma znaczenia, a wątek rozliczony będzie jako wydarzenie z Mistrzem Gry, które nie wymaga zachowania limitów słów.
Jednocześnie czas na odpis dla Lupusa wynosi od tej pory 48 godzin, Marianna i Rhysand mogą lecz nie muszą w czasie między kolejnymi postami Lupusa dodać swoich; rzucać zaklęcia Lupus może pod rząd, bez konieczności czekania na posty pozostałych osób w wątku.
Marianna, Rhysand, jeśli chcecie rozliczyć wątek we wsiąkiewce jako niezależny od wydarzenia Rycerzy, obowiązują was standardowe wymagania (min. 5 postów po 300 słów każdy) niezależnie od długości i ilości postów Lupusa.
Lupus, możesz wszystkie wątki z leczeniem po wydarzeniach Rycerzy Walpurgii rozliczyć we wsiąkiewce osobno - muszą mieć wówczas po minimum 5 postów napisanych na minimum 300 słów każdy (zgodnie ze standardowymi wymaganiami). Możesz też jednak rozliczyć wszystkie te wątki jako jeden, wówczas długość postów nie ma znaczenia, a wątek rozliczony będzie jako wydarzenie z Mistrzem Gry, które nie wymaga zachowania limitów słów.
Jednocześnie czas na odpis dla Lupusa wynosi od tej pory 48 godzin, Marianna i Rhysand mogą lecz nie muszą w czasie między kolejnymi postami Lupusa dodać swoich; rzucać zaklęcia Lupus może pod rząd, bez konieczności czekania na posty pozostałych osób w wątku.
Marianna, Rhysand, jeśli chcecie rozliczyć wątek we wsiąkiewce jako niezależny od wydarzenia Rycerzy, obowiązują was standardowe wymagania (min. 5 postów po 300 słów każdy) niezależnie od długości i ilości postów Lupusa.
Presja była ogromna, stres także. W końcu mogli zacząć mnie atakować, nie wiedząc, że Czarny Pan wezwał mnie do nich na ratunek. Na szczęście obeszło się bez walki dzięki czemu odetchnąłem z w duchu z ulgą. Mogłem całkowicie skupić się na leczeniu i tak też zrobiłem. Modliłem się w myślach o łaskawość anomalii oraz brak dodatkowych niespodzianek w postaci nieproszonych gości, obojętnie czy ludzkich czy zwierzęcych. Jasność zaklęć mogła przywołać kogoś lub coś niepowołanego, czego wolałem uniknąć, ale nie wierzyłem w swoje umiejętności z dziedziny obrony przed czarną magią. Nadal pozostawały na lepszym poziomie niż ich antagonizm, ale wolałem nie ryzykować. Tak na wszelki wypadek. Wierzyłem naiwnie, że naprawa wszystkich nie będzie trwać zbyt długo.
Ucieszyła mnie zwłaszcza informacja na temat eliksirów, to trochę ułatwiało sprawę. I zmniejszało znacząco ryzyko wystąpienia niechcianych skutków ubocznych spowodowanych niestabilną magią. Oparzenia można powiedzieć, że będziemy mieć z głowy, ale pozostaje sprawa złamań, ran i obtłuczeń. Dodatkowo Mariannie kręciło się w głowie, należało więc zbadać ten narząd w poszukiwaniu przyczyn, których mogło być mnóstwo. Wywiad medyczny był podstawą.
Zaklęcie podziałało szybko, odkażając skórę Goshawk na tyle, bym mógł zacząć wcierać odebraną od nich pastę na oparzenia w miejsca dotknięte ogniem. W międzyczasie słuchałem relacji obojga, kiwając głową i analizując wszystkie zdobyte informacje. Wieść o zaginięciu Nottów w istocie była wiadomością tragicznie przykrą, krew szlachetna powinna przetrwać jak najdłużej. Było mi przykro także z powodu Yvette, ale nie mogłem się rozpraszać. Musiałem całkowicie się skupić na obecnych poszkodowanych, dla tamtych już nic nie mogłem zrobić.
- Nie martw się tym, poskładam was, przynajmniej się postaram – odparłem na wzmiankę o ręce. Cóż, za siebie mogłem ręczyć, jakkolwiek śmiesznie to brzmiało w tej sytuacji, ale za anomalię niestety nie. Dobrze choć, że pierwsze koty za płoty i oparzenia nie były już uzdrowicielce straszne.
- Faktycznie są lżejsze, ale im też trzeba zaradzić – odpowiedziałem na ocenę mężczyzny. Crouch, coś strasznego, do czego to doszło, bym udzielał mu pomocy. Jednak rozkaz Pana był dla mnie ważniejszy niż rodowe niechęci.
- Purus – wypowiedziałem starannie, tym razem różdżkę kierując na ciało Rhysanda. Po odkażeniu ran oparzeniowych, kąsanych i ciętych mogłem przystąpić do nakładania pasty na oparzenia oraz rozprawienia się z resztą uszkodzeń, tym razem niestety już za pomocą magii. Najpierw jednak oczyszczenie.
