Łazienka
AutorWiadomość
Łazienka
Łazienki w szpitalu Św. Munga z powodu wiecznie trwającego remontu oraz problemów z kanalizacją są wspólne dla mężczyzn i kobiet. Znajdują się tam dwa spore pomieszczenia oddzielone drzwiami pomalowanych łuszczącą się ze starości białą farbą. Posadzka jest zimna, kamienna, zaś ściany wilgotne od cieknących rur, których nikt nie ma czasu naprawić. Jedno z pomieszczeń służy jako pokój kąpielowy. Znajduje się tam rząd ciasnych pryszniców, odgrodzonych od siebie zaledwie ceratową zasłonką. W drugim pomieszczeniu znalazły się poobtłukiwane zlewy, z dyfuzorami, w których próżno szukać mydła oraz kilka kabin z toaletami, czystymi, choć pozostawionymi w równie opłakanym stanie jak większość wyposażenia.
| 15 listopada
Wyszła z toalety, zmierzając w stronę umywalki. Odkręciła wodę, wkładając pod nie ręce. Natychmiast je jednak wycofała, płyn był lodowaty. Musiała odczekać chwilę, aż z rur przypłynie przyjemnie ciepła woda.
Czuła się zmęczona. I chyba nie wyglądała najlepiej. Oczy dziewczyny wciąż były nieco zaczerwienione, a pod jej oczami pojawiły się niezbyt duże sińce. Niezbyt duże, jednak potęgowane przez rudy kolor włosów. Choć po niedawnej migrenie nie było już śladu, Gwen nie była w najlepszym nastroju. Po części przez wywołanie anomalii, po części przez zachowanie uzdrowicielki, która wcale nie była szczególnie miła względem niej, miała ochotę tylko znaleźć się w domu i po prostu pójść spać. Na szczęście ten długi dzień powoli dobiegał końca. Rudowłosa nie musiała już nic tego dnia się zajmować.
Obmyła twarz, próbując dojść do siebie. Woda faktycznie zadziałała orzeźwiająco, choć Gwen obawiała się, że jej działanie będzie tylko chwilowe. Wytarła ją ręcznikiem, rozglądając się wokół. Łazienka, tak jak cały szpital, nie robiła najlepszego wrażenia. Zimna podłoga sprawiała, że rudowłosa mimo założonego płaszcza lekko drżała. Niektóre z rur przeciekały, jeszcze bardziej obniżając temperaturę w pomieszczeniu, a odchodząca od ścian farba wyglądała co najmniej odpychająco.
W świecie czarodziejów było zdecydowanie dużo niemiłych ludzi – przeszło jej przez myśl. Gwen po takich spotkaniach odnosiła wrażenie, że mugole byli… po prostu milsi. Lepsi. Oczywiście, nie wszyscy byli doskonali, po obydwu stronach barykady pojawiły się charaktery trudne i niemiłe. Mugole jednak czuli się… równiejsi. Równiejsi względem siebie nawzajem. Nie tworzyli tak sztucznych, ostrych granic; nie nienawidzili się wzajemnie tylko dlatego, że ktoś urodził się w złej rodzinie. A przynajmniej tak było w oczach Gwen, wychowanej raczej w przychylnym środowisku. Takim, które wspierało ją we wszystkim, co robiła i nie krytykowało szczególnie ostro. Poza tym świat mugolski znała od podszewki, funkcjonowała w nim od zawsze. A świat czarodziejów… cóż, chociaż teoretycznie spędziła w nim dużo czasu, a ostatnio poświęcała mu coraz więcej uwagi to tak czy siak wciąż czuła się „nie na miejscu”.
Była trochę jak imigrant, który mimo spędzenia dziesięciu lat zza granicami kraju wciąż tęskni za swoim domem. Tyle tylko, że imigrant zwykle może po prostu wrócić do siebie. Ona wiedzy na temat magicznego świata oraz swoich umiejętności nie może ot tak, po prostu usunąć.
Zaczęła układać dłońmi włosy. Jej rude kłaki odstawały na wszystkie strony tak, jakby dopiero co wstała z łóżka i zdecydowanie potrzebowały poprawki. Wyciągnęła z włosów wsuwki, wkładając sobie do ust trzy z nich, a jedną próbując upiąć jak najwięcej niesfornych kosmyków.
Wyszła z toalety, zmierzając w stronę umywalki. Odkręciła wodę, wkładając pod nie ręce. Natychmiast je jednak wycofała, płyn był lodowaty. Musiała odczekać chwilę, aż z rur przypłynie przyjemnie ciepła woda.
Czuła się zmęczona. I chyba nie wyglądała najlepiej. Oczy dziewczyny wciąż były nieco zaczerwienione, a pod jej oczami pojawiły się niezbyt duże sińce. Niezbyt duże, jednak potęgowane przez rudy kolor włosów. Choć po niedawnej migrenie nie było już śladu, Gwen nie była w najlepszym nastroju. Po części przez wywołanie anomalii, po części przez zachowanie uzdrowicielki, która wcale nie była szczególnie miła względem niej, miała ochotę tylko znaleźć się w domu i po prostu pójść spać. Na szczęście ten długi dzień powoli dobiegał końca. Rudowłosa nie musiała już nic tego dnia się zajmować.
Obmyła twarz, próbując dojść do siebie. Woda faktycznie zadziałała orzeźwiająco, choć Gwen obawiała się, że jej działanie będzie tylko chwilowe. Wytarła ją ręcznikiem, rozglądając się wokół. Łazienka, tak jak cały szpital, nie robiła najlepszego wrażenia. Zimna podłoga sprawiała, że rudowłosa mimo założonego płaszcza lekko drżała. Niektóre z rur przeciekały, jeszcze bardziej obniżając temperaturę w pomieszczeniu, a odchodząca od ścian farba wyglądała co najmniej odpychająco.
W świecie czarodziejów było zdecydowanie dużo niemiłych ludzi – przeszło jej przez myśl. Gwen po takich spotkaniach odnosiła wrażenie, że mugole byli… po prostu milsi. Lepsi. Oczywiście, nie wszyscy byli doskonali, po obydwu stronach barykady pojawiły się charaktery trudne i niemiłe. Mugole jednak czuli się… równiejsi. Równiejsi względem siebie nawzajem. Nie tworzyli tak sztucznych, ostrych granic; nie nienawidzili się wzajemnie tylko dlatego, że ktoś urodził się w złej rodzinie. A przynajmniej tak było w oczach Gwen, wychowanej raczej w przychylnym środowisku. Takim, które wspierało ją we wszystkim, co robiła i nie krytykowało szczególnie ostro. Poza tym świat mugolski znała od podszewki, funkcjonowała w nim od zawsze. A świat czarodziejów… cóż, chociaż teoretycznie spędziła w nim dużo czasu, a ostatnio poświęcała mu coraz więcej uwagi to tak czy siak wciąż czuła się „nie na miejscu”.
Była trochę jak imigrant, który mimo spędzenia dziesięciu lat zza granicami kraju wciąż tęskni za swoim domem. Tyle tylko, że imigrant zwykle może po prostu wrócić do siebie. Ona wiedzy na temat magicznego świata oraz swoich umiejętności nie może ot tak, po prostu usunąć.
Zaczęła układać dłońmi włosy. Jej rude kłaki odstawały na wszystkie strony tak, jakby dopiero co wstała z łóżka i zdecydowanie potrzebowały poprawki. Wyciągnęła z włosów wsuwki, wkładając sobie do ust trzy z nich, a jedną próbując upiąć jak najwięcej niesfornych kosmyków.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Dla Charlie był to dzień jak co dzień. Od rana warzyła eliksiry lecznicze na oddziale pozaklęciowym, przekazując je uzdrowicielom i stażystom, którzy regularnie wpadali po kolejne fiolki. Od początku listopada pojawiło się szczególnie dużo czarodziejów z rozmaitymi ranami spowodowanymi działalnością burzy, która nie ustępowała, od dwóch tygodni zalewając Anglię strugami deszczu i znacząc ołowianoszare niebo błyskawicami. Można było odnieść wrażenie, że anomalie znów uległy zaostrzeniu i zmieniły się.
