Krypty
AutorWiadomość
Krypty
Ponure rzeźby z wyobrażeniem zmarłych znajdują się wewnątrz równie przytłaczającego mauzoleum. Spoczywa tu kilka pokoleń: najstarsze groby są już zmurszałe oraz zniszczone, lecz mimo wszystko - zadbane.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Ostatnio zmieniony przez Samael Avery dnia 18.11.16 9:47, w całości zmieniany 1 raz
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| tuż przed pogrzebem Reagana
Mroczne czasy domagały się przemocy, lecz musiały zadowalać się właściwie nikłą jej namiastką. Życie toczyło się ustalonym rytmem; obserwował je przez witrażowe okna wschodniego skrzydła swej posiadłości, widząc nieuchronne, a jednocześnie jakby leniwe przemijanie. Zmarznięte kwiaty pozbawione ochrony słomianych chochołów niszczały, zwierzęta padały z głodu niezauważalnie, cicho, nie znacząc śniegu plamami czerwieni. Ludzie umierali toczeni niewidzialnym rakiem, pożerającym ich wnętrzności, wypalającym z nich wszystko, co (podobno) mieli w sobie wartościowego, zostawiając skórę naciągniętą na pustych, grzechoczących kościach. Szkielety udawały ludzi, strasząc pustymi oczodołami i mierząc dotykiem oślizgłych dłoni.
Żywi byli gorsi od martwych, nieżywi nie mogli już przecież w żaden sposób zagrozić. Otwarta trumna Reagana miała wkrótce zamknąć się na zawsze, a sam przedmiot nienawiści zostać pogrzebany w rodzinnej ziemi (na co nie zasługiwał). Avery postanowił zadbać, by wszelki słuch jak najprędzej o nim zaginął, bo ojciec nie był godzien nawet wzmianki w kronice ich familii. Bez strachu patrzył na blade, już lekko niebieskie ciało z szeroko otwartymi oczami i ustami, jakby w chwili zgonu usiłował jeszcze wykrzyczeć swoje ostatnie słowa. Wyrok na wiarołomną małżonkę oraz przybranego syna, który przez wiele lat współżył ze swą matką?
Wiele razy życzył Reaganowi śmierci, lecz pod powiekami rysowało mu się morze krwi, niemalże rytualny mord, ofiara złożona na ołtarzu. Chciał zanurzyć się w jego ekskrementach, wydobyć na wierzch wszystkie płyny ustrojowe, otworzyć żyły, poderżnąć gardło, zmasakrować ojca a potem z chirurgiczną precyzją oczyścić jego zwłoki, przywracając im idealny wygląd. Avery został jednak uprzedzony, a Reagan, odziany w najlepszą wyjściową szatę, z rodowymi sygnetami błyszczącymi na palcach, spokojnie leżał na marach, oczekując swego pochówku. Pamiętał, że gdy był jeszcze cherubinkiem o kasztanowych loczkach i figlarnie świecących oczkach, wyjątkowo... złym dzieckiem, życzył ojcu śmierci. Wykrzykiwał żądania do Slytherina, bluzgał, także w obecności prostych nianiek, które ostrzegały go przed zbyt pochopnymi życzeniami. Nie do końca ułożona myśl napotkała w końcu Złą Godzinę, ojciec odbywał już rejs wodami Styksu... Lecz to nie ręka Samaela odebrała mu życie.
Ominął ponurą statuę matki, stojącą przy otwartej trumnie wyściełanej krwistoczerwonym aksamitem - jej wkład w zaplanowanie pogrzebu? - i milcząc, sięgnął ku sękatym dłoniom Reagana, rozplatając je z pobożnego uścisku. Pośmiertny skurcz utrudnił operację, lecz Avery był nadzwyczaj cierpliwy, ściągając z jego palca błyszczący, rodowy sygnet.
-Byłoby marnotrawstwem zostawiać go jemu - powiedział bezosobowo, a jego głos rozniósł się echem po wysoko sklepionym pomieszczeniu. Patrzył na Laidan wzrokiem, który powinien przewiercić ją na wylot, a ona wciąż stała odwrócona do niego plecami. Bała się? Żałowała swego męża, zakały, który paskudnie się nad nią znęcał (nadal nienawidził go za gwałt, skutkujący bliźniaczą ciążą i za każde upokorzenie, jakie dotknęło matkę z jego strony), odbierając jej spokojny oddech na długie tygodnie? Czy naprawdę była tak słaba, że odczuwała realną żałość - może nawet i smutek? - po morderstwie swego Pana?
Avery zaszedł ją od tyłu i objął w pasie, mocno, by nie mogła mu się wyrwać: kolejne zaznaczenie, że jest już tylko jego.
-Nie chcesz mi podziękować? - spytał nieco zaskoczony i... rozczarowany. Lai nie musiała wiedzieć, że nie kiwnął nawet palcem, by uciszyć Reagana, że z jego śmiercią nie miał absolutnie nic wspólnego. Musiała za to być mu nieskończenie wdzięczna, darzyć go szacunkiem i wierzyć, że tylko on może zapewnić jej bezpieczeństwo.
