Francis Joseph Westling
Nazwisko matki: Warbeck
Miejsce zamieszkania: Londyn, Wielka Brytania
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: pracownik Wiedźmiej Straży, pracownik Czarodziejskiej Policji
Wzrost: 187 cm
Waga: 82 kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: brąz
Znaki szczególne: wzrost
13 cali, giętka, czarny bez, sierść ponuraka
Ravenclaw
husky
cienie, opływowe kształtem stworzenia.
powietrzem po burzy, majowym bzem
uśmiechniętą mamę
literaturą, historia, geografią, podróżami, obserwacją i wnioskami, pracą
brak
podróże, praca
klasyczna, jazz
James Franco
Nie było nic nadzwyczajnego w tym człowieku, ani jego historii. Urodził się jako jeden z tych brudnych dzieci, którym dane było u początków swoich, zahartować się wytrwałością przeciw światu, tak dobrze już funkcjonującemu. Przeciw temu światu, którego nie obchodził los byle szczyla z mieszanej rodziny. Cóż, byłoby to głębokie niedomówienie, zależało im wszak na każdym pojedynczym istnieniu, które wypuściło z siebie choćby iskrę. Do czegoś zawsze się przydasz. Użyteczność, ponad wszystko.
Francis Joseph Westling urodził się 25 marca 1922 roku. Pora dnia nie miała większego znaczenia, tak samo jak pogoda, choć matka z zapartym tchem powtarzała, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Czy liczyło się słońce, które wtedy wpadło do izby, szukane przez ziemię po długich, drażniących opadach? Że był poranek, że śnieg już stopniał. Że na drzewa wpełzała nieśmiało pierwsza zieleń.
Mezalians trwał krótko. Czym były bowiem te minuty, po urodzeniu, kiedy przysuwa się zmarszczone, brzydkie dziecko pod policzek matki, żeby zdążyła je jeszcze uścisnąć? Młodego ojca nie wpuszczali na salę. Ma pan syna, uspokajała jedna z pielęgniarek rozglądając się niepewnie za resztą personelu. Czytasz to pewnie, drogi podróżniku, nie pierwszy raz. Kolejna historia z tej samej serii. Co będzie dalej? Dalej, jak sądzisz, to co teraz niewiadome, zostało opisane niżej, w kilku akapitach, na więcej nie było mnie stać. W dość czytelnych, pokrętnych może zdaniach, wiesz co nastąpi. Domyślasz się. Kolejne zbite frazesy, nad którymi nie warto się pochylać, bo może boli cię głowa, albo dzień niezbyt dopisuje. Musisz to zrobić, przynajmniej raz. Choć nikt cię o to nie prosi.
Czym były minuty, a czym sekundy i kolejne chwile bólu i ciągłego wycia? Tego nikt nie wie, tylko sama ona. W warunkach, jakich przyszło Rosalie rodzić swoje pierwsze i ostatnie dziecko, wszystkie odrapane ściany, wszystkie znaki na niebie z odpryskującym, biało-żółtym sufitem i ziemi pokrytej zgrzybiałym linoleum, wołały z góry niczym głos Pana, że jest gdzieś kraina piękniejsza niż to, niż żywe piekło na tym rozstaju dróg.
Ojciec, William Westling, zafascynowany wolnością w szerokim jej słowa znaczeniu, należał do National Geographic Society. Tego samego, które w roku w 1888, wydało swoje pierwsze, ukazujące się teraz cyklicznie, The National Geographic Magazine, czasopismo z żółtą obwódką na twardej oprawie. Był nie tylko geografem-żurnalistą, ale również zapalonym, podróżnym fotografem. Gilberta H. Grosvenora, ojca fotoreportażu, znał osobiście, byli zresztą w zbliżonym wieku. Nauka i nadzieja, a przede wszystkim zapał do pracy, przyczyniły się do rozpowszechnienia dziedziny. Rodzinie wystarczyło pieniędzy na tyle, aby dać mu wykształcenie, argument opóźniający służbę w wojsku. Wysiłek Westlinga, który ostatecznie w 1917 przywdział mundur, polegał na służbie Stanom Zjednoczonym Ameryki nie tak jak wszyscy by o tym myśleli. Wysłany do Francji w ramach AEF, pod dowództwem Pershinga, oprócz karabinu w dłoniach miał też aparat. Z pierwszego nie korzystał prawie wcale, z drugiego - ile tylko mógł.