Uwarzyła z sukcesem maść z wodnej gwiazdy i przełożyła ją do słoiczków, które po chwili zakręciła i odstawiła na półkę, po czym wróciła do swojego stanowiska. W pewnym momencie, gdy przygotowywała ingrediencje do eliksiru, który chciała uwarzyć w następnej kolejności, podczas sięgania po leżący dalej składnik niechcący przewróciła jeden ze słoików. Mokra i niezbyt przyjemnie pachnąca ciecz, w której marynowały się czułki szczuroszczeta, rozlała się po blacie, plamiąc także jej ręce i przód alchemicznego fartuszka, który miała narzucony na szatę. Kran w pracowni jak na złość był popsuty i musieli poczekać aż ktoś go naprawi, więc nie miała innego wyboru niż pójście do łazienki i umycie rąk i spłukanie cieczy z przodu fartucha, bo nie chciała przez resztę dnia śmierdzieć.
Ruszyła korytarzem; na szczęście pracownia znajdowała się blisko łazienki. Otworzyła drzwi obskurnego jak większość Munga pomieszczenia, zamierzając podejść do kranu i się opłukać, kiedy zdała sobie sprawę, że nie była sama, czego w sumie mogła się spodziewać, przecież na tym piętrze panował spory ruch zarówno pacjentów, jak i odwiedzających. Ale nie spodziewała się, że zobaczy kogoś znajomego, i to poznanego w dość niezręcznych okolicznościach. Była to dziewczyna, która przeszło miesiąc temu „uprowadziła” ją do swojego mieszkania gdy była w postaci kota, i później w nocy nakryła ją podczas próby ucieczki. Charlie nadal pamiętała, jak niezręcznie i dziwacznie się wtedy czuła, choć wcale nie była włamywaczem a tylko zbłąkanym, przypadkowo zabranym animagiem który próbował uciec.
Oblała się lekkim rumieńcem, na moment zapominając nawet o tym, że jej ręce i przód ubioru nadal są brudne od cieczy z marynowanych czułków szczuroszczeta, i że w związku z tym wydzielała niezbyt przyjemny zapach, który w łazience czuć było od razu jak tylko weszła.
- Och... Dzień dobry – przywitała się jednak. Bo dziewczyna, Gwen, o ile dobrze pamiętała imię, była całkiem miła i wtedy kiedy już wyjaśniły sobie, co Charlie robi w jej mieszkaniu, całkiem przyjaźnie rozmawiały i miała nadzieję, że później rudowłosa nie żywiła do niej żadnej urazy ani niechęci.
Mogła jednak dostrzec, że Gwendolyn nie wyglądała najlepiej, była blada i miała podkrążone, a także zaczerwienione oczy.
- Czy na pewno wszystko dobrze? – zapytała z troską. Bo taka Charlie już była, pełna troski i empatii wobec innych. Nie wiedziała co Gwen tu robiła - odwiedzała kogoś, czy może sama miała jakiś problem?
Spojrzała na nią uważnie, po czym podeszła do kranu i odkręciła wodę, zaczynając starannie myć ręce, a potem zabrała się za próby zaprania plamy na fartuszku.
Uwarzyła z sukcesem maść z wodnej gwiazdy i przełożyła ją do słoiczków, które po chwili zakręciła i odstawiła na półkę, po czym wróciła do swojego stanowiska. W pewnym momencie, gdy przygotowywała ingrediencje do eliksiru, który chciała uwarzyć w następnej kolejności, podczas sięgania po leżący dalej składnik niechcący przewróciła jeden ze słoików. Mokra i niezbyt przyjemnie pachnąca ciecz, w której marynowały się czułki szczuroszczeta, rozlała się po blacie, plamiąc także jej ręce i przód alchemicznego fartuszka, który miała narzucony na szatę. Kran w pracowni jak na złość był popsuty i musieli poczekać aż ktoś go naprawi, więc nie miała innego wyboru niż pójście do łazienki i umycie rąk i spłukanie cieczy z przodu fartucha, bo nie chciała przez resztę dnia śmierdzieć.
Ruszyła korytarzem; na szczęście pracownia znajdowała się blisko łazienki. Otworzyła drzwi obskurnego jak większość Munga pomieszczenia, zamierzając podejść do kranu i się opłukać, kiedy zdała sobie sprawę, że nie była sama, czego w sumie mogła się spodziewać, przecież na tym piętrze panował spory ruch zarówno pacjentów, jak i odwiedzających. Ale nie spodziewała się, że zobaczy kogoś znajomego, i to poznanego w dość niezręcznych okolicznościach. Była to dziewczyna, która przeszło miesiąc temu „uprowadziła” ją do swojego mieszkania gdy była w postaci kota, i później w nocy nakryła ją podczas próby ucieczki. Charlie nadal pamiętała, jak niezręcznie i dziwacznie się wtedy czuła, choć wcale nie była włamywaczem a tylko zbłąkanym, przypadkowo zabranym animagiem który próbował uciec.
Oblała się lekkim rumieńcem, na moment zapominając nawet o tym, że jej ręce i przód ubioru nadal są brudne od cieczy z marynowanych czułków szczuroszczeta, i że w związku z tym wydzielała niezbyt przyjemny zapach, który w łazience czuć było od razu jak tylko weszła.
- Och... Dzień dobry – przywitała się jednak. Bo dziewczyna, Gwen, o ile dobrze pamiętała imię, była całkiem miła i wtedy kiedy już wyjaśniły sobie, co Charlie robi w jej mieszkaniu, całkiem przyjaźnie rozmawiały i miała nadzieję, że później rudowłosa nie żywiła do niej żadnej urazy ani niechęci.
Mogła jednak dostrzec, że Gwendolyn nie wyglądała najlepiej, była blada i miała podkrążone, a także zaczerwienione oczy.
- Czy na pewno wszystko dobrze? – zapytała z troską. Bo taka Charlie już była, pełna troski i empatii wobec innych. Nie wiedziała co Gwen tu robiła - odwiedzała kogoś, czy może sama miała jakiś problem?
Spojrzała na nią uważnie, po czym podeszła do kranu i odkręciła wodę, zaczynając starannie myć ręce, a potem zabrała się za próby zaprania plamy na fartuszku.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
W pierwszej chwili nie zwróciła uwagi na wchodzącą do pomieszczenia Charlie. Do publicznych łazienek regularnie przecież zaglądały przeróżne osoby, a w głowie Gwen dudniły przemyślenia związane z magicznym światem.
Co by było, gdyby spróbowała odrzucić świat magii? Czy to było w ogóle możliwe? Wiedziała, że istnieje zaklęcie wymazujące pamięć i ono chyba byłoby jedynym wyjściem, aby zupełnie odciąć się od świata magii. Jak jednak można wymazać z pamięci dziesięć lat życia? Poza tym to wiedza była najpotężniejszą z broni. Dzięki niej miała szansę, aby przynajmniej rozumieć, skąd biorą się anomalie. Doskonale wiedziała też, że lord Voldemort lada moment może zacząć siać zamęt podobny do Adolfa Hitlera, tego zbrodniarza wojennego. Obydwoje – przynajmniej w oczach Gwen – byli do siebie bardzo podobni. I jeden, i drugi chciał „czystości krwi”, stawiając ją ponad jakiekolwiek inne wartości.
Nie mogła więc pozwolić sobie na niewiedzę, musiała się uczyć i ćwiczyć, aby w razie czego nie być bezbronna. Aby w razie czego móc komuś pomóc. Może nie będzie nigdy nadawała się na stanie w pierwszym szeregu, ale w razie czego była gotowa, by stanąć pomiędzy czarodziejami i mugolami. A przynajmniej wydawało jej się, że jest gotowa.
Spoglądała na siebie w lustrze, próbując poradzić sobie z targającymi nią emocjami. Dopiero gdy Charlene się odezwała, rudowłosa podskoczyła, nerwowo odwracając głowę w jej stronę. Choć migrena już przeszła, dalej była bardziej wyczulona na dźwięki niż zazwyczaj.
– Och, cześć Charlie. – Uśmiechnęła się delikatnie. Nie miała problemów z jej imieniem: w końcu pozwoliła jej u siebie nawet nocować, miano alchemiczki dobrze zapadło jej w pamięć. – Wybacz, nie spodziewałam się tu nikogo znajomego.