Ucieszyła mnie zwłaszcza informacja na temat eliksirów, to trochę ułatwiało sprawę. I zmniejszało znacząco ryzyko wystąpienia niechcianych skutków ubocznych spowodowanych niestabilną magią. Oparzenia można powiedzieć, że będziemy mieć z głowy, ale pozostaje sprawa złamań, ran i obtłuczeń. Dodatkowo Mariannie kręciło się w głowie, należało więc zbadać ten narząd w poszukiwaniu przyczyn, których mogło być mnóstwo. Wywiad medyczny był podstawą.
Zaklęcie podziałało szybko, odkażając skórę Goshawk na tyle, bym mógł zacząć wcierać odebraną od nich pastę na oparzenia w miejsca dotknięte ogniem. W międzyczasie słuchałem relacji obojga, kiwając głową i analizując wszystkie zdobyte informacje. Wieść o zaginięciu Nottów w istocie była wiadomością tragicznie przykrą, krew szlachetna powinna przetrwać jak najdłużej. Było mi przykro także z powodu Yvette, ale nie mogłem się rozpraszać. Musiałem całkowicie się skupić na obecnych poszkodowanych, dla tamtych już nic nie mogłem zrobić.
- Nie martw się tym, poskładam was, przynajmniej się postaram – odparłem na wzmiankę o ręce. Cóż, za siebie mogłem ręczyć, jakkolwiek śmiesznie to brzmiało w tej sytuacji, ale za anomalię niestety nie. Dobrze choć, że pierwsze koty za płoty i oparzenia nie były już uzdrowicielce straszne.
- Faktycznie są lżejsze, ale im też trzeba zaradzić – odpowiedziałem na ocenę mężczyzny. Crouch, coś strasznego, do czego to doszło, bym udzielał mu pomocy. Jednak rozkaz Pana był dla mnie ważniejszy niż rodowe niechęci.
- Purus – wypowiedziałem starannie, tym razem różdżkę kierując na ciało Rhysanda. Po odkażeniu ran oparzeniowych, kąsanych i ciętych mogłem przystąpić do nakładania pasty na oparzenia oraz rozprawienia się z resztą uszkodzeń, tym razem niestety już za pomocą magii. Najpierw jednak oczyszczenie.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lupus Black' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 2
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 2
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Być może to stres, być może nietypowe warunki, albo odczuwalna podskórnie niechęć, ale zaklęcie nie podziałało tak, jakbym tego oczekiwał. Po przyjrzeniu się ranom dostrzegłem wciąż będące lekkie zanieczyszczenia mogące negatywnie wpłynąć na proces ich gojenia się. Wolałem nie ryzykować podobnym stanem, choć ryzyko wystąpienia anomalii wzrastało wraz z każdym użyciem magii. Tym razem nam się poszczęściło kiedy zachwianie stabilności czarów nie ukazało się podczas rzucania inkantacji, ale obawiałem się, że to niestety tylko kwestia czasu. Bałem się, czułem się za tę dwójkę odpowiedzialny, wiedziałem też, że nie tylko oni na mnie liczyli, ale również i Czarny Pan. Musiałem się więc mocniej skupić na powierzonym zadaniu i nie dawać plamy po raz kolejny. Nawet jeśli osobiście nie zależało mi tak mocno jak powinno.
- Cholera – mruknąłem pod nosem przekleństwo, obserwowałem zmiany skórne, by upewnić się w wydawanym przeze mnie osądzie. Niestety nie pomyliłem się, musiałem działać dalej, jeśli chciałem należycie, godnie z naturą Blacka poskładać tych dwoje.
- Purus – zażądałem zatem ponownie, wciąż mając nadzieję, że tym razem się powiedzie. Bez dodatkowych niespodzianek, bez kolejnych trudności i zawirowań. Czas nas gonił, las nie był miejscem ani przyjemnym, ani bezpiecznym. Musiałem przynajmniej doprowadzić ich do stanu, w którym mogliby iść o własnych nogach dzięki czemu przenieślibyśmy się w bardziej komfortowe miejsce. Wziąłem głęboki wdech oczekując na kolejne rezultaty własnych starań. Oby były one pozytywne.
- Cholera – mruknąłem pod nosem przekleństwo, obserwowałem zmiany skórne, by upewnić się w wydawanym przeze mnie osądzie. Niestety nie pomyliłem się, musiałem działać dalej, jeśli chciałem należycie, godnie z naturą Blacka poskładać tych dwoje.
