Magiczna Oranżeria
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Magiczna Oranżeria
Znajdująca się nieopodal Ogrodów Królewskich oranżeria zasłynęła przede wszystkim w czarodziejskim świecie, stając się symbolem wielkiej, nieszczęśliwej miłości. To wszystko za sprawą ostatniego dzieła magopisarza, który w swojej ostatniej powieści uczynił z niej ostatnie miejsce spotkania dwójki kochanków. Głośna historia szanowanego szlachcica i nieczystokrwistej czarownicy (która doczekała się tak samo wielu romantycznych zwolenników jak i kontrowersji w świecie arystokratów) bezlitośnie kojarzona jest z tym miejscem. Mówi się, że niezwykła aura oranżerii pozytywnie wpływa na spotkania zakochanych, stąd jeszcze do niedawna była stale oblegana.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 19.08.18 20:49, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
metoda zakonu, mam +12 do rzutu dzięki Lucindzie
Lekkość jej historii, okraszonej ciepłym uśmiechem, zdawała się czysta, pozbawiona skazy, zupełnie rozmijając się z obrazem arystokracji, który zapamiętałem we własnej głowie. Musiałem jednak przyznać, że był to całkiem przyjemny element tego spaceru. W sensie, rozmowa. Którą dopiero zamierzałem wprowadzić na przyjemnie śliskie tory prowokacji.
- Chcesz mi powiedzieć, że nie było w tym ani odrobiny krnąbrności? - Łypnąłem na nią z ukosa, niemal wyzywająco. Poruszała się na salonach, a więc doskonale wiedziała, jak z odpowiednio dobranych słów utkać zgrabną, nieskazitelnie czystą historię, szerokim łukiem omijająca niewygodne tematy. Nie zarzucałem jej kłamstwa - jeszcze nie; pochodziła jednak z rodu Selwynów, którzy od zarania, często nawet mimowolnie, nabywali sztuki umiejętnej gry na deskach theatrum mundi. - Czysta miłość? - Moje usta wygięły się w nieznacznie nonszalanckim uśmiechu, a pomimo spowijającej nas ciemności oczy bystrze śledziły mimikę Lucindy. Drażniłem się z nią; przeciągałem linę, sprawdzając, gdzie wytycza granice. Czy łatwo daje ponieść się emocjom. A przede wszystkim - jak radzi sobie z drugą stroną medalu. - Czy może chęć udowodnienia własnej siostrze, że w pewnych sferach to ona nie dorasta ci do pięt? - Wysnułem śmiałą teorię, nieco zaczepnie, a może wręcz zbyt kontrowersyjnie. Nie była jednak przeciętną arystokratką - a może jednak? Łatwo było ukryć się za palisadą kłamstw, kaprysów i dwuznacznych spojrzeń, ukryć niezadowolenie za kurtyną eleganckiego wachlarza, odejść w swoją stronę, pozostawiając mężczyznę w sferze domysłów. Fuknąć, tupnąć, odwrócić kota ogonem - znałem wszystkie te sztuczki, w Wilton dorastałem z trójką młodszych sióstr, które od zarania potrafiły egzekwować swój punkt widzenia. Naginać rzeczywistość do własnych potrzeb. A z czasem niewiele ulegało zmianie. - I tak po prostu pozwolili ci nią być? - Stwierdzenie to upuściła z porażająca lekkością, co zupełnie zbiło mnie z pantałyku. Nie, Selwynowie nie mogli tak po prostu pogodzić się z jej losem, nie mogłem w to uwierzyć… choć patrząc na poczynania Alexandra, być może w Beaulieu akceptowano ekstrawaganckie zachowania, które w Wilton spotykały się z najsurowszymi karami.
- Być może wcale nie aż tak różna od twojej. - Odparłem rozbawiony; nie wiedziałem, czy Lucinda była świadoma mojej przeszłości. Była młodsza - ile mogła mieć lat, dwadzieścia pięć? Prawdopodobnie zbyt mało, by pamiętać czasy, kiedy usilnie próbowano wyciszyć sprawę ucieczki młodego lorda. Moc Malfoyów - zwłaszcza nad treścią Walczącego Maga - okazała się wówczas nieoceniona. Żadna wzmianka o hańbie, którą okryłem własną rodzinę, nie ujrzała światła dziennego. Wszystko rozniosło się pocztą pantoflową, a nawet i ta miała swoje granice, aż w końcu umierała śmiercią naturalną. Tak samo jak pamięć o Lucusie Malfoyu. - Z tą różnicą, że w wieku lat osiemnastu nie byłem jeszcze na tyle sprytny, by wejść w rolę podwójnego agenta. - Lucindzie, najwyraźniej, przyszło to z łatwością, choć jej pobudki wydawały się nieco inne niż te, które kierowały mną. Ona nie chciała kroczyć wydeptana przez poprzedniczki ścieżką, ja również; ale w tym wszystkim nie potrafiłem zaakceptować hipokryzji, jakiejś przepaści, rozdarcia na dwa, nawet trzy różne światy, pomiędzy którymi nie istniały żadne mosty. Po siedmiu latach spędzonych w Hogwarcie nie potrafiłem po prostu dłużej udawać, że przypadająca mi wyższość z urodzenia jest właściwa. Że mugole nie mają prawa głosu. Że nie istniała inna prawda, niż ta, która wypływała z ust nestora. - Dusił mnie biały kołnierzyk pod szyją. Zaciskał się coraz ciaśniej. Odbierał oddech. Jak pętla na szubienicy. - Nawet, jeśli nie wiedziała, po tych słowach musiała się domyślić, o czym mówiłem. - Uciekłem, zanim rodzina zdążyła mnie wysłać na pierwszy sabat. Dużo mnie ominęło? - Dodałem, wieńcząc swoją egnigmatyczną historię szalbierczym uśmiechem.
Koniec różdżki rozjarzył się potężnym światłem, przedzierając przez gęstą czerń i zmuszając mnie do przymrużenia powiek. Dopiero teraz mogliśmy zobaczyć, że ażurowa konstrukcja oranżerii, skąpana w mroku, wyglądała, jakby lekki podmuch wiatru mógł ją zawalić, a jednocześnie otulające ją macki czarnej magii pulsowały, trzymając w ryzach wszystkie podpory. Powietrze w pobliżu było wyraźnie cięższe, to tutaj musiało znajdować się serce anomalii. Usłyszałem delikatną inkantację, po czym mimowolnie przeniosłem wzrok na Lucindę, czując, jak jej zaklęcie dodało mi sił; nie było szczególnie potężne, ale taktyczny ruch przykuł moją uwagę, skłaniając mnie do zbyt długiej obserwacji jej oblicza w narastającym milczeniu.
- Mam nadzieję, że pamiętasz instrukcje. - Przerwałem w końcu ciszę, kierując koniec różdżki na środek oranżerii i powoli przechodząc pod kopułę. Mrok nieomal ocierał się o moją szatę. - Zaczynajmy.
Zanim ktokolwiek odkryje naszą obecność.
Lekkość jej historii, okraszonej ciepłym uśmiechem, zdawała się czysta, pozbawiona skazy, zupełnie rozmijając się z obrazem arystokracji, który zapamiętałem we własnej głowie. Musiałem jednak przyznać, że był to całkiem przyjemny element tego spaceru. W sensie, rozmowa. Którą dopiero zamierzałem wprowadzić na przyjemnie śliskie tory prowokacji.