Mimo wszystko dobrze było zobaczyć w tym niezbyt przyjemnym miejscu znajomą twarz. Nawet jeśli ledwo się znały i nawet jeśli ich pierwsze spotkanie zaczęło się od dziwnego incydentu. Ostatecznie jednak kobieta wydała się malarce całkiem sympatyczna. W końcu lubiła zwierzęta (a źli ludzie nie lubią zwierząt) i choć nie miała wielkiej wiedzy na temat mugolskich spraw to wydawała się ich całkiem ciekawa. A to na Gwen zawsze robiło pozytywne wrażenie.
Pokiwała głową. Charlie nie musiała się o nią martwić. Uzdrowicielka, choć niezbyt miła, mimo wszystko zajęła się jej migreną jak powinna.
– Tak, wszystko. Jestem tylko trochę zmęczona. Ciężki dzień… – wyjaśniła. – A ty… pracujesz tutaj? Jesteś uzdrowicielem? – spytała nieco niepewnie, spoglądając na strój znajomej. Brudny fartuszek sugerował, że nie przyszła tu w gościnę, ale jednocześnie nie nosiła tego okropnego, limonkowego kitla, typowego dla wszystkich uzdrowicieli. Gwen nie miała więc pewności, co kobieta tu robi.
Wzięła głęboki oddech. Właściwie powinna iść do domu. Zmęczenie naprawdę dawało jej się we znaki i pewnie już wkrótce znów zacznie boleć ją głowa. Tym razem jednak nie przez anomalie, czy inne nadprzyrodzone moce, a zwyczajne, ludzkie zmęczenie. Mogła być czarownicą, ale w dalszym ciągu była przecież przede wszystkim człowiekiem.
Przede wszystkim człowiekiem… czemu ten magiczny świat tak często zdawał się o tym zapominać?
Co by było, gdyby spróbowała odrzucić świat magii? Czy to było w ogóle możliwe? Wiedziała, że istnieje zaklęcie wymazujące pamięć i ono chyba byłoby jedynym wyjściem, aby zupełnie odciąć się od świata magii. Jak jednak można wymazać z pamięci dziesięć lat życia? Poza tym to wiedza była najpotężniejszą z broni. Dzięki niej miała szansę, aby przynajmniej rozumieć, skąd biorą się anomalie. Doskonale wiedziała też, że lord Voldemort lada moment może zacząć siać zamęt podobny do Adolfa Hitlera, tego zbrodniarza wojennego. Obydwoje – przynajmniej w oczach Gwen – byli do siebie bardzo podobni. I jeden, i drugi chciał „czystości krwi”, stawiając ją ponad jakiekolwiek inne wartości.
Nie mogła więc pozwolić sobie na niewiedzę, musiała się uczyć i ćwiczyć, aby w razie czego nie być bezbronna. Aby w razie czego móc komuś pomóc. Może nie będzie nigdy nadawała się na stanie w pierwszym szeregu, ale w razie czego była gotowa, by stanąć pomiędzy czarodziejami i mugolami. A przynajmniej wydawało jej się, że jest gotowa.
Spoglądała na siebie w lustrze, próbując poradzić sobie z targającymi nią emocjami. Dopiero gdy Charlene się odezwała, rudowłosa podskoczyła, nerwowo odwracając głowę w jej stronę. Choć migrena już przeszła, dalej była bardziej wyczulona na dźwięki niż zazwyczaj.
– Och, cześć Charlie. – Uśmiechnęła się delikatnie. Nie miała problemów z jej imieniem: w końcu pozwoliła jej u siebie nawet nocować, miano alchemiczki dobrze zapadło jej w pamięć. – Wybacz, nie spodziewałam się tu nikogo znajomego.
Mimo wszystko dobrze było zobaczyć w tym niezbyt przyjemnym miejscu znajomą twarz. Nawet jeśli ledwo się znały i nawet jeśli ich pierwsze spotkanie zaczęło się od dziwnego incydentu. Ostatecznie jednak kobieta wydała się malarce całkiem sympatyczna. W końcu lubiła zwierzęta (a źli ludzie nie lubią zwierząt) i choć nie miała wielkiej wiedzy na temat mugolskich spraw to wydawała się ich całkiem ciekawa. A to na Gwen zawsze robiło pozytywne wrażenie.
Pokiwała głową. Charlie nie musiała się o nią martwić. Uzdrowicielka, choć niezbyt miła, mimo wszystko zajęła się jej migreną jak powinna.
– Tak, wszystko. Jestem tylko trochę zmęczona. Ciężki dzień… – wyjaśniła. – A ty… pracujesz tutaj? Jesteś uzdrowicielem? – spytała nieco niepewnie, spoglądając na strój znajomej. Brudny fartuszek sugerował, że nie przyszła tu w gościnę, ale jednocześnie nie nosiła tego okropnego, limonkowego kitla, typowego dla wszystkich uzdrowicieli. Gwen nie miała więc pewności, co kobieta tu robi.
Wzięła głęboki oddech. Właściwie powinna iść do domu. Zmęczenie naprawdę dawało jej się we znaki i pewnie już wkrótce znów zacznie boleć ją głowa. Tym razem jednak nie przez anomalie, czy inne nadprzyrodzone moce, a zwyczajne, ludzkie zmęczenie. Mogła być czarownicą, ale w dalszym ciągu była przecież przede wszystkim człowiekiem.
Przede wszystkim człowiekiem… czemu ten magiczny świat tak często zdawał się o tym zapominać?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Charlie wychowała się w świecie czarodziejów i nie znała innego. Nie każdy mieszaniec miał wśród najbliższej rodziny mugoli lub mugolaków, ona nie miała, więc nikt nie pokazał jej innych wzorców. Nie mogłaby więc od niego odejść i nie chciałaby, ale podejrzewała, że mugolacy, którzy spędzili początek życia w świecie mugoli, potem mogli czuć się rozdarci, zwłaszcza jeśli stykali się z uprzedzeniami, a większość przynajmniej raz w życiu na pewno się zetknęła. To nie zachęcało ich do aklimatyzacji, więc Charlie w Hogwarcie zawsze starała się wyciągać rękę do osób zagubionych, pokazywać im że nie wszyscy młodzi czarodzieje są im wrodzy. Nie była jak Gryfoni, nie miała odwagi otwarcie stawać w ich obronie i narażać się na szykany Ślizgonów, ale starała się być dobra, otwarta i traktować wszystkich równo. Tego nauczono ją w domu, szacunku do wszystkich bez względu na pochodzenie, uważała też, że mugolacy wnoszą w ich zastały świat powiew świeżości i nowe spojrzenie.
Ale nie wiedziała o problemach i dylematach Gwen, choć podejrzewała, że w obecnych czasach nie było jej lekko. Nikomu nie było, ale mugole i mugolacy byli szczególnie zagrożeni. Uśmiechnęła się jednak, wciąż patrząc na nią z troską. Nawet jeśli poznały się w tak dziwacznych okolicznościach, Charlie taką już miała naturę – była miła i interesowała się samopoczuciem innych.
- Cóż, nasz świat jest mały, prawda? – zaśmiała się cicho. Tak było w istocie, czarodziejów było znacznie mniej niż mugoli, więc nie tak trudno było wpadać na znajome twarze. Zwłaszcza że w całym kraju istniał tylko jeden szpital, więc wszyscy, którzy nie mieli do dyspozycji prywatnych uzdrowicieli pracujących na usługi rodziny, a więc znaczna większość społeczeństwa, trafiali tutaj.
- To dobrze, bo już pomyślałam, że może padłaś ofiarą jakiejś anomalii czy czegoś w tym rodzaju... – odezwała się, nie wiedząc jak bliska była prawdy, ale w ostatnich miesiącach ofiar anomalii było naprawdę mnóstwo, a pamiętała że tamtego październikowego wieczoru Gwen sięgała po różdżkę dość lekkomyślnie, kiedy nawet Charlie, wychowana od urodzenia w świecie magii, wiedziała że czasem bezpieczniej odłożyć różdżkę i skorzystać z czegoś, co nie grozi wywołaniem anomalii.
- Nie jestem uzdrowicielem, a alchemikiem – odpowiedziała, zdając sobie sprawę, że osoby nie bywające tu na co dzień mogły nie do końca zdawać sobie sprawę, że poza uzdrowicielami i stażystami pracę Munga tworzyli też alchemicy. – Ale tak, to moje miejsce pracy. Niechcący jednak wywróciłam jeden ze słoików i muszę to z siebie zmyć – dodała, starannie czyszcząc ręce i przód fartuszka. Woda była zimna, a mydła tradycyjnie brakło, ale udało jej się w miarę doczyścić. Cóż, w Mungu zawsze wielu rzeczy brakowało i warunki pozostawały wiele do życzenia, ale nic lepszego nie mieli. Dobrze, że chociaż zaopatrzenie alchemików w ingrediencje szło w miarę sprawnie i miała z czego tworzyć eliksiry, a to było najważniejsze. Warunki można było przeżyć, grunt żeby szpital spełniał swoją główną misję, jaką było pomaganie tym, którzy tego potrzebowali. Charlie nie wyobrażała sobie, że mogłaby tego nie robić i mimo wszystkich zmian w czarodziejskim świecie pragnęła używać swoich alchemicznych umiejętności dla dobra ogółu.
- Tak poza tym co u ciebie słychać? – zapytała po chwili, próbując podtrzymać konwersację.
Ale nie wiedziała o problemach i dylematach Gwen, choć podejrzewała, że w obecnych czasach nie było jej lekko. Nikomu nie było, ale mugole i mugolacy byli szczególnie zagrożeni. Uśmiechnęła się jednak, wciąż patrząc na nią z troską. Nawet jeśli poznały się w tak dziwacznych okolicznościach, Charlie taką już miała naturę – była miła i interesowała się samopoczuciem innych.
- Cóż, nasz świat jest mały, prawda? – zaśmiała się cicho. Tak było w istocie, czarodziejów było znacznie mniej niż mugoli, więc nie tak trudno było wpadać na znajome twarze. Zwłaszcza że w całym kraju istniał tylko jeden szpital, więc wszyscy, którzy nie mieli do dyspozycji prywatnych uzdrowicieli pracujących na usługi rodziny, a więc znaczna większość społeczeństwa, trafiali tutaj.
- To dobrze, bo już pomyślałam, że może padłaś ofiarą jakiejś anomalii czy czegoś w tym rodzaju... – odezwała się, nie wiedząc jak bliska była prawdy, ale w ostatnich miesiącach ofiar anomalii było naprawdę mnóstwo, a pamiętała że tamtego październikowego wieczoru Gwen sięgała po różdżkę dość lekkomyślnie, kiedy nawet Charlie, wychowana od urodzenia w świecie magii, wiedziała że czasem bezpieczniej odłożyć różdżkę i skorzystać z czegoś, co nie grozi wywołaniem anomalii.
- Nie jestem uzdrowicielem, a alchemikiem – odpowiedziała, zdając sobie sprawę, że osoby nie bywające tu na co dzień mogły nie do końca zdawać sobie sprawę, że poza uzdrowicielami i stażystami pracę Munga tworzyli też alchemicy. – Ale tak, to moje miejsce pracy. Niechcący jednak wywróciłam jeden ze słoików i muszę to z siebie zmyć – dodała, starannie czyszcząc ręce i przód fartuszka. Woda była zimna, a mydła tradycyjnie brakło, ale udało jej się w miarę doczyścić. Cóż, w Mungu zawsze wielu rzeczy brakowało i warunki pozostawały wiele do życzenia, ale nic lepszego nie mieli. Dobrze, że chociaż zaopatrzenie alchemików w ingrediencje szło w miarę sprawnie i miała z czego tworzyć eliksiry, a to było najważniejsze. Warunki można było przeżyć, grunt żeby szpital spełniał swoją główną misję, jaką było pomaganie tym, którzy tego potrzebowali. Charlie nie wyobrażała sobie, że mogłaby tego nie robić i mimo wszystkich zmian w czarodziejskim świecie pragnęła używać swoich alchemicznych umiejętności dla dobra ogółu.
- Tak poza tym co u ciebie słychać? – zapytała po chwili, próbując podtrzymać konwersację.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Trudno było się z tym nie zgodzić. Od kiedy spędzała więcej czasu w mugolskiej części Londynu bezustannie wpadała na te same osoby. Czy to na Charlene, czy to na Michaela… Pewnie tak mała ilość twarzy oraz niewielka ilość (i tak niedopuszczonej do głosu) świeżej krwi sprawiała, że świat czarodziejów był tak przepełniony goryczą oraz stagnacją.
Przytaknęła więc dziewczynie z bladym uśmiechem, nie mając siły na bardziej żywiołową reakcję. Również kolejne stwierdzenie Charlie sprawiło, że Gwen po prostu kiwnęła głową. Nie było sensu, aby tłumaczyć jej swoją lekkomyślność. To i tak nic by nie zmieniło, a przecież sprawa była już zażegnana. Po prostu była nieco zmęczona, musiała odpocząć. Poza tym wszystko było w jak najlepszym porządku.
– Och, alchemikiem – powtórzyła, słysząc kolejne słowa dziewczyny. – Nie wiedziałam, że alchemicy tu pracują, ale właściwie… tak, to ma sens – dodała, mówiąc bardziej do samej siebie, niż do Charlie. – Sama kiedyś nad tym myślałam… Lubiłam w szkole eliksiry. Ale jednak sztuka bardziej do mnie przemawiała. No i była ze mną wcześniej, niż eliksiry – powiedziała, wracając na chwilę myślami do szkolnych czasów.
Warzenie eliksirów zawsze kojarzyło jej się z czymś kreatywnym. Kolorowym, ciekawym. Trochę niebezpiecznym, ale dającym ciekawe efekty. Nie żałowała jednak wyboru swojej ścieżki życiowej. Przelewanie własnych emocji na płótno, rzeźbę czy cokolwiek innego sprawiało jej mimo wszystko większą satysfakcję.
– Ostatnio próbowałam do tego wrócić… ale średnio mi wyszło – powiedziała, chcąc się już żegnać i kierować do wyjścia, aby nie przeszkadzać Charlie w pracy. Po chwili jednak do głowy wpadł jej inny pomysł: – Tak właściwie… jak wracałam do eliksirów… kupiłam kilka składników. Część zużyłam, ale boję się, że eliksiry wymagające popiół feniksa i krew jednorożca są dla mnie zbyt trudne, więc i tak mi nie wyjdą. Skóra boomslanga też chyba mi się do niczego nie przyda. A nie znam za bardzo żadnego alchemika, sprzedawanie tych rzeczy też nie ma raczej sensu… Chciałabyś może te ingrediencje? Mogłabym ci je kiedyś po drodze przynieść, skoro tu pracujesz – zaproponowała.
Jej to wszystko i tak się nie przyda. Będzie musiała kupić słabsze serca, aby móc dalej eksperymentować. Mimo wszystko zapas podstawowych eliksirów czekający w mieszkaniu na użycie mógł jej się kiedyś przydać.
Przytaknęła więc dziewczynie z bladym uśmiechem, nie mając siły na bardziej żywiołową reakcję. Również kolejne stwierdzenie Charlie sprawiło, że Gwen po prostu kiwnęła głową. Nie było sensu, aby tłumaczyć jej swoją lekkomyślność. To i tak nic by nie zmieniło, a przecież sprawa była już zażegnana. Po prostu była nieco zmęczona, musiała odpocząć. Poza tym wszystko było w jak najlepszym porządku.
– Och, alchemikiem – powtórzyła, słysząc kolejne słowa dziewczyny. – Nie wiedziałam, że alchemicy tu pracują, ale właściwie… tak, to ma sens – dodała, mówiąc bardziej do samej siebie, niż do Charlie. – Sama kiedyś nad tym myślałam… Lubiłam w szkole eliksiry. Ale jednak sztuka bardziej do mnie przemawiała. No i była ze mną wcześniej, niż eliksiry – powiedziała, wracając na chwilę myślami do szkolnych czasów.
Warzenie eliksirów zawsze kojarzyło jej się z czymś kreatywnym. Kolorowym, ciekawym. Trochę niebezpiecznym, ale dającym ciekawe efekty. Nie żałowała jednak wyboru swojej ścieżki życiowej. Przelewanie własnych emocji na płótno, rzeźbę czy cokolwiek innego sprawiało jej mimo wszystko większą satysfakcję.
– Ostatnio próbowałam do tego wrócić… ale średnio mi wyszło – powiedziała, chcąc się już żegnać i kierować do wyjścia, aby nie przeszkadzać Charlie w pracy. Po chwili jednak do głowy wpadł jej inny pomysł: – Tak właściwie… jak wracałam do eliksirów… kupiłam kilka składników. Część zużyłam, ale boję się, że eliksiry wymagające popiół feniksa i krew jednorożca są dla mnie zbyt trudne, więc i tak mi nie wyjdą. Skóra boomslanga też chyba mi się do niczego nie przyda. A nie znam za bardzo żadnego alchemika, sprzedawanie tych rzeczy też nie ma raczej sensu… Chciałabyś może te ingrediencje? Mogłabym ci je kiedyś po drodze przynieść, skoro tu pracujesz – zaproponowała.
Jej to wszystko i tak się nie przyda. Będzie musiała kupić słabsze serca, aby móc dalej eksperymentować. Mimo wszystko zapas podstawowych eliksirów czekający w mieszkaniu na użycie mógł jej się kiedyś przydać.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Tak się po prostu zdarzało, skoro ich świat był ograniczony. Nie wiedziała, ilu dokładnie było czarodziejów, ale roczniki w Hogwarcie nie były bardzo liczne, i nawet biorąc pod uwagę także czarodziejów uczących się w domu lub za granicą, nie dawało to zawrotnych liczb. Mugolaków również było stosunkowo niewielu, bo większość społeczeństwa stanowili czarodzieje krwi w różnym stopniu mieszanej. A jednak mimo to niektórzy widzieli w ich obecności zagrożenie.
Nie była pewna, jak interpretować jej reakcję, ale uznała ją za potwierdzenie, że w istocie chodziło o anomalię. Takich przypadków było na tyle dużo, zwłaszcza na tym oddziale, że mogła niemal trafiać w ciemno. Oczywiście czarodzieje nadal uszkadzali się też w „normalny” sposób, ale anomalie znacząco zwiększały ilość różnych wypadków podczas rzucania zaklęć. Do tego dochodziły jeszcze urazy od anomalii pogodowych, choć podejrzewała, że ofiary burzy lądowały na innym oddziale.
- Ktoś musi warzyć eliksiry, które uzdrowiciele później podają pacjentom. Kuracja eliksiralna to ważne uzupełnienie leczenia zaklęciami – odpowiedziała. Te mikstury nie materializowały się w Mungu znikąd, ktoś musiał je przygotować, a żeby była pewność, że są to specyfiki dobrej jakości, każdy kandydat na alchemika musiał przejść trzyletni kurs i pomyślnie go zaliczyć. Charlie ukończyła taki kurs, wytrwale szlifując nie tylko samą umiejętność warzenia eliksirów, ale też znajomość astronomii oraz wiedzę o ingrediencjach roślinnych i zwierzęcych.
- Żeby tu pracować musiałabyś ukończyć trzyletni kurs, ale jeśli lubisz warzyć eliksiry, zawsze możesz robić to hobbystycznie, w domowym zaciszu – odezwała się, ożywiając się na wzmiankę, że Gwen też lubiła eliksiry. – Kiedy chodziłam do Hogwartu większość moich kolegów i koleżanek nie lubiła eliksirów i traktowała ten przedmiot jak zło konieczne. Dobrze wiedzieć, że jednak nie jestem jedyną która go lubiła – znowu uśmiechnęła się kątem ust. Była jednak ciekawa, jak wiele potrafiła Gwen. Charlie jak na swój wiek była naprawdę dobra w swoim fachu i wyprzedzała umiejętnościami osoby, które zaczynały kurs w tym samym czasie co ona. Niewielu alchemików potrafiłoby uwarzyć Felix felicis, a jej się to udało. Jej rozmówczyni nie wyglądała na kogoś, kto posiadł tą sztukę, tym bardziej jeśli nie ukończyła żadnego kursu i nie wiadomo jak często dotykała kociołka po skończeniu szkoły, ale jeśli to lubiła, nawet jeśli kiedyś, to na pewno warto było podciągnąć umiejętności. Gdy magia szalała i nie zawsze można było sięgnąć po zaklęcia, warto było mieć pod ręką niektóre eliksiry.
Uważnie jednak wysłuchała słów o składnikach.
- Masz popiół feniksa i krew jednorożca? – zapytała, a jej głos zdradzał wyraźne zainteresowanie. Były to bardzo cenne składniki, ale stosunkowo rzadkie i drogie. I rzeczywiście nieprzydatne dla początkujących. – Jeśli masz je na zbyciu i nie wiesz, co z nimi zrobić to... jasne. Chętnie je przyjmę, te składniki mogą mi się bardzo przydać i zrobię z nich dobry użytek. – Dzięki popiołowi feniksa mogła wyhodować komuś nową kończynę, choć wolałaby żeby nikt nie tracił swoich. Na czarną godzinę lepiej było jednak mieć taki składnik niż nie mieć. A dzięki krwi jednorożca mogła uwarzyć eliksir szczęścia. Było to jednak nietypowe, że oferował jej coś takiego ktoś prawie obcy, więc Charlie czuła się w obowiązku, by w jakiś sposób się zrewanżować. Nie lubiła brać, nie dając nic w zamian. – Jeśli będziesz chciała, to w ramach zapłaty za tak cenne ingrediencje mogę udzielić ci kilku lekcji. W sam raz na twój powrót do dawnej szkolnej pasji. Zależy co konkretnie by cię interesowało.
Spojrzała na Gwen. Charlie naprawdę lubiła dzielić się swoją wiedzą i uczyć innych, więc nie miała nic przeciwko, choć niestety jej wolny czas był dość ograniczony więc trudno było przewidzieć, kiedy mogłaby jej takiej lekcji udzielić.
Nie była pewna, jak interpretować jej reakcję, ale uznała ją za potwierdzenie, że w istocie chodziło o anomalię. Takich przypadków było na tyle dużo, zwłaszcza na tym oddziale, że mogła niemal trafiać w ciemno. Oczywiście czarodzieje nadal uszkadzali się też w „normalny” sposób, ale anomalie znacząco zwiększały ilość różnych wypadków podczas rzucania zaklęć. Do tego dochodziły jeszcze urazy od anomalii pogodowych, choć podejrzewała, że ofiary burzy lądowały na innym oddziale.
- Ktoś musi warzyć eliksiry, które uzdrowiciele później podają pacjentom. Kuracja eliksiralna to ważne uzupełnienie leczenia zaklęciami – odpowiedziała. Te mikstury nie materializowały się w Mungu znikąd, ktoś musiał je przygotować, a żeby była pewność, że są to specyfiki dobrej jakości, każdy kandydat na alchemika musiał przejść trzyletni kurs i pomyślnie go zaliczyć. Charlie ukończyła taki kurs, wytrwale szlifując nie tylko samą umiejętność warzenia eliksirów, ale też znajomość astronomii oraz wiedzę o ingrediencjach roślinnych i zwierzęcych.
- Żeby tu pracować musiałabyś ukończyć trzyletni kurs, ale jeśli lubisz warzyć eliksiry, zawsze możesz robić to hobbystycznie, w domowym zaciszu – odezwała się, ożywiając się na wzmiankę, że Gwen też lubiła eliksiry. – Kiedy chodziłam do Hogwartu większość moich kolegów i koleżanek nie lubiła eliksirów i traktowała ten przedmiot jak zło konieczne. Dobrze wiedzieć, że jednak nie jestem jedyną która go lubiła – znowu uśmiechnęła się kątem ust. Była jednak ciekawa, jak wiele potrafiła Gwen. Charlie jak na swój wiek była naprawdę dobra w swoim fachu i wyprzedzała umiejętnościami osoby, które zaczynały kurs w tym samym czasie co ona. Niewielu alchemików potrafiłoby uwarzyć Felix felicis, a jej się to udało. Jej rozmówczyni nie wyglądała na kogoś, kto posiadł tą sztukę, tym bardziej jeśli nie ukończyła żadnego kursu i nie wiadomo jak często dotykała kociołka po skończeniu szkoły, ale jeśli to lubiła, nawet jeśli kiedyś, to na pewno warto było podciągnąć umiejętności. Gdy magia szalała i nie zawsze można było sięgnąć po zaklęcia, warto było mieć pod ręką niektóre eliksiry.
Uważnie jednak wysłuchała słów o składnikach.
- Masz popiół feniksa i krew jednorożca? – zapytała, a jej głos zdradzał wyraźne zainteresowanie. Były to bardzo cenne składniki, ale stosunkowo rzadkie i drogie. I rzeczywiście nieprzydatne dla początkujących. – Jeśli masz je na zbyciu i nie wiesz, co z nimi zrobić to... jasne. Chętnie je przyjmę, te składniki mogą mi się bardzo przydać i zrobię z nich dobry użytek. – Dzięki popiołowi feniksa mogła wyhodować komuś nową kończynę, choć wolałaby żeby nikt nie tracił swoich. Na czarną godzinę lepiej było jednak mieć taki składnik niż nie mieć. A dzięki krwi jednorożca mogła uwarzyć eliksir szczęścia. Było to jednak nietypowe, że oferował jej coś takiego ktoś prawie obcy, więc Charlie czuła się w obowiązku, by w jakiś sposób się zrewanżować. Nie lubiła brać, nie dając nic w zamian. – Jeśli będziesz chciała, to w ramach zapłaty za tak cenne ingrediencje mogę udzielić ci kilku lekcji. W sam raz na twój powrót do dawnej szkolnej pasji. Zależy co konkretnie by cię interesowało.
Spojrzała na Gwen. Charlie naprawdę lubiła dzielić się swoją wiedzą i uczyć innych, więc nie miała nic przeciwko, choć niestety jej wolny czas był dość ograniczony więc trudno było przewidzieć, kiedy mogłaby jej takiej lekcji udzielić.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Wysłuchała słów Charlene, jednak miała wrażenie, że dociera do niej co drugie słowo. Zmęczenie zdecydowanie robiło swoje: Gwen nie była w najlepszym stanie. Słowa kobiety składały się jednak w logiczną całość. Malarka po prostu nigdy wcześniej nie rozważała tego, gdzie alchemicy mogą pracować w magicznym świecie. Pokręciła jednak głową, gdy Charlie zaczęła jej tłumaczyć, co musiałaby zrobić, aby w tym miejscu pracować.
– Praca w takim miejscu raczej nie jest dla mnie. Ale wiesz, w szkole… ma się dużo różnych zachcianek i pomysłów na swoją przyszłość. – Wzruszyła ramionami. – Pewnie będę tak robić.
Musiała przyznać, że naprawdę większość z jej kolegów krzywiła się na myśl o tych lekcjach, jednak Gwen to po prostu odpowiadało.
– Może to dlatego, że eliksiry wydały mi się całkiem kreatywne i były najmniej… magiczne ze wszystkich zajęć. No wiesz, wymagają wiedzy, składników, dokładności… ale zazwyczaj nie różdżki. Może kojarzyły mi się z gotowaniem w domu? – wyjaśniła z delikatnym uśmiechem. Właściwie dopiero teraz na to wpadła, ale tak mogło być. W końcu dla jedenastolatki wyrwanej ze swojego świata taka odrobina normalności była prawdziwym zbawieniem losu.
Umiejętności Gwen były zdecydowanie przeciętne. Raczej nie była w stanie uwarzyć nic bardziej skomplikowanego, ale miała nadzieję, że z czasem ulegnie to choćby drobnej poprawie. W końcu mogła się rozwijać tak naprawdę tylko w dwóch kierunkach – artystycznym i magicznym – bo przez brak ukończenia mugolskich szkół nie mogła nawet marzyć o dostaniu się na mugolskie studia.
Przytaknęła. Dalej nie wiedziała, co kierowało nią przy zakupie tych całkiem drogich ingrediencji, a bała się, że jeśli będą stały u niej za długo to po prostu stracą swoje właściwości. Lepiej było więc, by zajęła się nimi niemal obca (ale całkiem sympatyczna) osoba, niż by leżały w najgłębszej szufladzie w jej mieszkaniu przy Aldermanbury Street.
– Przynieść ci je kiedyś tutaj? – spytała. – Kiedy?
Propozycja Charlene zaskoczyła malarkę. Nie oczekiwała niczego w zamian, nie spodziewała się takiej propozycji. To po prostu wydało jej się logiczne: skoro ona nie może tych ingrediencji zużyć to warto dać je komuś, kto lepiej się nimi zajmie. Nie zależało jej na żadnej wdzięczności ze strony alchemiczki. Dlatego na twarzy Gwen pojawiło się zarówno zaskoczenie, jak i zmieszanie.
– Och… ale… naprawdę nie trzeba. Chyba daje sobie radę, poza tym i tak nie mam czasu, by zająć się tym tak na cały etat, na poważnie… – tłumaczyła się. – Właściwie nie zależy mi na żadnych umiejętnościach konkretnie, po prostu… chyba muszę do tego trochę wrócić, ale bardziej po to, by no wiesz… mieć co robić w wolnym czasie. Chyba że masz dostęp do jakiejś pracowni? Chętnie poćwiczyłabym po prostu poza swoim mieszkaniem, za każdym razem boję się, że je przypadkiem wysadzę.
– Praca w takim miejscu raczej nie jest dla mnie. Ale wiesz, w szkole… ma się dużo różnych zachcianek i pomysłów na swoją przyszłość. – Wzruszyła ramionami. – Pewnie będę tak robić.
Musiała przyznać, że naprawdę większość z jej kolegów krzywiła się na myśl o tych lekcjach, jednak Gwen to po prostu odpowiadało.
– Może to dlatego, że eliksiry wydały mi się całkiem kreatywne i były najmniej… magiczne ze wszystkich zajęć. No wiesz, wymagają wiedzy, składników, dokładności… ale zazwyczaj nie różdżki. Może kojarzyły mi się z gotowaniem w domu? – wyjaśniła z delikatnym uśmiechem. Właściwie dopiero teraz na to wpadła, ale tak mogło być. W końcu dla jedenastolatki wyrwanej ze swojego świata taka odrobina normalności była prawdziwym zbawieniem losu.
Umiejętności Gwen były zdecydowanie przeciętne. Raczej nie była w stanie uwarzyć nic bardziej skomplikowanego, ale miała nadzieję, że z czasem ulegnie to choćby drobnej poprawie. W końcu mogła się rozwijać tak naprawdę tylko w dwóch kierunkach – artystycznym i magicznym – bo przez brak ukończenia mugolskich szkół nie mogła nawet marzyć o dostaniu się na mugolskie studia.
Przytaknęła. Dalej nie wiedziała, co kierowało nią przy zakupie tych całkiem drogich ingrediencji, a bała się, że jeśli będą stały u niej za długo to po prostu stracą swoje właściwości. Lepiej było więc, by zajęła się nimi niemal obca (ale całkiem sympatyczna) osoba, niż by leżały w najgłębszej szufladzie w jej mieszkaniu przy Aldermanbury Street.
– Przynieść ci je kiedyś tutaj? – spytała. – Kiedy?
Propozycja Charlene zaskoczyła malarkę. Nie oczekiwała niczego w zamian, nie spodziewała się takiej propozycji. To po prostu wydało jej się logiczne: skoro ona nie może tych ingrediencji zużyć to warto dać je komuś, kto lepiej się nimi zajmie. Nie zależało jej na żadnej wdzięczności ze strony alchemiczki. Dlatego na twarzy Gwen pojawiło się zarówno zaskoczenie, jak i zmieszanie.
– Och… ale… naprawdę nie trzeba. Chyba daje sobie radę, poza tym i tak nie mam czasu, by zająć się tym tak na cały etat, na poważnie… – tłumaczyła się. – Właściwie nie zależy mi na żadnych umiejętnościach konkretnie, po prostu… chyba muszę do tego trochę wrócić, ale bardziej po to, by no wiesz… mieć co robić w wolnym czasie. Chyba że masz dostęp do jakiejś pracowni? Chętnie poćwiczyłabym po prostu poza swoim mieszkaniem, za każdym razem boję się, że je przypadkiem wysadzę.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Komuś, kto został w pewnym momencie życia tak nagle wyrwany ze swojego środowiska pewnie trudniej było znaleźć swoje miejsce w tym nowym. Dlatego nie zazdrościła mugolakom, choć wiedziała że niektórzy z nich adaptowali się naprawdę dobrze i byli bardzo zdolnymi czarodziejami. Gwen z pozoru, przynajmniej biorąc pod uwagę jej słowa oraz ich poprzednie spotkanie, wydawała się osobą która wciąż tkwiła na pograniczu między światem mugoli i tym magicznym, nie wiedząc do którego przynależy bardziej. Stwierdzenie Gwen, że lubiła eliksiry bo były najmniej magiczne tylko potwierdzało te wnioski. Charlie takich dylematów nie przeżywała – miała jeden świat, którego była częścią. Nie każdy też musiał być wybitnym czarodziejem, większości ich społeczeństwa pisana była przeciętność i nie wybijanie się mocno w niczym, inni zaś posiadali inne, bardziej nieoczywiste talenty. Charlie była beznadziejna w urokach, ale za to naprawdę dobrze radziła sobie z eliksirami.
Pewnie wielu czarodziejów po takich słowach Gwen zaczęłoby się od niej odsuwać lub przynajmniej obrzuciłoby ją zbulwersowanym lub zdziwionym wzrokiem, ale nie należała do nich Charlie.
- Cóż, umiejętności alchemiczne nie zawsze idą w parze z umiejętnością gotowania – uśmiechnęła się. – Jestem kiepską kucharką. Ale to może kwestia tego, że gotowanie zawsze wydawało mi się takie przyziemne i o wiele bardziej ciągnęło mnie do niesamowitego królestwa eliksirów. No i gdy zaczęłam kurs, a potem pracę nie miałam zbyt wiele czasu by nauczyć się gotować coś więcej niż podstawowe dania. – Kiedyś musiała to nadrobić. Czasem żałowała że w letnie wakacje tak rzadko przyglądała się jak mama gotuje obiady, bo wolała mieszać w kociołku lub uczyć się astronomii. Coś tam potrafiła zrobić, co by nie umrzeć z głodu, ale były to potrawy co najwyżej zjadliwe, ale nie rewelacyjne.
- Pracuję tu praktycznie codziennie, choć nie zawsze na tym piętrze – odpowiedziała. Od czasu wybuchu anomalii rzadko brała urlop i często przychodziła do pracy nawet wtedy kiedy teoretycznie nie musiałaby. – Zawsze możesz wysłać do mnie sowę dzień wcześniej, by się upewnić, czy będę i na którym oddziale.
Charlie naprawdę była chętna jej pomóc, jeśli chciała poważniej zająć się eliksirami, ale też nie chciała się narzucać.
- Jeśli jednak kiedyś uznasz, że chcesz dowiedzieć się więcej to moja propozycja będzie nadal aktualna – rzekła. – Tylko do własnej pracowni, no i tych w Mungu, ale tutaj nie mogę przyjmować przypadkowych osób bez kwalifikacji. Ewentualnie można się przejść do wieży astrologów, gdzie być może po znajomości użyczono by mi trochę miejsca w tamtejszym laboratorium alchemicznym. – Uczenie w Mungu kogoś nie będącego kursantem nie wchodziło w grę, ale zawsze mogła zabrać ją do swojego domu lub do wieży astrologów.
Musiała jednak powoli się zbierać, bo czekała na nią dalsza praca. Wytarła ręce, bo zajęta rozmową zapomniała tego zrobić od razu.
Pewnie wielu czarodziejów po takich słowach Gwen zaczęłoby się od niej odsuwać lub przynajmniej obrzuciłoby ją zbulwersowanym lub zdziwionym wzrokiem, ale nie należała do nich Charlie.
- Cóż, umiejętności alchemiczne nie zawsze idą w parze z umiejętnością gotowania – uśmiechnęła się. – Jestem kiepską kucharką. Ale to może kwestia tego, że gotowanie zawsze wydawało mi się takie przyziemne i o wiele bardziej ciągnęło mnie do niesamowitego królestwa eliksirów. No i gdy zaczęłam kurs, a potem pracę nie miałam zbyt wiele czasu by nauczyć się gotować coś więcej niż podstawowe dania. – Kiedyś musiała to nadrobić. Czasem żałowała że w letnie wakacje tak rzadko przyglądała się jak mama gotuje obiady, bo wolała mieszać w kociołku lub uczyć się astronomii. Coś tam potrafiła zrobić, co by nie umrzeć z głodu, ale były to potrawy co najwyżej zjadliwe, ale nie rewelacyjne.
- Pracuję tu praktycznie codziennie, choć nie zawsze na tym piętrze – odpowiedziała. Od czasu wybuchu anomalii rzadko brała urlop i często przychodziła do pracy nawet wtedy kiedy teoretycznie nie musiałaby. – Zawsze możesz wysłać do mnie sowę dzień wcześniej, by się upewnić, czy będę i na którym oddziale.
Charlie naprawdę była chętna jej pomóc, jeśli chciała poważniej zająć się eliksirami, ale też nie chciała się narzucać.
- Jeśli jednak kiedyś uznasz, że chcesz dowiedzieć się więcej to moja propozycja będzie nadal aktualna – rzekła. – Tylko do własnej pracowni, no i tych w Mungu, ale tutaj nie mogę przyjmować przypadkowych osób bez kwalifikacji. Ewentualnie można się przejść do wieży astrologów, gdzie być może po znajomości użyczono by mi trochę miejsca w tamtejszym laboratorium alchemicznym. – Uczenie w Mungu kogoś nie będącego kursantem nie wchodziło w grę, ale zawsze mogła zabrać ją do swojego domu lub do wieży astrologów.
Musiała jednak powoli się zbierać, bo czekała na nią dalsza praca. Wytarła ręce, bo zajęta rozmową zapomniała tego zrobić od razu.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
– Ja właściwie też nigdy nie nauczyłam się jakoś wyjątkowo dobrze gotować. W domu tylko pomagałam mamie, w Hogwarcie nie musiałam w ogóle… dopiero odkąd zamieszkałam sama robię coś sama – wyjaśniła. – Ale to zawsze kojarzyło mi się z domem.
Nie miała wielkiej pasji do gotowania. Inne rzeczy za bardzo ją zajmowały. Ale całkiem przepadała za tworzeniem szybkich i smacznych dań, choć raczej nie eksperymentowała w kuchni. Jej mama zawsze ubolewała nad tym, że dziewczyna woli pędzle od łyżki, bojąc się o jej przyszłość: w końcu dobra pani domu powinna doskonale czuć się w kuchni. Na całe szczęście nie wymuszała niczego na Gwen.
– To pewnie wyślę sowę, gdy będę miała wolną chwilę – stwierdziła z delikatnym uśmiechem. Zdecydowanie wolała, aby Charlie się jej spodziewała. Poza tym przy takiej pogodzie łatwo było o choroby, czy innego rodzaju niedyspozycje, dlatego wysłanie sowy wydało się Gwen najlepszym rozwiązaniem.
Kiwnęła głową.
– Czyli nie ma jakiś miejsc na wynajem… czy coś? Nie chce ci się narzucać w domu, czułabym się dużo gorzej wysadzając twoje cztery kąty niż swoje. A wieża… jest jednak trochę daleko, to chyba nie ma sensu – powiedziała, nie chcąc, aby Charlie musiała robić cokolwiek dodatkowego. Trochę szkoda, że nie było nigdzie bezpiecznych, ogólnodostępnych laboratoriów. Gwen pewnie nie byłaby jedyną osobą, która miałaby ochotę z nich skorzystać.
Malarka westchnęła, spoglądając na drzwi. Ziewnęła, przysłaniając usta dłonią.
– Chyba będę się zbierać – oznajmiła. – To był naprawdę ciężki dzień i ledwo stoję na nogach. Wyślę ci sowę, powinnam niedługo znaleźć chwilę. Miłej reszty dnia – życzyła, oddalając się powoli w stronę wyjścia z łazienki.
Charlene wyglądała na miłą rozmówczynię, jednak dziewczyna nie miała sił, by w tej chwili spędzić z nią dłuższy czas. Poza tym panna Leighton była przecież w pracy: Gwen zdecydowanie nie chciała jej w niej przeszkadzać. Wyszła więc z pomieszczenia, zamykając za sobą cicho drzwi. Mimo przeciągu udało jej się nimi nie trzasnąć.
Ruszyła w stronę wyjścia z Munga, ledwo trzymając się na nogach i gorąco żałując, że teleportacja nie działa. Gdyby mogła w ciągu chwili znaleźć się we własnym łóżku! A tak musiała jeszcze wyjść na ten nieprzyjemny, okropny deszcz. Co za życie.
| z/t
Nie miała wielkiej pasji do gotowania. Inne rzeczy za bardzo ją zajmowały. Ale całkiem przepadała za tworzeniem szybkich i smacznych dań, choć raczej nie eksperymentowała w kuchni. Jej mama zawsze ubolewała nad tym, że dziewczyna woli pędzle od łyżki, bojąc się o jej przyszłość: w końcu dobra pani domu powinna doskonale czuć się w kuchni. Na całe szczęście nie wymuszała niczego na Gwen.
– To pewnie wyślę sowę, gdy będę miała wolną chwilę – stwierdziła z delikatnym uśmiechem. Zdecydowanie wolała, aby Charlie się jej spodziewała. Poza tym przy takiej pogodzie łatwo było o choroby, czy innego rodzaju niedyspozycje, dlatego wysłanie sowy wydało się Gwen najlepszym rozwiązaniem.
Kiwnęła głową.
– Czyli nie ma jakiś miejsc na wynajem… czy coś? Nie chce ci się narzucać w domu, czułabym się dużo gorzej wysadzając twoje cztery kąty niż swoje. A wieża… jest jednak trochę daleko, to chyba nie ma sensu – powiedziała, nie chcąc, aby Charlie musiała robić cokolwiek dodatkowego. Trochę szkoda, że nie było nigdzie bezpiecznych, ogólnodostępnych laboratoriów. Gwen pewnie nie byłaby jedyną osobą, która miałaby ochotę z nich skorzystać.
Malarka westchnęła, spoglądając na drzwi. Ziewnęła, przysłaniając usta dłonią.
– Chyba będę się zbierać – oznajmiła. – To był naprawdę ciężki dzień i ledwo stoję na nogach. Wyślę ci sowę, powinnam niedługo znaleźć chwilę. Miłej reszty dnia – życzyła, oddalając się powoli w stronę wyjścia z łazienki.
Charlene wyglądała na miłą rozmówczynię, jednak dziewczyna nie miała sił, by w tej chwili spędzić z nią dłuższy czas. Poza tym panna Leighton była przecież w pracy: Gwen zdecydowanie nie chciała jej w niej przeszkadzać. Wyszła więc z pomieszczenia, zamykając za sobą cicho drzwi. Mimo przeciągu udało jej się nimi nie trzasnąć.
Ruszyła w stronę wyjścia z Munga, ledwo trzymając się na nogach i gorąco żałując, że teleportacja nie działa. Gdyby mogła w ciągu chwili znaleźć się we własnym łóżku! A tak musiała jeszcze wyjść na ten nieprzyjemny, okropny deszcz. Co za życie.
| z/t
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Umysł Charlie zawsze był na tyle mocno skupiony na nauce i różnych interesujących kwestiach dotyczących jej ulubionych dziedzin wiedzy, że z tak przyziemnymi sprawami radziła sobie dużo gorzej. Matka oczywiście nauczyła ją podstaw tego, co każda kobieta umieć powinna, bo Charlie nie miała nigdy buntowniczych ciągotek. Po prostu zwyczajnie brakowało jej talentu i zacięcia, bo zajmowała się innymi, ciekawszymi jej zdaniem sprawami i zawsze odwlekała to nieszczęsne gotowanie na później, wierząc że ma wiele czasu by się tego nauczyć, a parę miesięcy po skończeniu szkoły wyprowadziła się do siostry mieszkającej w Londynie i rzadziej bywała w rodzinnym domu. Nie miałaby zresztą serca wykorzystywać pogrążonej w depresji matki. Próbując coś sobie zrobić często odlatywała myślami do swoich ukochanych eliksirów i odkrywała, że znowu coś przypaliła. Cóż, metodą prób i błędów może się w końcu nauczy, tym bardziej że teraz nie było Very, która wieczorem często przygotowywała coś, by Charlie mogła to sobie następnego dnia odgrzać.
Na myśl o siostrze coś ścisnęło ją w środku. Właśnie mijał miesiąc od jej zniknięcia.
- Tak, jasne, najlepiej napisz list – powiedziała, wyrywając się z chwilowej zadumy na temat Very.
Przypomniała sobie też że naprawdę musiała wreszcie kupić sobie własną sowę, bo jej hogwarcka wyzionęła ducha już dłuższy czas temu i w ostatnich miesiącach głównie pożyczała od starszej sąsiadki czarownicy, której czasem pomagała z różnymi rzeczami. Ale ciągłe bieganie do niej i zawracanie głowy na dłuższą metę było problematyczne, więc w jej domu zdecydowanie powinna zamieszkać sowa.
- Niestety niespecjalnie, każdy profesjonalny alchemik sam sobie organizuje przestrzeń do pracy, jeśli nie pracuje dla żadnej instytucji lub warzy po godzinach – wyjaśniła. Było to najprostsze i najbardziej opłacalne, bo nie trzeba było biegać ze składnikami i innymi rzeczami do jakiegoś ogólnodostępnego laboratorium, ani korzystać z przyrządów które ktoś niedoświadczony mógł popsuć. Charlie o wiele bardziej wolała mieć własną pracownię wyposażoną po swojemu, gdzie każda rzecz miała określone miejsce, i większość alchemików wyznawała podobne podejście i organizowała sobie w domu odpowiednie pomieszczenie. Nie spotkała nigdy profesjonalnego twórcy eliksirów który nie miałby w domu własnego kąta do warzenia. – Zawsze mogę przyjść do ciebie i doradzić ci, jak zaaranżować sobie małą przestrzeń do przygotowywania mikstur.
Jeśli zachowywało się ostrożność alchemia była bezpieczniejsza niż rzucanie w obecnych czasach zaklęć. Do poważniejszych wybuchów dochodziło rzadko, jeśli miało się choć minimalne pojęcie o tym co się robi i jakie składniki się ze sobą łączy.
- Ja też już wracam do pracy. Trochę się zagadałyśmy – uśmiechnęła się blado. – Idź do domu i wypocznij, naprawdę nie wyglądasz najlepiej.
Pożegnała się z nią i wróciła do pracowni, ponownie skupiając się na pracy, gdzie pozostała aż do wieczora, wytrwale warząc kolejne mikstury.
| zt.
Na myśl o siostrze coś ścisnęło ją w środku. Właśnie mijał miesiąc od jej zniknięcia.
- Tak, jasne, najlepiej napisz list – powiedziała, wyrywając się z chwilowej zadumy na temat Very.
Przypomniała sobie też że naprawdę musiała wreszcie kupić sobie własną sowę, bo jej hogwarcka wyzionęła ducha już dłuższy czas temu i w ostatnich miesiącach głównie pożyczała od starszej sąsiadki czarownicy, której czasem pomagała z różnymi rzeczami. Ale ciągłe bieganie do niej i zawracanie głowy na dłuższą metę było problematyczne, więc w jej domu zdecydowanie powinna zamieszkać sowa.
- Niestety niespecjalnie, każdy profesjonalny alchemik sam sobie organizuje przestrzeń do pracy, jeśli nie pracuje dla żadnej instytucji lub warzy po godzinach – wyjaśniła. Było to najprostsze i najbardziej opłacalne, bo nie trzeba było biegać ze składnikami i innymi rzeczami do jakiegoś ogólnodostępnego laboratorium, ani korzystać z przyrządów które ktoś niedoświadczony mógł popsuć. Charlie o wiele bardziej wolała mieć własną pracownię wyposażoną po swojemu, gdzie każda rzecz miała określone miejsce, i większość alchemików wyznawała podobne podejście i organizowała sobie w domu odpowiednie pomieszczenie. Nie spotkała nigdy profesjonalnego twórcy eliksirów który nie miałby w domu własnego kąta do warzenia. – Zawsze mogę przyjść do ciebie i doradzić ci, jak zaaranżować sobie małą przestrzeń do przygotowywania mikstur.
Jeśli zachowywało się ostrożność alchemia była bezpieczniejsza niż rzucanie w obecnych czasach zaklęć. Do poważniejszych wybuchów dochodziło rzadko, jeśli miało się choć minimalne pojęcie o tym co się robi i jakie składniki się ze sobą łączy.
- Ja też już wracam do pracy. Trochę się zagadałyśmy – uśmiechnęła się blado. – Idź do domu i wypocznij, naprawdę nie wyglądasz najlepiej.
Pożegnała się z nią i wróciła do pracowni, ponownie skupiając się na pracy, gdzie pozostała aż do wieczora, wytrwale warząc kolejne mikstury.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Łazienka
Szybka odpowiedź