- Purus – zażądałem zatem ponownie, wciąż mając nadzieję, że tym razem się powiedzie. Bez dodatkowych niespodzianek, bez kolejnych trudności i zawirowań. Czas nas gonił, las nie był miejscem ani przyjemnym, ani bezpiecznym. Musiałem przynajmniej doprowadzić ich do stanu, w którym mogliby iść o własnych nogach dzięki czemu przenieślibyśmy się w bardziej komfortowe miejsce. Wziąłem głęboki wdech oczekując na kolejne rezultaty własnych starań. Oby były one pozytywne.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lupus Black' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Dobrze, tym razem się udało. Widoczne rany odkaziły się całkowicie, usuwając ze swoich struktur wszelkie drobinki ziemi oraz inne niepożądane czynniki przeszkadzające w gojeniu się wszelkich uszkodzeń. Anomalii także nie doczekałem, ku swojej osobistej uldze, kolejnej tej nocy. Zamrugałem intensywnie, chcąc mocniej skoncentrować wzrok na Rycerzach i przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. Słabe światło znacząco utrudniało sprawę, ale musiałem pracować w warunkach takich, jakie były. I nie narzekać, przecież nigdy tego nie robiłem.
Sięgnąłem po kolejną pastę na oparzenia i zacząłem ostrożnie smarować zmiany skórne na ciele Croucha, by pozbyć się choć jednego problemu. Po paru minutach oboje mieli już spokój od piekącej skóry oraz bąbli z surowiczym płynem. Dobrze, że udało się wszystko odkazić nie powodując dzięki temu pogłębienia dolegliwości, co było szczególnie ważne nie chcąc dopuścić do zakażeń. To było groźne, mimo wszystko.
- Pójdę za ciosem i spróbuję jeszcze pozbyć się tych ugryzień i ran – zwróciłem się do mężczyzny. – Nie są one poważne, ale warto je zaleczyć póki skóra pozbawiona jest zabrudzeń – dodałem kończąc smarowanie. – Oparzenia mamy z głowy – rzuciłem, nie kryjąc ulgi w głosie. Ponownie chwyciłem za różdżkę, próbując obejrzeć całe ciało i określić, w których miejscach zrobiły się uszkodzenia. W istocie nie było się czym martwić, nie zauważyłem żadnych głębokich lub poważnych ran.
- Potem zajmę się złamaniami i sprawdzę jak twoja głowa – powiedziałem tym razem do Goshawk. – I chyba wtedy zastanowimy się czy nie warto byłoby zmienić miejscówki, bo nie wiem jak wy, ale ja nie uważam lasu za dobre miejsce do rzucania zaklęć – zakończyłem przemowę, w tym samym momencie oglądając się dookoła, byłem pełen obaw. Najlepiej byłoby przyspieszyć cały proces, ale pośpiech był wrogiem dokładności, a to jednak na niej zależało mi najbardziej.
- Curatio Vulnera – wypowiedziałem, kierując promień zaklęcia na rany czarodzieja. Skorzystałem ze słabszego zaklęcia, bo i uszkodzenia nie były w ogóle znaczące. Warto było je jednak zasklepić, by nie doszło do zakażenia lub trudności w ich gojeniu się. A i pacjent na pewno poczuje ulgę, ja też, kiedy nie będę się już musiał o to martwić. O ile i tym razem dopisze łaskawość anomalii.
Sięgnąłem po kolejną pastę na oparzenia i zacząłem ostrożnie smarować zmiany skórne na ciele Croucha, by pozbyć się choć jednego problemu. Po paru minutach oboje mieli już spokój od piekącej skóry oraz bąbli z surowiczym płynem. Dobrze, że udało się wszystko odkazić nie powodując dzięki temu pogłębienia dolegliwości, co było szczególnie ważne nie chcąc dopuścić do zakażeń. To było groźne, mimo wszystko.
- Pójdę za ciosem i spróbuję jeszcze pozbyć się tych ugryzień i ran – zwróciłem się do mężczyzny. – Nie są one poważne, ale warto je zaleczyć póki skóra pozbawiona jest zabrudzeń – dodałem kończąc smarowanie. – Oparzenia mamy z głowy – rzuciłem, nie kryjąc ulgi w głosie. Ponownie chwyciłem za różdżkę, próbując obejrzeć całe ciało i określić, w których miejscach zrobiły się uszkodzenia. W istocie nie było się czym martwić, nie zauważyłem żadnych głębokich lub poważnych ran.
- Potem zajmę się złamaniami i sprawdzę jak twoja głowa – powiedziałem tym razem do Goshawk. – I chyba wtedy zastanowimy się czy nie warto byłoby zmienić miejscówki, bo nie wiem jak wy, ale ja nie uważam lasu za dobre miejsce do rzucania zaklęć – zakończyłem przemowę, w tym samym momencie oglądając się dookoła, byłem pełen obaw. Najlepiej byłoby przyspieszyć cały proces, ale pośpiech był wrogiem dokładności, a to jednak na niej zależało mi najbardziej.
- Curatio Vulnera – wypowiedziałem, kierując promień zaklęcia na rany czarodzieja. Skorzystałem ze słabszego zaklęcia, bo i uszkodzenia nie były w ogóle znaczące. Warto było je jednak zasklepić, by nie doszło do zakażenia lub trudności w ich gojeniu się. A i pacjent na pewno poczuje ulgę, ja też, kiedy nie będę się już musiał o to martwić. O ile i tym razem dopisze łaskawość anomalii.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lupus Black' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Ferrels Wood
Szybka odpowiedź