Wojna się skończyła. W 1919 roku korpus został rozwiązany. Zamiast wracać do kraju, przez prawie dwa lata tułał się po obczyźnie. Pod koniec 1920 poznał dziewczynę, z którą spłodził nieślubne dziecko. Tak to się zaczęło, że mieli wracać razem przy Men an Eskop, ale tak to się również skończyło. Jej stratę w 1922 roku zrekompensował sobie zachwytem nad drukiem rzadkiej wtedy fotografii kolorowej.
Nie było w Williamie Westlingu na tyle bezczelności i tego jadu, który nakazuje ojcom, matkom, zostawiać swoje dzieci na pastwę smrodu w śmietniku albo błotnistego mułu w rzece. Do obskurnej salki - którą pielęgniarki, bo były takie, nazywały szpitalem - wezwano księdza, a dziecko na szybko ochrzczono, z obawą, że jemu też się zemrze lada chwila. Ojciec mówił, że nie miał do mamy żalu, że go tak prędko zostawiła, ale w jego głosie zawsze słychać było coś, co wyrażało wszelkie zwątpienie.
Francis wychowywał się do 9 roku życia u babci i dziadka, w jednym z miasteczek stanu Ohio. W tym czasie jego ojciec zajmował się tym, co potrafił i cenił najbardziej. Przez dłuższy czas mieszkał w Austrii, lecz na ostatnie lata przed Czarodziejską Szkołą, wyjechali razem - ojciec i syn - do Republiki Weimarskiej, gdzie William miał się później osiedlić już na stałe.
Odkąd podróżował po świecie, William Westling jeszcze nigdy w świecie nie widział czegoś podobnego. Marcowy, nieprzekonująco chłodny poranek miał być punktem zwrotnym, w jego, ale przede wszystkim, w życiu jego syna. Początkowo puścił to w śmiech, wyrzucił list, który pojawił się znikąd, na drugi dzień. William ani myślał przekazywać dalej, tej dziwnej dla każdego mugola informacji jakoby jego dziecko wykazywało się magicznymi predyspozycjami. Ale jemu to pasowało. Pasowało na tyle, że następne wakacje, najpierw wolą ojca, później kolejne, w pełni własnej świadomości, Franz wracał do USA. Do tego miasteczka w Ohio.
Hogwart był z początku udręką i każdy kto cieszy się wolną myślą wie, że dziecięcy rówieśnicy mogą być nawet gorsi od samych dorosłych. Trud jednak jest niczym obok zapału, który u mężczyzn z nazwiskiem Westling płynie najpewniej we krwi. Szkoła była również czymś wspaniałym, niesamowitym wręcz dla małego chłopca z marzeniami. Przeciągłe mruknięcie, chwila milczenia - miał wrażenie, że ta dziwna czapka go ocenia. Że przeszukuje każdy kąt jego umysłu, żeby zaraz, za chwilę, zanieść się gromkim śmiechem, którym zarazi całą salę. Że mu powie, jakim jest paskudnym tworem, nie nadajesz się na czarodzieja, mogła przecież powiedzieć, lecz zamiast tego, zamiast kpiny, Tiara dała mu jego przeznaczenie. Bez zbędnych komentarzy trafił do Ravenclaw. Chłopiec z wielkimi, prawie czarnymi oczami, odchodząc do swojego stołu, patrzył się za nią jeszcze chwilkę w przerażeniu. Jakikolwiek sport sprawiał mu przyjemność, ale nigdy nie został wybrany do drużyny, ponoć brali go pod uwagę ze względu na posturę, a raczej wzrost i prawdopodobną parę w łapach, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. W wolnych chwilach, przechadzając się człowieczymi ulicami wolał spojrzeć jak piłka odbija się od nogi i trafia do jednej z bramek, ale czarodzieje nie byli co do jego poglądów specjalnie przekonani. Miał znajomych, miał też przyzwoite stopnie - zupełnie jak na kogoś, kto chce innym pokazać, że potrafi.
