Salon wróżbity
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon wróżbity
Gdzieś w zaułku odchodzącym od ulicy Pokątnej znajdują się ciemnozielone drzwi, nad którymi wisi szyld przedstawiający fioletowe oko. Po przekroczeniu progu na śmiałka, który to uczynił, czekają smugi różowego dymu, wśród których kryje się czarny kot. Krok za krokiem prowadzi cię on do pokoju, które w ciemności rozświetlanej słabym blaskiem zielonych i białych płomieni świec skrywają stolik ze szklaną kulą i siedzącego za nim wróżbitę. Stara, pomarszczona twarz starca wpatruje się w przybysza bladoniebieskimi tęczówkami oczu. Mężczyzna wykonuje ręką gest, zachęcający cię do spoczęciu na fotelu naprzeciw niego. Odważysz się?
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:25, w całości zmieniany 2 razy
Noc już dawno zapadła, lecz księżyc nie oświetlał im drogi. Ukryty za gęstymi chmurami skazywał całe miasto na mrok, który przy gęstym i dusznym powietrzu był bardziej uciążliwy niż zwykle. Drogę rozjaśniał im tylko skrzypiący, biały śnieg gęsto pokrywający ulice i chodniki. Wszystko wskazywało na to, że zima zadomowiła się u nich w pełni, pogoda nieco się unormowała, znowu było po prostu zimno i nieprzyjemnie. Przed chłodem chroniła go nienaturalnie wysoka temperatura ciała, a przed dreszczami wywołanmi podmuchami lodowatego wiatru ciepły, czarny płaszcz utkany z króliczej wełny. Zaraz gdy opuścili szpital Świętego Munga postawił wysoki kołnierz, który przysłonił mu kark, szyję i policzki, ręce wsunął w kieszenie, choć raczej z przyzwyczajenia. Temperatura na dworze niewiele różniła się od tej w prosektorium.
Cassandra im nie towarzyszyła, rozdzielili się od razu. W lecznicy czekał na nią wygłodniały troll i równie wygłodniałe dziecko, o ile wybudziło się ze swego długiego snu, jej asysta była niepotrzebna — nie powinien mieć problemu z dwójką nieco starszych dzieciaków, były już odchowane, choć o wiele mniej rozsądne, co udowodniła decyzja o ataku zamiast odwrocie, kiedy się spotkali; a przede wszystkim były posłuszne. Wykluczał ewentualne problemy. Zatrzymał się przed drzwiami salonu wróżbity, zapukał trzy razy i odczekał. Znał tego człowieka; czas pogorszył mu wzrok, choć jego błękitnookie spojrzenie wciąż wydawało się tak samo przeszywające. Nie pierwszy raz korzystał z tego miejsca, wiedział, że może się tu czuć jak u siebie. Nim minęła chwila wszedł do środka, a jego uszu dobiegło ciche kocie prychanie. Musiał siedzieć gdzieś w kącie, ale nie widział bydlaka. Poza nim wokół panował spokój i bezwzględna cisza. Poczekał, aż wejdą do środka i zamkną za sobą drzwi, a gdy tak się stało spowiła ich całkowita ciemność. Wrażliwy nos Mulcibera poczuł zapach dawno palonego kadzidła, ruszył w jego kierunku, przystając w połowie drogi, przy szafce, by odpalić świecę, która dopiero rozjaśniła mrok. Dopiero wtedy, na końcu pomieszczenia ujrzał starca, wróżbitę, który podpierając się ściany, w brunatnych, wypłowiałych łachach, stał w przejściu. Nie powiedział nic — ani jeden ani drugi, ale Ramsey nie ruszył się, póki nie odszedł, nie zaszył się gdzieś w swoim kącie.
— Siadać — rozkazał sucho, odpinając guziki płaszcza. Przełożył świecznik na stół, na którym leżała kryształowa kula i ułożone w równy stosik karty do tarota. Nie dotykał ich, przeusnął je w bok zaśniedziałym metalem, robiąc sobie więcej miejsca. Jako wróżbita, jasnowidz wiedział, że to jedna z tych rzeczy, których robić nie wolno — skażać kart obcą, nieczystą energią. Wbrew pozorom nie chodziło wcale o pecha. — Porozmawiamy teraz — obwieścił, choć było to zupełnie zbędne, wszak nie musiał im się z niczego tłumaczyć. Uznał to jednak za miły wstęp do czegoś większego. Zajął miejsca na krześle i uniósł wzrok na Alexandra, a potem Josephine.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Było zimno. Chłód przeszywał jej ciało, osłonięte zaledwie nieprzystosowanym do nocnych spacerów płaszczem, co prawda uzdrowicielska szata stanowiła dodatkową warstwę izolującą. Wbiła dłonie głębiej w kiszenie, nos chowając w wełniany szalik. Szczęśliwie Alexander miał na dość rozwagi, by przywołać ich rzeczy z trzeciego piętra Munga. Szła więc, krok za krokiem, każdym wymagającym coraz to więcej silnej woli, by brnąć dalej przed siebie zaśnieżonymi chodnikami. Oczywiście, starała się osłonić przed lodowatym wiatrem, co więcej, zaraz po wyjściu pozwoliła Alexandrowi na magiczne podwyższenie temperatury jej ciała, jednak i tak nieustanie wstrząsały nią dreszcze. Cudowny czerwiec, nie ma co! Zima w środku lata. Wiele by dała, byleby tylko szybko znaleźć się w zamkniętym pomieszczeniu. Nie musiało być nawet ciepłe! W pełni zadowoliłaby się czterema ścianami i trupami w chłodni. Oj tak, mogliby wrócić do prosektorium, tam choć zimno, schroniliby się przed lodowatym wiatrem. Zimno uznawała za jedne z najdotkliwszych tortur, głęboko wdzierających się przez mięśnie aż do duszy. Bez słowa szła za śladami prowadzącego mężczyzny, podświadomie czując, że próba narzekania byłaby bardzo złym pomysłem, równie złym, co cała wyprawa do prosektorium. Nie potrafiła jednak stwierdzić, dlaczego. Zimno przeszywało każdą komórkę jej ciała i to może dlatego nie potrafiła skoncentrować się na niczym innym, jednak część jej umysłu zdawała się jakby potraktowana confundusem.
Pokątna nie znajdowała się tak daleko od Munga, nie na tyle by nabawiła się hipotermii, chociaż pod wpływem zimna czuła się jeszcze bardziej osłabiona niż przed ich małym, zimowym spacerkiem. Przez całą drogę pozwoliła Alexandrowi, by ją ciasno obejmował, tym samym redukując wychłodzenie ich ciał; dopiero wspinając się po kilku schodach, prowadzących do nieznanego jej budynku, uwolniła się z jego uścisku. Z westchnieniem ulgi wkroczyła do środka. Pomieszczenie było ciepłe, z wdzięcznością przywitała ogień trzaskający w kominku - może dzięki niemu uda się jej odtajać jej zmrożone ciało niczym zaklęciem Caeruleusio. Opadła na wolny fotel, nie rozpinając płaszcza. Dotarła do końca po to by... rozmawiać? Czuła się zmęczona, tylko uporczywe zimno nie pozwalało jej ulec osłabieniu. Naprawdę nie miała już ochoty na rozmowy, ani tym bardziej więcej nocnych spacerów, siecią fiu przeniosłaby się do domu; jej spojrzenie wędrowało tęsknie w kierunku trzaskającego ognia. - O czym chcesz rozmawiać? - zapytała trochę może zbyt butnie, by mogło być to uznane za grzeczne. Sięgnęła za pazuchę płaszcza, szukając różdżki. Bezskutecznie. Niech to psidwak pogryzie, gdzież ona ją podziała?! Jedna z poduszek nadałaby się idealnie do transmutacji w gruby koc. Spojrzała jeszcze raz na towarzyszącego im mężczyznę, napotykając jego zimne oczy. Nie potrafiła przypisać mu żadnej znanej sobie tożsamości. Kimże, na Merlina, jesteś i co z tobą robię? Pytania kotłowały jej się w głowie, a spojrzenie coraz to częściej uciekało w kierunku kominka. Niewiele wystarczyło, by do niego się dostać... By się stąd wydostać. Choć czuła, że to ważne, wciąż nie potrafiła stwierdzić, dlaczego.
| rzut na złamanie imperiusa (wciąż można?)
Pokątna nie znajdowała się tak daleko od Munga, nie na tyle by nabawiła się hipotermii, chociaż pod wpływem zimna czuła się jeszcze bardziej osłabiona niż przed ich małym, zimowym spacerkiem. Przez całą drogę pozwoliła Alexandrowi, by ją ciasno obejmował, tym samym redukując wychłodzenie ich ciał; dopiero wspinając się po kilku schodach, prowadzących do nieznanego jej budynku, uwolniła się z jego uścisku. Z westchnieniem ulgi wkroczyła do środka. Pomieszczenie było ciepłe, z wdzięcznością przywitała ogień trzaskający w kominku - może dzięki niemu uda się jej odtajać jej zmrożone ciało niczym zaklęciem Caeruleusio. Opadła na wolny fotel, nie rozpinając płaszcza. Dotarła do końca po to by... rozmawiać? Czuła się zmęczona, tylko uporczywe zimno nie pozwalało jej ulec osłabieniu. Naprawdę nie miała już ochoty na rozmowy, ani tym bardziej więcej nocnych spacerów, siecią fiu przeniosłaby się do domu; jej spojrzenie wędrowało tęsknie w kierunku trzaskającego ognia. - O czym chcesz rozmawiać? - zapytała trochę może zbyt butnie, by mogło być to uznane za grzeczne. Sięgnęła za pazuchę płaszcza, szukając różdżki. Bezskutecznie. Niech to psidwak pogryzie, gdzież ona ją podziała?! Jedna z poduszek nadałaby się idealnie do transmutacji w gruby koc. Spojrzała jeszcze raz na towarzyszącego im mężczyznę, napotykając jego zimne oczy. Nie potrafiła przypisać mu żadnej znanej sobie tożsamości. Kimże, na Merlina, jesteś i co z tobą robię? Pytania kotłowały jej się w głowie, a spojrzenie coraz to częściej uciekało w kierunku kominka. Niewiele wystarczyło, by do niego się dostać... By się stąd wydostać. Choć czuła, że to ważne, wciąż nie potrafiła stwierdzić, dlaczego.
| rzut na złamanie imperiusa (wciąż można?)
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Josephine Fenwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Wszystko zlewało się ze sobą w jedną bliżej nieokreśloną, nieostrą całość. Wejście do prosektorium, potyczka, prześlizgnięcie się korytarzami Munga - czy to wszystko aby na pewno miało miejsce? Musiało, bowiem pamiętałem jak w pewnej chwili przywołałem do siebie okrycia wierzchnie moje i Josephine, które teraz mieliśmy na sobie. Miałem awersję do chłodu, jawną i pielęgnowaną od dawien dawna, toteż wyjście na mroźne, nocne powietrze nie było dla mnie przyjemnym doznaniem. Zaraz poczerwieniał mi od mrozu czubek nosa, niczym u rasowego pijaczyny. Albo renifera Randolfa, o którym po sankach opowiadała mi Miriam. Choć pozbycie się szalika byłoby normalnie ostatnią rzeczą, na jaką w takiej sytuacji miałbym ochotę, zdjąłem z szyi ten pomarańczowy kawałek materiału i owinąłem nim dodatkowo szczękającą zębami Jo. Co dwa szaliki to w końcu nie jeden. Ledwo uszliśmy parę kroków od budynku szpitala zdecydowałem się na jeszcze jeden śmiały krok, przyciągając Josie do siebie i trzymając ją blisko, zmniejszając przy pomocy mojego własnego ciała powierzchnię drobnej sylwetki panny Fenwick, która wystawiona była na działanie chłodu.
Nie zauważyłem nawet chwili, w której towarzysząca Mulciberowi kobieta rozmyła się w mroku londyńskich uliczek, pozostawiając nas jedynie w towarzystwie Ramseya. Gdzie nas prowadził? Przycisnąłem Josephine mocniej do siebie, jakby to miało przegonić moje wszystkie obawy - notabene tak było, skupiając się na tym by nie wpakować jej w jeszcze większe tarapaty mój umysł jakby zyskał na chwilę większą jasność. Zimno, zimno. Zamrugałem kilkukrotnie, szybko, tak jakbym został nagle wystawiony na ostre światło mimo że właśnie wchodziliśmy do jakiegoś budynku. To przez to, że Josie zniknęła z moich objęć. Omiotły mnie blaknące w powietrzu zapachy kadzidła, różowawe kłęby dymu i wreszcie - ciepło. Atmosfera była usypiająca, zachęcająca do tego by się poddać i osunąć w słodkie chwile zapomnienia. Ja jednak wiedziałem, że chcę pamiętać. Siadając tuż obok panny Fenwick wziąłem głęboki wdech i wbiłem spojrzenie gdzieś w bok, w ścianę. Nie musiałem odpowiadać Mulciberowi, przecież sam zaraz powie, o co mu chodzi. Musiałem za to skupić się na tej chwili jasności, uczepić się jej usilnie palcami i nie puszczać. Serce waliło mi jak oszalałe, przejęte trwogą, co będzie dalej. Nie wiedziałem co mogę innego zrobić, gorączkowa gonitwa myśli w mojej głowie różniła się teraz od stanu z prosektorium, kiedy decyzje przychodziły mi szybko i łatwo. Dotarliśmy już do miejsca, do którego dotrzeć mieliśmy - a sądząc po wystroju musiał być to jakiś salon wróżbiarski - i nie wiedziałem, co dalej. Rozmawiać, ale o czym?
Czułem, jak mój umysł powoli zaczyna znów zwalniać, uspokojony obecnością Josephine przy moim boku. Była cała, ale... ale czy powinienem z tego powodu być spokojny? Wciąż wpatrywałem się w jeden punkt, w oczekiwaniu na to, co padnie z ust mężczyzny; a może na to, co zadzieje się w mojej głowie?
| rzut na przełamanie Imperio
Nie zauważyłem nawet chwili, w której towarzysząca Mulciberowi kobieta rozmyła się w mroku londyńskich uliczek, pozostawiając nas jedynie w towarzystwie Ramseya. Gdzie nas prowadził? Przycisnąłem Josephine mocniej do siebie, jakby to miało przegonić moje wszystkie obawy - notabene tak było, skupiając się na tym by nie wpakować jej w jeszcze większe tarapaty mój umysł jakby zyskał na chwilę większą jasność. Zimno, zimno. Zamrugałem kilkukrotnie, szybko, tak jakbym został nagle wystawiony na ostre światło mimo że właśnie wchodziliśmy do jakiegoś budynku. To przez to, że Josie zniknęła z moich objęć. Omiotły mnie blaknące w powietrzu zapachy kadzidła, różowawe kłęby dymu i wreszcie - ciepło. Atmosfera była usypiająca, zachęcająca do tego by się poddać i osunąć w słodkie chwile zapomnienia. Ja jednak wiedziałem, że chcę pamiętać. Siadając tuż obok panny Fenwick wziąłem głęboki wdech i wbiłem spojrzenie gdzieś w bok, w ścianę. Nie musiałem odpowiadać Mulciberowi, przecież sam zaraz powie, o co mu chodzi. Musiałem za to skupić się na tej chwili jasności, uczepić się jej usilnie palcami i nie puszczać. Serce waliło mi jak oszalałe, przejęte trwogą, co będzie dalej. Nie wiedziałem co mogę innego zrobić, gorączkowa gonitwa myśli w mojej głowie różniła się teraz od stanu z prosektorium, kiedy decyzje przychodziły mi szybko i łatwo. Dotarliśmy już do miejsca, do którego dotrzeć mieliśmy - a sądząc po wystroju musiał być to jakiś salon wróżbiarski - i nie wiedziałem, co dalej. Rozmawiać, ale o czym?
Czułem, jak mój umysł powoli zaczyna znów zwalniać, uspokojony obecnością Josephine przy moim boku. Była cała, ale... ale czy powinienem z tego powodu być spokojny? Wciąż wpatrywałem się w jeden punkt, w oczekiwaniu na to, co padnie z ust mężczyzny; a może na to, co zadzieje się w mojej głowie?
| rzut na przełamanie Imperio
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Ich widok był bardziej niż rozkoszny — dwie wtulone w siebie sylwetki ofiar niewybaczalnej klątwy, która sprawiła, że posłusznie, niczym zagubione szczeniaki za ojcem wędrowali aż do domu zaprzyjaźnionego wróżbity. Nawet nie zdawali sobie sprawy, jak te drobne gesty, ukradkowe spojrzenia, czułe i troskliwe reakcje są cenne dla wroga, jak silnym informacyjnie ładunkiem go uraczają, budując — a raczej sądząc, że budują w ten sposób siłę i odwagę w samych sobie. Nie było już miejsca ani na strach, ani wątpliwości, jedynie bezgraniczne posłuszeństwo. Nie okazywał tego, lecz poczucie kontroli nad tymi istotami wzmacniało go, budowało wizerunek samego siebie, napawało go zadowoleniem. Władza — miał ją w tej chwili, realną i zupełnie namacalną — nie niosła ze sobą na ten moment żadnych profitów, jeszcze nie przenosiła gór i nie zawracała nurtu rzeki. To posłuszeństwo budziło w nim skąpe poczucie tryumfu, nie rozbudzające radości i euforii, nie osadzające go na laurach, lecz zaspokajające jego ego. Sama świadomość, że mógł zrobić z nimi co tylko chciał, w najbardziej idiotyczny i banalny sposób pozbawić ich życia była satysfakcjonująca. A strach i śmierć podniecały go bardziej niż cokolwiek inne; dążenie do zaspokojenia odczuwanego głodu i odzywającej się potrzeby warunkowało wiele z jego działań.
Zapach kadzidła uspokajał — działał na niego tak samo, jak na nich, choć on sam był do niego przyzwyczajony. Potrafił rozpoznać w nim jałowiec i szałwię i coś, czego nazwy nie potrafił przywołać przez wzgląd na nikłą wiedzę o roślinach, wrażliwy nos wyczuł też ladanum i cybet. Aromat otulał ich, wnikał we włosy, ubrania, zastępując surowy, szpitalny odór medykamentów, którym przesiąkli w prosektorium. Stojący na stole pomiędzy nimi świecznik równomiernie oświetlał ich twarze. Przyglądał im się w milczeniu przez chwilę, zwlekając z odpowiedzią na pytanie.
— O was, o mnie, o tym co się stało — wyjaśnił w końcu, pochylając się do przodu. Ułożył przedramiona równo z brzegiem stolika i wsparł się nimi o blat, odciążając plecy. — Zrobiliście na mnie piorunujące wrażenie swoim przybyciem.— Choć wyraz twarzy przez dłuższą chwilę pozostawał niezmienny, w głosie rozbrzmiała kpina zmieszana z podziwem. Gdyby miejsce sprzyjało konwersacjom, odbyliby tę rozmowę już tam, w szpitalu. — Jestem ciekaw z kim mam do czynienia. Alexander Selwyn — podjął, spoglądając na młodego mężczyznę. — Młody uzdrowiciel, stażysta — poprawił się szybko, marszcząc brwi. — Przypomnij mi, kiedy masz egzamin? Muszę trzymać za ciebie kciuki. Wiele teraz ode mnie zależy. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o tobie. Kim jesteś, jaki jesteś... Co umiesz, co lubisz i czego nie. Wyobraź sobie, że atmosfera nam sprzyja, jest miło, a ty chcesz mi się pokazać z jak najlepszej strony. Przedstaw mi swoją postać, Alexandrze.
Był miły, potrafił być, nawet uśmiechał się życzliwie. Nie było powodu do złości ani agresji względem siebie, toczyli miłą rozmowę. Brakowało im tylko gorącej herbaty, ale nie miał na nią ochoty, a brak wrażliwości nie pozwolił mu dostrzec, że dziewczyna drży z zimna.
— Josephine.— Przeniósł na nią powoli wzrok.— Josephine Fenwick. Niewiele mi to mówi, powinienem znać to nazwisko? — Skrzywił się lekko i przechylił głowę, zerkając na nią podejrzliwie. — Kim jesteś i czym się na co dzień zajmujesz? Kim są twoi rodzicie? Nie zerkaj na kominek, nigdzie się nie wybierasz na razie.
Zapach kadzidła uspokajał — działał na niego tak samo, jak na nich, choć on sam był do niego przyzwyczajony. Potrafił rozpoznać w nim jałowiec i szałwię i coś, czego nazwy nie potrafił przywołać przez wzgląd na nikłą wiedzę o roślinach, wrażliwy nos wyczuł też ladanum i cybet. Aromat otulał ich, wnikał we włosy, ubrania, zastępując surowy, szpitalny odór medykamentów, którym przesiąkli w prosektorium. Stojący na stole pomiędzy nimi świecznik równomiernie oświetlał ich twarze. Przyglądał im się w milczeniu przez chwilę, zwlekając z odpowiedzią na pytanie.
— O was, o mnie, o tym co się stało — wyjaśnił w końcu, pochylając się do przodu. Ułożył przedramiona równo z brzegiem stolika i wsparł się nimi o blat, odciążając plecy. — Zrobiliście na mnie piorunujące wrażenie swoim przybyciem.— Choć wyraz twarzy przez dłuższą chwilę pozostawał niezmienny, w głosie rozbrzmiała kpina zmieszana z podziwem. Gdyby miejsce sprzyjało konwersacjom, odbyliby tę rozmowę już tam, w szpitalu. — Jestem ciekaw z kim mam do czynienia. Alexander Selwyn — podjął, spoglądając na młodego mężczyznę. — Młody uzdrowiciel, stażysta — poprawił się szybko, marszcząc brwi. — Przypomnij mi, kiedy masz egzamin? Muszę trzymać za ciebie kciuki. Wiele teraz ode mnie zależy. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o tobie. Kim jesteś, jaki jesteś... Co umiesz, co lubisz i czego nie. Wyobraź sobie, że atmosfera nam sprzyja, jest miło, a ty chcesz mi się pokazać z jak najlepszej strony. Przedstaw mi swoją postać, Alexandrze.
Był miły, potrafił być, nawet uśmiechał się życzliwie. Nie było powodu do złości ani agresji względem siebie, toczyli miłą rozmowę. Brakowało im tylko gorącej herbaty, ale nie miał na nią ochoty, a brak wrażliwości nie pozwolił mu dostrzec, że dziewczyna drży z zimna.
— Josephine.— Przeniósł na nią powoli wzrok.— Josephine Fenwick. Niewiele mi to mówi, powinienem znać to nazwisko? — Skrzywił się lekko i przechylił głowę, zerkając na nią podejrzliwie. — Kim jesteś i czym się na co dzień zajmujesz? Kim są twoi rodzicie? Nie zerkaj na kominek, nigdzie się nie wybierasz na razie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie unosiłem wzroku, nie poruszałem się - jedynie ruchy żeber unoszących się w oddechu świadczyły o tym, że na moim miejscu zamiast posągu znajduje się żywy człowiek. Wpadałem w jakiś stan otępienia, zapach kadzidła wygładzał me myśli i powstrzymywał przed analizowaniem sytuacji. Przewróciłem oczami na lekko butny to Josephine, nie rozumiejąc, po co jeszcze próbuje jakoś walczyć z sytuacją. Siedzieliśmy tu w trójkę i będziemy siedzieć, dopóki Mulciber nie osiągnie swojego celu. To było jasne.
- Jak będziesz współpracować to szybciej stąd wyjdziemy, Jo - powiedziałem cicho, nadal nie podnosząc wzroku z blatu stołu. Tak, przegraliśmy, tak, daliśmy marny popis walki w prosektorium - a Ramsey jeszcze bardziej rozsmarowywał mi to na twarzy. Zaczynałem się irytować, moja męska duma była przecież na miejscu i bynajmniej nie była zadowolona, że ktoś jej w taki sposób uwłacza. Trzymałem jednak gębę na kłódkę, oddychając powoli i starając przekonać samego siebie, ze w aktualnej sytuacji lepiej będzie nam lepiej jeżeli moja duma będzie się pieklić w ukryciu.
Gdy Mulciber wypowiedział moje imię uniosłem w końcu wzrok, patrząc się na mężczyznę do którego czułem szczerą niechęć. Teraz jednak rzeczywiście zbyt wiele od niego zależało, żebym nie miał podporządkować się jego prośbie. To było najbardziej logicznym i korzystnym posunięciem - nie tylko dla mnie, ale również dla Josephine. Musiałem w końcu cały czas dbać o to, żeby wyszła z tej sytuacji cała.
- Łatwiej będzie mi się skupić na mówieniu, kiedy Jo przestanie się trząść. Nie znaazłby się w tym przybytku jakiś koc? - powiedziałem, zdejmując z siebie płaszcz i zarzucając go na ramiona siedzącej obok dziewczyny. Musiało wystarczyć chociaż to. - Egzaminy mam czwartego lipca - powiedziałem, bacznie obserwując Mulcibera. - Moje nazwisko mówi już samo za siebie, doskonale wyjaśniając kim jestem. Kolejne szlacheckie dziecko odesłane na nauki do Francji. Bywam w gorącej wodzie kąpany i nerwowy, ale umiem to kontrolować. W pewnych granicach, oczywiście, każdemu kiedyś kończy się cierpliwość - odpowiedziałem z lekkim przekąsem, nadal nie spuszczając z niego wzroku. Kadzidło coraz bardziej zaczynało mi chyba mącić w głowie, ponieważ powoli zaczynałem się odstresowywać - opadłem głębiej w siedzisko kanapy, a z mojego wzroku jęła znikać buta. - Odebrałem standardowe szlacheckie wychowanie, języki, etykieta, jeździectwo. Jestem metamorfomagiem, więc pobierałem z tego faktu również wykształcenie aktorskie. Idzie w parze ze skłonnościami mojej rodziny do kłamstwa - wzruszyłem ramionami, mając ten fakt za oczywisty. - Praktykowałem u Samaela Avery'ego, dopóki się nie zabił w kwietniu. Interesuję się ludzkim umysłem i chciałbym pomagać ludziom, którzy walczą sami ze swoją głową. Dlatego zdecydowałem się opanować sztukę legilimencji, aby odzyskiwać utracone wspomnienia - wyjaśniłem, po czym westchnąłem. Zawieranie znajomości było męczące. - Wymienienie wszystkiego co lubię a czego nie zajęłoby całą noc, więc skrócę to najbardziej, jak to tylko możliwe. Lubię czytać, z pasją gram na fortepianie, lubię się pojedynkować i jestem w tym chyba nawet całkiem dobry; lubię albo też raczej kocham moją pracę. Jestem amatorem teatru. Lubię wymykać się do mugolskiej części Londynu pod cudzą twarzą. Nie przepadam za to za chamami pokroju Magnusa Rowle'a - skończyłem, krzywiąc się na końcu przy wymawianiu nazwiska arystokraty. Moja niechęć do jego osoby była widoczna jak na dłoni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Jak będziesz współpracować to szybciej stąd wyjdziemy, Jo - powiedziałem cicho, nadal nie podnosząc wzroku z blatu stołu. Tak, przegraliśmy, tak, daliśmy marny popis walki w prosektorium - a Ramsey jeszcze bardziej rozsmarowywał mi to na twarzy. Zaczynałem się irytować, moja męska duma była przecież na miejscu i bynajmniej nie była zadowolona, że ktoś jej w taki sposób uwłacza. Trzymałem jednak gębę na kłódkę, oddychając powoli i starając przekonać samego siebie, ze w aktualnej sytuacji lepiej będzie nam lepiej jeżeli moja duma będzie się pieklić w ukryciu.
Gdy Mulciber wypowiedział moje imię uniosłem w końcu wzrok, patrząc się na mężczyznę do którego czułem szczerą niechęć. Teraz jednak rzeczywiście zbyt wiele od niego zależało, żebym nie miał podporządkować się jego prośbie. To było najbardziej logicznym i korzystnym posunięciem - nie tylko dla mnie, ale również dla Josephine. Musiałem w końcu cały czas dbać o to, żeby wyszła z tej sytuacji cała.
- Łatwiej będzie mi się skupić na mówieniu, kiedy Jo przestanie się trząść. Nie znaazłby się w tym przybytku jakiś koc? - powiedziałem, zdejmując z siebie płaszcz i zarzucając go na ramiona siedzącej obok dziewczyny. Musiało wystarczyć chociaż to. - Egzaminy mam czwartego lipca - powiedziałem, bacznie obserwując Mulcibera. - Moje nazwisko mówi już samo za siebie, doskonale wyjaśniając kim jestem. Kolejne szlacheckie dziecko odesłane na nauki do Francji. Bywam w gorącej wodzie kąpany i nerwowy, ale umiem to kontrolować. W pewnych granicach, oczywiście, każdemu kiedyś kończy się cierpliwość - odpowiedziałem z lekkim przekąsem, nadal nie spuszczając z niego wzroku. Kadzidło coraz bardziej zaczynało mi chyba mącić w głowie, ponieważ powoli zaczynałem się odstresowywać - opadłem głębiej w siedzisko kanapy, a z mojego wzroku jęła znikać buta. - Odebrałem standardowe szlacheckie wychowanie, języki, etykieta, jeździectwo. Jestem metamorfomagiem, więc pobierałem z tego faktu również wykształcenie aktorskie. Idzie w parze ze skłonnościami mojej rodziny do kłamstwa - wzruszyłem ramionami, mając ten fakt za oczywisty. - Praktykowałem u Samaela Avery'ego, dopóki się nie zabił w kwietniu. Interesuję się ludzkim umysłem i chciałbym pomagać ludziom, którzy walczą sami ze swoją głową. Dlatego zdecydowałem się opanować sztukę legilimencji, aby odzyskiwać utracone wspomnienia - wyjaśniłem, po czym westchnąłem. Zawieranie znajomości było męczące. - Wymienienie wszystkiego co lubię a czego nie zajęłoby całą noc, więc skrócę to najbardziej, jak to tylko możliwe. Lubię czytać, z pasją gram na fortepianie, lubię się pojedynkować i jestem w tym chyba nawet całkiem dobry; lubię albo też raczej kocham moją pracę. Jestem amatorem teatru. Lubię wymykać się do mugolskiej części Londynu pod cudzą twarzą. Nie przepadam za to za chamami pokroju Magnusa Rowle'a - skończyłem, krzywiąc się na końcu przy wymawianiu nazwiska arystokraty. Moja niechęć do jego osoby była widoczna jak na dłoni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nawet potraktowanie niewybaczalną klątwą nie mogło przytemperować jej waleczności – wręcz przeciwnie, bardziej ją nasiliło. Gdy ciemną nocą starali się przemknąć zaśnieżonymi ulicami, jej świadomość chciała odciąć się od bólu i krzyku, który wstrząsnął jej ciałem i umysłem w prosektorium. Inaczej rozpadłaby się na kawałki, pogrążyłaby się w szoku i przerażeniu, a podążenie za własnym oprawcą graniczyłoby z niemożliwością. Teraz pomału wszystko do niej docierało ze zdwojoną siłą. Wpakowali się w bardzo głębokie bagno, Alexander nie musiał jej sprowadzać do parteru, doskonale wiedziała, że ich sytuacja jest co najmniej patowa. Pozwoliła mu opowiadać o sobie, zdradzać fakty, niektóre niepozorne, niektóre znów mogące zostać wykorzystane przeciwko niemu. Dzięki temu miała chociaż kilka chwil spokoju, by wymyślić jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji… Jednak jak na złość nie doznała żadnego błyskotliwego natchnienia poza kominkiem, który był tak niedaleko, a jednocześnie całkowicie poza jej zasięgiem. Jeśli On twierdził, że nigdzie się nie wybiera, nawet nie próbowała podnieść się z fotela, nieważne jak wiele od tego by zależało.
Straciła swoją wolną wolę, musiała mu być całkowicie posłuszna. Musiała mu powiedzieć o sobie, o swoich rodzicach… Skrępował jej wolną wolę, jednak nie miał wpływu na jej temperament i nienawiść, która zapłonęła w jej żyłach tylko dlatego, że mężczyzna zgłębiał tajniki czarnej magii i wykorzystywał ją w walce. Pogarda była widoczna w jej postawie, w oczach, a Selwyn lepiej niech jej nie ucisza. Gdyby tylko mogła, rzuciłaby się na mężczyznę, byleby tylko zadać mu choć odrobinę bólu – czyn heroiczny, lecz niezwykle głupi, nie miała różdżki, w walce wręcz też nie miała zbyt wielkich szans. Zamiast się rzucać, siedziała posłusznie i opowiedziała o sobie, chociaż jej głos wręcz ociekał jadem: - Josephine Noelle Fenwick, córka Victora i Amelii Fenwick, z domu Abbott. Obydwoje nie żyją, więc nie powinieneś zaprzątać sobie nimi głowy – przedstawiła się pokrótce, dzieląc się najważniejszymi faktami, bez zbytecznych szczegółów – chciał wiedzieć o jej rodzicach, więc istnienie Jamiego śmiało mogła zostawić dla siebie. - Urodziłam się w 1934 roku, z zakresu nauk magicznych edukowałam się w Hogwarcie, szkołę ukończyłam, dostałam się na staż w Ministerstwie Magii w departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, który przerwałam, by zająć się czymś ważniejszym… - przerwała na chwilę, zdradzanie jej zawodu mogło okazać się niebezpieczne, jednak nie miała możliwości, by zataić ten fakt. Obecnie uczę się, jak skutecznie uganiać się za takimi szumowinami jak ty, czemu poświęcam większość swojego czasu – oj, jak bardzo chciała mu to powiedzieć, by wiedział, jak bardzo nim gardzi. Jednak coś ją powstrzymało, może to wspomnienie błagalnego tonu Alexandra... Dlatego nie rzuciła mu się do oczu, nawet powstrzymała się przed pyskowaniem, odetchnęła głęboko i podjęła przerwany wątek: - Od czasu do czasu maluję, w przerwach między szkoleniem aurorskim - zakończyła obojętnie, choć pod wyważonymi słowami czaiła się żądza krwi. Nie wiedziała, z kim ma doczyniennia – najwyraźniej Alexander znał mężczyznę; dla niej wystarczało, że znał czarną magię, że z dużym prawdopodobieństwem popierał Grindewalda… Wobec tego był współodpowiedzialny za całe zło, które zakłóciło spokojny bieg jej życia.
Straciła swoją wolną wolę, musiała mu być całkowicie posłuszna. Musiała mu powiedzieć o sobie, o swoich rodzicach… Skrępował jej wolną wolę, jednak nie miał wpływu na jej temperament i nienawiść, która zapłonęła w jej żyłach tylko dlatego, że mężczyzna zgłębiał tajniki czarnej magii i wykorzystywał ją w walce. Pogarda była widoczna w jej postawie, w oczach, a Selwyn lepiej niech jej nie ucisza. Gdyby tylko mogła, rzuciłaby się na mężczyznę, byleby tylko zadać mu choć odrobinę bólu – czyn heroiczny, lecz niezwykle głupi, nie miała różdżki, w walce wręcz też nie miała zbyt wielkich szans. Zamiast się rzucać, siedziała posłusznie i opowiedziała o sobie, chociaż jej głos wręcz ociekał jadem: - Josephine Noelle Fenwick, córka Victora i Amelii Fenwick, z domu Abbott. Obydwoje nie żyją, więc nie powinieneś zaprzątać sobie nimi głowy – przedstawiła się pokrótce, dzieląc się najważniejszymi faktami, bez zbytecznych szczegółów – chciał wiedzieć o jej rodzicach, więc istnienie Jamiego śmiało mogła zostawić dla siebie. - Urodziłam się w 1934 roku, z zakresu nauk magicznych edukowałam się w Hogwarcie, szkołę ukończyłam, dostałam się na staż w Ministerstwie Magii w departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, który przerwałam, by zająć się czymś ważniejszym… - przerwała na chwilę, zdradzanie jej zawodu mogło okazać się niebezpieczne, jednak nie miała możliwości, by zataić ten fakt. Obecnie uczę się, jak skutecznie uganiać się za takimi szumowinami jak ty, czemu poświęcam większość swojego czasu – oj, jak bardzo chciała mu to powiedzieć, by wiedział, jak bardzo nim gardzi. Jednak coś ją powstrzymało, może to wspomnienie błagalnego tonu Alexandra... Dlatego nie rzuciła mu się do oczu, nawet powstrzymała się przed pyskowaniem, odetchnęła głęboko i podjęła przerwany wątek: - Od czasu do czasu maluję, w przerwach między szkoleniem aurorskim - zakończyła obojętnie, choć pod wyważonymi słowami czaiła się żądza krwi. Nie wiedziała, z kim ma doczyniennia – najwyraźniej Alexander znał mężczyznę; dla niej wystarczało, że znał czarną magię, że z dużym prawdopodobieństwem popierał Grindewalda… Wobec tego był współodpowiedzialny za całe zło, które zakłóciło spokojny bieg jej życia.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nagły przebłysk inteligencji Alexandra go zdumiał. Do tej pory nie wykazał jej zbyt wiele, odważnie rzucając się w wir walki. Może nie wiedział, co mu grozi, a może wynikało to ze strachu, który nim zawładnął widząc obcych w miejscu, do którego zmierzali, a może — teraz, patrząc na tą niebywałą troskę w jego oczach — chciał się popisać przed panną, której serce próbował zdobyć. Cokolwiek nim kierowało jego los spoczywał w rękach Mulcibera. Nie potrafił się postawić na jego miejscu, wyobrazić sobie sytuacji, w jakiej się znalazł, ta ułomność towarzyszyła mu już od dziecka. Wiedział za to, że nikt by mu nie pozazdrościł. I to cieszyło go niezmiernie.
Odjął błyszczące spojrzenie od młodego uzdrowiciela i przeniósł je na butną dziewuchę.
— Ma rację — potwierdził łagodnym tonem, nie powstrzymując ust przed wygięciem się w zadowolonym uśmiechu. Zupełnie jak w szkole, na dywaniku u dyrektora — przyznanie się do wszystkich win miało rozwiązać całą sprawę w miarę szybko. Był zadowolony, że Alexander przejął inicjatywę i postanowił zająć się swoją przyjaciółką, zachęcić ją do współpracy choć to nie było potrzebne. Całe to spotkanie nabierało przyjaznego wydźwięku, mogło być jeszcze miło i sympatycznie.
Choć nie zamierzał ich wypuszczać ani szybko, ani łatwo. Tego nie musieli jednak wiedzieć.
Wzniósł rękę, pozostawiając ją wspartą łokciem o stół, a na rozpostartej dłoni ułożył brodę, z teatralnym zaciekawieniem wysłuchując roszczeń Selwyna. Miał prawo narzekać na warunki, pewnie jako arystokrata miał wszystko posunięte pod sam nos. Westchnął cicho, niechętnie zmieniając pozycję.
— Jest dość późno, gdyby mój przyjaciel wiedział, że będzie miał gości na pewno przygotowałby gorący gulasz, podałby skrzacie wino i wyłożył poduszki kaszmirem, aby było wam wygodniej. Koc, mamy jakiś koc? — spytał sam siebie, a może wróżbitę, który wcześniej usunął się w cień, lecz nikt mu nie odpowiedział. Klasnął w dłonie dwukrotnie, jakby przywoływał służkę lub skrzata, ale i tym razem jego wezwanie spotkało się z ciszą. — Najwyraźniej wszyscy już poszli spać. Ale możesz ją ogrzać inaczej, Alexandrze. Wiesz jak się rozgrzewa kobietę?— Uniósł brwi, poważniejąc. — No dalej, spróbuj. Nie krępuj się, nikomu nie powiem.
Niewiele potrzeba, by zachęcić Mulcibera do działania, a Selwyn wyrażał wyjątkowo dużo chęci do współpracy. Wystarczyło słowo, by zmienić je w pomysł, a pomysł w plan, z którego realizacją żadne z tej dwójki nie powinno mieć żadnego problemu. Kiedy mówił, a mówił sporo i bez zająknięcia, przyglądał mu się bez cienia emocji, tak długo, aż nie wspomniał o dwóch niebywałych umiejętnościach. Odchylił się do tyłu, opierając wygodnie i sięgnął do kieszeni, by wydobyć z niej papierową torebkę pełną cytrynowych landrynek. Niebezpiecznie jest mieć metamorfomaga po przeciwnej stronie. Niewiele jednak wiedział o tym, czym była ta strona, z czym właściwie walczył. Legilimencja zaś — niebywałe. Mógłby tego użyć na nim i wydobyć z jego głowy wszystko, co tylko by chciał. Nie podobała mu się ta wizja. Przeniósł cukierka z preawej strony na lewą, pogrążając się w przedłużającym milczeniu. Kwestie charakterologiczne były przydatne, lecz nie tak jak wiedza o tym, co potrafił Selwyn. Taki Selwyn. Nie miał nawet ukończonych dwudziestu pięciu lat, cóż mógł wiedzieć o magii, prawdziwej magii. To rzutowało jednak na przyszłość, a póki Selwynowie opowiadali się po stronie mugoli mogło to prowadzić tylko w jedną stronę.
— Avery — wspomniał śmierciożercę z ciężkim westchnieniem. Nie komentując jednak dalszej części jego wypowiedzi. Wymienienie Magnusa skwitował subtelnym uśmiechem, nie zdradzającym jednak zbyt wiele. Nie zamierzał rozprawiać z Selwynem ani o przedstawicielach arystokracji, którą znał, ani o istotności czystej krwi w świecie czarodziejów. Przynajmniej na razie.
— Tak, rzeczywiście, w pojedynkach jesteś całkiem niezły — mruknął, od razu przechodząc do swoich pytań. — Znacie kobietę, którą widzieliście w prosektorium?— spytał, przesuwając opuszkiem palca wskazującego po brodzie w głębokim zastanowieniu. — Dlaczego nas zaatakowaliście? Spotkaliśmy się już — przypomniał Selwynowi, zatrzymując na nim wzrok. Nie dawała mu spokoju jego reakcja, kiedy ich wzrok się spotkał w prosektorium. Choć w jego świecie to było naturalnym odruchem, świat arystokraty, uzdrowiciela i Selwyna powinien wyglądać zupełnie inaczej, a atak niepoprzedzony słowem ani ostrzeżeniem kompletnie do niego nie pasował. Wyglądał na zdeterminowanego i pewnego siebie w swoich poczynaniach, zupełnie tak jakby miał powód, by go zaatakować, unieszkodliwić, choć kiedy wtargnęli do podziemi Munga nie mogli widzieć nic poza dwójką czarodziejów stojących w prosektorium.
— Nie przyszło ci do głowy, że jesteśmy takimi samymi czarodziejami jak wy, którzy chcą pomóc i naprawić to, co się tam stało? Co wiesz na mój temat?
Wreszcie rozgryzł ladrynkę miedzy zębami. Kwaśny smak całkiem rozlał się po języku i podniebieniu.
— Jak zmarli?— spytał Josephine, choć nie spuszczał wzroku z Alexandra jeszcze przez dłuższą chwilę. Dopiero, gdy urwała — tak nagle i niespodziewanie, jakby nie chciała lub nie mogła powiedzieć. Błyskawicznie na nią spojrzał. — Tak?— Chciał by kontynuowała. — Mów dalej.
Zbliżył się do niej, pochylając przy świeczniku, który rozjaśnił jego twarz i oczy, które rzadko kiedy były tak jasne jak teraz, przy intensywnym blasku skaczącego na knotach ognia. — Przyszła aurorka. Zapewne znasz Mię Mulciber. Utalentowana czarownica. Nieźle sobie radziła w czarnej magii, miała potencjał— przyznał otwarcie, — Wrócisz na staż — poinformował ją. — Garrett, Brendan Weasley, Frederick Fox, Samuel Skamander, te nazwiska z pewnością są ci znane. Nie budząc ich podejrzeń dowiesz się od nich czym się teraz zajmują, jakie sprawy ich gnębią. Zaczniesz jutro. A jak się czegoś dowiesz, niezwłocznie wyślesz do mnie sowę. Przy okazji, Mia powinna wylecieć z kursu. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Kłam, podłuż jej gumochłona, zawiadom kogo trzeba. Do końca czerwca ma być wydalona.
Odjął błyszczące spojrzenie od młodego uzdrowiciela i przeniósł je na butną dziewuchę.
— Ma rację — potwierdził łagodnym tonem, nie powstrzymując ust przed wygięciem się w zadowolonym uśmiechu. Zupełnie jak w szkole, na dywaniku u dyrektora — przyznanie się do wszystkich win miało rozwiązać całą sprawę w miarę szybko. Był zadowolony, że Alexander przejął inicjatywę i postanowił zająć się swoją przyjaciółką, zachęcić ją do współpracy choć to nie było potrzebne. Całe to spotkanie nabierało przyjaznego wydźwięku, mogło być jeszcze miło i sympatycznie.
Choć nie zamierzał ich wypuszczać ani szybko, ani łatwo. Tego nie musieli jednak wiedzieć.
Wzniósł rękę, pozostawiając ją wspartą łokciem o stół, a na rozpostartej dłoni ułożył brodę, z teatralnym zaciekawieniem wysłuchując roszczeń Selwyna. Miał prawo narzekać na warunki, pewnie jako arystokrata miał wszystko posunięte pod sam nos. Westchnął cicho, niechętnie zmieniając pozycję.
— Jest dość późno, gdyby mój przyjaciel wiedział, że będzie miał gości na pewno przygotowałby gorący gulasz, podałby skrzacie wino i wyłożył poduszki kaszmirem, aby było wam wygodniej. Koc, mamy jakiś koc? — spytał sam siebie, a może wróżbitę, który wcześniej usunął się w cień, lecz nikt mu nie odpowiedział. Klasnął w dłonie dwukrotnie, jakby przywoływał służkę lub skrzata, ale i tym razem jego wezwanie spotkało się z ciszą. — Najwyraźniej wszyscy już poszli spać. Ale możesz ją ogrzać inaczej, Alexandrze. Wiesz jak się rozgrzewa kobietę?— Uniósł brwi, poważniejąc. — No dalej, spróbuj. Nie krępuj się, nikomu nie powiem.
Niewiele potrzeba, by zachęcić Mulcibera do działania, a Selwyn wyrażał wyjątkowo dużo chęci do współpracy. Wystarczyło słowo, by zmienić je w pomysł, a pomysł w plan, z którego realizacją żadne z tej dwójki nie powinno mieć żadnego problemu. Kiedy mówił, a mówił sporo i bez zająknięcia, przyglądał mu się bez cienia emocji, tak długo, aż nie wspomniał o dwóch niebywałych umiejętnościach. Odchylił się do tyłu, opierając wygodnie i sięgnął do kieszeni, by wydobyć z niej papierową torebkę pełną cytrynowych landrynek. Niebezpiecznie jest mieć metamorfomaga po przeciwnej stronie. Niewiele jednak wiedział o tym, czym była ta strona, z czym właściwie walczył. Legilimencja zaś — niebywałe. Mógłby tego użyć na nim i wydobyć z jego głowy wszystko, co tylko by chciał. Nie podobała mu się ta wizja. Przeniósł cukierka z preawej strony na lewą, pogrążając się w przedłużającym milczeniu. Kwestie charakterologiczne były przydatne, lecz nie tak jak wiedza o tym, co potrafił Selwyn. Taki Selwyn. Nie miał nawet ukończonych dwudziestu pięciu lat, cóż mógł wiedzieć o magii, prawdziwej magii. To rzutowało jednak na przyszłość, a póki Selwynowie opowiadali się po stronie mugoli mogło to prowadzić tylko w jedną stronę.
— Avery — wspomniał śmierciożercę z ciężkim westchnieniem. Nie komentując jednak dalszej części jego wypowiedzi. Wymienienie Magnusa skwitował subtelnym uśmiechem, nie zdradzającym jednak zbyt wiele. Nie zamierzał rozprawiać z Selwynem ani o przedstawicielach arystokracji, którą znał, ani o istotności czystej krwi w świecie czarodziejów. Przynajmniej na razie.
— Tak, rzeczywiście, w pojedynkach jesteś całkiem niezły — mruknął, od razu przechodząc do swoich pytań. — Znacie kobietę, którą widzieliście w prosektorium?— spytał, przesuwając opuszkiem palca wskazującego po brodzie w głębokim zastanowieniu. — Dlaczego nas zaatakowaliście? Spotkaliśmy się już — przypomniał Selwynowi, zatrzymując na nim wzrok. Nie dawała mu spokoju jego reakcja, kiedy ich wzrok się spotkał w prosektorium. Choć w jego świecie to było naturalnym odruchem, świat arystokraty, uzdrowiciela i Selwyna powinien wyglądać zupełnie inaczej, a atak niepoprzedzony słowem ani ostrzeżeniem kompletnie do niego nie pasował. Wyglądał na zdeterminowanego i pewnego siebie w swoich poczynaniach, zupełnie tak jakby miał powód, by go zaatakować, unieszkodliwić, choć kiedy wtargnęli do podziemi Munga nie mogli widzieć nic poza dwójką czarodziejów stojących w prosektorium.
— Nie przyszło ci do głowy, że jesteśmy takimi samymi czarodziejami jak wy, którzy chcą pomóc i naprawić to, co się tam stało? Co wiesz na mój temat?
Wreszcie rozgryzł ladrynkę miedzy zębami. Kwaśny smak całkiem rozlał się po języku i podniebieniu.
— Jak zmarli?— spytał Josephine, choć nie spuszczał wzroku z Alexandra jeszcze przez dłuższą chwilę. Dopiero, gdy urwała — tak nagle i niespodziewanie, jakby nie chciała lub nie mogła powiedzieć. Błyskawicznie na nią spojrzał. — Tak?— Chciał by kontynuowała. — Mów dalej.
Zbliżył się do niej, pochylając przy świeczniku, który rozjaśnił jego twarz i oczy, które rzadko kiedy były tak jasne jak teraz, przy intensywnym blasku skaczącego na knotach ognia. — Przyszła aurorka. Zapewne znasz Mię Mulciber. Utalentowana czarownica. Nieźle sobie radziła w czarnej magii, miała potencjał— przyznał otwarcie, — Wrócisz na staż — poinformował ją. — Garrett, Brendan Weasley, Frederick Fox, Samuel Skamander, te nazwiska z pewnością są ci znane. Nie budząc ich podejrzeń dowiesz się od nich czym się teraz zajmują, jakie sprawy ich gnębią. Zaczniesz jutro. A jak się czegoś dowiesz, niezwłocznie wyślesz do mnie sowę. Przy okazji, Mia powinna wylecieć z kursu. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Kłam, podłuż jej gumochłona, zawiadom kogo trzeba. Do końca czerwca ma być wydalona.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Josephine i Alexander poczuli przymus do wykonywania poleceń Mulcibera, z którym nie potrafili walczyć. Ich ciała poruszały się jakby bez ich woli, usta same się otwierały i wypływały z nich gładko układane słowa, których wcale nie chcieli wyjawiać. Siła zaklęcia była jednak zbyt potężna, by mogli z nim walczyć.
| Na odpis macie 48 godzin.
Kolejka: Ramsey, Zakonnicy
Ze względu na znaczne przeciąganie wątku, który zagraża życiu postaci, Mistrz Gry uznał, że jego nadzór nad rozgrywką jest niezbędny. Brak odpisu w terminie skutkować będzie przejęciem kontroli nad postaciami przez Mistrza Gry. Jednocześnie ze względu na wyjątkowo długi czas oczekiwania na kolejne posty, zarówno Alexander jak i Josephine stracili swoją kolejkę. Polecenia Ramseya zamieszone w poście pozostają jednak z mocy i jeśli nie zostaną wykonane, Mistrz Gry zrobi to w imieniu postaci, zgodnie z mechaniką imperiusa.
Brak odpisów skutkować może także karą w postaci utraty punktów doświadczenia.
Pragnę też zauważyć, że korzystając z argumentu opóźnienia z odpisem, samemu wypada terminów przestrzegać.
| Na odpis macie 48 godzin.
Kolejka: Ramsey, Zakonnicy
Ze względu na znaczne przeciąganie wątku, który zagraża życiu postaci, Mistrz Gry uznał, że jego nadzór nad rozgrywką jest niezbędny. Brak odpisu w terminie skutkować będzie przejęciem kontroli nad postaciami przez Mistrza Gry. Jednocześnie ze względu na wyjątkowo długi czas oczekiwania na kolejne posty, zarówno Alexander jak i Josephine stracili swoją kolejkę. Polecenia Ramseya zamieszone w poście pozostają jednak z mocy i jeśli nie zostaną wykonane, Mistrz Gry zrobi to w imieniu postaci, zgodnie z mechaniką imperiusa.
Brak odpisów skutkować może także karą w postaci utraty punktów doświadczenia.
Pragnę też zauważyć, że korzystając z argumentu opóźnienia z odpisem, samemu wypada terminów przestrzegać.
Patrzył na nich przez dłuższą chwilę; obarczony ich milczeniem wpatrywał się w drobne ruchy ich gałek ocznych, kiedy spoglądali na niego, gdy zerkali na siebie, na spokojne i miarowe drgania krtani, gdy przełykali ślinę, pulsowanie tętnic tuż pod żuchwą. Pochylony w ich kierunku sycił się drobnostkami, które dostrzegał, zastanawiając się, co właściwie z nimi uczynić. Nie martwił się o siebie. Rozdrażnili go swoją obecnością, zakłóceniem porządku rzeczy, które zaplanował — nikt nie miał prawa psuć snutych przez niego planów. Narazili również życie i zdrowie Cassandry, której zamierzał strzec. Jak na ironię przystało, tylko ona była w stanie uleczyć jego dolegliwości, załatać rozlazłe rany, uśmierzyć ból, gdy doskwierał mu tak bardzo, że tracił zmysły. Chronił ją również dlatego, że przysiągł jej to któregoś pochmurnego wieczoru, bo mimo wszystko wciąż powierzał jej swe życie, gdy wisiało na włosku, powierzał też nieposkromione ambicje i budzące się do życia żądze. Ilość powodów, dla których winien wymierzyć im karę była olbrzymia, ale znajdując się już pod jego władzą nie nieśli ze sobą dreszczyku podniecenia. Ich ból był sycący, lecz płytki, satysfakcja szybko się ulatniała. Znał to uczucie dobrze. Gdyby kazał im przestać krzyczeć — przestaliby, gdyby kazał zacisnąć zęby, zaciskaliby je tak mocno, że z dziąseł popłynęłaby krew. Pełna kontrola niosła ze sobą uczucie stabilności i spokój, który dobrze na niego działał. Dążył do niego, koił go, uporządkowywał wewnętrznie — dziś go już osiągnął, biorąc ich pod swe władanie.
Podniósł się z siedziska, połykając resztki cytrynowej landrynki. Nie pozostał po niej już ani kawałek, jedynie jego kwaśny oddech przywodził na myśl żółtawe cytrusy. Rozejrzał się dookoła w zamyśleniu, palcami gładząc pieszczotliwie drewno swojej różdżki, tak jak pieści się kobietę; pod opuszkami wyczuwał delikatną fakturę drewna judaszowca, wszystkie nierówności, wgłębienia i wypukłości. Była mu oddana i dobrze się sprawowała, odkąd ją nabył.
— Chciałem, żebyś ją rozgrzał — przypomniał Alexandrowi, znalazłszy się pomiędzy nimi. Pochylił się do dziewczyny, przywierając nosem do jej skóry — delikatnej, miękkiej i ciepłej, choć dygotała z zimna odkąd tylko opuścili szpital Św. munga. — Rozchoruje się. Przez ciebie.— Zerknął na niego, otaczając ją prawym ramieniem; ułożył dłoń na jej szyi, palcami przesuwając po krtani, aż do wgłębienia obojczyków. Przeciągnął ja dalej, w dół, pomiędzy piersiami na brzuch, odsłaniając jej skórę, odchylając jej ubranie — materiał, który miała na sobie jedynie przeszkadzał. Nie widział w niej tego, co mógłby widzieć przeciętny mężczyzna. Była obiektem wypełnionym duszą, własnością, przedmiotem, z którym mógł uczynić zupełnie wszystko. Dlatego przytrzymawszy różdżkę w zębach obdarł ją ze wszystkiego, co miała na sobie, z ubrań, z godności, z dumy, która potajemnie błyszczała w jej oczach i pewności siebie. I patrzył na nią z góry przez chwilę — bezbronną, pozbawioną sensu jednostkę. Skrócenie jej o głowę byłoby wyrazem litości, na który nie było go stać. Ale to nie ona interesowała go w tej chwili, a Alexander, który siedząc tuż obok musiał na to patrzeć. Musiał patrzeć i nie mógł nic zrobić.
— Nie brońcie się — mruknął z rozbawieniem i częściowym znużeniem. Wziął do ręki szklane naczynie, w którym stały zasuszone zioła. Wyciągnął z niego rośliny i postawił przed Alexandrem. — Rozbij to i rozetnij ją. Tak, abyś widział, co skrywa wewnątrz — rozkazał mu, unosząc powoli różdżkę na nią. Uśmiechnął się pod nosem. Wypowiedział inkantację, wykonał ruch nadgarstkiem. Nie będzie tego spotkania pamiętać, nie będzie pamiętać twarzy Mulcibera ani Cassandry, ich spotkania w prosektorium i imperiusa, którego na nich rzucił. Nie będzie pamiętać nic, nawet tego, kim się stała. Podobnie jak Alex, bo po chwili skierował różdżkę i w jego stronę i powtórzył to samo zaklęcie: — Nemo.
| ponieważ się nie możecie bronić, rzucam nemo x 2
Podniósł się z siedziska, połykając resztki cytrynowej landrynki. Nie pozostał po niej już ani kawałek, jedynie jego kwaśny oddech przywodził na myśl żółtawe cytrusy. Rozejrzał się dookoła w zamyśleniu, palcami gładząc pieszczotliwie drewno swojej różdżki, tak jak pieści się kobietę; pod opuszkami wyczuwał delikatną fakturę drewna judaszowca, wszystkie nierówności, wgłębienia i wypukłości. Była mu oddana i dobrze się sprawowała, odkąd ją nabył.
— Chciałem, żebyś ją rozgrzał — przypomniał Alexandrowi, znalazłszy się pomiędzy nimi. Pochylił się do dziewczyny, przywierając nosem do jej skóry — delikatnej, miękkiej i ciepłej, choć dygotała z zimna odkąd tylko opuścili szpital Św. munga. — Rozchoruje się. Przez ciebie.— Zerknął na niego, otaczając ją prawym ramieniem; ułożył dłoń na jej szyi, palcami przesuwając po krtani, aż do wgłębienia obojczyków. Przeciągnął ja dalej, w dół, pomiędzy piersiami na brzuch, odsłaniając jej skórę, odchylając jej ubranie — materiał, który miała na sobie jedynie przeszkadzał. Nie widział w niej tego, co mógłby widzieć przeciętny mężczyzna. Była obiektem wypełnionym duszą, własnością, przedmiotem, z którym mógł uczynić zupełnie wszystko. Dlatego przytrzymawszy różdżkę w zębach obdarł ją ze wszystkiego, co miała na sobie, z ubrań, z godności, z dumy, która potajemnie błyszczała w jej oczach i pewności siebie. I patrzył na nią z góry przez chwilę — bezbronną, pozbawioną sensu jednostkę. Skrócenie jej o głowę byłoby wyrazem litości, na który nie było go stać. Ale to nie ona interesowała go w tej chwili, a Alexander, który siedząc tuż obok musiał na to patrzeć. Musiał patrzeć i nie mógł nic zrobić.
— Nie brońcie się — mruknął z rozbawieniem i częściowym znużeniem. Wziął do ręki szklane naczynie, w którym stały zasuszone zioła. Wyciągnął z niego rośliny i postawił przed Alexandrem. — Rozbij to i rozetnij ją. Tak, abyś widział, co skrywa wewnątrz — rozkazał mu, unosząc powoli różdżkę na nią. Uśmiechnął się pod nosem. Wypowiedział inkantację, wykonał ruch nadgarstkiem. Nie będzie tego spotkania pamiętać, nie będzie pamiętać twarzy Mulcibera ani Cassandry, ich spotkania w prosektorium i imperiusa, którego na nich rzucił. Nie będzie pamiętać nic, nawet tego, kim się stała. Podobnie jak Alex, bo po chwili skierował różdżkę i w jego stronę i powtórzył to samo zaklęcie: — Nemo.
| ponieważ się nie możecie bronić, rzucam nemo x 2
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 59, 80
--------------------------------
#2 'k10' : 9, 8
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 59, 80
--------------------------------
#2 'k10' : 9, 8
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Rozchoruje się. Przeze mnie.
Nie mogłem na to patrzeć. Odwróciłem wzrok kiedy Ramsey zbliżył się do Josephine, jednak przegrałem z własną słabością. Kątem oka śledziłem jego poczynania i zamarłem, kiedy jego dłoń zaczęła przesuwać się z szyi dziewczyny niżej.
- Nie... - na wpół jęknąłem, kiedy zaczął zdejmować z niej ubrania. Zamknąłem oczy nie chcąc tego widzieć. Nie powinienem tego widzieć. Nie - on nie powinien tego robić. Poczułem narastający we mnie gniew skierowany przeciw Mulciberowi - jakim prawem śmiał odzierać Josephine z godności? To nie w jego gestii było decydować o tym, kiedy i przed kim powinna się rozbierać, to nie w jego mocy było, żeby kazać im robić cokolwiek tylko przyszło mu na myśl. Ale czy na pewno? Miał władzę, posiadał nas związanych ze swoją wolą ściśle i nierozerwalnie dzięki czarnej magii. Usłyszałem dźwięk przedmiotu podsuwanego po stole przed moją twarz. Otworzyłem oczy i ujrzałem wazonik. Rozbij to. Machinalnie chwyciłem za wazon i uderzyłem nim o równię blatu. Z donośnym hukiem szkło rozbiło się o twardą powierzchnię, rozbijając się na wiele zakrzywionych, ostrych kawałków. Chwyciłem jeden z nich w dłoń, a z moich palcy popłynęła krew. Należało Rozciąć Josephine - cięciem jednym, prostym. Sekcyjne, standardowe, od mieczyka mostka po linię biodrową. Pochyliłem się nad Josephine, przykładając szkło do jej skóry. Przepraszam - poruszyłem ustami i przycisnąłem ostrą krawędź do jej ciała. Krzyczała - krzyczała tak przeraźliwie i rozdzierająco, kiedy z tworzącej się na jej ciele poszarpanej szramy wypływała gęsta, czerwona krew. Nie mogłem się bronić. W moich oczach stanęły łzy. Jak miałem dalej żyć z tą świadomością, że ją skrzywdziłem? Nie mogłem jej obronić, ona siebie też nie. Potrzebowaliśmy...
- POMOCY! POMOOOOCYYY!!! - zacząłem wrześczeć, ile tylko miałem sił w płucach - a miałem ich dość sporo, w końcu uczyłem się śpiewu, uczyłem się emisji głosu. W ten wrzask włożyłem całą energię, całą istniejącą jeszcze resztkę siebie, jaką jeszcze posiadałem. Zaraz miało bowiem nie zostać po mnie nic.
Nie mogłem na to patrzeć. Odwróciłem wzrok kiedy Ramsey zbliżył się do Josephine, jednak przegrałem z własną słabością. Kątem oka śledziłem jego poczynania i zamarłem, kiedy jego dłoń zaczęła przesuwać się z szyi dziewczyny niżej.
- Nie... - na wpół jęknąłem, kiedy zaczął zdejmować z niej ubrania. Zamknąłem oczy nie chcąc tego widzieć. Nie powinienem tego widzieć. Nie - on nie powinien tego robić. Poczułem narastający we mnie gniew skierowany przeciw Mulciberowi - jakim prawem śmiał odzierać Josephine z godności? To nie w jego gestii było decydować o tym, kiedy i przed kim powinna się rozbierać, to nie w jego mocy było, żeby kazać im robić cokolwiek tylko przyszło mu na myśl. Ale czy na pewno? Miał władzę, posiadał nas związanych ze swoją wolą ściśle i nierozerwalnie dzięki czarnej magii. Usłyszałem dźwięk przedmiotu podsuwanego po stole przed moją twarz. Otworzyłem oczy i ujrzałem wazonik. Rozbij to. Machinalnie chwyciłem za wazon i uderzyłem nim o równię blatu. Z donośnym hukiem szkło rozbiło się o twardą powierzchnię, rozbijając się na wiele zakrzywionych, ostrych kawałków. Chwyciłem jeden z nich w dłoń, a z moich palcy popłynęła krew. Należało Rozciąć Josephine - cięciem jednym, prostym. Sekcyjne, standardowe, od mieczyka mostka po linię biodrową. Pochyliłem się nad Josephine, przykładając szkło do jej skóry. Przepraszam - poruszyłem ustami i przycisnąłem ostrą krawędź do jej ciała. Krzyczała - krzyczała tak przeraźliwie i rozdzierająco, kiedy z tworzącej się na jej ciele poszarpanej szramy wypływała gęsta, czerwona krew. Nie mogłem się bronić. W moich oczach stanęły łzy. Jak miałem dalej żyć z tą świadomością, że ją skrzywdziłem? Nie mogłem jej obronić, ona siebie też nie. Potrzebowaliśmy...
- POMOCY! POMOOOOCYYY!!! - zacząłem wrześczeć, ile tylko miałem sił w płucach - a miałem ich dość sporo, w końcu uczyłem się śpiewu, uczyłem się emisji głosu. W ten wrzask włożyłem całą energię, całą istniejącą jeszcze resztkę siebie, jaką jeszcze posiadałem. Zaraz miało bowiem nie zostać po mnie nic.
- Zgineli w Szatańskiej Pożodze. Został mi tylko młodszy brat – wyznaję cicho, wracając do bolesnych wspomnień, do momentów, których nie byłam świadkiem, które raniły mnie tak po prostu samą świadomością, że się wydarzyły, jak musiały przebiegać. - Znam ich, znam Mię… Mamy razem zajęcia sprawnościowe... Co dwa dni, więc spotkamy się za niedługo – przyznaję się całkowicie otwarcie… Mia nie zasługuje na bycie aurorem ze swoją impulsywnością, a aurorzy… Z chęcią dowiem się, czym teraz się zajmują, przecież to takie oczywiste i cenne dla mojej wiedzy i praktyki aurorskiej!
Siedzenie posłusznie i godzenie się na to wszystko przypominało surrealistyczną wizję jednego z mugolskich twórców filmowych, których tak bardzo uwielbiał Jamie. Jednak jakaś część podświadomości nie potrafiła się bać, uciekać, tylko spokojnie siedziała i czekała na rozwój akcji. Akcji, bo przecież to wszystko przypominało wyinscenizowany film, więc czego można by się tu bać? Ciarki przebiegają jednak po mojej skórze, gdy czuję jego dotyk na szyi, gardle, odsłoniętym brzuchu. Nie powstrzymuję wzdrygnięcia pełnego zaskoczenia i obrzydzenia. Wkrótce ubranie nie chroni mnie przed wzrokiem mężczyzn, więc praktycznie bezwiednie zakrywam się ramionami – doskwierający dyskomfort psychiczny coraz to bardziej zaczyna mi ciążyć; jeszcze nie wiem, że najgorsze dopiero na mnie czeka.
Szklane naczynie pęka na mniejsze i większe odamłki niczym fragmenty lustra, które w baśni, gdy dostały się do oka, zamroziły serce dziewczyny. Pokój Jamiego był pełen tych mugolskich opowieści - przyznaję, że w wolnych chwilach zapuszczałam się w szereg mugolskich fantazji. Wciąż o nim myślę, stopniowo zdając sobie sprawę, że Alexander kłamał: wcale nie wyjdziemy stąd w jednym kawałku – będziemy ludzkim odzwierciedleniem tego wazonu, dawniej doskonałego dla roślin, a teraz całkowicie bezużytecznego. I to jeśli będziemy mieli szczęście. Nie bronię się, choć wiem, co zaraz nastąpi – rzucam tylko uzdrowicielowi błagalne spojrzenie, szepczę jego imię, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego mi to robi… Swojej przyjaciółce, która okazała się niczym więcej niż obiektem do sekcji - realną praktyką przed egzaminem uzdrowicielskim. Łzy płyną mi bezwiednie po twarzy, wyzwalane paraliżującym strachem. Proszę go nieustanie do czasu, gdy mój krzyk rozdziera nocną ciszę. Skóra przerywa się pod naporem szkła – nie jest to jednak skalpel, który zapewniłby szybkie cięcie. Najpierw jest niepewny, adekwatny do powstającej rany - wzrasta wraz z czasem. Wkrótce po raz kolejny w ciągu godziny wrzeszczę do utaty tchu – tym razem jest w tym coś innego, prawdziwego. Zadziwiam tym samą siebie, jak odpowiednio zmotywowana, potrafię wydobywać z siebie rozpaczliwe dźwięki. Wychłodzoną skórę zalewają fale ciepłej cieczy, a ból nie maleje. Wrzeszczę jeszcze bardziej, nie wiedząc, jak bronić się przed ciosami, jak poradzić sobie z bólem, pogłębiającym się wraz z każdym cięciem. Zawsze źle go znosiłam, jednak teraz jestem na skraju wyczerpania – po cruciatusie nie potrafię walczyć z własną dumą, powstrzymującą ogłuszający krzyk - wrzeszcze tak, jakbym tym mogła go obudzić, sprawić, że się otrząśnie, dojrzy, co robi... Jak stopniowo ulatuje ze mnie krew, a wrzask jest prostą drogą do szaleństwa. Głos niesie się w nocnej ciszy, może nawet formuje się w jakieś słowa błagania i ratunku, tak jakby był moim orężem, jedyną szansą na przetrwanie, tak jakby dzięki temu mógł zrozumieć co mi robi i… w końcu przestać. Nie dostrzegam niczego innego poza bólem – ból staje się mną, zawłada umysłem, sprawia, że zapominam jak się nazywam… Nie zauważam nawet, że nie potrafię sobie przypomnieć niczego więcej.
Siedzenie posłusznie i godzenie się na to wszystko przypominało surrealistyczną wizję jednego z mugolskich twórców filmowych, których tak bardzo uwielbiał Jamie. Jednak jakaś część podświadomości nie potrafiła się bać, uciekać, tylko spokojnie siedziała i czekała na rozwój akcji. Akcji, bo przecież to wszystko przypominało wyinscenizowany film, więc czego można by się tu bać? Ciarki przebiegają jednak po mojej skórze, gdy czuję jego dotyk na szyi, gardle, odsłoniętym brzuchu. Nie powstrzymuję wzdrygnięcia pełnego zaskoczenia i obrzydzenia. Wkrótce ubranie nie chroni mnie przed wzrokiem mężczyzn, więc praktycznie bezwiednie zakrywam się ramionami – doskwierający dyskomfort psychiczny coraz to bardziej zaczyna mi ciążyć; jeszcze nie wiem, że najgorsze dopiero na mnie czeka.
Szklane naczynie pęka na mniejsze i większe odamłki niczym fragmenty lustra, które w baśni, gdy dostały się do oka, zamroziły serce dziewczyny. Pokój Jamiego był pełen tych mugolskich opowieści - przyznaję, że w wolnych chwilach zapuszczałam się w szereg mugolskich fantazji. Wciąż o nim myślę, stopniowo zdając sobie sprawę, że Alexander kłamał: wcale nie wyjdziemy stąd w jednym kawałku – będziemy ludzkim odzwierciedleniem tego wazonu, dawniej doskonałego dla roślin, a teraz całkowicie bezużytecznego. I to jeśli będziemy mieli szczęście. Nie bronię się, choć wiem, co zaraz nastąpi – rzucam tylko uzdrowicielowi błagalne spojrzenie, szepczę jego imię, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego mi to robi… Swojej przyjaciółce, która okazała się niczym więcej niż obiektem do sekcji - realną praktyką przed egzaminem uzdrowicielskim. Łzy płyną mi bezwiednie po twarzy, wyzwalane paraliżującym strachem. Proszę go nieustanie do czasu, gdy mój krzyk rozdziera nocną ciszę. Skóra przerywa się pod naporem szkła – nie jest to jednak skalpel, który zapewniłby szybkie cięcie. Najpierw jest niepewny, adekwatny do powstającej rany - wzrasta wraz z czasem. Wkrótce po raz kolejny w ciągu godziny wrzeszczę do utaty tchu – tym razem jest w tym coś innego, prawdziwego. Zadziwiam tym samą siebie, jak odpowiednio zmotywowana, potrafię wydobywać z siebie rozpaczliwe dźwięki. Wychłodzoną skórę zalewają fale ciepłej cieczy, a ból nie maleje. Wrzeszczę jeszcze bardziej, nie wiedząc, jak bronić się przed ciosami, jak poradzić sobie z bólem, pogłębiającym się wraz z każdym cięciem. Zawsze źle go znosiłam, jednak teraz jestem na skraju wyczerpania – po cruciatusie nie potrafię walczyć z własną dumą, powstrzymującą ogłuszający krzyk - wrzeszcze tak, jakbym tym mogła go obudzić, sprawić, że się otrząśnie, dojrzy, co robi... Jak stopniowo ulatuje ze mnie krew, a wrzask jest prostą drogą do szaleństwa. Głos niesie się w nocnej ciszy, może nawet formuje się w jakieś słowa błagania i ratunku, tak jakby był moim orężem, jedyną szansą na przetrwanie, tak jakby dzięki temu mógł zrozumieć co mi robi i… w końcu przestać. Nie dostrzegam niczego innego poza bólem – ból staje się mną, zawłada umysłem, sprawia, że zapominam jak się nazywam… Nie zauważam nawet, że nie potrafię sobie przypomnieć niczego więcej.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Krzyk rozcinanej Josephine rozniósł się echem po salonie. Sąsiedzi z pewnością się obudzili. Trudno było jednak zlokalizować źródło hałasu.
- Zamknijcie mordy, na Merlina! - Poniósł się okrzyk z bliżej nieokreślonego kierunku. Czy było to z góry, z prawej, czy z lewej, trudno było orzec.
Cięcie Alexandra było głębokie, rana Josephine krwawiła obficie powodując u młodej aurorki potworny ból.
Oba zaklęcia rzucone przez Ramseya pomknęły w kierunku Josephine i Alexandra uderzając w nich i całkowicie wymazując wspomnienia. W ułamku sekundy stali się sobie obcymi ludźmi. Obcy był dla nich i Ramsey. Wydane przez niego polecenia wciąż zmuszały Zakonników do odpowiedniego zachowania się, choć żadne z nich nie potrafiło przypomnieć sobie momentu, w którym je usłyszeli. Jedynym wspomnieniem, jakie pozostało Alexandrowi było spotkanie z rudowłosym mężczyzną, który mówił coś do Selwyna, coś bardzo ważnego, podniosłego, ale Alexander nie pamiętał, co dokładnie. Widział też swoją próbę gwardzisty, choć nie miał pojęcia czym była. Czuł jedynie, że to ważne, najważniejsze wspomnienia w jego życiu, a jednocześnie powodujące u niego szczęście, dodające mu siłę, której nie potrafił racjonalnie wyjaśnić.
| Na odpis macie 48 godzin.
Kolejka dowolna.
Punkty życia:
Josephine: 104/220; kara: -30
Zaklęcie Nemo czyści wspomnienia, wszystkie umiejętności i statystyki pozostają bez zmian i zarówno Alexander jak i Josephine mogą z nich w pełni korzystać.
Alexander, wspomnienie wywołujące patronusa nie zostało wymazane. Ze względu na fakt, że jest związane z uczestnictwem w Próbie, Alexander je zachował, jednak bez wcześniejszych wspomnień zupełnie nie rozumie jego znaczenia i sensu.
Josephine, w Twoim przypadku wspomnienie związane z wyczarowaniem patronusa zostało wymazane, w związku z tym do czasu nabycia nowego, szczęśliwego wspomnienia, nie możesz wyczarować patronusa. To, czym się ono stanie w pełni zależy od Ciebie, podparte musi być jednak fabularną rozgrywką, z której wynika, że postać jest szczęśliwa. W celu zamienienia wspomnienia w karcie, skontaktuj się z Mistrzem Gry.
W każdej chwili możecie zakończyć wątek pisząc w poście, że opuszczacie lokację. Jeżeli chcecie przenieść go w inne miejsce, zostawcie stosowną adnotację w poście. Wątek aż do samego jego zakończenia odbywa się z arbitrażem Mistrza Gry.
W razie wszelkich pytań, wiecie, gdzie mnie znaleźć.
- Zamknijcie mordy, na Merlina! - Poniósł się okrzyk z bliżej nieokreślonego kierunku. Czy było to z góry, z prawej, czy z lewej, trudno było orzec.
Cięcie Alexandra było głębokie, rana Josephine krwawiła obficie powodując u młodej aurorki potworny ból.
Oba zaklęcia rzucone przez Ramseya pomknęły w kierunku Josephine i Alexandra uderzając w nich i całkowicie wymazując wspomnienia. W ułamku sekundy stali się sobie obcymi ludźmi. Obcy był dla nich i Ramsey. Wydane przez niego polecenia wciąż zmuszały Zakonników do odpowiedniego zachowania się, choć żadne z nich nie potrafiło przypomnieć sobie momentu, w którym je usłyszeli. Jedynym wspomnieniem, jakie pozostało Alexandrowi było spotkanie z rudowłosym mężczyzną, który mówił coś do Selwyna, coś bardzo ważnego, podniosłego, ale Alexander nie pamiętał, co dokładnie. Widział też swoją próbę gwardzisty, choć nie miał pojęcia czym była. Czuł jedynie, że to ważne, najważniejsze wspomnienia w jego życiu, a jednocześnie powodujące u niego szczęście, dodające mu siłę, której nie potrafił racjonalnie wyjaśnić.
| Na odpis macie 48 godzin.
Kolejka dowolna.
Punkty życia:
Josephine: 104/220; kara: -30
Zaklęcie Nemo czyści wspomnienia, wszystkie umiejętności i statystyki pozostają bez zmian i zarówno Alexander jak i Josephine mogą z nich w pełni korzystać.
Alexander, wspomnienie wywołujące patronusa nie zostało wymazane. Ze względu na fakt, że jest związane z uczestnictwem w Próbie, Alexander je zachował, jednak bez wcześniejszych wspomnień zupełnie nie rozumie jego znaczenia i sensu.
Josephine, w Twoim przypadku wspomnienie związane z wyczarowaniem patronusa zostało wymazane, w związku z tym do czasu nabycia nowego, szczęśliwego wspomnienia, nie możesz wyczarować patronusa. To, czym się ono stanie w pełni zależy od Ciebie, podparte musi być jednak fabularną rozgrywką, z której wynika, że postać jest szczęśliwa. W celu zamienienia wspomnienia w karcie, skontaktuj się z Mistrzem Gry.
W każdej chwili możecie zakończyć wątek pisząc w poście, że opuszczacie lokację. Jeżeli chcecie przenieść go w inne miejsce, zostawcie stosowną adnotację w poście. Wątek aż do samego jego zakończenia odbywa się z arbitrażem Mistrza Gry.
W razie wszelkich pytań, wiecie, gdzie mnie znaleźć.
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Salon wróżbity
Szybka odpowiedź