Mroczne czasy domagały się przemocy, lecz musiały zadowalać się właściwie nikłą jej namiastką. Życie toczyło się ustalonym rytmem; obserwował je przez witrażowe okna wschodniego skrzydła swej posiadłości, widząc nieuchronne, a jednocześnie jakby leniwe przemijanie. Zmarznięte kwiaty pozbawione ochrony słomianych chochołów niszczały, zwierzęta padały z głodu niezauważalnie, cicho, nie znacząc śniegu plamami czerwieni. Ludzie umierali toczeni niewidzialnym rakiem, pożerającym ich wnętrzności, wypalającym z nich wszystko, co (podobno) mieli w sobie wartościowego, zostawiając skórę naciągniętą na pustych, grzechoczących kościach. Szkielety udawały ludzi, strasząc pustymi oczodołami i mierząc dotykiem oślizgłych dłoni.
Żywi byli gorsi od martwych, nieżywi nie mogli już przecież w żaden sposób zagrozić. Otwarta trumna Reagana miała wkrótce zamknąć się na zawsze, a sam przedmiot nienawiści zostać pogrzebany w rodzinnej ziemi (na co nie zasługiwał). Avery postanowił zadbać, by wszelki słuch jak najprędzej o nim zaginął, bo ojciec nie był godzien nawet wzmianki w kronice ich familii. Bez strachu patrzył na blade, już lekko niebieskie ciało z szeroko otwartymi oczami i ustami, jakby w chwili zgonu usiłował jeszcze wykrzyczeć swoje ostatnie słowa. Wyrok na wiarołomną małżonkę oraz przybranego syna, który przez wiele lat współżył ze swą matką?
Wiele razy życzył Reaganowi śmierci, lecz pod powiekami rysowało mu się morze krwi, niemalże rytualny mord, ofiara złożona na ołtarzu. Chciał zanurzyć się w jego ekskrementach, wydobyć na wierzch wszystkie płyny ustrojowe, otworzyć żyły, poderżnąć gardło, zmasakrować ojca a potem z chirurgiczną precyzją oczyścić jego zwłoki, przywracając im idealny wygląd. Avery został jednak uprzedzony, a Reagan, odziany w najlepszą wyjściową szatę, z rodowymi sygnetami błyszczącymi na palcach, spokojnie leżał na marach, oczekując swego pochówku. Pamiętał, że gdy był jeszcze cherubinkiem o kasztanowych loczkach i figlarnie świecących oczkach, wyjątkowo... złym dzieckiem, życzył ojcu śmierci. Wykrzykiwał żądania do Slytherina, bluzgał, także w obecności prostych nianiek, które ostrzegały go przed zbyt pochopnymi życzeniami. Nie do końca ułożona myśl napotkała w końcu Złą Godzinę, ojciec odbywał już rejs wodami Styksu... Lecz to nie ręka Samaela odebrała mu życie.
Ominął ponurą statuę matki, stojącą przy otwartej trumnie wyściełanej krwistoczerwonym aksamitem - jej wkład w zaplanowanie pogrzebu? - i milcząc, sięgnął ku sękatym dłoniom Reagana, rozplatając je z pobożnego uścisku. Pośmiertny skurcz utrudnił operację, lecz Avery był nadzwyczaj cierpliwy, ściągając z jego palca błyszczący, rodowy sygnet.
-Byłoby marnotrawstwem zostawiać go jemu - powiedział bezosobowo, a jego głos rozniósł się echem po wysoko sklepionym pomieszczeniu. Patrzył na Laidan wzrokiem, który powinien przewiercić ją na wylot, a ona wciąż stała odwrócona do niego plecami. Bała się? Żałowała swego męża, zakały, który paskudnie się nad nią znęcał (nadal nienawidził go za gwałt, skutkujący bliźniaczą ciążą i za każde upokorzenie, jakie dotknęło matkę z jego strony), odbierając jej spokojny oddech na długie tygodnie? Czy naprawdę była tak słaba, że odczuwała realną żałość - może nawet i smutek? - po morderstwie swego Pana?
Avery zaszedł ją od tyłu i objął w pasie, mocno, by nie mogła mu się wyrwać: kolejne zaznaczenie, że jest już tylko jego.
-Nie chcesz mi podziękować? - spytał nieco zaskoczony i... rozczarowany. Lai nie musiała wiedzieć, że nie kiwnął nawet palcem, by uciszyć Reagana, że z jego śmiercią nie miał absolutnie nic wspólnego. Musiała za to być mu nieskończenie wdzięczna, darzyć go szacunkiem i wierzyć, że tylko on może zapewnić jej bezpieczeństwo.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To stało się tak szybko.