Kończąc szkołę został skierowany na staż w Urzędzie Łączności z Mugolami. W 1939 roku nawet jego praca miała jakieś znaczenie. Po dwóch latach, zagubiony między dwoma światami nie wiedział jeszcze czego się chwycić. Był jak chorągiewka, którą wiatr bez ustanku popycha, to w jedną, to w drugą stronę.
Przez rok podejmował się zajęć dorywczych, pisząc dla lokalnych, magicznych gazet. Była wiosna 1941 kiedy zdecydował się wypłynąć transatlantykiem do rodziców swojego ojca, których z czystym sercem mógł do nich wołać mamo i tato. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Na kontynencie Ameryki Północnej, jako obcy na własnej ziemi, spędził zaledwie parę tygodni. Wypłynął niedługo na Czarny Ląd, do Sierra Leone. Trzymał się z dala od wojen, choć jako młody mężczyzna oparł się ciekawości i pod koniec 1942 roku, wszedł w samo serce ropiejącej przyszłości. Gdyby nie ojciec i znajomości jakie zawarł przez ten czas w Afryce, pewnie by zginął, z pierwszej ręki. Różdżka, karabin, kto na to patrzy? Umiera się zawsze tak samo. Z tą samą, bezduszną pustką w oczach.
Historia o tym jak żyło się samym jądrze pulsującej od boleści Europy, wymaga nie paru zdań, lecz osobnego opowiadania. Wiadomo tylko, że obecną różdżkę dostał od jednego z polskich czarodziejów, na terenie Krakowa, niezniszczonego przez niemiecką okupację, a także czarodziejską zawiść. Poprzednia różdżka uległa zniszczenia kiedy razem z poznanym czarodziejem Ilesjahem, musieli się bronić przed jednym z czarnych magów. Joachim miał wówczas w zaczarowanym zakątku Kazimierza, własny sklep z różdżkami. Powiedział, że tę akuratnio wykonał niedawno. Ledwo wyszła spod ręki, jeszcze ją rano ciosał zanim do niego wieczorem nie przybyli z Ilesjahem, ale była gotowa. Wierzycie w przeznaczenie? Ja też nie, ale coś musiało być między tamtym porankiem, a zachodem słońca, kiedy ledwo się wszyscy ludzie pochowali do domów, ledwo i oni z Franzem weszli do domu i warsztatu Joachima, a jakieś fatum już im uszyło własną historię.
W Krakowie rozstał się z Ilesjahem, ale wcześniej nauczył się od niego podstaw czarnej magii, która - jak twierdził sam czarodziej - może kiedyś na coś mu się przydać. Do Indii Westling dotarł na pół roku przed sierpniową konferencją poczdamską. Wracając na zachód poznawał ludzi, czarodziejów, ich wierzenia, ich uczucia, zachowanie, obyczaje, całą codzienność i wyjątkowość zarazem.
Po czterech latach tułaczki wrócił wreszcie do Anglii. Nie miał już dokąd indziej wracać, choć można by rzec, że Wyspy traktował jak przystanek. Rok przygotowania do pracy w służbie porządkowej nie były tak męczące jak staż w Ministerstwie Magii. Nie zdążyła mu jeszcze zaświecić w głowie myśl, aby uciec od w nieznane ponownie. Trzeba rozumieć, że dla młodego człowieka widok śmierci i cierpienia zmienia pogląd i patrzenie na świat. Podróż nie była zabawą, choć zdarzały się chwile przyjemności, uciechy i radości. Była czymś więcej, nauką, której nie pobrałby w żadnej ze szkół.
Może płynąłby dalej, robił to co chwila i odwaga młodości podpowiada, ale na drodze stanęła mu ona, Charlotte. Dziewczyna, przy której wiedział w końcu kim jest. Te perfumy, głos zadziorny. Zaróżowione policzki, kiedy prawił jej komplementy, a sukienka obracała się tak żwawo w rytm muzyki. Niepotrzebnie powiedziała "tak", kiedy nawzajem się okłamywali. Już po roku było z nimi źle. Bez tragedii, bez zaskoczenia. Nad głowami wisiał im rozwód. Dla jednej i drugiej strony skandal. Może nie był wystarczająco dobrym mężem. Może nie było go akurat w tych momentach jej życia kiedy tego najbardziej potrzebowała. Dużo piła, często się na siebie wściekali. Prawdopodobnie była to najlepsza decyzja jaką kiedykolwiek wspólnie podjęli.
W 1952 roku Franz dostał propozycję. Nie był człowiekiem, który szybko się nudzi i musi koniecznie urozmaicać zajmowany zawód. Przypadki często chodziły po ludziach, ale w ciągu tych kilku lat zdały się podążać złośliwie w kierunku jednego człowieka. Miał prawie trzydzieści lat kiedy zaczął specjalny kurs przygotowawczy. Od tej pory musiał radzić sobie z podwójną tożsamością, życiem.
Oficjalnie nadal pracował w policji. Sporo podróżował, choć na dłuższy wyjazd zdecydował się dwa lata później. Podjęcie się stażu do Wiedźmiej Straży otworzyło przed nim wcześniej niedostępne środki. Nie zajmował się już drobnostkami. Częstokroć współpracował z innymi służbami celem rozwiązania spraw ponadjednostkowych. Ostatnie dwa lata spędził zagranicą. Wrócił do Anglii w styczniu, od razu wrócił do pracy. W przeszłości wielokrotnie współpracował z Departamentem Magicznych Wypadków i Katastrof. Mówi się, że w przyszłości będzie chciał zmienić środowisko. Stażu w Wiedźmiej Straży zostało parę miesięcy. Zwieńczenie podjętych trudów i koniec kursu ma się niemal zetrzeć w czasie z urodzinami Franza.
Otóż, był sobie kiedyś pies. Jedno oko miał koloru zielonego, drugie jak tafla lodu, błękitne. Zwierzaka wołano Hops. Stara psina, która sporo przeszła. Mały Francis zastanawiał się zawsze czy temu Hopsowi nie jest aby za ciepło w tej kurtce z szaro-białej sierści. Kiedy przystawiał policzek, żeby się do niego przytulić, dawał przyjemne uczucie bezpieczeństwa. I te kolorowe oczy...
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 14 | +4(różdżka) |
Czarna Magia: | 1 | +1(różdżka) |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 7 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: niemiecki | II | 6 |
Mugoloznawstwo | V | 25 |
Numerologia | II | 3 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | I | 1 |
Zielarstwo | I | 1 |
Literatura | II | 3 |
Latanie na miotle | I | 1 |
Taniec | I | 1 |
Pływanie | I | 1 |
Instynkt przetrwania | II | 3 |
Kłamstwo | II | 3 |
Koncentracja | III | 7 |
Majsterkowanie | II | 3 |
Retoryka | II | 3 |
Silna wola | II | 3 |
Spostrzegawczość | III | 7 |
Szczęście | I | 1 |
Ukrywanie się | II | 3 |
0 |
Różdżka, zdolność teleportacji, 12 punktów do statystyk.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Franz Westling dnia 03.08.16 16:48, w całości zmieniany 15 razy
Witamy wśród Morsów
Ocalałeś, bo byłeś
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.