- Chcesz mi powiedzieć, że nie było w tym ani odrobiny krnąbrności? - Łypnąłem na nią z ukosa, niemal wyzywająco. Poruszała się na salonach, a więc doskonale wiedziała, jak z odpowiednio dobranych słów utkać zgrabną, nieskazitelnie czystą historię, szerokim łukiem omijająca niewygodne tematy. Nie zarzucałem jej kłamstwa - jeszcze nie; pochodziła jednak z rodu Selwynów, którzy od zarania, często nawet mimowolnie, nabywali sztuki umiejętnej gry na deskach theatrum mundi. - Czysta miłość? - Moje usta wygięły się w nieznacznie nonszalanckim uśmiechu, a pomimo spowijającej nas ciemności oczy bystrze śledziły mimikę Lucindy. Drażniłem się z nią; przeciągałem linę, sprawdzając, gdzie wytycza granice. Czy łatwo daje ponieść się emocjom. A przede wszystkim - jak radzi sobie z drugą stroną medalu. - Czy może chęć udowodnienia własnej siostrze, że w pewnych sferach to ona nie dorasta ci do pięt? - Wysnułem śmiałą teorię, nieco zaczepnie, a może wręcz zbyt kontrowersyjnie. Nie była jednak przeciętną arystokratką - a może jednak? Łatwo było ukryć się za palisadą kłamstw, kaprysów i dwuznacznych spojrzeń, ukryć niezadowolenie za kurtyną eleganckiego wachlarza, odejść w swoją stronę, pozostawiając mężczyznę w sferze domysłów. Fuknąć, tupnąć, odwrócić kota ogonem - znałem wszystkie te sztuczki, w Wilton dorastałem z trójką młodszych sióstr, które od zarania potrafiły egzekwować swój punkt widzenia. Naginać rzeczywistość do własnych potrzeb. A z czasem niewiele ulegało zmianie. - I tak po prostu pozwolili ci nią być? - Stwierdzenie to upuściła z porażająca lekkością, co zupełnie zbiło mnie z pantałyku. Nie, Selwynowie nie mogli tak po prostu pogodzić się z jej losem, nie mogłem w to uwierzyć… choć patrząc na poczynania Alexandra, być może w Beaulieu akceptowano ekstrawaganckie zachowania, które w Wilton spotykały się z najsurowszymi karami.
- Być może wcale nie aż tak różna od twojej. - Odparłem rozbawiony; nie wiedziałem, czy Lucinda była świadoma mojej przeszłości. Była młodsza - ile mogła mieć lat, dwadzieścia pięć? Prawdopodobnie zbyt mało, by pamiętać czasy, kiedy usilnie próbowano wyciszyć sprawę ucieczki młodego lorda. Moc Malfoyów - zwłaszcza nad treścią Walczącego Maga - okazała się wówczas nieoceniona. Żadna wzmianka o hańbie, którą okryłem własną rodzinę, nie ujrzała światła dziennego. Wszystko rozniosło się pocztą pantoflową, a nawet i ta miała swoje granice, aż w końcu umierała śmiercią naturalną. Tak samo jak pamięć o Lucusie Malfoyu. - Z tą różnicą, że w wieku lat osiemnastu nie byłem jeszcze na tyle sprytny, by wejść w rolę podwójnego agenta. - Lucindzie, najwyraźniej, przyszło to z łatwością, choć jej pobudki wydawały się nieco inne niż te, które kierowały mną. Ona nie chciała kroczyć wydeptana przez poprzedniczki ścieżką, ja również; ale w tym wszystkim nie potrafiłem zaakceptować hipokryzji, jakiejś przepaści, rozdarcia na dwa, nawet trzy różne światy, pomiędzy którymi nie istniały żadne mosty. Po siedmiu latach spędzonych w Hogwarcie nie potrafiłem po prostu dłużej udawać, że przypadająca mi wyższość z urodzenia jest właściwa. Że mugole nie mają prawa głosu. Że nie istniała inna prawda, niż ta, która wypływała z ust nestora. - Dusił mnie biały kołnierzyk pod szyją. Zaciskał się coraz ciaśniej. Odbierał oddech. Jak pętla na szubienicy. - Nawet, jeśli nie wiedziała, po tych słowach musiała się domyślić, o czym mówiłem. - Uciekłem, zanim rodzina zdążyła mnie wysłać na pierwszy sabat. Dużo mnie ominęło? - Dodałem, wieńcząc swoją egnigmatyczną historię szalbierczym uśmiechem.
Koniec różdżki rozjarzył się potężnym światłem, przedzierając przez gęstą czerń i zmuszając mnie do przymrużenia powiek. Dopiero teraz mogliśmy zobaczyć, że ażurowa konstrukcja oranżerii, skąpana w mroku, wyglądała, jakby lekki podmuch wiatru mógł ją zawalić, a jednocześnie otulające ją macki czarnej magii pulsowały, trzymając w ryzach wszystkie podpory. Powietrze w pobliżu było wyraźnie cięższe, to tutaj musiało znajdować się serce anomalii. Usłyszałem delikatną inkantację, po czym mimowolnie przeniosłem wzrok na Lucindę, czując, jak jej zaklęcie dodało mi sił; nie było szczególnie potężne, ale taktyczny ruch przykuł moją uwagę, skłaniając mnie do zbyt długiej obserwacji jej oblicza w narastającym milczeniu.
- Mam nadzieję, że pamiętasz instrukcje. - Przerwałem w końcu ciszę, kierując koniec różdżki na środek oranżerii i powoli przechodząc pod kopułę. Mrok nieomal ocierał się o moją szatę. - Zaczynajmy.
Zanim ktokolwiek odkryje naszą obecność.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
Lucinda nigdy nie uważała, że nic w jej zachowaniu nie było typowe dla Selwynów. To była jej krew. Wychowana w takich a nie innych zasadach oczywiście potrafiła nałożyć odpowiednią maskę gdy tego potrzebowała. Zwykle jednak ograniczało się to do sytuacji prawdziwie abstrakcyjnych; przy ludziach, dla których obłuda była częścią życia. Była taka zwykle dla rodziny. W innych sytuacjach nie przejmowała się grami. W końcu wszystko to co znała doskonale i to co było jej przekazane to gra. Kłamstwo prosto w twarz, szukanie na siłę alternatyw by tylko być górą. Ona tak nie potrafiła i prawdopodobnie dlatego, że właśnie zwykle pozostawała sobą dostawała tak często cios w brzuch. - Krnąbrności? - powtórzyła jakby ze śmiechem, ale przecież nigdy nie powiedziała, że historia tak jak i ona sama była idealna. - Nie chodziło o krnąbrność, nawet nie chodziło o to by pokazać, że mogę być w czymś lepsza. Dla mojej rodziny to zawsze była i będzie skaza na wizerunku całego rodu. Tego nie ukryje. Uwierz mi, że łatwiej było im spisać mnie na straty niżeli zmuszać do bycia idealną damą. - blondynka nie uważała siebie za złą szlachciankę. Oczywiście często brakowało jej chęci do pokazywania tego całej szlacheckiej społeczności, ale kiedy musiała potrafiła się zachować. Kiedy musiała była nawet idealna tylko doskonale wiedziała, że nikt tego nie doceni.
Selwyn nigdy nie próbowała się kryć z tym jaka jest. Może właśnie to przekonało jej bliskich do tego, że powinni odpuścić. Była to niczym walka z wiatrakami choć bez walki się nie obyło. - Nie rozmawiamy – zaczęła jeszcze po chwili ciszy. - Ostatnim razem gdy byłam przez kilka dni w Mungu i to prawdopodobnie całkowicie przypadkiem. To cena jaką płacę i całkowicie już do niej przywykłam. - prawda była taka, że nawet listy, które dostawała od ciotek nie mogły naprowadzić ją na ścieżkę, którą kroczyły inne damy. Ona po prostu by się tam już nie odnalazła i zwyczajnie wolałaby całkowicie z tego życia zrezygnować niż na siłę się do tego zmuszać. Co tak naprawdę by się wtedy zmieniło? Przecież już dawno przekroczyła tę granicę.