Ukończenie szkoły - z przeciętnymi wynikami, ale za to z niezwykłą pozycją towarzyską - później kilka tygodni radości, kilkanaście niezapomnianych nocy, kilkadziesiąt długich dni, spędzonych razem z ojcem i...koniec. Bolesny exodus, wyśpiewany szorstko przez Marcolfa, oddającego ją w ręce innego mężczyzny. Kolejne przyśpieszenie zegara: Laidan miała wrażenie, że ten zwariował a wskazówki popychane są do przodu czarną magią, chcącą przybliżyć dzień kaźni. Ekspresowe narzeczeństwo, wazony pełne kwiatów, bogato inkustrowane szkatuły pełne biżuterii, głębokie kufry wypełnione sprowadzanymi zza granicy drogimi materiałami sukien. Długie spacery, wystawne bale, na których debiutowała jako narzeczona, wieczorki z panienkami, skoncentrowane na podekscytowanym oczekiwaniu na najpiękniejszy dzień w życiu każdej damy. Potem ślub, będący dopiero początkiem dalszej drogi. Dni, miesiące, tygodnie, lata, dekady manipulacji, kłamstw, pogardy, niepokoju, nienawiści, chaosu i skrajnych emocji. Całe życie z nim, ze swoim kuzynem i mężem, z panem i władcą, mogącym więcej od jej własnego ojca. Klątwa złotej obrączki, gorsza od najpaskudniejszych zaklęć, bowiem niemożliwa do zdjęcia,
Dopóki śmierć ich nie rozłączyła i nie zwolniła Laidan z oficjalnej przysięgi. Jeszcze niedawno całowała te martwe usta, świętując trzydziestą rocznicę zaślubin; jeszcze niedawno jego mocne ręce wykręcały jej nadgarstki a palce ujmowały szkło, później raniące delikatną skórę. Czas znów oszalał, czyniąc z życia Laidan okrutną karuzelę, kręcącą się coraz szybciej. Jedna tragedia za drugą, przeplatana chwilami podniosłego, choć niejednoznacznego szczęścia, jak wtedy, gdy język Morpheusa przesuwał się po jej zębach...i jak teraz, gdy czuwała przy marach z ciałem swojego męża, od kilkudziesięciu minut wpatrując się w jego spokojną twarz. Nie była wykrzywiona ani gniewem ani strachem ani nienawiścią. Zmarszczki pogłębiły się a siwe włosy wydawały się w świetle świec zalane płynnym srebrem. Reagan od dawna nie wyglądał tak dobrze: być może dlatego, że w końcu zasnął w spokoju, nie musząc stawać czoła chorej rzeczywistości, jaką zagwarantowała mu ukochana żona.
W krypcie panował półmrok i przejmujący chłód, ale Lai przebywała tu praktycznie ciągle od tragicznego Sabatu. Gdy tylko sprowadzono tu ciało i oddano mu wszelkie honory, zeszła z ozdobionych kirem salonów do podziemi, do Hadesu, niczym żeńska wersja Orfeusza...upewniająca się, że ujrzy Reagana odchodzącego jeszcze dalej, głębiej. O dziwo nie zależało jej na piekle: w świetle ostatnich wydarzeń pragnęła tam widzieć kogoś innego, kogo jednocześnie kochała i kogo bała się coraz bardziej. Razem z tragiczną śmiercią męża odeszło także rozdwojenie przerażenia, na nowo skupiającego się wyłącznie na tej jednej, wyjątkowej personie. Wyjątkowo szanującej jej żałobę. Do czasu; jeszcze zanim ciężkie drzwi do ostatniej krypty zamknęły się z hukiem, wiedziała, że to on. Nikt inny nie ośmieliłby przerwać intymne, rozpaczliwe pożegnanie kobiety ze swoją jedyną miłością.
Stała dalej, bez ruchu, nie dając po sobie poznać targających nią emocji. Pusty wzrok utkwiony w trumnie, dłonie w koronkowych rękawiczkach złożone na podołku, na głowie zdobiona, ażurowa chusta, przykrywająca złote, rozpuszczone włosy i woalka, kryjąca twarz. Udekorowaną nie łzami a chorobliwą bladością i...brakiem wyrazu. Nie skrzywiła się nawet, gdy Samael łamał kolejne tabu, odbierając Reaganowi pierścień. Szczeniacki gest zawłaszczenia, wzmocniony tylko kolejnym zachowaniem, gdy obejmował ją ściśle. Mimowolnie przywitała tę ulgę z wdzięcznością: od mężczyzny promieniowało wspaniałe ciepło, wręcz buchające z każdego centymetra skóry. Być może dlatego nie drgnęła nerwowo, po prostu biernie poddając się jego gestowi pełnemu troski i wsparcia. Czuła się otumaniona i odrealniona: widocznie przemęczony, skrajnie wyczerpany ostatnimi miesiącami umysł dotarł do krawędzi wytrzymałości, czyniąc z zazwyczaj żywiołowej i bystrej Laidan miękką i chwiejną kobietę. Ciągnącą resztkami sił, zbudowanymi na emocjach, nie logice.
Przyjęła jego pytanie milczeniem. Przez ostatnie dni próbowała zrozumieć, co właściwie stało się w Hampton Court, ale przed oczami nie rysował się żaden rozsądny obraz. Tylko chaos i złowrogie szepty, powtarzające echem uprzednie groźby Samaela. Poddała się im, nie mając siły podważać irracjonalnych argumentów. Gdy powracała z krypt, zasypiała i śniła o zakrwawionych dłoniach pierworodnego syna, przesuwających się wzdłuż jej nóg, ku udom i kobiecości. Czy to ona jej krew czy krew Reagana? Nie wiedziała i...nie chciała wiedzieć, podążając nieuczęszczaną ścieżką okłamywania siebie samej. Udawała więc, że bliskość Samaela jest platoniczna, że przyciska ją zachłannie do siebie, by okazać jej wsparcie, że kolejny trupi podarunek - tym razem w większym pudełku - jest jego sposobem na przeprosiny, wynagrodzenie grzechów, przywrócenie siebie do roli syna. Nikogo więcej.
- Dziękuję, że jesteś przy mnie w tej strasznej chwili - odpowiedziała miękko acz wręcz mechanicznie, z wzrokiem ciągle ukrytym za woalką, choć utkwionym w martwej twarzy Reagana. - Żądałam jednak innej ofiary- dodała nagle, z dziwną mocą: widocznie żywsza, ognistsza Laidan wciąż tliła się pod żałobnym kirem marazmu, przebijając spod niego w krótkich flarach bezmyślności.
Ukończenie szkoły - z przeciętnymi wynikami, ale za to z niezwykłą pozycją towarzyską - później kilka tygodni radości, kilkanaście niezapomnianych nocy, kilkadziesiąt długich dni, spędzonych razem z ojcem i...koniec. Bolesny exodus, wyśpiewany szorstko przez Marcolfa, oddającego ją w ręce innego mężczyzny. Kolejne przyśpieszenie zegara: Laidan miała wrażenie, że ten zwariował a wskazówki popychane są do przodu czarną magią, chcącą przybliżyć dzień kaźni. Ekspresowe narzeczeństwo, wazony pełne kwiatów, bogato inkustrowane szkatuły pełne biżuterii, głębokie kufry wypełnione sprowadzanymi zza granicy drogimi materiałami sukien. Długie spacery, wystawne bale, na których debiutowała jako narzeczona, wieczorki z panienkami, skoncentrowane na podekscytowanym oczekiwaniu na najpiękniejszy dzień w życiu każdej damy. Potem ślub, będący dopiero początkiem dalszej drogi. Dni, miesiące, tygodnie, lata, dekady manipulacji, kłamstw, pogardy, niepokoju, nienawiści, chaosu i skrajnych emocji. Całe życie z nim, ze swoim kuzynem i mężem, z panem i władcą, mogącym więcej od jej własnego ojca. Klątwa złotej obrączki, gorsza od najpaskudniejszych zaklęć, bowiem niemożliwa do zdjęcia,
Dopóki śmierć ich nie rozłączyła i nie zwolniła Laidan z oficjalnej przysięgi. Jeszcze niedawno całowała te martwe usta, świętując trzydziestą rocznicę zaślubin; jeszcze niedawno jego mocne ręce wykręcały jej nadgarstki a palce ujmowały szkło, później raniące delikatną skórę. Czas znów oszalał, czyniąc z życia Laidan okrutną karuzelę, kręcącą się coraz szybciej. Jedna tragedia za drugą, przeplatana chwilami podniosłego, choć niejednoznacznego szczęścia, jak wtedy, gdy język Morpheusa przesuwał się po jej zębach...i jak teraz, gdy czuwała przy marach z ciałem swojego męża, od kilkudziesięciu minut wpatrując się w jego spokojną twarz. Nie była wykrzywiona ani gniewem ani strachem ani nienawiścią. Zmarszczki pogłębiły się a siwe włosy wydawały się w świetle świec zalane płynnym srebrem. Reagan od dawna nie wyglądał tak dobrze: być może dlatego, że w końcu zasnął w spokoju, nie musząc stawać czoła chorej rzeczywistości, jaką zagwarantowała mu ukochana żona.
W krypcie panował półmrok i przejmujący chłód, ale Lai przebywała tu praktycznie ciągle od tragicznego Sabatu. Gdy tylko sprowadzono tu ciało i oddano mu wszelkie honory, zeszła z ozdobionych kirem salonów do podziemi, do Hadesu, niczym żeńska wersja Orfeusza...upewniająca się, że ujrzy Reagana odchodzącego jeszcze dalej, głębiej. O dziwo nie zależało jej na piekle: w świetle ostatnich wydarzeń pragnęła tam widzieć kogoś innego, kogo jednocześnie kochała i kogo bała się coraz bardziej. Razem z tragiczną śmiercią męża odeszło także rozdwojenie przerażenia, na nowo skupiającego się wyłącznie na tej jednej, wyjątkowej personie. Wyjątkowo szanującej jej żałobę. Do czasu; jeszcze zanim ciężkie drzwi do ostatniej krypty zamknęły się z hukiem, wiedziała, że to on. Nikt inny nie ośmieliłby przerwać intymne, rozpaczliwe pożegnanie kobiety ze swoją jedyną miłością.
Stała dalej, bez ruchu, nie dając po sobie poznać targających nią emocji. Pusty wzrok utkwiony w trumnie, dłonie w koronkowych rękawiczkach złożone na podołku, na głowie zdobiona, ażurowa chusta, przykrywająca złote, rozpuszczone włosy i woalka, kryjąca twarz. Udekorowaną nie łzami a chorobliwą bladością i...brakiem wyrazu. Nie skrzywiła się nawet, gdy Samael łamał kolejne tabu, odbierając Reaganowi pierścień. Szczeniacki gest zawłaszczenia, wzmocniony tylko kolejnym zachowaniem, gdy obejmował ją ściśle. Mimowolnie przywitała tę ulgę z wdzięcznością: od mężczyzny promieniowało wspaniałe ciepło, wręcz buchające z każdego centymetra skóry. Być może dlatego nie drgnęła nerwowo, po prostu biernie poddając się jego gestowi pełnemu troski i wsparcia. Czuła się otumaniona i odrealniona: widocznie przemęczony, skrajnie wyczerpany ostatnimi miesiącami umysł dotarł do krawędzi wytrzymałości, czyniąc z zazwyczaj żywiołowej i bystrej Laidan miękką i chwiejną kobietę. Ciągnącą resztkami sił, zbudowanymi na emocjach, nie logice.
Przyjęła jego pytanie milczeniem. Przez ostatnie dni próbowała zrozumieć, co właściwie stało się w Hampton Court, ale przed oczami nie rysował się żaden rozsądny obraz. Tylko chaos i złowrogie szepty, powtarzające echem uprzednie groźby Samaela. Poddała się im, nie mając siły podważać irracjonalnych argumentów. Gdy powracała z krypt, zasypiała i śniła o zakrwawionych dłoniach pierworodnego syna, przesuwających się wzdłuż jej nóg, ku udom i kobiecości. Czy to ona jej krew czy krew Reagana? Nie wiedziała i...nie chciała wiedzieć, podążając nieuczęszczaną ścieżką okłamywania siebie samej. Udawała więc, że bliskość Samaela jest platoniczna, że przyciska ją zachłannie do siebie, by okazać jej wsparcie, że kolejny trupi podarunek - tym razem w większym pudełku - jest jego sposobem na przeprosiny, wynagrodzenie grzechów, przywrócenie siebie do roli syna. Nikogo więcej.
- Dziękuję, że jesteś przy mnie w tej strasznej chwili - odpowiedziała miękko acz wręcz mechanicznie, z wzrokiem ciągle ukrytym za woalką, choć utkwionym w martwej twarzy Reagana. - Żądałam jednak innej ofiary- dodała nagle, z dziwną mocą: widocznie żywsza, ognistsza Laidan wciąż tliła się pod żałobnym kirem marazmu, przebijając spod niego w krótkich flarach bezmyślności.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Marzenia w zderzeniu z rzeczywistością zawsze wypadały blado. Wizje stworzone w wyobraźni przeniesione do realnego życia plątały się w barwnej gamie, traciły swe kolory, przerażone okrucieństwem tego drugiego świata. Nitki losu splatały się nieustannie, tworząc nieuchronny ciąg przyczynowo-skutkowy, bez względu na życzenia wyrażone przez malutkiego człowieczka, kierującego swe prośby na kolanach do siły wyższej. Tocząca się kołem Fortuna tym bardziej nie miała więc na względzie wyraźnych rozkazów, padających z wąskich, wykrzywionych pogardliwym uśmiechem ust Avery'ego, dokonując znaczącej korekty w jego planach.
Na (nie?)korzyść Samaela?
Powoli to rozważał, rozkładając na czynniki pierwsze okoliczności morderstwa ojca. Chciałby móc tak samo rozpłatać jego ciało, sprawdzić, czy na pewno posiada serce, czy jego narządów wewnętrznych nie toczy pleśń i zgnilizna, czy nie zjada go od środka jakiś podły pasożyt, czy naprawdę jest mężczyzną, bo chyba ta kwestia frapowała go najbardziej, odkąd tylko pamiętał. Wyrwanie z Reagana ostatniego tchu dokonało się jednak z dala od jego oczu i choć logiczne byłoby odczuwanie choć odrobiny wdzięczności względem zabójcy - czyż go nie wyręczył, czyż nie zbrukał sobie rąk krwią Avery'ego seniora, odsuwając go od wszelkich zarzutów? - lecz tak naprawdę Samael potwornie go nienawidził, wręcz oszalały z zazdrości i złości, że to nie on odebrał ojcu życie. Że nie jego głos zapamiętał jako ostatni, że nie jego twarz skręconą pogardą miał zachować w pamięci już po wsze czasy.
Została mu tylko Laidan.
Nie przypadło mu w udziale święcenie triumfu nad ciałem Reagana, jak Dawid czynił to nad truchłem Goliata - i tego nie dałby matce zapomnieć, ukazując jej małżonka dopiero po postępującym procesie rozkładu, by patrząc na niego, wymiotowała, obmywając w ten sposób te niegodne zwłoki. Żałował jedynie odrobinę, bo przecież nadal był pełen wyobraźni i znakomicie potrafił wcielać w życie swoje nawet i najbardziej odrealnione wizje. Niemożliwe mogło się ziścić, pod warunkiem, że wahadła zegara odmierzały j e g o czas, zatrzymując wskazówki lub popychając je do przodu, czyniąc z ludzi marionetki, podległe władzy tego, który zatrzymał ich w tej zaklętej klepsydrze.
Trzydzieści lat zamkniętych w szkle, przesypujący się ciurkiem piasek, rozbite okruchy i roztrzaskanie w drobny mak idealnej rodziny. Za sprawą niefortunnego wypadku, bestialskiej zbrodni, czyniącej z Laidan Avery biedną wdowę, a z jej dzieci półsieroty, dla których kondolencje spływały zewsząd czarodziejskiego świata. Kto mógł sądzić, że pierworodny syn Reagana z łatwością splunie na ojca leżącego w trumnie, przejmując dziedzictwo równie lekko, jakby wdziewał na siebie skrojoną na miarę szatę?
Wcześniej nie do końca werbalizował swoje groźby, aczkolwiek stojąc przed prawie dokonaną ceremonią pogrzebu, wiedział, że musi szybko podejmować stanowcze kroki, zapewniające mu pełną sukcesję i władzę w Shropshire. W pierwszej kolejności zamierzał zatroszczyć się o Laidan... jeszcze przed złożeniem ostatniego hołdu przybranemu ojcu (niech mu ziemia lekką będzie). W czerni nie było jej do twarzy, wolał ją w wyrazistej purpurze, dlatego zaciskał usta z dezaprobatą, bo powinni świętować, a nie wylewać łzy za obalonym tyranem. Lai mogła żałować jedynie samej siebie, ponieważ przechodziła właśnie pod pieczę innych, silniejszych rąk. A Samael nie zamierzał jej pobłażać, chwila strachu jakiej doświadczył pod rozbitym żyrandolem rozpłynęła się we mgle, która całkiem już opadła, odsłaniając przyszłość. Ich wspólną, choć dla kobiety nadal niewiadomą.
-Mam wobec ciebie duże oczekiwania - zaczął, wspaniałomyślnie ignorując bezczelną uwagę. W przeciwnym razie musiałby ją uderzyć, ale odczuwał do tego wstręt: nie chciał zdobywać sobie Laidan agresywnymi atakami. Wystarczyły subtelnie wymalowane groźby oraz ostrzeżenia, ryte delikatnymi opuszkami palców w chłodnym ciele, pokrytym gęstą skórką. Chętnie zerwałby już tę niedorzeczną, śmieszną woalkę z jej twarzy, wyciskając na ustach Lai wampirzy pocałunek, ale po prostu omijał zasłonę dłonią, gładząc ten sam policzek, który nie tak dawno puchnął pod wpływem jego ciosu - nie chcesz mnie zawieść, prawda? - spytał, przesuwając chciwymi dłońmi po jej ciele. Nie bacząc na szacunek do zmarłego, trupowi leżącemu w trumnie i tak przecież było wszystko jedno.
Na (nie?)korzyść Samaela?
Powoli to rozważał, rozkładając na czynniki pierwsze okoliczności morderstwa ojca. Chciałby móc tak samo rozpłatać jego ciało, sprawdzić, czy na pewno posiada serce, czy jego narządów wewnętrznych nie toczy pleśń i zgnilizna, czy nie zjada go od środka jakiś podły pasożyt, czy naprawdę jest mężczyzną, bo chyba ta kwestia frapowała go najbardziej, odkąd tylko pamiętał. Wyrwanie z Reagana ostatniego tchu dokonało się jednak z dala od jego oczu i choć logiczne byłoby odczuwanie choć odrobiny wdzięczności względem zabójcy - czyż go nie wyręczył, czyż nie zbrukał sobie rąk krwią Avery'ego seniora, odsuwając go od wszelkich zarzutów? - lecz tak naprawdę Samael potwornie go nienawidził, wręcz oszalały z zazdrości i złości, że to nie on odebrał ojcu życie. Że nie jego głos zapamiętał jako ostatni, że nie jego twarz skręconą pogardą miał zachować w pamięci już po wsze czasy.
Została mu tylko Laidan.
Nie przypadło mu w udziale święcenie triumfu nad ciałem Reagana, jak Dawid czynił to nad truchłem Goliata - i tego nie dałby matce zapomnieć, ukazując jej małżonka dopiero po postępującym procesie rozkładu, by patrząc na niego, wymiotowała, obmywając w ten sposób te niegodne zwłoki. Żałował jedynie odrobinę, bo przecież nadal był pełen wyobraźni i znakomicie potrafił wcielać w życie swoje nawet i najbardziej odrealnione wizje. Niemożliwe mogło się ziścić, pod warunkiem, że wahadła zegara odmierzały j e g o czas, zatrzymując wskazówki lub popychając je do przodu, czyniąc z ludzi marionetki, podległe władzy tego, który zatrzymał ich w tej zaklętej klepsydrze.
Trzydzieści lat zamkniętych w szkle, przesypujący się ciurkiem piasek, rozbite okruchy i roztrzaskanie w drobny mak idealnej rodziny. Za sprawą niefortunnego wypadku, bestialskiej zbrodni, czyniącej z Laidan Avery biedną wdowę, a z jej dzieci półsieroty, dla których kondolencje spływały zewsząd czarodziejskiego świata. Kto mógł sądzić, że pierworodny syn Reagana z łatwością splunie na ojca leżącego w trumnie, przejmując dziedzictwo równie lekko, jakby wdziewał na siebie skrojoną na miarę szatę?
Wcześniej nie do końca werbalizował swoje groźby, aczkolwiek stojąc przed prawie dokonaną ceremonią pogrzebu, wiedział, że musi szybko podejmować stanowcze kroki, zapewniające mu pełną sukcesję i władzę w Shropshire. W pierwszej kolejności zamierzał zatroszczyć się o Laidan... jeszcze przed złożeniem ostatniego hołdu przybranemu ojcu (niech mu ziemia lekką będzie). W czerni nie było jej do twarzy, wolał ją w wyrazistej purpurze, dlatego zaciskał usta z dezaprobatą, bo powinni świętować, a nie wylewać łzy za obalonym tyranem. Lai mogła żałować jedynie samej siebie, ponieważ przechodziła właśnie pod pieczę innych, silniejszych rąk. A Samael nie zamierzał jej pobłażać, chwila strachu jakiej doświadczył pod rozbitym żyrandolem rozpłynęła się we mgle, która całkiem już opadła, odsłaniając przyszłość. Ich wspólną, choć dla kobiety nadal niewiadomą.
-Mam wobec ciebie duże oczekiwania - zaczął, wspaniałomyślnie ignorując bezczelną uwagę. W przeciwnym razie musiałby ją uderzyć, ale odczuwał do tego wstręt: nie chciał zdobywać sobie Laidan agresywnymi atakami. Wystarczyły subtelnie wymalowane groźby oraz ostrzeżenia, ryte delikatnymi opuszkami palców w chłodnym ciele, pokrytym gęstą skórką. Chętnie zerwałby już tę niedorzeczną, śmieszną woalkę z jej twarzy, wyciskając na ustach Lai wampirzy pocałunek, ale po prostu omijał zasłonę dłonią, gładząc ten sam policzek, który nie tak dawno puchnął pod wpływem jego ciosu - nie chcesz mnie zawieść, prawda? - spytał, przesuwając chciwymi dłońmi po jej ciele. Nie bacząc na szacunek do zmarłego, trupowi leżącemu w trumnie i tak przecież było wszystko jedno.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogła oderwać wzroku do Reagana, spoczywającego spokojnie na katafalku. Martwe ciało hipnotyzowało ją, wcale nie nudząc: z każdym kolejnym dniem, który spędzała - jak przystało na zrozpaczoną wdowę - przy wezgłowiu śpiącego wiecznym snem męża, odnajdywała nowy detal, przejmujący ją do głębi mrocznym zachwytem. Wygładzone zmarszczki, lekko już sine usta i ta wspaniała nieruchomość, brak tętna, statyczna klatka piersiowa, nie poruszana ani biciem nienawistnego serca ani chrapliwym oddechem. Reagan odszedł, pozostawiając po sobie uroczą pamiątkę, jeszcze chwilę cieszącą stęsknioną żonę. Niegdyś myślała, że czuwając przy zwłokach pogardzanego mężczyzny, będzie czuła nieziemską satysfakcję, ale gdy marzenie się spełniło, jej umysł wcale nie roziskrzył się fajerwerkami radości. Początkowy szok zamienił się w grobowy spokój. Tak miało być, kolejny punkt z wielkiego planu wolności odhaczony...Szkoda tylko, że w momencie, w którym los łaskawie pozbawiał ją największego ciężaru całego życia, Laidan nie była już dawną sobą. Rozpadła się na kawałki, roztrzaskała i nie była w stanie cieszyć się z miana wdowy. Dotychczas największe zagrożenie, czyhające w osobie Reagania, odeszło, ale w ciemności krypt czaiło się zło jeszcze potężniejsze. Bardziej niebezpieczne, bowiem darzyła je wielkim uczuciem. Czym innym był strach przed kimś, kim pogardzała, a czym innym zwierzęcy niepokój, sprowokowany szaleństwem osoby, którą kochała. I z którą powinna teraz świętować; wypić najstarsze wino, scałowywać czerwień trunku z jego ust, wprowadzać go oficjalnie do małżeńskiej sypialni i uczynić go swoim. Usankcjonowana społecznie opieka, jaką nad szlachecką wdową roztaczał nestor lub pierworodny syn. Pragnęła jej a teraz po prostu obawiała się zmian. Malcolm zginął i nie istniała już żadna wyższa instancja, mogąca ochronić ją przed Samaelem, chciwie przejmującym kontrolę nad tą częścią Shropshire. Odbierał kolejne dziedzictwo, pokaźny spadek, do którego poniekąd należała, darowana mu ponownie, tym razem na innych zasadach.
Musiała postępować zgodnie z nimi, by nie cierpieć. Wytłumaczył jej to nadzwyczaj dosłownie: pomimo upływu czasu ciągle pamiętała ból i skrajne upokorzenie, zalewające jej ciało falą nieznośnego gorąca. Stała się martwa; pozbawił ją dawnego życia, pasji, pragnień. Marzyła wyłącznie o spokoju i o cofnięciu czasu. By pierworodny nigdy nie wystąpił przeciwko moralności, by nie sprzeniewierzył się wyznawanym wartościom, by jej nie zdradził. Gdzieś pod grubą warstwą wyuczonej strachem obojętności, czuła parującą wściekłość. Obwiniała go, nienawidziła, chciała zapłaty za podły występek. Ostatecznej kary, czegoś mocniejszego od siarczystego policzka i splunięcia w przystojną twarz. Bywały momenty, w których pragnęła, by to on znajdował się w drogiej trumnie. Potrafiłaby poradzić sobie z Reaganem: Samael stanowił przeciwnika niepoczytalnego i wiedziała, że w kryzysowym momencie - gdy musiałaby wbić ostrze sztyletu prosto w serce - cofnęłaby dłoń. Matczyna miłość ciągle wibrowała w żyłach, nie pozwalając na odebranie życia własnemu dziecku. Dlatego też nie działała, nie podejmowała decyzji, właściwie nie myślała, poddając się biegowi wydarzeń. Okrutny los wepchnął ją do rwącej rzeki i Laidan była już zmęczona walką z zabójczym prądem. Poddała się mu, płynąc ku nieznanemu, coraz bardziej wychłodzona, zmęczona i samotna. Przyjmowała więc bliskość niegdyś ukochanego mężczyzny z jakąś masochistyczną, zwierzęcą wdzięcznością: powracała niczym zbity psiak do swojego pana, wierząc, że tym razem znów ją nakarmi i przytuli. Bez raniącego łańcucha w drugiej ręce.
Nie odsunęła twarzy, gdy ciepłe palce bruneta przesuwały się pieszczotliwie po jej policzku. Powstrzymała też odruchową chęć wtulenia twarzy w jego dłoń. Tą samą, którą ją uderzył i którą zdzierał z niej suknię. Pozwalała mu na delikatną pieszczotę, nie odwracając się jednak i w żaden sposób nie reagując na bliskość Samaela. Przynajmniej dopóki nie przekraczał koronkowej granicy przyzwoitości, oddzielającej blade ciało od ciemnego materiału bielizny.
- Czego oczekujesz? - spytała spokojnie, wręcz sennie, a jej usta zadrżały. Podobnie zwracał się do niej Marcolf, podobnie zamykając ją w swoich mocnych ramionach i podobnie gładząc chłodną skórę policzka i szyi. Tęskniła za nim i ta bolesna żałość, wzmocniona tylko obecną pogrzebową sytuacją, na chwilę zmusiła jej zimne serce do szybszego bicia. - Przymykania oczu na twoją obrzydliwą chorobę? Posłuszeństwa? Połowy królestwa i dłoni królewny? - kontynuowała, nie modulując głosu ani w ironię ani w gniew. Czysta obojętność, pozwalająca jej układać w głoski okrutne myśli. - Nie zmieniłam zdania, Samaelu. Jesteś moim synem. Jesteś potrzebny nam, rodowi. Jesteś dziedzicem Averych i otrzymasz to, co jest ci przeznaczone - ciągnęła, wpatrzona w niemalże pogodną twarz Reagana, już nie muszącego martwić się tym, co pozostawił za sobą. Cały chaos spoczywał teraz na jej barkach i musiała zdjąć z nich nieco ciężaru: ostatnie miesiące wypłukały ją z majestatu i siły, znów zamykając ją w postaci słabej dziewczynki, radzącej sobie z życiem tylko dzięki protektoratowi kochającego ojca. - Ale nie powitam cię w małżeńskiej sypialni - dodała po chwili ciszy, instynktownie spinając ramiona w nerwowym (w końcu jakieś żywsze emocje, wibrujące w martwej aurze?) oczekiwaniu. Na zgodę, ochrypły śmiech lub zatrzymanie czułych palców, gładzących ją po policzku.
Musiała postępować zgodnie z nimi, by nie cierpieć. Wytłumaczył jej to nadzwyczaj dosłownie: pomimo upływu czasu ciągle pamiętała ból i skrajne upokorzenie, zalewające jej ciało falą nieznośnego gorąca. Stała się martwa; pozbawił ją dawnego życia, pasji, pragnień. Marzyła wyłącznie o spokoju i o cofnięciu czasu. By pierworodny nigdy nie wystąpił przeciwko moralności, by nie sprzeniewierzył się wyznawanym wartościom, by jej nie zdradził. Gdzieś pod grubą warstwą wyuczonej strachem obojętności, czuła parującą wściekłość. Obwiniała go, nienawidziła, chciała zapłaty za podły występek. Ostatecznej kary, czegoś mocniejszego od siarczystego policzka i splunięcia w przystojną twarz. Bywały momenty, w których pragnęła, by to on znajdował się w drogiej trumnie. Potrafiłaby poradzić sobie z Reaganem: Samael stanowił przeciwnika niepoczytalnego i wiedziała, że w kryzysowym momencie - gdy musiałaby wbić ostrze sztyletu prosto w serce - cofnęłaby dłoń. Matczyna miłość ciągle wibrowała w żyłach, nie pozwalając na odebranie życia własnemu dziecku. Dlatego też nie działała, nie podejmowała decyzji, właściwie nie myślała, poddając się biegowi wydarzeń. Okrutny los wepchnął ją do rwącej rzeki i Laidan była już zmęczona walką z zabójczym prądem. Poddała się mu, płynąc ku nieznanemu, coraz bardziej wychłodzona, zmęczona i samotna. Przyjmowała więc bliskość niegdyś ukochanego mężczyzny z jakąś masochistyczną, zwierzęcą wdzięcznością: powracała niczym zbity psiak do swojego pana, wierząc, że tym razem znów ją nakarmi i przytuli. Bez raniącego łańcucha w drugiej ręce.
Nie odsunęła twarzy, gdy ciepłe palce bruneta przesuwały się pieszczotliwie po jej policzku. Powstrzymała też odruchową chęć wtulenia twarzy w jego dłoń. Tą samą, którą ją uderzył i którą zdzierał z niej suknię. Pozwalała mu na delikatną pieszczotę, nie odwracając się jednak i w żaden sposób nie reagując na bliskość Samaela. Przynajmniej dopóki nie przekraczał koronkowej granicy przyzwoitości, oddzielającej blade ciało od ciemnego materiału bielizny.
- Czego oczekujesz? - spytała spokojnie, wręcz sennie, a jej usta zadrżały. Podobnie zwracał się do niej Marcolf, podobnie zamykając ją w swoich mocnych ramionach i podobnie gładząc chłodną skórę policzka i szyi. Tęskniła za nim i ta bolesna żałość, wzmocniona tylko obecną pogrzebową sytuacją, na chwilę zmusiła jej zimne serce do szybszego bicia. - Przymykania oczu na twoją obrzydliwą chorobę? Posłuszeństwa? Połowy królestwa i dłoni królewny? - kontynuowała, nie modulując głosu ani w ironię ani w gniew. