Ferrels Wood
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ferrels Wood
Znajdujące się na pograniczu hrabstwa lasy Northamptonshire określane są mianem angielskiego trójkąta bermudzkiego, coraz liczniej odwiedzanego przez żądnych wrażeń mugoli. Swoje niezwykle miano bor zawdzięcza licznym zniknięciom, zarówno niemagicznych gości jak i doświadczonych w podróżach czarodziejów. Stare, skrzypiące przy każdym podmuchu wiatru drzewa nie tylko stwarzają nastrój grozy, lecz przez swój jednakowy wygląd skutecznie osłabiają umiejętności rozeznania w otoczeniu. Im głębiej wejdzie się w las tym silniejsze powstaje wrażenie szybko upływającego czasu i oddalania się od jego skraju. Każdej nocy drzewa spowija gęsta mgła, która opada późnym wieczorem i utrzymuje się na poziomie ściółki jeszcze kilka godzin po wschodzie słońca, którego promienie praktycznie nie docierają do głębi lasu. Podróżnicy, którzy przebrnęli szczęśliwie wspominają o pojawiających się w ciemności twarzach, rzekomo należących do zbłąkanych przed wieloma laty dusz, które utknęły tu na zawsze.
Choć olbrzymi facet wyglądał groźnie, to Michael nie zamierzał dać się zbić z tropu. O to przecież chodziło takim typom, a jako auror przekonał się, że pewność siebie i lekka nonszalancja potrafią być bardzo efektowne. Podtrzymując swoją pozę złego gliny, przewrócił więc z politowaniem oczyma na słowa o mugolach. Poczuł ukłucie irytacji, że brodacz zdążył zauważyć różdżkę i pozbawić go efektu zaskoczenia - ale jego obłudna troska o dyskrecję przynosiła zarazem pewną satysfakcję. Zatem nie wiedział - że ci mugole wiedzą już o rzezi w Londynie, że Michael ma ich chronić. Nie spodziewał się zastać tu czarodzieja. Doskonale.
W mgnieniu sekundy zmienił plan - zamiast wycelować w bruneta, spełnił jego prośbę. Obrócił się, skierował różdżkę pod swoje nogi, nadgarstkiem szybko nakreślił linię.
-Proszę bardzo. Salvio Hexia. - syknął. Ironia nie sprzyjała czarom, ale Salvio Hexia prawie nigdy go nie zawodziło. Tak było i tym razem. Magia - widoczna tylko dla Michaela i Hagrida przez ułamek sekundy, mugole bowiem nie patrzyli już w ich stronę - zafalowała przez moment w powietrzu, a potem wszystko wróciło do pozornej normy. Tyle, że mugolscy drwale nie mieli już szans ich dostrzec. Gdy zerkną w ich stronę, zobaczą tylko polanę i bukłaki. Pomyślą, że obaj mężczyźni zniknęli za linią drzew, a Michaelowi było to na rękę. Może i wiedzieli o jego zdolnościach, ale nie muszą oglądać czarów ofensywnych, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Znów zwrócił się do mężczyzny, piorunując go wzrokiem.
-Właśnie tym tłumaczą sobie twoje cudowne ocalenie. - parsknął, zerkając wymownie na różdżkę. -Wszystko wiedzą, nie wiedzą tylko, że nie jesteś jednym z nich. - warknął, gorycz i złość narastały w jego gardle. -Kim czym -jesteś, olbrzymem, półolbrzymem? - spytał natarczywie, zniżając głos i wwiercając w brodacza lodowate spojrzenie. Nigdy nie spotkał półolbrzyma, a olbrzymy były chyba... większe, ale próba porozumienia się z plemieniem w Korzeniowym Lesie uświadomiła mu, że te istoty są bardziej zróżnicowane niż podejrzewał. I zdradzieckie. Jedzą z tobą gulasz, a potem idą jeść mugoli.
Nieznajomy właśnie potwierdził jego słowa, a Michael aż uniósł różdżkę do góry - równie groźnie jak brodacz paluch.
-My?! - syknął, nie wierząc w bezczelność propagandy, która padała właśnie z ust olbrzyma. -My musieliśmy uciekać jak szczury przed łapami czystokrwistych szuj - chciał być opanowany, chciał grać swoją złością aby wydusić informacje z pseudo-drwala, ale w gardle nagle poczuł gulę goryczy. Jak zawsze, gdy przypominał sobie bezsilność podczas Bezksiężycowej Nocy - polecenie odwrotu, świadomość, ilu nie uda się uratować. -Czym was omamili, co wam obiecali, hmmm?! Gdy tylko pozbędą się mugoli, zwrócą się przecież przeciw wam. - syknął, wyrzucając z siebie oskarżenie, które chciał skierować do wszystkich olbrzymów. Naiwniacy, pomagali najpodlejszym w świecie czarodziejom, licząc że ci wezmą ich za równych?!
-Nie tkniesz tych ludzi, ani tych, ani tych w Londynie - najpierw musiałbyś zmierzyć się ze mną, a jestem aurorem - o ile wiesz co to -więc zważ na kogo się porywasz! Levicorpus! - korcił go Petryficus, ale podobno olbrzymy były odporne na takie rzeczy, może najpierw lepiej go spowolnić?
Zaklęcie uleciało z jego różdżki w tym samym momencie, co ślina z ust Hagrida. Tonks zamrugał, przyswajając jego ostatnie słowa.
-Co? - Dumbledore? -Co ty w ogóle wiesz o profesorze?! - jak śmiał wzywać jego imię w jednym szeregu z szumowinami z Londynu?!
udane salvio hexia
W mgnieniu sekundy zmienił plan - zamiast wycelować w bruneta, spełnił jego prośbę. Obrócił się, skierował różdżkę pod swoje nogi, nadgarstkiem szybko nakreślił linię.
-Proszę bardzo. Salvio Hexia. - syknął. Ironia nie sprzyjała czarom, ale Salvio Hexia prawie nigdy go nie zawodziło. Tak było i tym razem. Magia - widoczna tylko dla Michaela i Hagrida przez ułamek sekundy, mugole bowiem nie patrzyli już w ich stronę - zafalowała przez moment w powietrzu, a potem wszystko wróciło do pozornej normy. Tyle, że mugolscy drwale nie mieli już szans ich dostrzec. Gdy zerkną w ich stronę, zobaczą tylko polanę i bukłaki. Pomyślą, że obaj mężczyźni zniknęli za linią drzew, a Michaelowi było to na rękę. Może i wiedzieli o jego zdolnościach, ale nie muszą oglądać czarów ofensywnych, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Znów zwrócił się do mężczyzny, piorunując go wzrokiem.
-Właśnie tym tłumaczą sobie twoje cudowne ocalenie. - parsknął, zerkając wymownie na różdżkę. -Wszystko wiedzą, nie wiedzą tylko, że nie jesteś jednym z nich. - warknął, gorycz i złość narastały w jego gardle. -Kim czym -jesteś, olbrzymem, półolbrzymem? - spytał natarczywie, zniżając głos i wwiercając w brodacza lodowate spojrzenie. Nigdy nie spotkał półolbrzyma, a olbrzymy były chyba... większe, ale próba porozumienia się z plemieniem w Korzeniowym Lesie uświadomiła mu, że te istoty są bardziej zróżnicowane niż podejrzewał. I zdradzieckie. Jedzą z tobą gulasz, a potem idą jeść mugoli.
Nieznajomy właśnie potwierdził jego słowa, a Michael aż uniósł różdżkę do góry - równie groźnie jak brodacz paluch.
-My?! - syknął, nie wierząc w bezczelność propagandy, która padała właśnie z ust olbrzyma. -My musieliśmy uciekać jak szczury przed łapami czystokrwistych szuj - chciał być opanowany, chciał grać swoją złością aby wydusić informacje z pseudo-drwala, ale w gardle nagle poczuł gulę goryczy. Jak zawsze, gdy przypominał sobie bezsilność podczas Bezksiężycowej Nocy - polecenie odwrotu, świadomość, ilu nie uda się uratować. -Czym was omamili, co wam obiecali, hmmm?! Gdy tylko pozbędą się mugoli, zwrócą się przecież przeciw wam. - syknął, wyrzucając z siebie oskarżenie, które chciał skierować do wszystkich olbrzymów. Naiwniacy, pomagali najpodlejszym w świecie czarodziejom, licząc że ci wezmą ich za równych?!
-Nie tkniesz tych ludzi, ani tych, ani tych w Londynie - najpierw musiałbyś zmierzyć się ze mną, a jestem aurorem - o ile wiesz co to -więc zważ na kogo się porywasz! Levicorpus! - korcił go Petryficus, ale podobno olbrzymy były odporne na takie rzeczy, może najpierw lepiej go spowolnić?
Zaklęcie uleciało z jego różdżki w tym samym momencie, co ślina z ust Hagrida. Tonks zamrugał, przyswajając jego ostatnie słowa.
-Co? - Dumbledore? -Co ty w ogóle wiesz o profesorze?! - jak śmiał wzywać jego imię w jednym szeregu z szumowinami z Londynu?!
udane salvio hexia
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 93
'k100' : 93
Coś błysnęło i wokół nich na chwilę pojawiła się magia która odgradzała ich od mugoli.
Będzie mnie czarował, zamyślił się Hagrid teraz będąc już pewnym, że wszystkie bójki w tawernach opłaciły się. Nigdy jednak nie walczył z czarodziejem, a już zwłaszcza z takim który w ręce trzymał różdżkę. Parszywa gnida zamierzała wykończyć go tak samo jak wykończyła tych wszystkich biednych mugolaczków. Przez chwile słowa mężczyzny uwięzły w nim kompletnie niezrozumiałe. Nie był pewien co właściwie widzą. Cudowne ocalenie było wynikiem jedynie silnego karku którego Rubeus nabawił się gdy jego tatko postanowił zakochać się w olbrzymce nie żadnych różdżek.
- Pleciesz bzdury! - wykrzyknął z tęgą miną. - Jasne, że półolbrzymem, a co?! Ślepy jesteś? - popukał się w głowę.
Olbrzymy były znacznie większe i znacznie głupsze. To przecież było jasne, że Hagrid, chociaż intelektem nie grzeszył, przejął więcej cech charakteru Normana Hagrida niż jego matki, Frydwulfy. Historia o tym, że czarodzieje uciekali przed łapami czystokrwistych szuj znów zawiesiła się Rubeusie. Gdy jego kuzynka opowiadała mu te historie raczej chodziło o to, że to te czystokrwiste szuje gnębią mugoli, a nie swoich popleczników. O co więc chodziło temu facetowi? Ignorował te myśli zwalając je na poczet tego, że przez czarownika przemawiają jakieś czarne siły, które dla prawych i honorowych ludzi, takich jak sam Hagrid, były niezrozumiałe.
- Nikt mi nic nie obiecał i ja w bajeczki nie wierzę! Cholibka, za dużo lat na tym świecie żyłem by mnie teraz jakiś paskudny typ obrażał... - zawahał się czy nie rzucić się na mężczyznę który celował w niego różdżką, ale w ostatnim momencie nie zrobił tego.
Aurorem?... moment, moment... AUROREM?!. Hagrid doskonale pamiętał kim tacy aurorzy byli. Sami węszyli po Hogwarcie gdy jeszcze Hagrid się w nim uczył i doszło do tej tragedii. Psor Dumbledore chyba nawet się z nimi lubił... Czyżby Rubeus pomylił się w swojej ocenie bardziej niż kiedykolwiek? A może ten człowieczek wcale nie chciał jego krzywdy, może był taki jak on? Rozważania przerwało zaklęcie wystrzelone z jego różdżki. Chwilę potem, chociaż prawa magii nie były mu dobrze znane, półolbrzym wisiał za kostki głową w dół, która obijała się o ziemię. Cały łeb, kark i pół tułowia miał na glebie.
- CO JEST?! - ryknął próbując zrozumieć swoje położenie gdy rosła w nim wściekłość. - Jak... jak to co wiem... - dyszał ciężko łapiąc balans w tej niewygodnej pozycji. - Psor Dumbledore był honoro- - co za czary trzymały go za kostki w górze. - Honorowym czarodziejem, największą szychą w Hogwarcie, gdyby nie on... - zawahał się, ale nie skończył myśli. -Zabiliście go wy gnoje, a ja go pomszczę!
Zamachnął się próbując złapać mężczyznę za kolana.
żywotność: 483/488
sprawność 29, walka wręcz II
silny cios
[bylobrzydkobedzieladnie]
Będzie mnie czarował, zamyślił się Hagrid teraz będąc już pewnym, że wszystkie bójki w tawernach opłaciły się. Nigdy jednak nie walczył z czarodziejem, a już zwłaszcza z takim który w ręce trzymał różdżkę. Parszywa gnida zamierzała wykończyć go tak samo jak wykończyła tych wszystkich biednych mugolaczków. Przez chwile słowa mężczyzny uwięzły w nim kompletnie niezrozumiałe. Nie był pewien co właściwie widzą. Cudowne ocalenie było wynikiem jedynie silnego karku którego Rubeus nabawił się gdy jego tatko postanowił zakochać się w olbrzymce nie żadnych różdżek.
- Pleciesz bzdury! - wykrzyknął z tęgą miną. - Jasne, że półolbrzymem, a co?! Ślepy jesteś? - popukał się w głowę.
Olbrzymy były znacznie większe i znacznie głupsze. To przecież było jasne, że Hagrid, chociaż intelektem nie grzeszył, przejął więcej cech charakteru Normana Hagrida niż jego matki, Frydwulfy. Historia o tym, że czarodzieje uciekali przed łapami czystokrwistych szuj znów zawiesiła się Rubeusie. Gdy jego kuzynka opowiadała mu te historie raczej chodziło o to, że to te czystokrwiste szuje gnębią mugoli, a nie swoich popleczników. O co więc chodziło temu facetowi? Ignorował te myśli zwalając je na poczet tego, że przez czarownika przemawiają jakieś czarne siły, które dla prawych i honorowych ludzi, takich jak sam Hagrid, były niezrozumiałe.
- Nikt mi nic nie obiecał i ja w bajeczki nie wierzę! Cholibka, za dużo lat na tym świecie żyłem by mnie teraz jakiś paskudny typ obrażał... - zawahał się czy nie rzucić się na mężczyznę który celował w niego różdżką, ale w ostatnim momencie nie zrobił tego.
Aurorem?... moment, moment... AUROREM?!. Hagrid doskonale pamiętał kim tacy aurorzy byli. Sami węszyli po Hogwarcie gdy jeszcze Hagrid się w nim uczył i doszło do tej tragedii. Psor Dumbledore chyba nawet się z nimi lubił... Czyżby Rubeus pomylił się w swojej ocenie bardziej niż kiedykolwiek? A może ten człowieczek wcale nie chciał jego krzywdy, może był taki jak on? Rozważania przerwało zaklęcie wystrzelone z jego różdżki. Chwilę potem, chociaż prawa magii nie były mu dobrze znane, półolbrzym wisiał za kostki głową w dół, która obijała się o ziemię. Cały łeb, kark i pół tułowia miał na glebie.
- CO JEST?! - ryknął próbując zrozumieć swoje położenie gdy rosła w nim wściekłość. - Jak... jak to co wiem... - dyszał ciężko łapiąc balans w tej niewygodnej pozycji. - Psor Dumbledore był honoro- - co za czary trzymały go za kostki w górze. - Honorowym czarodziejem, największą szychą w Hogwarcie, gdyby nie on... - zawahał się, ale nie skończył myśli. -Zabiliście go wy gnoje, a ja go pomszczę!
Zamachnął się próbując złapać mężczyznę za kolana.
żywotność: 483/488
sprawność 29, walka wręcz II
silny cios
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ostatnio zmieniony przez Rubeus Hagrid dnia 07.11.20 22:08, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 98
'k100' : 98
Półolbrzym. Uzyskał swoją odpowiedź i momentalnie się nachmurzył, spoglądając na stwora spode łba. O półolbrzymach mówiło się straszne rzeczy - będąc inteligentniejszymi od olbrzymów, miały podobno być jeszcze okrutniejsze. A ten najwyraźniej wybierał się do stolicy, by wesprzeć Czarnego Pana. Nie mógł go lekceważyć, ale miał też okazję, by ochronić drwali i nie dopuścić do tego, by kolejny sługus Rycerzy pojawił się w stolicy.
Gorączkowe zaprzeczanie w kwestii obietnic nieco wybiło Michaela z gniewnego rytmu. Przez myśl przeszło mu nawet logiczne spostrzeżenie, że gdyby chciał się mnie pozbyć, już by się na mnie rzucił i że po co pracował z mugolami, skoro mógł ich zjeść od razu? Jednemu drwalowi nawet ocalił życie, ale Tonks nie miał zamiaru tego roztrząsać zanim nie unieszkodliwi półolbrzyma. Na przesłuchanie był czas dopiero w bezpiecznej sytuacji, a najmniejsze zawahanie mogło słono kosztować. Odkąd przypłacił je likantropią, obiecał sobie nigdy nie dopatrywać się w przestępcach niewinności, przynajmniej póki mu jej nie udowodnią.
Jego zaklęcie celnie trafiło półolbrzyma w pierś, z tak bliskiej odległości nie miał szans chybić. Wielkolud nie mógł zaś uniknąć mocnego czaru i jego nogi raptownie uniosły się w górę.
Michael odsunął się przezornie, ale nie dość przezornie - nie przewidział, że Levicorpus uniesie nadludzko wysokiego bruneta na zbyt niską wysokość i że długie łapy pozostaną na trawie.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie - olbrzym zaczął wrzeszczeć szokujące słowa o Dumbledorze (honorowy, pomścić, co ) i zadziwiająco sprawnie zdołał złapać Michaela za kolana.
Widząc zamach, Tonks spróbował odskoczyć, ale cofnął się o moment za późno. Wielka łapa mocno chwyciła go za nogi i wtem upadł na ziemię, czując ostry ból i drętwienie w prawej nodze. Chyba stłukł sobie też kolano. Syknął ze złością i odczołgał się na czworakach, nie wypuszczając różdżki z ręki, ale nie celując już w mężczyznę.
Zmarszczył brwi, wziął głębszy wdech dla uspokojenia, spróbował przeanalizować to logicznie. Levicorpus przestanie działać dopiero za chwilę - miał moment, by zorientować się w zamiarach półolbrzyma i przemyśleć kolejne ruchy. Jeśli brodacz jest mu wrogiem, pojedynek nie będzie banalny - musiałby go lepiej unieruchomić i trzymać się na bezpieczną odległość. Ale to, co mówił o Dumbledorze...
-Czekaj, porozmawiajmy. - zmrużył oczy, spoglądając na półolbrzyma uważnie. Miał doświadczenie w przesłuchiwaniu ludzi, powinien dać sobie radę nawet z tym...kimś...czymś. -Skąd znasz profesora? Po co zmierzasz do Londynu? Olbrzymy wsparły Czarnego Pana, profesor Dumbledore na pewno... byłby rozczarowany, jeśli chcesz do nich dołączyć! - wyczuwając przedziwny respekt półolbrzyma dla profesora (zadziwiające!), z wyrachowaniem sięgnął po argument emocjonalny.
nie odskoczyłem, bo się nie da
158/202 -10
Gorączkowe zaprzeczanie w kwestii obietnic nieco wybiło Michaela z gniewnego rytmu. Przez myśl przeszło mu nawet logiczne spostrzeżenie, że gdyby chciał się mnie pozbyć, już by się na mnie rzucił i że po co pracował z mugolami, skoro mógł ich zjeść od razu? Jednemu drwalowi nawet ocalił życie, ale Tonks nie miał zamiaru tego roztrząsać zanim nie unieszkodliwi półolbrzyma. Na przesłuchanie był czas dopiero w bezpiecznej sytuacji, a najmniejsze zawahanie mogło słono kosztować. Odkąd przypłacił je likantropią, obiecał sobie nigdy nie dopatrywać się w przestępcach niewinności, przynajmniej póki mu jej nie udowodnią.
Jego zaklęcie celnie trafiło półolbrzyma w pierś, z tak bliskiej odległości nie miał szans chybić. Wielkolud nie mógł zaś uniknąć mocnego czaru i jego nogi raptownie uniosły się w górę.
Michael odsunął się przezornie, ale nie dość przezornie - nie przewidział, że Levicorpus uniesie nadludzko wysokiego bruneta na zbyt niską wysokość i że długie łapy pozostaną na trawie.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie - olbrzym zaczął wrzeszczeć szokujące słowa o Dumbledorze (honorowy, pomścić, co ) i zadziwiająco sprawnie zdołał złapać Michaela za kolana.
Widząc zamach, Tonks spróbował odskoczyć, ale cofnął się o moment za późno. Wielka łapa mocno chwyciła go za nogi i wtem upadł na ziemię, czując ostry ból i drętwienie w prawej nodze. Chyba stłukł sobie też kolano. Syknął ze złością i odczołgał się na czworakach, nie wypuszczając różdżki z ręki, ale nie celując już w mężczyznę.
Zmarszczył brwi, wziął głębszy wdech dla uspokojenia, spróbował przeanalizować to logicznie. Levicorpus przestanie działać dopiero za chwilę - miał moment, by zorientować się w zamiarach półolbrzyma i przemyśleć kolejne ruchy. Jeśli brodacz jest mu wrogiem, pojedynek nie będzie banalny - musiałby go lepiej unieruchomić i trzymać się na bezpieczną odległość. Ale to, co mówił o Dumbledorze...
-Czekaj, porozmawiajmy. - zmrużył oczy, spoglądając na półolbrzyma uważnie. Miał doświadczenie w przesłuchiwaniu ludzi, powinien dać sobie radę nawet z tym...kimś...czymś. -Skąd znasz profesora? Po co zmierzasz do Londynu? Olbrzymy wsparły Czarnego Pana, profesor Dumbledore na pewno... byłby rozczarowany, jeśli chcesz do nich dołączyć! - wyczuwając przedziwny respekt półolbrzyma dla profesora (zadziwiające!), z wyrachowaniem sięgnął po argument emocjonalny.
nie odskoczyłem, bo się nie da
158/202 -10
Can I not save one
from the pitiless wave?
Gdy zwisał tak za kostki w górze i łbem na ziemi świat wyglądał nieco inaczej. Właściwie wyglądał prawie tak samo, jak wtedy gdy pijany dopijał kufle miodu pitnego, nawet podobnie się kręcił. Słodkie uczucie błogostanu jednak nie nadchodziło, a w Hagridzie rosła jedynie agresja. Szykował się na walkę o honor, o życie wszystkich tych, których szumowiny zgładziły, ale nie spodziewał się, że ich wpływy są aż tak szerokie, by pośród mogolskich drwali zrobiło się niebezpiecznie. Rubeus ani myślał jednak by żałować momentu, w którym zdecydował się opuścić bezpieczny kąt. Żałował tylko, że odrzucił siekierę... Gdyby zrobił tak trach i ciach to skróciłby go o głowę! Zwykłe złapanie za kolana i przewrócenie mężczyzny musiało wystarczać i oczywiście było udane. Dziwnym by było, gdyby nie wyszło, może nie był najszybszy, ale, oj, krzepę miał. Przeciwnik runął na ziemię i z sykiem bólu odsunął się instynktownie od półolbrzyma.
- Chodź tu! - krzyknął Rubeus wymachując łapami. - Chodź no!
Syk ustał, teraz nawet wydawało się, że głos tego chłoptasia był... spokojniejszy. Hagrid próbował podciągnąć się, by oswobodzić z tego, co akurat trzymało jego kostki. Właściwie był przekonany, że zobaczy tam co najmniej chłopa takiego jak on, o ile nie większego. Zdziwiony, że postać okazała się niewidzialna ponownie opadł w dół, uderzając karkiem w ziemię.
- Cholerne olbrzymy! - zaryczał — Kłamiesz! Z własnej woli olbrzym nie dołączyłby do tego plugawego śmiecia, przecież wyłapiecie ich, zabijecie... - powoli dochodziło do niego, że wcale nie było to takie niemożliwe, olbrzymy nie grzeszyły intelektem. - Dołączyć do szumowin, które zabijają biednych mugolaczków?! NIGDY DO WAS NIE DOŁĄCZĘ! - wylewała się z niego furia.
Spróbował jeszcze złapać mężczyznę za nogę i przyciągnąć go do siebie, by dać solidną pięść prosto w nos i skończyć to gadanie. Nie będzie spokojnie rozmawiał, gdy ktoś wykańcza jego przyjaciół. Hagrid może i nie rozumiał tego świata najlepiej, nie był wielkim uczonym ani żadnym z profesorków z Hogwartu. Ci to dopiero mieli łeb... Miał jednak trochę rozumu w głowie i wiedział, że jeśli jakieś typy spod ciemnej gwiazdy wybijały takich jak on jeden po drugim, to nie będzie czekać, aż w końcu sami do niego dotrą.
- Słyszałem, że palicie miasta, że ludzie głodują. Zemszczą się, zobaczysz! A ja im pomogę, a teraz chodź tu no i walcz jak mężczyzna! - znów zamachnął się, ale przeciwnik był za daleko. - Nie powiem Ci po co do Londynu idę, za głupka mnie bierzesz? - mógł nie mówić, że w ogóle tam idzie. - A Wy co tu robicie? Mało Wam? Biednych mogolskich drwali na roboty wzięliście, zabijacie ich potem? Co z nimi robicie?!
żywotność: 478/488 (po -5 za ture levicorpus, 2/3)
- Chodź tu! - krzyknął Rubeus wymachując łapami. - Chodź no!
Syk ustał, teraz nawet wydawało się, że głos tego chłoptasia był... spokojniejszy. Hagrid próbował podciągnąć się, by oswobodzić z tego, co akurat trzymało jego kostki. Właściwie był przekonany, że zobaczy tam co najmniej chłopa takiego jak on, o ile nie większego. Zdziwiony, że postać okazała się niewidzialna ponownie opadł w dół, uderzając karkiem w ziemię.
- Cholerne olbrzymy! - zaryczał — Kłamiesz! Z własnej woli olbrzym nie dołączyłby do tego plugawego śmiecia, przecież wyłapiecie ich, zabijecie... - powoli dochodziło do niego, że wcale nie było to takie niemożliwe, olbrzymy nie grzeszyły intelektem. - Dołączyć do szumowin, które zabijają biednych mugolaczków?! NIGDY DO WAS NIE DOŁĄCZĘ! - wylewała się z niego furia.
Spróbował jeszcze złapać mężczyznę za nogę i przyciągnąć go do siebie, by dać solidną pięść prosto w nos i skończyć to gadanie. Nie będzie spokojnie rozmawiał, gdy ktoś wykańcza jego przyjaciół. Hagrid może i nie rozumiał tego świata najlepiej, nie był wielkim uczonym ani żadnym z profesorków z Hogwartu. Ci to dopiero mieli łeb... Miał jednak trochę rozumu w głowie i wiedział, że jeśli jakieś typy spod ciemnej gwiazdy wybijały takich jak on jeden po drugim, to nie będzie czekać, aż w końcu sami do niego dotrą.
- Słyszałem, że palicie miasta, że ludzie głodują. Zemszczą się, zobaczysz! A ja im pomogę, a teraz chodź tu no i walcz jak mężczyzna! - znów zamachnął się, ale przeciwnik był za daleko. - Nie powiem Ci po co do Londynu idę, za głupka mnie bierzesz? - mógł nie mówić, że w ogóle tam idzie. - A Wy co tu robicie? Mało Wam? Biednych mogolskich drwali na roboty wzięliście, zabijacie ich potem? Co z nimi robicie?!
żywotność: 478/488 (po -5 za ture levicorpus, 2/3)
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Odsunął się jeszcze dalej, przejeżdżając spodniami po mokrej trawie (Kerstin go zabije gdy przyjdzie czas prania - może da się wywabić plamy magicznie?), aż nabrał pewności, że łapy olbrzyma (a ten machał nimi mocno i uparcie) już go nie dosięgnął. Wtedy wstał, opierając ciężar ciała na lewej nodze - w prawej nadal pulsował ból. Zacisnął mocno szczękę i skrzyżował ramiona na piersiach, chcąc prezentować się poważnie i groźnie - nawet gdy lekko kulał.
Uniósł lekko jedną brew, słysząc pełne pasji słowa emocjonalnego półolbrzyma. Czy byłby w stanie tak kłamać? Olbrzymy dołączyły do Rycerzy Walpurgii, pomimo pozornej serdeczności, jaką okazały Zakonowi - ale jeśli Michael zapomniałby na moment o parszywych korzeniach tego brodacza, jeśli przypatrywałby mu się tak, jak patrzyłby na człowieka, to nie widziałby w nim podstępu, a jedynie szczerość. Przygryzł lekko wargę, mając nadzieję, że nie zaryzykuje na próżno i nie pożałuje tego, że podejdzie do półolbrzyma tak, jakby widział w nim człowieczeństwo.
-Rozmawiałem z olbrzymami, próbując przekonać ich do współpracy i obrony mugoli! - przerwał brodaczowi niecierpliwie, a następnie pozwolił by jego słowa wybrzmiały i odczekał, aż brunet dokończy swój gniewny wywód. Pilnował, by nie okazać własnych emocji i zachować kamienną twarz, ale zaimponowała mu żądza zemsty tego osiłka - najwyraźniej jego nienawiść była skierowana w słuszną stronę, choć Michael nie do końca rozumiał jego motywacje.
-Dlaczego chcesz się mścić i pomóc mugolakom, hm? Skąd znałeś profesora Dumbledore'a? - spytał natarczywie. Półolbrzym był najwyraźniej inteligentniejszy od swoich wielkich pobratymców, skoro odmawiał odpowiedzi i wyraźnie nie ufał samemu aurorowi (może nie wiedział, co to jest auror?). Michael zrozumiał, że brodacz ma go najwyraźniej za wroga drwali i londyńskiej ludności, więc dodał łagodniejszym tonem: -Wiem, że olbrzymy mają różne... plemiona. Należysz do jednego z nich? Większość wsparła Czarnego Pana i pilnuje, by Londyn był pod kontrolą wrogów mugoli, a niektórzy pozostali w swoich kryjówkach. Nie wiesz o tym? - może to jakiś samotny strzelec? Nie wiedział dużo o półolbrzymach, poza okropnymi stereotypami, których się nasłuchał. Ale o wilkołakach też takie krążyły, a Michaelowi przypomniała się wczorajsza dyskusja o likantropach. Do każdego podejść indywidualnie. Przekonywanie większości olbrzymów spełzło na niczym, ale co jeśli... udałoby mu się porozmawiać choć z jednym, z tym?
-Jestem mugolakiem, ci ludzie wynajęli mnie do ochrony. Wiedzą, co stało się z mugolami w Londynie, myślą że ten las jest nawiedzony, boją się. - wyjaśnił szybko, spoglądając prosto w oczy brodacza. Nie miał powodu milczeć ani kłamać - jeśli półolbrzym nadal miał wrogie zamiary, to Levicorpus wciąż chroniło i Michaela i drwali. Pewnie powinien je ściągnąć aby wzbudzić większe zaufanie, ale nie był idiotą.
-Ściągnę cię, jeśli powiesz mi kim jesteś i co Ty tu robisz. I jeśli porozmawiamy, nie chcę już z Tobą walczyć. - zapowiedział, obracając różdżkę w dłoniach i czekając, aż Levicorpus sam wygaśnie. Została jeszcze chwila, w sam raz na odpowiedź półolbrzyma i decyzję o dalszych działaniach.
-Nazywam się Michael Tonks, profesor Dumbledore uczył mnie transmutacji. - bez powodzenia, niestety. -Mój ojciec jest mugolem, widziałem jak pierwszego kwietnia policja zabijała ludzi na ulicach. Też chcę zemsty. - zapowiedział. Nazwisko za nazwisko, zaufanie za zaufanie. Właśnie próbował budować coś na kruchym lodzie, ale nadal miał różdżkę w dłoniach i wierzył, że jest górą w tej specyficznej rozmowie. -Nie powinieneś iść do Londynu sam, w pojedynkę niewiele zdziałasz i jeszcze wezmą cię za zwolennika morderców. Biuro Aurorów nie dało rady siłom całego Ministerstwa.
Uniósł lekko jedną brew, słysząc pełne pasji słowa emocjonalnego półolbrzyma. Czy byłby w stanie tak kłamać? Olbrzymy dołączyły do Rycerzy Walpurgii, pomimo pozornej serdeczności, jaką okazały Zakonowi - ale jeśli Michael zapomniałby na moment o parszywych korzeniach tego brodacza, jeśli przypatrywałby mu się tak, jak patrzyłby na człowieka, to nie widziałby w nim podstępu, a jedynie szczerość. Przygryzł lekko wargę, mając nadzieję, że nie zaryzykuje na próżno i nie pożałuje tego, że podejdzie do półolbrzyma tak, jakby widział w nim człowieczeństwo.
-Rozmawiałem z olbrzymami, próbując przekonać ich do współpracy i obrony mugoli! - przerwał brodaczowi niecierpliwie, a następnie pozwolił by jego słowa wybrzmiały i odczekał, aż brunet dokończy swój gniewny wywód. Pilnował, by nie okazać własnych emocji i zachować kamienną twarz, ale zaimponowała mu żądza zemsty tego osiłka - najwyraźniej jego nienawiść była skierowana w słuszną stronę, choć Michael nie do końca rozumiał jego motywacje.
-Dlaczego chcesz się mścić i pomóc mugolakom, hm? Skąd znałeś profesora Dumbledore'a? - spytał natarczywie. Półolbrzym był najwyraźniej inteligentniejszy od swoich wielkich pobratymców, skoro odmawiał odpowiedzi i wyraźnie nie ufał samemu aurorowi (może nie wiedział, co to jest auror?). Michael zrozumiał, że brodacz ma go najwyraźniej za wroga drwali i londyńskiej ludności, więc dodał łagodniejszym tonem: -Wiem, że olbrzymy mają różne... plemiona. Należysz do jednego z nich? Większość wsparła Czarnego Pana i pilnuje, by Londyn był pod kontrolą wrogów mugoli, a niektórzy pozostali w swoich kryjówkach. Nie wiesz o tym? - może to jakiś samotny strzelec? Nie wiedział dużo o półolbrzymach, poza okropnymi stereotypami, których się nasłuchał. Ale o wilkołakach też takie krążyły, a Michaelowi przypomniała się wczorajsza dyskusja o likantropach. Do każdego podejść indywidualnie. Przekonywanie większości olbrzymów spełzło na niczym, ale co jeśli... udałoby mu się porozmawiać choć z jednym, z tym?
-Jestem mugolakiem, ci ludzie wynajęli mnie do ochrony. Wiedzą, co stało się z mugolami w Londynie, myślą że ten las jest nawiedzony, boją się. - wyjaśnił szybko, spoglądając prosto w oczy brodacza. Nie miał powodu milczeć ani kłamać - jeśli półolbrzym nadal miał wrogie zamiary, to Levicorpus wciąż chroniło i Michaela i drwali. Pewnie powinien je ściągnąć aby wzbudzić większe zaufanie, ale nie był idiotą.
-Ściągnę cię, jeśli powiesz mi kim jesteś i co Ty tu robisz. I jeśli porozmawiamy, nie chcę już z Tobą walczyć. - zapowiedział, obracając różdżkę w dłoniach i czekając, aż Levicorpus sam wygaśnie. Została jeszcze chwila, w sam raz na odpowiedź półolbrzyma i decyzję o dalszych działaniach.
-Nazywam się Michael Tonks, profesor Dumbledore uczył mnie transmutacji. - bez powodzenia, niestety. -Mój ojciec jest mugolem, widziałem jak pierwszego kwietnia policja zabijała ludzi na ulicach. Też chcę zemsty. - zapowiedział. Nazwisko za nazwisko, zaufanie za zaufanie. Właśnie próbował budować coś na kruchym lodzie, ale nadal miał różdżkę w dłoniach i wierzył, że jest górą w tej specyficznej rozmowie. -Nie powinieneś iść do Londynu sam, w pojedynkę niewiele zdziałasz i jeszcze wezmą cię za zwolennika morderców. Biuro Aurorów nie dało rady siłom całego Ministerstwa.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Dyndał tak za kostki w górze jak kawałek mięsa, chociaż od krowy był znacznie lżejszy. W końcu ćwiczyło się trochę z siekierą, o formę trzeba dbać, a co... Niewidzialna siła która ciągle go tam trzymała ani chciała się ruszyć pomimo wyrywania się półolbrzyma. Od tego wszystkiego czuł jak drętwieją mu nogi gdy odpływająca z nich krew powoli płynęła do mózgu.
"Rozmawiałem z olbrzymami, próbując przekonać ich do współpracy i...". Hagrid zamachnął się ponownie chociaż mężczyzna był o wiele za daleko, a uchwyt kostek był o wiele za silny by puścić. Więc obawy się potwierdziły, to była jego wina, to on namówił te wszystkie olbrzymy by dołączyły do tego sławnego Czarnego Pana. "...i obrony mugoli", zaraz, zaraz...
Wpatrywał się w chłoptasia i wszystkie słowa które wymawiał. Wydawał się nawet spokojny gdy tak nie machał różdżką. Rubeus uspokoił się w końcu i po raz pierwszy rzeczywiście wsłuchał w to co miał mu do przekazania. Nie chciał odpowiadać na te pytania, za często łapał się na tym, że ma za długi jęzor i w końcu przyszło mu schować do w gębie, daleko za zębami. Gdy znów on wspomniał o olbrzymach, i o tym kogo te głupki wsparły, zawahał się na chwilę i pokręcił tylko głową.
- Nie wiedział żem... - wzrok spadł mu na buty mężczyzny który teraz stał wyprostowany, chociaż widać było, że kuleje.
Jeśli tak było, jeśli nie kłamał, to olbrzymy były jeszcze durniejsze niż Hagridowi przez te wszystkie lata się wydawało. Oczywiście matula nie popisała się ani ogładą ani złotym sercem gdy zostawiła tatkę samego dawno temu. Nigdy nie była dobrą matką, wolała polowanie na kozy niż stanie przy kołysce. Jednak żeby olbrzymy były aż tak głupie...? Przez chwilę było mu nawet wstyd, że płynęła w nim taka krew. Jeśli oczywiście on nie kłamał.
"Jestem mugolakiem", ho!
- Haha! - roześmiał się głośno Hagrid przez chwilę zapominając w jakim położeniu się znalazł. - Ściągaj mnie już! - uśmiech na twarzy półolbrzyma był tak wielki, że odsłaniał on wszystkie zęby, również te z tyłu, te bardziej popsute.
Mugolak! Prawdziwy mugolak! Nie mógł być zły jeśli powiedział, że jest mugolakiem. Krew nabuzowała w Hagridzie gdy tylko usłyszał o psorze Dumbledorze, o mugolach. Czy aż tak się mylił?
- Jestem Hagrid! Rubeus Hagrid! - wykrzyknął rozbawiony własną głupotą. - Ja żem myślał, że Ty jeden z tych szumowin co tam w Londynie atakują Was, biedaki - chociaż krew dalej uciekała z nóg to radość wypełniająca serce wystarczająco mocno pompowała ją z powrotem do całego ciała. - Psor Dumbledore też mnie uczył! W Hogwarcie, a co! Dobry człowiek był, szkoda go... Pomógł mi gdy nie chcieli mi pomóc inni. Chociaż psor Kettleburn też zawsze był miły - nie czas na wspomnienia ze szkoły. - Żyłem se spokojnie daleko od tego, ale usłyszałem co się stało i wziąłem manatki i sru do Londynu. No i tak sobie kroczę, bo mi się, cholibka, motór zespuł.
Nazwisko mężczyzny nie powiedziało mu wiele, za to tych wiedział trochę. Pamiętał dobrze jak wypytywali go czemu otworzył Komnatę Tajemnic i zabił tę biedną dziewuszkę, a przecież Hagrid nic takiego nie zrobił. Nigdy nie mógłby jakiejś niewinnej dziewczynki zaszczuć, a już na pewno nie Aragogiem. Aragog był wtedy malutkim stworzonkiem, nie zrobiłby nikomu krzywdy. Oby jeszcze żył...
- W kieszeniach pusto - no przecież jasne, nic nie wyleciało, a wisiał w końcu głową w dół. - Do roboty się wziąłem, ten młodzik co tam, dureń jeden, drzewo krzywo ciął, mnie namówił. Pomyślał żem, grosza przy duszy brak, zawsze to jakiś funt co by do gara więcej niż trawę wpakować - w brzuchu burczało. - Ale żem w życiu nie pomyślał, że tu czarodzieja spotkam. W życiu! - i to aurora. - Do Londynu idę bo na front chcę. Przysięgam, że chociaż jednego z tego świata ściągnę co takie parszywe rzeczy robi biedakom! Ściągaj mnie pan, wstydu oszczędź.
Pomyłka mogła skończyć się tragicznie, a do Hagrida dopiero zaczynało docierać, że może ciut za mocno tego chłoptasia za nogi pociągnął. Jeśli był on jednym z tych co bronili świat przed szumowinami to lepiej było takiego nie uszkodzić, zwłaszcza jeśli to auror.
- Przepraszam za nogę... Troche żem za dużo siły użył, ale myśłał, że Ty... - roześmiał się, chociaż czuł nieprzyjemne kłucie w żołądku. - że Ty to jeden z tych co mugolaczków zabijają! A tyś jest swój chłop! Mów mi co tam się dzieje, jak Wam pomóc mogę? Parę w łapach mam!
żywotność: 473/488 (po -5 za ture levicorpus, 3/3)
[bylobrzydkobedzieladnie]
"Rozmawiałem z olbrzymami, próbując przekonać ich do współpracy i...". Hagrid zamachnął się ponownie chociaż mężczyzna był o wiele za daleko, a uchwyt kostek był o wiele za silny by puścić. Więc obawy się potwierdziły, to była jego wina, to on namówił te wszystkie olbrzymy by dołączyły do tego sławnego Czarnego Pana. "...i obrony mugoli", zaraz, zaraz...
Wpatrywał się w chłoptasia i wszystkie słowa które wymawiał. Wydawał się nawet spokojny gdy tak nie machał różdżką. Rubeus uspokoił się w końcu i po raz pierwszy rzeczywiście wsłuchał w to co miał mu do przekazania. Nie chciał odpowiadać na te pytania, za często łapał się na tym, że ma za długi jęzor i w końcu przyszło mu schować do w gębie, daleko za zębami. Gdy znów on wspomniał o olbrzymach, i o tym kogo te głupki wsparły, zawahał się na chwilę i pokręcił tylko głową.
- Nie wiedział żem... - wzrok spadł mu na buty mężczyzny który teraz stał wyprostowany, chociaż widać było, że kuleje.
Jeśli tak było, jeśli nie kłamał, to olbrzymy były jeszcze durniejsze niż Hagridowi przez te wszystkie lata się wydawało. Oczywiście matula nie popisała się ani ogładą ani złotym sercem gdy zostawiła tatkę samego dawno temu. Nigdy nie była dobrą matką, wolała polowanie na kozy niż stanie przy kołysce. Jednak żeby olbrzymy były aż tak głupie...? Przez chwilę było mu nawet wstyd, że płynęła w nim taka krew. Jeśli oczywiście on nie kłamał.
"Jestem mugolakiem", ho!
- Haha! - roześmiał się głośno Hagrid przez chwilę zapominając w jakim położeniu się znalazł. - Ściągaj mnie już! - uśmiech na twarzy półolbrzyma był tak wielki, że odsłaniał on wszystkie zęby, również te z tyłu, te bardziej popsute.
Mugolak! Prawdziwy mugolak! Nie mógł być zły jeśli powiedział, że jest mugolakiem. Krew nabuzowała w Hagridzie gdy tylko usłyszał o psorze Dumbledorze, o mugolach. Czy aż tak się mylił?
- Jestem Hagrid! Rubeus Hagrid! - wykrzyknął rozbawiony własną głupotą. - Ja żem myślał, że Ty jeden z tych szumowin co tam w Londynie atakują Was, biedaki - chociaż krew dalej uciekała z nóg to radość wypełniająca serce wystarczająco mocno pompowała ją z powrotem do całego ciała. - Psor Dumbledore też mnie uczył! W Hogwarcie, a co! Dobry człowiek był, szkoda go... Pomógł mi gdy nie chcieli mi pomóc inni. Chociaż psor Kettleburn też zawsze był miły - nie czas na wspomnienia ze szkoły. - Żyłem se spokojnie daleko od tego, ale usłyszałem co się stało i wziąłem manatki i sru do Londynu. No i tak sobie kroczę, bo mi się, cholibka, motór zespuł.
Nazwisko mężczyzny nie powiedziało mu wiele, za to tych wiedział trochę. Pamiętał dobrze jak wypytywali go czemu otworzył Komnatę Tajemnic i zabił tę biedną dziewuszkę, a przecież Hagrid nic takiego nie zrobił. Nigdy nie mógłby jakiejś niewinnej dziewczynki zaszczuć, a już na pewno nie Aragogiem. Aragog był wtedy malutkim stworzonkiem, nie zrobiłby nikomu krzywdy. Oby jeszcze żył...
- W kieszeniach pusto - no przecież jasne, nic nie wyleciało, a wisiał w końcu głową w dół. - Do roboty się wziąłem, ten młodzik co tam, dureń jeden, drzewo krzywo ciął, mnie namówił. Pomyślał żem, grosza przy duszy brak, zawsze to jakiś funt co by do gara więcej niż trawę wpakować - w brzuchu burczało. - Ale żem w życiu nie pomyślał, że tu czarodzieja spotkam. W życiu! - i to aurora. - Do Londynu idę bo na front chcę. Przysięgam, że chociaż jednego z tego świata ściągnę co takie parszywe rzeczy robi biedakom! Ściągaj mnie pan, wstydu oszczędź.
Pomyłka mogła skończyć się tragicznie, a do Hagrida dopiero zaczynało docierać, że może ciut za mocno tego chłoptasia za nogi pociągnął. Jeśli był on jednym z tych co bronili świat przed szumowinami to lepiej było takiego nie uszkodzić, zwłaszcza jeśli to auror.
- Przepraszam za nogę... Troche żem za dużo siły użył, ale myśłał, że Ty... - roześmiał się, chociaż czuł nieprzyjemne kłucie w żołądku. - że Ty to jeden z tych co mugolaczków zabijają! A tyś jest swój chłop! Mów mi co tam się dzieje, jak Wam pomóc mogę? Parę w łapach mam!
żywotność: 473/488 (po -5 za ture levicorpus, 3/3)
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Nastrój półolbrzyma zdawał się zmieniać równie szybko, jak pogoda po wiosennej burzy. Michael najpierw cierpliwie trzymał się z dala od łap i ciosów brodacza, potem zarejestrował jego zdziwienie, a potem z pewnym zaskoczeniem odwzajemnił uśmiech. Wielkolud wydawał się całkowicie porzucić swe agresywne zapędy, więc Tonks (mając nadzieję, że tego nie pożałuje) zdecydował się pozwolić mu opaść na ziemię i odzyskać swobodę ruchów. Działanie Levicorpus dobiegało końca, a Mike - w pojednawczym geście empatii - postanowił ochronić tyłek półolbrzyma przed ewentualnymi stłuczeniami.
-Już cię ściągam! Lento. - uczynił wprawny ruch nadgarstkiem i Hagrid opadł na ziemię powoli i zaskakująco delikatnie.
Swojego zaufania pożałował niemal od razu. Rubeus Hagrid? Znał to nazwisko, słyszał o uczniu odpowiedzialnym za śmierć tamtej dziewczyny. Krew na moment odpłynęła mu z twarzy, wyraźnie zawahał się na dźwięk personaliów nieznajomego, ale...
Ciebie też mają za potwora. -uświadomił sobie uświadomiło mu coś nagle. Dopiero teraz, po raz pierwszy, dostrzegł nikłe podobieństwa w sytuacji swojej i tego półolbrzyma. Przez sekundę był przecież gotów odrzucić jego entuzjazm i manifestowaną dobroć, tak jak wczoraj Zakonnicy kręcili nosami na wilkołaki. Niegdyś wierzył w propagandę o Komnacie Tajemnic, ale Rubeus wyraźnie i z sympatią powoływał się na Dumbledore'a, który zajmował się wtedy całą sprawą... Ponadto, znał przecież Tangwystl, wczoraj dowiedział się nawet, że oficjalnie wspiera Zakon.
-Jesteś... spokrewniony z Tangwystl? - zaczął zatem ostrożnie, nie chcąc rozpoczynać zgodnej rozmowy od oskarżeń. Nie mógł jednak przejść obojętnie obok plotek, którymi żyła Anglia kilka lat temu. -Profesor Dumbledore ci pomógł? Chodzi o... sprawę z Komnatą Tajemnic? - rzucił, choć nie wiedział, czy półolbrzym wywnioskuje z jego aluzji żądanie, by przedstawił mu całą prawdę. Jego rwanie się do pomocy było całkiem urzekające, ale Michael nie mógł mu zaufać, nie tak po prostu, bez świadomości tego, co naprawdę wydarzyło się wtedy w Hogwarcie.
Nie mógł też go tak zostawić. Okazja była zbyt dobra. Sama wpakowała się w ręce, a raczej pod drzewo.
-W Londynie nie ma... prawdziwego frontu, te szumowiny przejęły miasto. - wyjaśnił pośpiesznie, płynnie wpisując się w slang używany przez Hagrida. -Ale je odzyskamy, zemścimy się. - dodał, grając na emocjach wielkoluda i własnych. -Na razie trzeba pomóc ludziom, którzy nadal próbują stamtąd uciec. - uściślił, rozwiewając chyba marzenia Rubeusa o romantycznym wyrzynaniu czarnoksiężników. -Dlaczego Londyn? Idziesz tam zupełnie sam? Jest... niebezpiecznie, oni nie znają łaski dla nikogo, kto jest przeciw nim. A jeśli wezmą cię za olbrzyma, pomyślą że jesteś po ich stronie... - urwał nagle, dostrzegając w tym pewien potencjał. Ale taka gra byłaby chyba zbyt wyrafinowane jak na półolbrzyma. Choć ten nie wydawał się tak zupełnie głupi, ani nic.
-Przepraszam za wiszenie, myślałem że to ty chcesz czegoś od tych drwali. - przyznał z bladym uśmiechem, a potem wyciągnął do Hagrida rekę. Nawet jeśli sprawa Komnaty Tajemnic nadal nie dawała mu spokoju, to mogą chociaż zawiesić broń.
-Wygnali aurorów z Londynu, dorabiam sobie. Ochroną i wyrębem drzew, choć mam mało doświadczenia z siekierą. Mugole się teraz boją wszystkich czarodziejów, ale wolą mieć jakiegoś po swojej stronie.
-Już cię ściągam! Lento. - uczynił wprawny ruch nadgarstkiem i Hagrid opadł na ziemię powoli i zaskakująco delikatnie.
Swojego zaufania pożałował niemal od razu. Rubeus Hagrid? Znał to nazwisko, słyszał o uczniu odpowiedzialnym za śmierć tamtej dziewczyny. Krew na moment odpłynęła mu z twarzy, wyraźnie zawahał się na dźwięk personaliów nieznajomego, ale...
Ciebie też mają za potwora. -
-Jesteś... spokrewniony z Tangwystl? - zaczął zatem ostrożnie, nie chcąc rozpoczynać zgodnej rozmowy od oskarżeń. Nie mógł jednak przejść obojętnie obok plotek, którymi żyła Anglia kilka lat temu. -Profesor Dumbledore ci pomógł? Chodzi o... sprawę z Komnatą Tajemnic? - rzucił, choć nie wiedział, czy półolbrzym wywnioskuje z jego aluzji żądanie, by przedstawił mu całą prawdę. Jego rwanie się do pomocy było całkiem urzekające, ale Michael nie mógł mu zaufać, nie tak po prostu, bez świadomości tego, co naprawdę wydarzyło się wtedy w Hogwarcie.
Nie mógł też go tak zostawić. Okazja była zbyt dobra. Sama wpakowała się w ręce, a raczej pod drzewo.
-W Londynie nie ma... prawdziwego frontu, te szumowiny przejęły miasto. - wyjaśnił pośpiesznie, płynnie wpisując się w slang używany przez Hagrida. -Ale je odzyskamy, zemścimy się. - dodał, grając na emocjach wielkoluda i własnych. -Na razie trzeba pomóc ludziom, którzy nadal próbują stamtąd uciec. - uściślił, rozwiewając chyba marzenia Rubeusa o romantycznym wyrzynaniu czarnoksiężników. -Dlaczego Londyn? Idziesz tam zupełnie sam? Jest... niebezpiecznie, oni nie znają łaski dla nikogo, kto jest przeciw nim. A jeśli wezmą cię za olbrzyma, pomyślą że jesteś po ich stronie... - urwał nagle, dostrzegając w tym pewien potencjał. Ale taka gra byłaby chyba zbyt wyrafinowane jak na półolbrzyma. Choć ten nie wydawał się tak zupełnie głupi, ani nic.
-Przepraszam za wiszenie, myślałem że to ty chcesz czegoś od tych drwali. - przyznał z bladym uśmiechem, a potem wyciągnął do Hagrida rekę. Nawet jeśli sprawa Komnaty Tajemnic nadal nie dawała mu spokoju, to mogą chociaż zawiesić broń.
-Wygnali aurorów z Londynu, dorabiam sobie. Ochroną i wyrębem drzew, choć mam mało doświadczenia z siekierą. Mugole się teraz boją wszystkich czarodziejów, ale wolą mieć jakiegoś po swojej stronie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Gdy pośladki, a potem uda i łydki Hagrida, znalazły się na ziemi olbrzym wstał szybko w obawie przed kolejnym w złapaniem go za kostki przez tajemniczego niewidzialnego olbrzyma. W końcu któż inny miałby tyle siły jeśli nie inny olbrzym. Ale Ci podobno przyłączyli się do tego tajemniczego czarnoksiężnika który śmiał ruszyć niewinnych mugolaczków... Po co jeden z nich miałby współpracować z tym mężczyzną który podawał się za aurora? Wyrwał się by uściskać nowo poznanego przyjaciela. Rubeusowi wydawało się, że skoro tak pochlebnie wyrażał się o mugolach, zwłaszcza twierdząc, że reprezentuje jednego z nich, nie mógł był zły.
- Dzięki - odpowiedział krótko, zapominając, że to właśnie on wpuścił go maliny sprowadzając do pozycji nietoperka. - Niewygodne to, cholibka. Mam nadzieję, żem Ci nóg nie uszkodził... - zawahał się widząc jak mężczyzna opiera ciężar ciała na lewej nodze. - Nie chciałem, ale... hoho... Gdybyś mnie tak złapał mocniej tym olbrzymem - wskazał na pustą przestrzeń za sobą gdzie podobno znajdowała się niewidzialna postać - to bym Cię gorzej trzasnął, głupku.
Co prawda różdżka w dłoni obcego mogła zwiastować nagły koniec, ale duma Hagrida kazała mu pokazać siebie samego jako tego dumnego i odważnego. Nawet w obliczu bycia potraktowanym jakąś straszną klątwą.
- Tangie! - wykrzyknął w radości na dźwięk imienia swojej kuzynki. - Jasne żem jest! Dużo Hagridów po tym świecie nie lata, ha! - chwila, chwila... - A Ty skąd znasz Tangie? - półolbrzym zamyślił się.
Gdy ostatni raz się widzieli, zresztą nie tak dawno temu, kuzynka nie wspominała mu o żadnym Michaelu Tonksie.
- Ta... - pokiwał ponuro głową na samo wspomnienie o Komnacie Tajemnic.
Był niewinny, zresztą tak samo jak Aragog. Każdy kto próbował wmówić, że jest inaczej albo kłamał albo był na tyle głupi by wierzyć, że tak przyjazna bestia, jaką była akromantula, mogła zrobić komukolwiek krzywdę. Zabójstwo tej młodej dziewczyny było czynem co najmniej strasznym i, chociaż Hagrid od lat myślał o tym jednym dniu który zmienił jego życie, nie było innych podejrzanych. Wieść niosła, że chodziło jakiegoś dziedzica Slytherina, ale przecież nie mógł okazać się nim młody czarodziej o rozbudowanej posturze. Tylko głupek wierzyłby w takie rzeczy.
- Wrobili mnie, cholibka! Bom żem pajączka takiego... - pokazał ręką na własne uda - ...do Hogwartu wziął. Ale zrozum że mnie, co ja miałem robić? Miałem go wypuścić na śmierć w Zakazanym Lesie? - oczy mężczyzny niemal zeszkliły się na myśl o losie Aragoga, ale powstrzymał tę emocję. - No i szukali wtedy tej szumowiny co zabiła biedną dziewuszkę, ale nie znaleźli. Toteż oskarżyli mnie, a co... - parszywy los.
Ten moment, moment w którym Tom Riddle wskazał palcem na biednego Hagrida, prześladował go po dziś dzień. Doskonale wiedział o swojej niewinności, mógł także życiem poświadczyć za małego Aragoga. Słowa Dumbledora uratowały mu wtedy skórę, nie ma co. Rubeus domyślał się jedynie, że wyrzucenie ze szkoły było tą lżejszą karą jaką wywalczył dla niego profesor transmutacji. Kto wie co najgorszego mogło się stać? Może by go wsadzili do Azkabanu albo zabili?
- Hej! A Ty skąd o tym wiesz?! - wydawał się wzburzony.
Oczywiście, legendy krążyły, ale kto by się tam przejmował takim Hagridem i gadał za jego plecami? Wydawało się jakoby historia rozeszła się po kościach. W końcu, przez cały ten czas między wydaleniem z Hogwartu, a ucieczką z domu, ludzie może i patrzyli dziwnie, ale nikt nie śmiał powiedzieć złego słowa, a już na pewno nie prosto w oczy.
Hagrid słuchał uważnie słów Tonksa na temat frontu, który w Londynie tak naprawdę nigdy nie istniał. Wspomniał, że ludzie dalej próbują wydostać się ze stolicy... A skoro tak to trzeba im pomóc! Ile to wynieść dwóch czy trzech człowieków dla takiego Hagrida?
- To co teraz? Ja będę walczył! - wykrzyknął dumnie olbrzym nie oczekując pochwał ani oklasków. - Pewna damulka co żem ją spotkał kilka dni temu ledwo, mówiła, że mi robotę w... - wyciągnął z kieszeni kawałek pergaminu i odczytał go głośno. - ...Parszywym Pasażerze załatwi. Wiesz Ty, Tonksie, groszem nie grzeszę. Zresztą, jakbym grzeszył to bym się wycinki drzew nie imał. Przyda się mieć co do gara włożyć, ale mogę i na głodniaka umierać, byle w słusznej sprawie.
Mówiąc szczerze, zjadłbym kurę... Albo lepiej trzy. Nie była to jednak pora na rozważania o kurczakach, szumowiny przejęły Londyn! Spojrzał jeszcze raz na nogę nowego towarzysza, którą niesłusznie uszkodził.
Głupio wyszło...
- Dzięki - odpowiedział krótko, zapominając, że to właśnie on wpuścił go maliny sprowadzając do pozycji nietoperka. - Niewygodne to, cholibka. Mam nadzieję, żem Ci nóg nie uszkodził... - zawahał się widząc jak mężczyzna opiera ciężar ciała na lewej nodze. - Nie chciałem, ale... hoho... Gdybyś mnie tak złapał mocniej tym olbrzymem - wskazał na pustą przestrzeń za sobą gdzie podobno znajdowała się niewidzialna postać - to bym Cię gorzej trzasnął, głupku.
Co prawda różdżka w dłoni obcego mogła zwiastować nagły koniec, ale duma Hagrida kazała mu pokazać siebie samego jako tego dumnego i odważnego. Nawet w obliczu bycia potraktowanym jakąś straszną klątwą.
- Tangie! - wykrzyknął w radości na dźwięk imienia swojej kuzynki. - Jasne żem jest! Dużo Hagridów po tym świecie nie lata, ha! - chwila, chwila... - A Ty skąd znasz Tangie? - półolbrzym zamyślił się.
Gdy ostatni raz się widzieli, zresztą nie tak dawno temu, kuzynka nie wspominała mu o żadnym Michaelu Tonksie.
- Ta... - pokiwał ponuro głową na samo wspomnienie o Komnacie Tajemnic.
Był niewinny, zresztą tak samo jak Aragog. Każdy kto próbował wmówić, że jest inaczej albo kłamał albo był na tyle głupi by wierzyć, że tak przyjazna bestia, jaką była akromantula, mogła zrobić komukolwiek krzywdę. Zabójstwo tej młodej dziewczyny było czynem co najmniej strasznym i, chociaż Hagrid od lat myślał o tym jednym dniu który zmienił jego życie, nie było innych podejrzanych. Wieść niosła, że chodziło jakiegoś dziedzica Slytherina, ale przecież nie mógł okazać się nim młody czarodziej o rozbudowanej posturze. Tylko głupek wierzyłby w takie rzeczy.
- Wrobili mnie, cholibka! Bom żem pajączka takiego... - pokazał ręką na własne uda - ...do Hogwartu wziął. Ale zrozum że mnie, co ja miałem robić? Miałem go wypuścić na śmierć w Zakazanym Lesie? - oczy mężczyzny niemal zeszkliły się na myśl o losie Aragoga, ale powstrzymał tę emocję. - No i szukali wtedy tej szumowiny co zabiła biedną dziewuszkę, ale nie znaleźli. Toteż oskarżyli mnie, a co... - parszywy los.
Ten moment, moment w którym Tom Riddle wskazał palcem na biednego Hagrida, prześladował go po dziś dzień. Doskonale wiedział o swojej niewinności, mógł także życiem poświadczyć za małego Aragoga. Słowa Dumbledora uratowały mu wtedy skórę, nie ma co. Rubeus domyślał się jedynie, że wyrzucenie ze szkoły było tą lżejszą karą jaką wywalczył dla niego profesor transmutacji. Kto wie co najgorszego mogło się stać? Może by go wsadzili do Azkabanu albo zabili?
- Hej! A Ty skąd o tym wiesz?! - wydawał się wzburzony.
Oczywiście, legendy krążyły, ale kto by się tam przejmował takim Hagridem i gadał za jego plecami? Wydawało się jakoby historia rozeszła się po kościach. W końcu, przez cały ten czas między wydaleniem z Hogwartu, a ucieczką z domu, ludzie może i patrzyli dziwnie, ale nikt nie śmiał powiedzieć złego słowa, a już na pewno nie prosto w oczy.
Hagrid słuchał uważnie słów Tonksa na temat frontu, który w Londynie tak naprawdę nigdy nie istniał. Wspomniał, że ludzie dalej próbują wydostać się ze stolicy... A skoro tak to trzeba im pomóc! Ile to wynieść dwóch czy trzech człowieków dla takiego Hagrida?
- To co teraz? Ja będę walczył! - wykrzyknął dumnie olbrzym nie oczekując pochwał ani oklasków. - Pewna damulka co żem ją spotkał kilka dni temu ledwo, mówiła, że mi robotę w... - wyciągnął z kieszeni kawałek pergaminu i odczytał go głośno. - ...Parszywym Pasażerze załatwi. Wiesz Ty, Tonksie, groszem nie grzeszę. Zresztą, jakbym grzeszył to bym się wycinki drzew nie imał. Przyda się mieć co do gara włożyć, ale mogę i na głodniaka umierać, byle w słusznej sprawie.
Mówiąc szczerze, zjadłbym kurę... Albo lepiej trzy. Nie była to jednak pora na rozważania o kurczakach, szumowiny przejęły Londyn! Spojrzał jeszcze raz na nogę nowego towarzysza, którą niesłusznie uszkodził.
Głupio wyszło...
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Rozdziawił lekko usta, dając się wyściskać półolbrzymowi. Hagrid miał rację, to wszystko było...
-...niewiarygodne. - przyznał, kiwając lekko głową. Proste zlecenie pilnowania drwali stało się bardzo zaskakujące - i być może dało początek czemuś niezmiernie obiecującemu. Będzie musiał jeszcze napisać do Gwardzistów, pewnie też do Tangwystl. Nie ma co działać pochopnie, ale nie mógł być bezczynny przy tym nieoczekiwanym potencjalnym sojuszniku.
-Nic mi nie będzie. - zapewnił honorowo, choć w ból nodze nie odpuszczał. -Umiesz się bić, hm? - upewnił się. Nie puszczałby samego do Londynu ochotnika, który nie umie się obronić... ale Hagrid najwyraźniej potrafił o siebie zadbać. -Olbrzyma? - rozejrzał się zaskoczony, nie łącząc Levicorpusa z tą osobliwą metaforą. Rozmowa szybko zboczyła jednak na inne tematy.
-Znam Tangie z Ministerstwa, prowadziła kiedyś dla aurorów szkolenie z run. W jesieni, zanim te... szumowiny przejęły Londyn. - wyjaśnił z uśmiechem, przypominając sobie jak tęsknił za dawnymi, lepszymi czasami.
-Pajączka? - zdziwił się, szczerze ciekaw, o co mogło chodzić. Widząc oburzenie olbrzyma, wyjaśnił pośpiesznie. -To była głośna sprawa. Jestem aurorem, interesuję się... niewyjaśnionymi śledztwami. - przyznał z pewnym wahaniem, bo zdaniem gazet śledztwo było przecież wyjaśnione. Czyżby wszyscy się wtedy mylili i co miał do tego profesor Dumbledore? Po namyśle, musiał uznać, że faktycznie coś tutaj nie grało - jeśli Hagrid byłby zbrodniarzem, nie chodziłby przecież na wolności. A jeśli wstawił się za nim sam profesor Dumbledore, o którym półolbrzym wyrażał się z takim szacunkiem, to musiał mieć dobre powody.
-W porcie? Przydałaby się na...mi... nam wszystkim para oczu w porcie. Na początek mógłbyś obserwować, co tam się dzieje, potem ułożymy plan działania. Masz sowę? - zaproponował, ciekaw, czy półolbrzym potrafi wykazać się cierpliwością. Działanie w Londynie po omacku mogłoby skończyć się tylko krzywdą i na pewno było niepotrzebnym ryzykiem. Merlin jeden wie, co Hagrid chciał tam roibć - może to przeznaczenie, że trafili dziś akurat na siebie?
-A teraz powinniśmy wracać do pracy. Też nie śmierdzę już groszem, a drzewa się same nie zetną. Możesz mi pokazać jak efektywniej trzymać siekierę, rąbiesz mocniej ode mnie. A potem może kolacja i piwo? - uśmiechnął się blado. Najpierw podejrzewał, że efektywność Hagrida to jedynie skutek jego siły, ale Rubeus wydawał się trochę znać na drzewach.
Zakończył działanie Salvio Hexia i - w o wiele lepszych nastrojach - wrócili do drwali. Pracowali wytrwale cały dzień, a mugole zerkali na nich z mimowolnym szacunkiem - nieco błędnie sądząc, że czary Michaela ocaliły życie Hagridowi, który z kolei ocalił życie jednemu z nich. Zapłata za cały dzień pracy była przyzwoita, tym bardziej, że Tonksa wynajęto również do ochrony. Posiłek mogli zjeść z drwalami, a otrzymane pieniądze wystarczą i na piwo i na kolejny tydzień zakupów dla rodziny Michaela.
/zt
-...niewiarygodne. - przyznał, kiwając lekko głową. Proste zlecenie pilnowania drwali stało się bardzo zaskakujące - i być może dało początek czemuś niezmiernie obiecującemu. Będzie musiał jeszcze napisać do Gwardzistów, pewnie też do Tangwystl. Nie ma co działać pochopnie, ale nie mógł być bezczynny przy tym nieoczekiwanym potencjalnym sojuszniku.
-Nic mi nie będzie. - zapewnił honorowo, choć w ból nodze nie odpuszczał. -Umiesz się bić, hm? - upewnił się. Nie puszczałby samego do Londynu ochotnika, który nie umie się obronić... ale Hagrid najwyraźniej potrafił o siebie zadbać. -Olbrzyma? - rozejrzał się zaskoczony, nie łącząc Levicorpusa z tą osobliwą metaforą. Rozmowa szybko zboczyła jednak na inne tematy.
-Znam Tangie z Ministerstwa, prowadziła kiedyś dla aurorów szkolenie z run. W jesieni, zanim te... szumowiny przejęły Londyn. - wyjaśnił z uśmiechem, przypominając sobie jak tęsknił za dawnymi, lepszymi czasami.
-Pajączka? - zdziwił się, szczerze ciekaw, o co mogło chodzić. Widząc oburzenie olbrzyma, wyjaśnił pośpiesznie. -To była głośna sprawa. Jestem aurorem, interesuję się... niewyjaśnionymi śledztwami. - przyznał z pewnym wahaniem, bo zdaniem gazet śledztwo było przecież wyjaśnione. Czyżby wszyscy się wtedy mylili i co miał do tego profesor Dumbledore? Po namyśle, musiał uznać, że faktycznie coś tutaj nie grało - jeśli Hagrid byłby zbrodniarzem, nie chodziłby przecież na wolności. A jeśli wstawił się za nim sam profesor Dumbledore, o którym półolbrzym wyrażał się z takim szacunkiem, to musiał mieć dobre powody.
-W porcie? Przydałaby się na...mi... nam wszystkim para oczu w porcie. Na początek mógłbyś obserwować, co tam się dzieje, potem ułożymy plan działania. Masz sowę? - zaproponował, ciekaw, czy półolbrzym potrafi wykazać się cierpliwością. Działanie w Londynie po omacku mogłoby skończyć się tylko krzywdą i na pewno było niepotrzebnym ryzykiem. Merlin jeden wie, co Hagrid chciał tam roibć - może to przeznaczenie, że trafili dziś akurat na siebie?
-A teraz powinniśmy wracać do pracy. Też nie śmierdzę już groszem, a drzewa się same nie zetną. Możesz mi pokazać jak efektywniej trzymać siekierę, rąbiesz mocniej ode mnie. A potem może kolacja i piwo? - uśmiechnął się blado. Najpierw podejrzewał, że efektywność Hagrida to jedynie skutek jego siły, ale Rubeus wydawał się trochę znać na drzewach.
Zakończył działanie Salvio Hexia i - w o wiele lepszych nastrojach - wrócili do drwali. Pracowali wytrwale cały dzień, a mugole zerkali na nich z mimowolnym szacunkiem - nieco błędnie sądząc, że czary Michaela ocaliły życie Hagridowi, który z kolei ocalił życie jednemu z nich. Zapłata za cały dzień pracy była przyzwoita, tym bardziej, że Tonksa wynajęto również do ochrony. Posiłek mogli zjeść z drwalami, a otrzymane pieniądze wystarczą i na piwo i na kolejny tydzień zakupów dla rodziny Michaela.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Tonks twierdził, że nic mu nie będzie i zapewne miał racje. Czarodzieje umieli przecież różne sztuczki, a nogi mu nie połamał, może wystarczyło co nieco rozchodzić. Na pytanie Michaela Hagrid jedynie zaśmiał się cicho pod nosem.
- Ta... Cosik tam umiem - napiął jeszcze muskuły i zacisnął pięści o wielkości talerzy. - Jak mnie kiedyś jeden młodzik wkurzył, rozumisz mnie, rzucił się na dziewuszkę pod tawerną i macać zaczął. To żem mu przyfasolił w gębę, długo potem zęby zbierał - chwalić się niby nie było czym, ale skoro dziewuszka ochroniona to czyn chyba zacny?
Skoro znał Tangie to nie mógł być zły, ta przecież lubiła Rubeusa, nawet wtedy gdy jeszcze byli dziećmi. Ostatnie spotkanie z kuzynką otworzyło mu oczy na wszystko co działo się dookoła. Do wioski pod Keswick rzadko docierały wieści ze stolicy. Ktoś mówił, że podobno gdzieś tam jacyś dalsi wujowie z Londynu znikają, że teraz straszą duchy, ale kto by tam biednym mugolom wierzył, jak oni nawet na widok znikającej, w rękawie knajpowego zabawiacza, karty, uznają, że czary są piękne. A tu, Tangie jak ten grom z jasnego nieba, oświeciła Hagrida w sposobach jakie wykorzystują piekielnie źli czarodzieje by wprowadzić na ulice zasady niegodne honorowego człowieka.
- Jasna sprawa, Tonksie - półolbrzym wyciągnął łapę by przyklepać tę umowę uściskiem. - Ale sowy to ja nie mam. Jak w Londynie sami czarodzieje to nie martwi się, jakąś sobie znajdę.
Co to było za wyróżnienie! Sam auror chciałby mieć parę oczu Rubeusa w porcie. Jeśli to mogło pomóc sprawie to oczywiście, że chciał to zrobić. Licząc do stolicy liczył na to, że znajdzie kilku opryszków i wywali im pięścią w mordę, takiej wojny spodziewał się na ulicach. Skoro jednak auror mówił mu, że powinien obserwować to będzie obserwował tyle ile tylko miał sił w oczach.
- Cho tu - powiedział zanim Michael podszedł bliżej. - Nie... za wysoko łapiesz za trzonek, musisz tu, patrz... Widzisz? Wtedy cała siła siekiery idzie w ten punkt i drzewo leży szybciej - drobne poprawki w chwycie powinny pomóc. - Bardziej niż kolacje to lubię tylko piwo, więc stoi!
zt obywdwoje
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Ta... Cosik tam umiem - napiął jeszcze muskuły i zacisnął pięści o wielkości talerzy. - Jak mnie kiedyś jeden młodzik wkurzył, rozumisz mnie, rzucił się na dziewuszkę pod tawerną i macać zaczął. To żem mu przyfasolił w gębę, długo potem zęby zbierał - chwalić się niby nie było czym, ale skoro dziewuszka ochroniona to czyn chyba zacny?
Skoro znał Tangie to nie mógł być zły, ta przecież lubiła Rubeusa, nawet wtedy gdy jeszcze byli dziećmi. Ostatnie spotkanie z kuzynką otworzyło mu oczy na wszystko co działo się dookoła. Do wioski pod Keswick rzadko docierały wieści ze stolicy. Ktoś mówił, że podobno gdzieś tam jacyś dalsi wujowie z Londynu znikają, że teraz straszą duchy, ale kto by tam biednym mugolom wierzył, jak oni nawet na widok znikającej, w rękawie knajpowego zabawiacza, karty, uznają, że czary są piękne. A tu, Tangie jak ten grom z jasnego nieba, oświeciła Hagrida w sposobach jakie wykorzystują piekielnie źli czarodzieje by wprowadzić na ulice zasady niegodne honorowego człowieka.
- Jasna sprawa, Tonksie - półolbrzym wyciągnął łapę by przyklepać tę umowę uściskiem. - Ale sowy to ja nie mam. Jak w Londynie sami czarodzieje to nie martwi się, jakąś sobie znajdę.
Co to było za wyróżnienie! Sam auror chciałby mieć parę oczu Rubeusa w porcie. Jeśli to mogło pomóc sprawie to oczywiście, że chciał to zrobić. Licząc do stolicy liczył na to, że znajdzie kilku opryszków i wywali im pięścią w mordę, takiej wojny spodziewał się na ulicach. Skoro jednak auror mówił mu, że powinien obserwować to będzie obserwował tyle ile tylko miał sił w oczach.
- Cho tu - powiedział zanim Michael podszedł bliżej. - Nie... za wysoko łapiesz za trzonek, musisz tu, patrz... Widzisz? Wtedy cała siła siekiery idzie w ten punkt i drzewo leży szybciej - drobne poprawki w chwycie powinny pomóc. - Bardziej niż kolacje to lubię tylko piwo, więc stoi!
zt obywdwoje
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Dlaczego ze wszystkich lasów to lasy Northamptonshire były zatrważająco pełne chłodnej, magicznej aury i obcych facjat ukrytych we mgle? Lady Bulstrode BARDZO nie chciała trzymać się boku wierzchowca lorda Carrowa. Ale bardziej niż jego towarzystwa, nie znosiła zimnego, martwego wyrazu twarzy eterycznych zjaw, które mogły w każdym momencie wyłonić się z mgły. Nawet na pograniczu lasów. Mięśnie ud paliły ją bólem od napięcia, w jakim trzymała się siodła. Jej koń też wydawał się niespokojny, przejmując niepokój swojego jeźdźca. Pochyliła się w przód, gładząc dłonią bok jego szyi. Dlaczego zgodziła się na tą przejażdżkę?
Ojciec nalegał. Powinna była poświęcać swojemu narzeczonemu pełną uwagę. Tymczasem zerknęła na niego przelotem, chłodnym spojrzeniem obejmując jego twarz. Dobrze zarysowaną pracą sylwetkę, odbijające się na jego twarzy charakterystyczne dla rodu Carrow rysy i... za nimi, nie potrafiła w mężczyźnie znaleźć obrazu przyszłego męża. Obecność słodkiej Malodory nieco koiła jej rozdrażnienie. Uśmiechnęła się do niej kącikowo, ale Malo, niespokojna i rozproszona zawsze - zapewne galopująca gdzieś po swoich myślach i fantazjach, być może nie dostrzegła tego łagodnego gestu przez mgłę.
— Dora — szepnęła, bardziej niż wcześniej szukając jej zaraźliwego, iskrzącego spojrzenia.
Wtedy właśnie pierwszy pierwsza złamana gałązka i pierwszy trzepot skrzydeł w lesie, porwał jej rękę. Intuicyjnie chwytając się najbliższego elementu otoczenia, z pewnym zawodem, rozpoznała w nim łokieć Lorcana... Nie od razu. Najpierw rozejrzała się za sobą, na boki, przed sobą, zaciskając smukłe palce na materiale jego odzienia. Zbyt długo, by zignorować ten gest.
Cofnęła rękę gwałtownie, a razem z tym ruchem, zyskała nagłe pokłady odwagi, by zacisnąć palce na wodzach i ruszyć stopami w strzemionach. Ruszyła w przód niespodziewanie. Jak oparzona tym dotykiem.
— Dora! — powtórzyła po raz kolejny. Tym razem w zupełnie innym tonie, w jednoznacznym zaproszeniu do wyścigów, bo już chwilę potem sama pędem wyprzedziła oboje - zarówno Carrowa, jak i najdroższą kuzynkę.
Delaney Bulstrode
Zawód : klejnot Bulstrode'ów, ambasadorka Domu Mody Parkinsonów
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Duma związana jest z tym, co co sami o sobie myślimy, próżność zaś z tym, co chcielibyśmy, żeby inni o nas myśleli.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Na początku starała się - naprawdę bardzo się starała - zachowywać równie dostojnie i godnie jak jej kuzynka. Delaney - wzór do naśladowania, do którego próbowała się przybliżyć w ideale już od czasów Beauxbatons, za namową rodziny, ale i własnym pragnieniem bycia lepszą. W ostatecznym rozrachunku - nie bardzo jej to jednak wychodziło. Zupełnie jak teraz - będąc w siodle zdawała się już zupełnie zapomnieć jak to jest być prawdziwą szlachcianką. Początkowo milcząca - nieco tylko skrępowana i rozbawiona swoją rolą przyzwoitki - zaczynała pleść androny na temat wszystkiego, co tylko znalazło się w zasięgu ich wzroku. Zabawiała rozmową i barwnymi, godnymi artystki metaforami - milknąc dosłownie kilka chwil temu, pochłonięta całkowicie grą światła przebijającą się przez korony drzew - i rozproszonymi przez mgłę promieniami. Niebieskie oczy błyszczały niemym zachwytem, a niespokojne dłonie zaciskały się, to zwalniały chwyt na skórzanych lejcach - tylko po to, żeby zaraz powędrować do grzywy gniadosza, który radośnie strzygł uszami na każdy ruch młodej Parkinson. Przed przejażdżką uparła się, że sama wybierze dla siebie wierzchowca - a teraz, oboje, jeździec i koń, z rozpuszczonymi grzywami, zdawali się czerpać ze spaceru równą przyjemność.
Delaney doskonale ją znała - a przez jej obecność, Malodora mimowolnie czuła się swobodnie, nawet pomimo Lorcana - dlatego też, istotnie, odpłynęła myślami w swe fantazje i kształty rysujące się pod powiekami. Przynajmniej dopóki jej krewna nagle nie spięła konia - i nie wystrzeliła naprzód, wołając ją zdrobniale. Zamrugała gwałtownie, wyrwana ze swojego świata, momentalnie orientując się w sytuacji.
Ogniki pełne ekscytacji sypnęły się z jej oczu, aż zakręciła się w siodle - a gniadosz niemal pod nią zatańczył. Roześmiała się w głos - wysoko i perliście.
— Laaaane! — zawołała za gnającą Bulstrode z teatralną pretensją i sama pognała swojego konia - obracając się jeszcze przez ramię na towarzyszącego im Carrowa.
— Lordzie? — Blond loki zburzyły się w pędzie, gdzieś między nimi błysnął szeroki uśmiech - pełen zachęty i jakiegoś rodzaju satysfakcji. Znała charakter ich narzeczeństwa - choć bardziej czuła tę niemą niechęć i napięcie, niż rzeczywiście o nim zasłyszała. Za każdym razem starała się podkreślać, że Delaney to w istocie, klejnot Bulstrode'ów i wcale nie jest nudna. Mimo dzielących ich różnic - pozostawała w nią zapatrzona.
Choć miast pozostać przykładnie w cieniu, to promieniała radośnie, stając w strzemionach i wchodząc płynnie w cwał.
Delaney doskonale ją znała - a przez jej obecność, Malodora mimowolnie czuła się swobodnie, nawet pomimo Lorcana - dlatego też, istotnie, odpłynęła myślami w swe fantazje i kształty rysujące się pod powiekami. Przynajmniej dopóki jej krewna nagle nie spięła konia - i nie wystrzeliła naprzód, wołając ją zdrobniale. Zamrugała gwałtownie, wyrwana ze swojego świata, momentalnie orientując się w sytuacji.
Ogniki pełne ekscytacji sypnęły się z jej oczu, aż zakręciła się w siodle - a gniadosz niemal pod nią zatańczył. Roześmiała się w głos - wysoko i perliście.
— Laaaane! — zawołała za gnającą Bulstrode z teatralną pretensją i sama pognała swojego konia - obracając się jeszcze przez ramię na towarzyszącego im Carrowa.
— Lordzie? — Blond loki zburzyły się w pędzie, gdzieś między nimi błysnął szeroki uśmiech - pełen zachęty i jakiegoś rodzaju satysfakcji. Znała charakter ich narzeczeństwa - choć bardziej czuła tę niemą niechęć i napięcie, niż rzeczywiście o nim zasłyszała. Za każdym razem starała się podkreślać, że Delaney to w istocie, klejnot Bulstrode'ów i wcale nie jest nudna. Mimo dzielących ich różnic - pozostawała w nią zapatrzona.
Choć miast pozostać przykładnie w cieniu, to promieniała radośnie, stając w strzemionach i wchodząc płynnie w cwał.
Gość
Gość
Czuł na sobie wszystkie te spojrzenia, jednak ciężko mu było zadecydować, które z nich zdawało się być najcięższe - ukradkowe zerknięcia lady Bulstrode, jego narzeczonej; ciekawskie, przeciągłe żurawie zapuszczane przez jej kuzynkę, lady Parkinson czy też może uważna, nieprzerwana obserwacja przez czające się wśród pni starego boru zjawy. Każda para oczu zdawała się być równie przenikliwa, choć Lorcan był niemal stuprocentowo pewien, że poszukiwały w jego profilu zupełnie odmiennych cech lub przymiotów w zależności od tego, do kogo akurat należały. On sam natomiast mógł je po prostu cierpliwie znosić, jak na dobrze wychowanego szlachcica przystało. Nie omieszkał ich także od czasu do czasu odwzajemnić, głównie po to, by badać reakcje towarzyszących mu kobiet dla własnej, prywatnej satysfakcji.
Musiał jednak przyznać, że otoczenie nie sprzyjało głębszej kontemplacji. Las zdawał się żyć własnym życiem i co rusz czymś go rozpraszał. Carrow pluł sobie w brodę, że dał się namówić na przejażdżkę akurat w te rejony. Ferrels Wood nie było odpowiednim miejscem na towarzyskie schadzki, a biorąc pod uwagę opisujące je historie i legendy - był rejonem niewątpliwie niebezpiecznym. Jakkolwiek dobrze blondyn czuł się w siodle, szczerze wątpił, że byłby w stanie zapewnić bezpieczeństwo jednej, nie wspominając już o dwóch niesfornych szlachciankach...
"Oczywiście, lady Bulstrode. Co tylko zechcesz, lady Bulstrode" - przedrzeźniał się w myślach, wyklinając własną głupotę. Powinien był odmówić, póki miał ku temu okazję. Z drugiej jednak strony stosunki między nimi były już wystarczająco napięte i nie było potrzeby dodatkowo ich pogarszać.
— Shh, spokojnie — mruknął, gdy klacz, której dosiadał zgubiła krok i na znak protestu zabrodziła kopytem w wilgotnej ziemi.
Zwierzę zastrzygło nerwowo uszami, a Lorcan jedną dłonią spiął wodze nieco mocniej, by drugą sięgnąć i pogładzić konia po miękkiej szyi. Pokrzepiający gest załagodził sytuację, choć zwoje mięśni ukryte pod skórą i sierścią maści smoky cream pozostawały napięte.
Taką samą nerwowość zdawała się również objawiać Delaney, które chwilę później asekuracyjnie pochwyciła jego łokieć. Dotyk jej palców, doskonale wyczuwalny nawet przez materiał kurty, był nie tylko niespodziewany, ale także zaskakująco mocny. Carrow zerknął nań, wiedziony ciekawością i uniósł nieznacznie brwi. Cokolwiek chciał powiedzieć, zmełł myśl nim zamienił ją w słowa i uśmiechnął się kącikiem ust.
— Lady Bulstrode — mruknął zamiast tego, gdy cofnęła dłoń, ważąc, by zawrzeć w tym krótkim zdaniu odpowiednią ilość troski i zainteresowania.
Nie zdołał jednak dowiedzieć się, co w związku z tym incydentem ma do powiedzenia jego towarzyszka, gdyż ta - nie zważając na ryzyko - spięła konia i zerwała go do galopu.
Lorcan zacisnął usta, powstrzymując się od głośnego upomnienia i odprowadził kobietę podirytowanym wzrokiem do najbliższej linii drzew. Zaraz potem obejrzał się przez ramię, by skontrolować położenie drugiej szlachcianki, ale zdołał dostrzec jedynie rozmazaną smugę, kiedy Malodora wyminęła go z melodramatycznym okrzykiem i pognała za kuzynką.
Carrow zacisnął zęby i westchnął przeciągle, zaraz ponaglając własną klacz. Spuszczenie dam z zasięgu wzroku nie było dobrym pomysłem. Jeszcze tego tylko brakowało, by któraś z nich zagubiła się w gęstwinie i dołączyła do orszaku zjaw, których tak się obawiały.
— Proszę, lady Bulstrode! Lady Parkinson! — zawołał za nimi, nachylając się ku końskiemu łbowi, by zmniejszyć opór powietrza.
Zrównał się z prowodyrką tej zabawy bez większego problemu, ale zamiast ją zatrzymać - pozwolił jej jeszcze przez moment odgrywać rolę lisa, co rusz przeszywając wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu ewentualnych niebezpieczeństw.
Musiał jednak przyznać, że otoczenie nie sprzyjało głębszej kontemplacji. Las zdawał się żyć własnym życiem i co rusz czymś go rozpraszał. Carrow pluł sobie w brodę, że dał się namówić na przejażdżkę akurat w te rejony. Ferrels Wood nie było odpowiednim miejscem na towarzyskie schadzki, a biorąc pod uwagę opisujące je historie i legendy - był rejonem niewątpliwie niebezpiecznym. Jakkolwiek dobrze blondyn czuł się w siodle, szczerze wątpił, że byłby w stanie zapewnić bezpieczeństwo jednej, nie wspominając już o dwóch niesfornych szlachciankach...
"Oczywiście, lady Bulstrode. Co tylko zechcesz, lady Bulstrode" - przedrzeźniał się w myślach, wyklinając własną głupotę. Powinien był odmówić, póki miał ku temu okazję. Z drugiej jednak strony stosunki między nimi były już wystarczająco napięte i nie było potrzeby dodatkowo ich pogarszać.
— Shh, spokojnie — mruknął, gdy klacz, której dosiadał zgubiła krok i na znak protestu zabrodziła kopytem w wilgotnej ziemi.
Zwierzę zastrzygło nerwowo uszami, a Lorcan jedną dłonią spiął wodze nieco mocniej, by drugą sięgnąć i pogładzić konia po miękkiej szyi. Pokrzepiający gest załagodził sytuację, choć zwoje mięśni ukryte pod skórą i sierścią maści smoky cream pozostawały napięte.
Taką samą nerwowość zdawała się również objawiać Delaney, które chwilę później asekuracyjnie pochwyciła jego łokieć. Dotyk jej palców, doskonale wyczuwalny nawet przez materiał kurty, był nie tylko niespodziewany, ale także zaskakująco mocny. Carrow zerknął nań, wiedziony ciekawością i uniósł nieznacznie brwi. Cokolwiek chciał powiedzieć, zmełł myśl nim zamienił ją w słowa i uśmiechnął się kącikiem ust.
— Lady Bulstrode — mruknął zamiast tego, gdy cofnęła dłoń, ważąc, by zawrzeć w tym krótkim zdaniu odpowiednią ilość troski i zainteresowania.
Nie zdołał jednak dowiedzieć się, co w związku z tym incydentem ma do powiedzenia jego towarzyszka, gdyż ta - nie zważając na ryzyko - spięła konia i zerwała go do galopu.
Lorcan zacisnął usta, powstrzymując się od głośnego upomnienia i odprowadził kobietę podirytowanym wzrokiem do najbliższej linii drzew. Zaraz potem obejrzał się przez ramię, by skontrolować położenie drugiej szlachcianki, ale zdołał dostrzec jedynie rozmazaną smugę, kiedy Malodora wyminęła go z melodramatycznym okrzykiem i pognała za kuzynką.
Carrow zacisnął zęby i westchnął przeciągle, zaraz ponaglając własną klacz. Spuszczenie dam z zasięgu wzroku nie było dobrym pomysłem. Jeszcze tego tylko brakowało, by któraś z nich zagubiła się w gęstwinie i dołączyła do orszaku zjaw, których tak się obawiały.
— Proszę, lady Bulstrode! Lady Parkinson! — zawołał za nimi, nachylając się ku końskiemu łbowi, by zmniejszyć opór powietrza.
Zrównał się z prowodyrką tej zabawy bez większego problemu, ale zamiast ją zatrzymać - pozwolił jej jeszcze przez moment odgrywać rolę lisa, co rusz przeszywając wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu ewentualnych niebezpieczeństw.
Gość
Gość
Ferrels Wood
Szybka odpowiedź