Lucinda wsłuchując się w historię Foxa mogła dodać dwa do dwóch bez problemu. W końcu to nie była pierwsza taka historia. Wiedziała, że jest wielu szlachetnie urodzonych, którzy nie czują się dobrze w swoim pochodzeniu. Nie potrafili zidentyfikować się z własną krwią. Sama przez to przechodziła. Zaskoczyło ją to jednak bo jego twarz nie była jej znana choć sama zbyt często na uroczystościach nie bywała. Na pytanie o sabat uśmiechnęła się delikatnie. - Sama byłam dopiero na ostatnim. Miałam długą przerwę. Obawiam się, że nic się nie zmieniło i na lepsze tańce można się załapać na Pokątnej – dodała z lekkim wzruszeniem ramion. Nie wiedziała jak to jest całkowicie wyrzec się własnego nazwiska. Chociaż od dawna czuła się tak jakby nie należała do ich grona to jednak nie wyobrażała sobie nie być Selwynem. To był konflikt, z którym jeszcze sobie nie radziła. - Nie utrzymujesz z nikim kontaktu? Nigdy go nie szukałeś? - to ją zastanawiało, ale nie chodziło jedynie o czystą ciekawość. Takie myśli już przez dłuższy czas zaprzątały jej umysł.
Wiedziała po co tutaj przyszli więc chciała na tym się skupić, ale rozmowa zawsze była odskocznią od wszystkiego. Na to nigdy nie narzekała. Lubiła poznawać ludzi, lubiła poznawać miejsca. Była typem podróżnika i prawdopodobnie nawet tkwiąc w ścianach posiadłości nie mogłaby z tego zrezygnować. - Zaczynajmy – powtórzyła ze skinieniem głowy skupiając się w tym momencie całą sobą na sile anomalii.
Selwyn nigdy nie próbowała się kryć z tym jaka jest. Może właśnie to przekonało jej bliskich do tego, że powinni odpuścić. Była to niczym walka z wiatrakami choć bez walki się nie obyło. - Nie rozmawiamy – zaczęła jeszcze po chwili ciszy. - Ostatnim razem gdy byłam przez kilka dni w Mungu i to prawdopodobnie całkowicie przypadkiem. To cena jaką płacę i całkowicie już do niej przywykłam. - prawda była taka, że nawet listy, które dostawała od ciotek nie mogły naprowadzić ją na ścieżkę, którą kroczyły inne damy. Ona po prostu by się tam już nie odnalazła i zwyczajnie wolałaby całkowicie z tego życia zrezygnować niż na siłę się do tego zmuszać. Co tak naprawdę by się wtedy zmieniło? Przecież już dawno przekroczyła tę granicę.
Lucinda wsłuchując się w historię Foxa mogła dodać dwa do dwóch bez problemu. W końcu to nie była pierwsza taka historia. Wiedziała, że jest wielu szlachetnie urodzonych, którzy nie czują się dobrze w swoim pochodzeniu. Nie potrafili zidentyfikować się z własną krwią. Sama przez to przechodziła. Zaskoczyło ją to jednak bo jego twarz nie była jej znana choć sama zbyt często na uroczystościach nie bywała. Na pytanie o sabat uśmiechnęła się delikatnie. - Sama byłam dopiero na ostatnim. Miałam długą przerwę. Obawiam się, że nic się nie zmieniło i na lepsze tańce można się załapać na Pokątnej – dodała z lekkim wzruszeniem ramion. Nie wiedziała jak to jest całkowicie wyrzec się własnego nazwiska. Chociaż od dawna czuła się tak jakby nie należała do ich grona to jednak nie wyobrażała sobie nie być Selwynem. To był konflikt, z którym jeszcze sobie nie radziła. - Nie utrzymujesz z nikim kontaktu? Nigdy go nie szukałeś? - to ją zastanawiało, ale nie chodziło jedynie o czystą ciekawość. Takie myśli już przez dłuższy czas zaprzątały jej umysł.
Wiedziała po co tutaj przyszli więc chciała na tym się skupić, ale rozmowa zawsze była odskocznią od wszystkiego. Na to nigdy nie narzekała. Lubiła poznawać ludzi, lubiła poznawać miejsca. Była typem podróżnika i prawdopodobnie nawet tkwiąc w ścianach posiadłości nie mogłaby z tego zrezygnować. - Zaczynajmy – powtórzyła ze skinieniem głowy skupiając się w tym momencie całą sobą na sile anomalii.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
odporność psychiczna III, +12 do rzutu dzięki Lucindzie
- W takim razie o co? - Zapytałem, próbując odszukać jej motyw. Nie ten, w którym jako dziecko rozkochała się w opowieściach wuja. Tylko ten, który pchnął ją do tego, aby oderwać się od rodziny. - Ale nadal nią jesteś. - Zauważyłem, spoglądając chytrze na Lucindę. Nie był to przytyk; znów przeciągałem strunę. Dla zabawy. - Grasz na dwa fronty. To rzadka umiejętność. - Nawet, jeśli daleko było jej do ideału swoich przodków, nadal płynnie posługiwała się kłamstwem, być może nawet nieświadomie. To przecież nie zależało wyłącznie od słów; mogło kryć się w gestach, spojrzeniach, w podejmowanych działaniach. Próbie utrzymania wizerunku.
- Przykro mi. - Odparłem, poprzedzając swoją wypowiedź krótkim milczeniem. Doskonale znałem cenę, którą płaciła. - To cię pewnie nie pocieszy, ale coś o tym wiem. Pozostawanie obcym dla własnego rodzeństwa to mało przyjemna sprawa. - Wyjaśniłem, wysilając się na pozbawiony blasku uśmiech. Wyglądało na to, że choć nasze historie nie były bliźniacze, oboje doświadczaliśmy tych samych konsekwencji. Nawet, jeśli Lucinda nadal nosiła rodowe nazwisko. - Inny znaczy gorszy. Czasami myślę, że nic nie zmieni tego schematu myślowego, który rozdaje karty pośród arystokracji. Chciałbym z tym walczyć. Ale to walka z wiatrakami. - Wzruszyłem ramionami, bezradność maskując uśmiechem. - Może dlatego zabrałem się za czarnoksiężników. Tyle samo zła, a są łatwiejszym celem.
Wierzyłem, że żadne z nas nie chciało być niepokornym dzieckiem swoich rodziców - a jedynie posiadało inne marzenia, których utkani w sztywne schematy nie byli w stanie pojąć, a akceptacja była terminem, który zdawał się mieć niezwykle skomplikowane znaczenie. Lub po prostu trwała obok synonimów słowa porażka. W tym wszystkim najbardziej nie mogłem pogodzić się z bezsilnością; że jakakolwiek próba sforsowania grubych murów, które od setek lat pozostawały niewzruszone, była z góry skazana na niepowodzenie.
- Co cię powstrzymało wcześniej? - Byłem niemal przekonany, że Lucinda regularnie brylowała na salonach, ale być może z zasłyszanej informacji wykonałem błędne kalkulacje. No cóż, numerologia nie była moją mocną stroną. - Skoro tak, jakim cudem jeszcze nigdy na siebie nie wpadliśmy? - Zmrużyłem oczy, mierząc Selwyn badawczym spojrzeniem. Rzuciła tą Pokątną od niechcenia, czy rzeczywiście należała do grona stałych bywalców potańcówek?
- Szukałem. Ale bezskutecznie. Większość mojego rodzeństwa, na czele z ojcem, ignoruje moją egzytencję. - Co i tak uważałem za sukces; równie dobrze mogli urządzić sobie rozrywkę z polowania na Lisa. - Poza najmłodszą siostrą. Jest ode mnie dużo młodsza, a zawsze to ja poświęcałem jej najwięcej uwagi, kiedy jeszcze mieszkałem w Wilton. - Jeśli dotychczas Selwyn zastanawiała się, któremu rodowi byłem solą w oku, teraz z pewnością była w stanie wysnuć odpowiednie wnioski. - Może dlatego jeszcze nie przekreśliła mnie do reszty, chociaż nie potrafi mi wybaczyć, że ją zostawiłem. Że nie ma mnie obok, kiedy mnie potrzebuje. - Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza, gdy ojciec bez jej wiedzy zaręczył ją z Nottem, którego nawet dobrze nie znała, a ja mogłem jedynie zapłakać nad jej losem. Lub łudzić się, że nie prowadzi ją w otchłań. - Jak się pewnie domyślasz, to nie jest prosta relacja. - Więcej było w niej goryczy niż miłości, pomimo tego w jakimś stopniu udało mi się pozostać dla Callisto wsparciem - choć nie zawsze takim, jakiego oczekiwała. Zawsze byłem inny, rozumiałem także to, że moja siostra nigdy nie zamierzała podążyć moją ścieżką… i nie potrafiła zrozumieć mojego wyboru. Prawdopodobnie tylko miłość kazała jej zawsze szukać ze mną kontaktu - i czyniła w jej sercu wyrwę, której nie potrafiłem wypełnić.
Rozmowy ucichły, gdy zbliżyliśmy się do źródła anomalii. Uspokojenie czarnej magii wymagało od nas skupienia - ja wiedziałem o tym doskonale, Lucinda także zdawała się poruszać pewnie w tej materii, choć czyniła to po raz pierwszy. Niewątpliwie jako łamacz klątw niejednokrotnie ścierała się z czarną magią, obdzierając ją z niszczącej mocy - analogicznie do tego, co czyniliśmy teraz. Czerń pulsowała, na chwilę zniknęła, po czym ponownie otuliła nas całunem; wiedziałem, że będzie chciała walczyć. Powietrze zgęstniało, zaciskając pętlę wokół mojego gardła. - Do wyjścia. Tam. - Wychrypiałem, odszukując nadgarstek Lucindy i zamykając go w pewnym uścisku, by pociągnąć za sobą jej drobną sylwetkę. Nie mogłem dopuścić do tego, abyśmy się rozdzielili.
Nagle oranżeria zdawała się jakby zapaść do środka - ale było to tylko złudzenie, bo w bezkresnej czerni spod kopuły zaczęła spływać na nas lepka maź, przywołując najgorsze wspomnienia. Martwe, puste oczy Cressidy. Łzy wściekłej Callisto. Bezradność po ucieczce z Wilton. Obojętność Lovegood… Wspomnienia atakowały z każdej strony, próbując przejąć nade mną kontrolę. Złamać, zamknąć w rozpaczy, doprowadzić do szaleństwa. Walczyłem z nimi. Szukałem światła. Tam musiało być wyjście.
- W takim razie o co? - Zapytałem, próbując odszukać jej motyw. Nie ten, w którym jako dziecko rozkochała się w opowieściach wuja. Tylko ten, który pchnął ją do tego, aby oderwać się od rodziny. - Ale nadal nią jesteś. - Zauważyłem, spoglądając chytrze na Lucindę. Nie był to przytyk; znów przeciągałem strunę. Dla zabawy. - Grasz na dwa fronty. To rzadka umiejętność. - Nawet, jeśli daleko było jej do ideału swoich przodków, nadal płynnie posługiwała się kłamstwem, być może nawet nieświadomie. To przecież nie zależało wyłącznie od słów; mogło kryć się w gestach, spojrzeniach, w podejmowanych działaniach. Próbie utrzymania wizerunku.
- Przykro mi. - Odparłem, poprzedzając swoją wypowiedź krótkim milczeniem. Doskonale znałem cenę, którą płaciła. - To cię pewnie nie pocieszy, ale coś o tym wiem. Pozostawanie obcym dla własnego rodzeństwa to mało przyjemna sprawa. - Wyjaśniłem, wysilając się na pozbawiony blasku uśmiech. Wyglądało na to, że choć nasze historie nie były bliźniacze, oboje doświadczaliśmy tych samych konsekwencji. Nawet, jeśli Lucinda nadal nosiła rodowe nazwisko. - Inny znaczy gorszy. Czasami myślę, że nic nie zmieni tego schematu myślowego, który rozdaje karty pośród arystokracji. Chciałbym z tym walczyć. Ale to walka z wiatrakami. - Wzruszyłem ramionami, bezradność maskując uśmiechem. - Może dlatego zabrałem się za czarnoksiężników. Tyle samo zła, a są łatwiejszym celem.
Wierzyłem, że żadne z nas nie chciało być niepokornym dzieckiem swoich rodziców - a jedynie posiadało inne marzenia, których utkani w sztywne schematy nie byli w stanie pojąć, a akceptacja była terminem, który zdawał się mieć niezwykle skomplikowane znaczenie. Lub po prostu trwała obok synonimów słowa porażka. W tym wszystkim najbardziej nie mogłem pogodzić się z bezsilnością; że jakakolwiek próba sforsowania grubych murów, które od setek lat pozostawały niewzruszone, była z góry skazana na niepowodzenie.
- Co cię powstrzymało wcześniej? - Byłem niemal przekonany, że Lucinda regularnie brylowała na salonach, ale być może z zasłyszanej informacji wykonałem błędne kalkulacje. No cóż, numerologia nie była moją mocną stroną. - Skoro tak, jakim cudem jeszcze nigdy na siebie nie wpadliśmy? - Zmrużyłem oczy, mierząc Selwyn badawczym spojrzeniem. Rzuciła tą Pokątną od niechcenia, czy rzeczywiście należała do grona stałych bywalców potańcówek?
- Szukałem. Ale bezskutecznie. Większość mojego rodzeństwa, na czele z ojcem, ignoruje moją egzytencję. - Co i tak uważałem za sukces; równie dobrze mogli urządzić sobie rozrywkę z polowania na Lisa. - Poza najmłodszą siostrą. Jest ode mnie dużo młodsza, a zawsze to ja poświęcałem jej najwięcej uwagi, kiedy jeszcze mieszkałem w Wilton. - Jeśli dotychczas Selwyn zastanawiała się, któremu rodowi byłem solą w oku, teraz z pewnością była w stanie wysnuć odpowiednie wnioski. - Może dlatego jeszcze nie przekreśliła mnie do reszty, chociaż nie potrafi mi wybaczyć, że ją zostawiłem. Że nie ma mnie obok, kiedy mnie potrzebuje. - Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza, gdy ojciec bez jej wiedzy zaręczył ją z Nottem, którego nawet dobrze nie znała, a ja mogłem jedynie zapłakać nad jej losem. Lub łudzić się, że nie prowadzi ją w otchłań. - Jak się pewnie domyślasz, to nie jest prosta relacja. - Więcej było w niej goryczy niż miłości, pomimo tego w jakimś stopniu udało mi się pozostać dla Callisto wsparciem - choć nie zawsze takim, jakiego oczekiwała. Zawsze byłem inny, rozumiałem także to, że moja siostra nigdy nie zamierzała podążyć moją ścieżką… i nie potrafiła zrozumieć mojego wyboru. Prawdopodobnie tylko miłość kazała jej zawsze szukać ze mną kontaktu - i czyniła w jej sercu wyrwę, której nie potrafiłem wypełnić.
Rozmowy ucichły, gdy zbliżyliśmy się do źródła anomalii. Uspokojenie czarnej magii wymagało od nas skupienia - ja wiedziałem o tym doskonale, Lucinda także zdawała się poruszać pewnie w tej materii, choć czyniła to po raz pierwszy. Niewątpliwie jako łamacz klątw niejednokrotnie ścierała się z czarną magią, obdzierając ją z niszczącej mocy - analogicznie do tego, co czyniliśmy teraz. Czerń pulsowała, na chwilę zniknęła, po czym ponownie otuliła nas całunem; wiedziałem, że będzie chciała walczyć. Powietrze zgęstniało, zaciskając pętlę wokół mojego gardła. - Do wyjścia. Tam. - Wychrypiałem, odszukując nadgarstek Lucindy i zamykając go w pewnym uścisku, by pociągnąć za sobą jej drobną sylwetkę. Nie mogłem dopuścić do tego, abyśmy się rozdzielili.
Nagle oranżeria zdawała się jakby zapaść do środka - ale było to tylko złudzenie, bo w bezkresnej czerni spod kopuły zaczęła spływać na nas lepka maź, przywołując najgorsze wspomnienia. Martwe, puste oczy Cressidy. Łzy wściekłej Callisto. Bezradność po ucieczce z Wilton. Obojętność Lovegood… Wspomnienia atakowały z każdej strony, próbując przejąć nade mną kontrolę. Złamać, zamknąć w rozpaczy, doprowadzić do szaleństwa. Walczyłem z nimi. Szukałem światła. Tam musiało być wyjście.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
Szlachcianka domyślała się, że w pytaniach, które mężczyzna jej zadawał nie tkwiła jedynie ciekawość. Była w tym wszystkim nowa, a ludzi, których znała w Zakonie Feniksa można było policzyć na palcach jednej ręki. Prawdopodobnie była zagadką dla większości. Nie potrafiła odnaleźć się w swoim rodzie, zajmowała się poszukiwaniem artefaktów i łamaniem klątw, a jednocześnie nadal usilnie kreowała się jako Selwyn choć z perspektywy wszystkiego co się wydarzyło już przestała nim być. Ona sama do końca nie rozumiała tego w jakim położeniu się aktualnie znajdowała. Grała na dwa fronty? Udawała kogoś kim nie jest? Nie myślała tak o sobie w końcu była wierna przede wszystkim własnym przekonaniom i własnej ocenie tego co dobre i tego co złe. W oczach innych ludzi wyglądało to jak wykreowana bajka na dobranoc lub zagubiona we własnym życiu sierotka. Nie przyznałaby się ani do jednego ani do drugiego. - To ciekawość czy jednak sprawdzasz czy swoją grą na dwa fronty nie wbije ci noża w plecy? - zapytała wprost chcąc się dowiedzieć jak ją postrzegają w Zakonie; jak on ją postrzega. Domyślała się, że w owych czasach ciężko było o zaufanie. Mówienie czegokolwiek o sobie mogło się źle skończyć. Wiedza była bronią, którą łatwo użyć. Czasem o wiele łatwiej niż różdżki. Lucinda także lubiła wiedzieć choć nią zwykle kierowała ciekawość, a nie korzyści. Te jednak też przychodziły.
Był Malfoyem i tego była już pewna. Potrafiła go zrozumieć bo ich historie nie różniły się wcale tak bardzo. Jej rodzina choć postawiła na niej już krzyżyk to jednak gdzieś tam szukali z nią kontaktu chociażby w postaci reprymend za złe zachowanie. - Na początku zmuszałam się do tego by pomimo podążania własną ścieżką pozostać w kręgu rodziny. Z czasem jednak nic się nie zmieniło, wiesz? Wcale nie odnalazłam z nimi więzi, nie tęskniłam za życiem w posiadłości. Pozostawałam na szlaku tak długo jak się tylko dało. W grudniu wróciłam na dobre. - odpowiedziała. Wcześniej jakoś nie śpieszyła się na sabaty. Teraz także nie uśmiechała się do nich szeroko i nie witała jak starego przyjaciela. Jednak fakt, że nadal należała do tej społeczności budził w niej wyrzuty sumienia. Może i grała na dwa fronty, ale dotykały one tylko ją, a przynajmniej takie miała wrażenie. - A teraz? Utrzymujesz kontakt z siostrą czy wolisz go unikać? - zapytała z ciekawości jak to wygląda. Skoro mieli bardzo dobry kontakt to mogła sobie tylko wyobrazić jak trudne byłoby ignorowanie jej wiedząc, że ta szuka kontaktu. Z drugiej strony wszystko niosło ze sobą ryzyko i to takie, które ona doskonale znała. - Od jak dawna to trwa? - dodała. Skłamałaby mówiąc, że o tym nie myślała. Nie wiedziała już sama co było lepsze.
Czuła pulsującą w otoczeniu anomalie. Nadal nie potrafiła zrozumieć ich natury. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego tak bardzo działały na czarodziei, mąciły magię, burzyły zbudowany porządek. Choć teraz czuła jaki wpływ na nią to miało to jednak w głębi siebie cieszyła się, że mogła tutaj przyjść. Zwalczyć chociaż jedną z nich. W końcu sama wcześniej miała z nimi problem. Zdarzały się takie, które wywoływały jej chorobę. Zdarzały się takie, które mąciły jej w głowie, zatykały usta, przywoływały najgorsze koszmary. Przy tej też tak się czuła. Kiedy mężczyzna chwycił ją za nadgarstek nie zdążyła nawet kiwnąć głową. Czuła jak wszystko gęstnie, jak jej myśli płyną ku najgorszym obrazom przywołując wydarzenia, których oglądać jednak już nie chciała. Wyjście było blisko i musieli tylko do niego dotrzeć.
Był Malfoyem i tego była już pewna. Potrafiła go zrozumieć bo ich historie nie różniły się wcale tak bardzo. Jej rodzina choć postawiła na niej już krzyżyk to jednak gdzieś tam szukali z nią kontaktu chociażby w postaci reprymend za złe zachowanie. - Na początku zmuszałam się do tego by pomimo podążania własną ścieżką pozostać w kręgu rodziny. Z czasem jednak nic się nie zmieniło, wiesz? Wcale nie odnalazłam z nimi więzi, nie tęskniłam za życiem w posiadłości. Pozostawałam na szlaku tak długo jak się tylko dało. W grudniu wróciłam na dobre. - odpowiedziała. Wcześniej jakoś nie śpieszyła się na sabaty. Teraz także nie uśmiechała się do nich szeroko i nie witała jak starego przyjaciela. Jednak fakt, że nadal należała do tej społeczności budził w niej wyrzuty sumienia. Może i grała na dwa fronty, ale dotykały one tylko ją, a przynajmniej takie miała wrażenie. - A teraz? Utrzymujesz kontakt z siostrą czy wolisz go unikać? - zapytała z ciekawości jak to wygląda. Skoro mieli bardzo dobry kontakt to mogła sobie tylko wyobrazić jak trudne byłoby ignorowanie jej wiedząc, że ta szuka kontaktu. Z drugiej strony wszystko niosło ze sobą ryzyko i to takie, które ona doskonale znała. - Od jak dawna to trwa? - dodała. Skłamałaby mówiąc, że o tym nie myślała. Nie wiedziała już sama co było lepsze.
Czuła pulsującą w otoczeniu anomalie. Nadal nie potrafiła zrozumieć ich natury. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego tak bardzo działały na czarodziei, mąciły magię, burzyły zbudowany porządek. Choć teraz czuła jaki wpływ na nią to miało to jednak w głębi siebie cieszyła się, że mogła tutaj przyjść. Zwalczyć chociaż jedną z nich. W końcu sama wcześniej miała z nimi problem. Zdarzały się takie, które wywoływały jej chorobę. Zdarzały się takie, które mąciły jej w głowie, zatykały usta, przywoływały najgorsze koszmary. Przy tej też tak się czuła. Kiedy mężczyzna chwycił ją za nadgarstek nie zdążyła nawet kiwnąć głową. Czuła jak wszystko gęstnie, jak jej myśli płyną ku najgorszym obrazom przywołując wydarzenia, których oglądać jednak już nie chciała. Wyjście było blisko i musieli tylko do niego dotrzeć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Od tej pory to ustabilizowane miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich członków Zakonu Feniksa. Sukces zagwarantował im bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów podczas kolejnych gier w tej lokacji. Chwała wam za to, pewnego dnia świat za to podziękuje.
Romuald Rufallo, czterdziestopięcioletni mężczyzna o kruczoczarnych włosach z coraz większą ilością srebrnych pasemek, był wielkim miłośnikiem zagadek. Pragnął odkryć każdą z nich odkąd był małym chłopcem, któremu mama czytała do snu książki Juliusza Verne'a. Ach, kochana mama! Czuł zapach jej sernika za każdym razem kiedy o niej pomyślał. Teraz też uśmiechnął się pod nosem i zerknął w niebo, wierząc, że obserwuje go stamtąd i z zaciekawieniem czeka na kolejne przygody. Tak, Romuald Rufallo chciał żyć jak bohaterowie ulubionych książek z dzieciństwa, i w dużym stopniu mu się to udawało. Szukał tajemnych miejsc i je dokumentował, zapisując wszystko w swoim znoszonym notesie. Przebudzone w całej Wielkiej Brytanii anomalie były dla niego jak miód na serce. Każdego dnia zarzucał na szyję magiczny aparat i po prostu szedł krętymi londyńskimi chodnikami aż nie trafił na coś ciekawego. Uwielbiał to uczucie niepewności - zazwyczaj podróżował we wcześniej opisane przez kogoś miejsca i miał chociaż zalążek wiedzy na jego temat, a tym razem szedł w ciemno. Może to będzie restauracja, w której latają stoły i tańczą sztućce? A może sklep z ubraniami, gdzie manekiny urządziły sobie przyjęcie? To mogło być absolutnie wszystko! Niekoniecznie stabilna magia stała się jeszcze bardziej kapryśna i nieprzewidywalna. Romuald (prawdopodobnie jako jedyny mieszkaniec Wysp) był w siódmym niebie.
Tym razem dotarł do magicznej oranżerii. Słyszał wcześniej o tym miejscu; było w jakiś sposób połączone z popularną książką, której nigdy nie chciało mu się przeczytać, tylko tyle o tym wiedział. Możliwe, że kiedyś tutaj był, ale nie myślał teraz o przypominaniu sobie wyblakłych wspomnień. Za bardzo uderzył go ten tajemniczy mrok i czarna magia, wręcz wchłaniająca się w jego ciało. Poprawił ramiączko skórzanego plecaka, który był jego stałym towarzyszem wypraw, i schował się w krzakach. Cicho wyjął aparat i zrobił zdjęcie oranżerii, kiedy zauważył nadchodzące postacie. Schylił się, obserwując ich z zapartym tchem. To dopiero było ciekawe! Te zaklęcia, ten profesjonalizm! Szkoda, że tajemniczy mężczyzna tak szybko odszedł, ale na szczęście pozostała jeszcze kobieta. Romuald wyskoczył z krzaków, od razu zauważając, że ta ciężka czarnomagiczna atmosfera stąd zniknęła. - To było niesamowite! Dzień dobry, Romuald - przełożył aparat do lewej ręki zanim wyciągnął do niej swoją dłoń w geście powitania. - Romuald Rufallo, gwoli ścisłości. Skąd dowiedzieliście się o tym przeklętym miejscu? Czy pani takich poszukuje? Jeżeli tak to jestem pod wrażeniem, nieczęsto spotyka się kobiety w tym fachu! - Och, cóż za ekscytujący dzień! Dzisiejszy wpis w jego dzienniku przebije na głowę wszystkie pozostałe.
Tym razem dotarł do magicznej oranżerii. Słyszał wcześniej o tym miejscu; było w jakiś sposób połączone z popularną książką, której nigdy nie chciało mu się przeczytać, tylko tyle o tym wiedział. Możliwe, że kiedyś tutaj był, ale nie myślał teraz o przypominaniu sobie wyblakłych wspomnień. Za bardzo uderzył go ten tajemniczy mrok i czarna magia, wręcz wchłaniająca się w jego ciało. Poprawił ramiączko skórzanego plecaka, który był jego stałym towarzyszem wypraw, i schował się w krzakach. Cicho wyjął aparat i zrobił zdjęcie oranżerii, kiedy zauważył nadchodzące postacie. Schylił się, obserwując ich z zapartym tchem. To dopiero było ciekawe! Te zaklęcia, ten profesjonalizm! Szkoda, że tajemniczy mężczyzna tak szybko odszedł, ale na szczęście pozostała jeszcze kobieta. Romuald wyskoczył z krzaków, od razu zauważając, że ta ciężka czarnomagiczna atmosfera stąd zniknęła. - To było niesamowite! Dzień dobry, Romuald - przełożył aparat do lewej ręki zanim wyciągnął do niej swoją dłoń w geście powitania. - Romuald Rufallo, gwoli ścisłości. Skąd dowiedzieliście się o tym przeklętym miejscu? Czy pani takich poszukuje? Jeżeli tak to jestem pod wrażeniem, nieczęsto spotyka się kobiety w tym fachu! - Och, cóż za ekscytujący dzień! Dzisiejszy wpis w jego dzienniku przebije na głowę wszystkie pozostałe.
I show not your face but your heart's desire
Lucinda nie spodziewała się spotkać na swojej drodze żadnych ciekawskich obserwatorów. Zdejmowanie anomalii z magicznej oranżerii choć nie było tak ciężkie jak podejrzewała to jednak wyczerpało ją na tyle by chcieć po prostu wrócić do domu i pomyśleć nad tym wszystkim czego w ostatnich dniach była świadkiem. Widząc zbliżającego się do niej starszego mężczyznę aż przystanęła z zaskoczenia.
Magiczna oranżeria nie była miejscem, do którego wchodziło się z ulicy. To, że mężczyzna tutaj był znaczyło, że zaszył się gdzieś i widział każdy ich ruch. Prawdopodobnie słyszał też każde ich słowo. Zdezorientowana blondynka uniosła brew w pytającym geście. Jej intuicja podpowiadała, żeby zachować ostrożność, ale widząc ciekawość wymalowaną na twarzy przybysza nie mogła od razu widzieć w nim niecnych planów czy niebezpieczeństwa. - Nie wie Pan, że nieładnie jest podglądać i podsłuchiwać? - zapytała całkowicie poważnie. Bo cóż to miało znaczyć? Równie dobrze przecież mógł ich śledzić od samego przyjścia tutaj. Kimkolwiek był Romuald Rufallo… jego ciekawość w tym konkretnym momencie nie wyszła mu całkowicie na dobre.
Szlachcianka nic nie mogła poradzić na rodzący się w niej niepokój. Była nieufna jeżeli chodziło o kontakty z nieznajomymi. W końcu każdy miał drugą twarz, a Lucinda nie chciałaby kolejny raz w nieoczekiwanym momencie się sparzyć. To nie było dla niej całkowicie naturalne. Selwyn ufała ludziom, wierzyła, że ktoś kto zachowuje się w stosunku do niej przyjaźnie nie zasługuje na to by traktować go w odmienny sposób. A jednak wystarczająco dużo już przeżyła by wiedzieć, że ludzka natura potrafi przewrotna i niesamowicie niebezpieczna. - Co Pan w ogóle tu robi Panie Rufallo? - zapytała jeszcze delikatnie się uśmiechając widząc jego podekscytowanie. Nie miała zamiaru odpowiadać na zadane przed chwilą pytanie. Co miałaby dać taka wiedza? Dla kobiety takiej jak Lucinda lepiej było, żeby ludzie widzieli w niej słabą i bezbronną. Nikt nie szanował kobiet, które wyłamywały się z szablonów i żyły po swojemu. Za mało ich jeszcze było by tak naprawdę mogły coś znaczyć w świecie pełnym męskich decyzji i kobiecych przytakiwań.
Magiczna oranżeria nie była miejscem, do którego wchodziło się z ulicy. To, że mężczyzna tutaj był znaczyło, że zaszył się gdzieś i widział każdy ich ruch. Prawdopodobnie słyszał też każde ich słowo. Zdezorientowana blondynka uniosła brew w pytającym geście. Jej intuicja podpowiadała, żeby zachować ostrożność, ale widząc ciekawość wymalowaną na twarzy przybysza nie mogła od razu widzieć w nim niecnych planów czy niebezpieczeństwa. - Nie wie Pan, że nieładnie jest podglądać i podsłuchiwać? - zapytała całkowicie poważnie. Bo cóż to miało znaczyć? Równie dobrze przecież mógł ich śledzić od samego przyjścia tutaj. Kimkolwiek był Romuald Rufallo… jego ciekawość w tym konkretnym momencie nie wyszła mu całkowicie na dobre.
Szlachcianka nic nie mogła poradzić na rodzący się w niej niepokój. Była nieufna jeżeli chodziło o kontakty z nieznajomymi. W końcu każdy miał drugą twarz, a Lucinda nie chciałaby kolejny raz w nieoczekiwanym momencie się sparzyć. To nie było dla niej całkowicie naturalne. Selwyn ufała ludziom, wierzyła, że ktoś kto zachowuje się w stosunku do niej przyjaźnie nie zasługuje na to by traktować go w odmienny sposób. A jednak wystarczająco dużo już przeżyła by wiedzieć, że ludzka natura potrafi przewrotna i niesamowicie niebezpieczna. - Co Pan w ogóle tu robi Panie Rufallo? - zapytała jeszcze delikatnie się uśmiechając widząc jego podekscytowanie. Nie miała zamiaru odpowiadać na zadane przed chwilą pytanie. Co miałaby dać taka wiedza? Dla kobiety takiej jak Lucinda lepiej było, żeby ludzie widzieli w niej słabą i bezbronną. Nikt nie szanował kobiet, które wyłamywały się z szablonów i żyły po swojemu. Za mało ich jeszcze było by tak naprawdę mogły coś znaczyć w świecie pełnym męskich decyzji i kobiecych przytakiwań.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Romuald Rufallo zaśmiał się pod nosem, kiedy usłyszał tę wcale-nie-aż-tak zaskakującą odpowiedź. Sam na jej miejscu udawałby, że nie ma z tym wydarzeniem absolutnie nic wspólnego. W końcu z tego co słyszał to Ministerstwo zabroniło zajmować się anomaliami, więc gdyby tylko Romuald chciał jej zaszkodzić, naprawdę nie byłoby to szczególnie skomplikowane. Ale kobieta miała szczęście - Rufallo nie zamierzał na nią kablować, szczególnie, że nie lubił władzy i już wiele lat temu postanowił sobie nie stawiać stopy w Ministerstwie Magii. Naprawdę minęło mnóstwo lat odkąd ostatnio się tam pojawił. - Nie wie pani, że nieładnie jest odpowiadać pytaniem na pytanie? - Skrzyżował dłonie na piersi, spoglądając na kobietę spod okrągłego ronda swojego kapelusza. Lubił droczyć się z ludźmi, chociaż teraz był zbyt podekscytowany tym niecodziennym spotkaniem, żeby to dłużej ciągnąć. Szybko zdjął kapelusz, kiedy przypomniał sobie o dobrych manierach, nerwowo poprawiając kołnierz koszuli. - Ja słyszałem dużo o tym miejscu i postanowiłem je zobaczyć na żywo - powiedział, czując jak znowu ogarnia go ekscytacja. Nie dość, że to miejsce faktycznie istnieje, to jeszcze spotkał w nim ciekawą osobę i to w dodatku płci pięknej! - Bo wie pani, jestem poszukiwaczem przygód. To znaczy... takich miejsc jak to. Gdzie się dużo dzieje. Dziwnych rzeczy. Znaczy ciekawych. Niecodziennych! - Zaczął szybko opowiadać, nie do końca panując swoim słowotokiem, ale poczuł potrzebę podzielenia się swoimi historiami. - Na przykład w zeszłym tygodniu w porcie latały liny i beczki. Podobno kilka osób wpadło przez to do Tamizy - spoważniał na moment, nie chcąc robić sobie żartów z poszkodowanych, ale po niespełna minucie powrócił do stanu ekscytacji. Wyjął z kieszeni notes i zwykły mugolski ołówek. - Nie przedstawiła się pani - zauważył, przykładając naostrzony gryf do pustej kartki papieru. Koniecznie musiał opisać dzisiejszy dzień! Kto by pomyślał, że natknie się na osobę, z którą tak wiele go łączy! Bo właśnie tak myślał Romuald, że skoro tutaj jest to znaczy, że interesują ją te same rzeczy. - A może pójdzie pani ze mną na kawę? Herbatę? Sok malinowy? Nie wiem co pani lubi - ach, chciałby usłyszeć jej opowieści!
I show not your face but your heart's desire
Na słowa mężczyzny Lucinda uśmiechnęła się tylko delikatnie. Miał rację. Odpowiadanie pytaniem na pytanie nie należało do najgrzeczniejszych, ale po tym wszystkim co wydarzyło się jeszcze chwile wcześniej nie zastanawiała się zbytnio nad własnym zachowaniem. To była jej pierwsza anomalia i blondynka naprawdę czuła, że magia przepełnia to miejsce, ale już w odpowiedni dla siebie sposób. Wszystko wróciło na prawidłowe tory i Pan Rufallo nie mógł tego zmienić. Nawet jeśli planował przyłapać ich na gorącym uczynku i coś dla siebie z tego wszystkiego ugrać.
Blondynka przestała już ufać ludziom. Nie stało się to nagle. Długo jej zajęło zrozumienie, że niewielu tak naprawdę zasługuje na jakiekolwiek zaufanie, a już na pewno nie można rozdawać go na prawo i lewo nieznajomym spotkanym na swojej drodze. A jednak patrząc na to jak bardzo cieszył mężczyznę widok okiełzanej anomalii poczuła sympatię. Ona miała podobne uczucia w sytuacjach jak ta. Podobny błysk w oku. – Tak? – zapytała kiedy mężczyzna wspomniał o poszukiwaniu przygód i miejsc, w których magia żyje swoim życiem. – Widział Pan jeszcze podobne miejsca? Jak w ogóle Pan je znajduje? – zapytała, bo owszem odkrycie anomalii nie należało do najtrudniejszych – w końcu w ostatnim czasie było ich wystarczająco dużo, ale dla szlachcianki uganianie się za niesforną magią musiało należeć do czasochłonnych. – Dość nietypowe hobby – dodała jeszcze chociaż była ostatnią osobą, która powinna oceniać czyjekolwiek hobby. Jej niejednokrotnie narobiło bałaganu w życiu.
- Mam na imię Lucinda – przedstawiła się w końcu wierząc, że zdradzenie imienia nie zmieni niczego diametralnie, a jednak mężczyzna nie był dla niej nieprzyjemny. Ciekawość to w końcu rzecz ludzka prawda? Nie można jej odmówić nikomu. Nawet jeśli w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie. Na propozycję mężczyzny uśmiechnęła się szeroko. – Tak naprawdę dość mocno się śpieszę, ale może odprowadzę Pana kawałek do wyjścia i wtedy opowie mi Pan o tych innych ciekawych miejscach? Co się stało z tymi latającymi beczkami? – zapytała ruszając przed siebie i spoglądając jeszcze przez ramię na swojego towarzysza. Na pewno będzie lepiej jeśli zwyczajnie się tu rozdzielą. Ciekawość w końcu bywa także bardzo niebezpieczna.
Blondynka przestała już ufać ludziom. Nie stało się to nagle. Długo jej zajęło zrozumienie, że niewielu tak naprawdę zasługuje na jakiekolwiek zaufanie, a już na pewno nie można rozdawać go na prawo i lewo nieznajomym spotkanym na swojej drodze. A jednak patrząc na to jak bardzo cieszył mężczyznę widok okiełzanej anomalii poczuła sympatię. Ona miała podobne uczucia w sytuacjach jak ta. Podobny błysk w oku. – Tak? – zapytała kiedy mężczyzna wspomniał o poszukiwaniu przygód i miejsc, w których magia żyje swoim życiem. – Widział Pan jeszcze podobne miejsca? Jak w ogóle Pan je znajduje? – zapytała, bo owszem odkrycie anomalii nie należało do najtrudniejszych – w końcu w ostatnim czasie było ich wystarczająco dużo, ale dla szlachcianki uganianie się za niesforną magią musiało należeć do czasochłonnych. – Dość nietypowe hobby – dodała jeszcze chociaż była ostatnią osobą, która powinna oceniać czyjekolwiek hobby. Jej niejednokrotnie narobiło bałaganu w życiu.
- Mam na imię Lucinda – przedstawiła się w końcu wierząc, że zdradzenie imienia nie zmieni niczego diametralnie, a jednak mężczyzna nie był dla niej nieprzyjemny. Ciekawość to w końcu rzecz ludzka prawda? Nie można jej odmówić nikomu. Nawet jeśli w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie. Na propozycję mężczyzny uśmiechnęła się szeroko. – Tak naprawdę dość mocno się śpieszę, ale może odprowadzę Pana kawałek do wyjścia i wtedy opowie mi Pan o tych innych ciekawych miejscach? Co się stało z tymi latającymi beczkami? – zapytała ruszając przed siebie i spoglądając jeszcze przez ramię na swojego towarzysza. Na pewno będzie lepiej jeśli zwyczajnie się tu rozdzielą. Ciekawość w końcu bywa także bardzo niebezpieczna.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Romuald Rufallo niemalże podskoczył z radości kiedy kobieta postanowiła chwilę z nim porozmawiać. Początkowo nie sądził, że się na to zdobędzie - mimo wszystko wydawała się dość powściągliwą kobietą, a jednak! - Och, widziałem dużo takich miejsc! Cały Londyn aż się od nich roi. Wspomniany już przeze mnie port, na Pokątnej też się coś ostatnio działo... - nie zamierzał zdradzać za dużo; w końcu kobieta wciąż pozostawała nieznajomą, nawet jeżeli piękną i fascynującą. Nie mógł zdradzić wszystkich szczegółów swojej pasji, bo ktoś mógł ją wykorzystać przeciwko jemu. - Jak je znajduję? Cóż, to nie jest prosty proces - westchnął, ale to chyba było oczywiste. Nigdzie nie istniał żaden spis podejrzanych miejsc, na tym polegała cała zabawa, żeby je odnaleźć. - Po prostu chodzę po mieście, chociaż nie ukrywam, że często pomagają w tym wyszeptane słówka przez odpowiednie osoby - odpowiedział delikatnie, wciąż spoglądając z zaciekawieniem na kobietę. Nie znał jej, ale mógł przysiąść, że wyczuwa u niej podobne fluidy. Tak, zawsze był dumny ze swojej intuicji. Miał wrażenie, że czasem nawet przewyższała tę kobiecą. - Może i nietypowe, ale przynajmniej ciekawe. Nie nadawałbym się do kolekcjonowania znaczków. Pani chyba też nie? - Zagaił, bo jednak wciąż chciał z niej coś wyciągnąć, nawet jeżeli to on cały czas paplał jak najęty. Tak już miał, gadatliwy był od urodzenia, nawet kiedy nie znał jeszcze żadnych angielskich słów. - W takim razie miło mi cię poznać, Lucindo - zdjął kapelusz i ukłonił się przed nią nieznacznie, ale zaraz go nałożył z powrotem, bo bez swojego wyświechtanego kapelusza czuł się łyso.
- Dobrze, niech tak będzie - zgodził się i z przyjemnością zrównał z nią krok, pomału opuszczając magiczną oranżerię. Wolał pójść z nią do kawiarni, ale ostatecznie zadowoli się krótkim spacerem. - Czy mogę mówić do ciebie Lucindo? Tak więc, Lucindo, co to się z nimi nie działo! Wiesz jak wygląda port, straszny tam bałagan, te liny wszędzie leżą, beczki z rybami gdzieś tam stoją, stary żagiel przewieszony gdzieś przez barierkę... I wyobraź sobie, że właśnie tam wybuchła anomalia. Te liny rzucały się na ludzi jak jakaś anakonda! Zamieszanie straszne, ludzie zaczęli omijać to miejsce szerokim łukiem... - opowiadał zawzięcie aż w końcu musieli się rozstać. Romuald z chęcią spędziłby jeszcze trochę czasu z nową znajomą, ale i ją wzywały obowiązki. Nie pozostało mu nic innego jak i samemu wrócić do domu.
zt x2
- Dobrze, niech tak będzie - zgodził się i z przyjemnością zrównał z nią krok, pomału opuszczając magiczną oranżerię. Wolał pójść z nią do kawiarni, ale ostatecznie zadowoli się krótkim spacerem. - Czy mogę mówić do ciebie Lucindo? Tak więc, Lucindo, co to się z nimi nie działo! Wiesz jak wygląda port, straszny tam bałagan, te liny wszędzie leżą, beczki z rybami gdzieś tam stoją, stary żagiel przewieszony gdzieś przez barierkę... I wyobraź sobie, że właśnie tam wybuchła anomalia. Te liny rzucały się na ludzi jak jakaś anakonda! Zamieszanie straszne, ludzie zaczęli omijać to miejsce szerokim łukiem... - opowiadał zawzięcie aż w końcu musieli się rozstać. Romuald z chęcią spędziłby jeszcze trochę czasu z nową znajomą, ale i ją wzywały obowiązki. Nie pozostało mu nic innego jak i samemu wrócić do domu.
zt x2
I show not your face but your heart's desire
Magiczna Oranżeria
Szybka odpowiedź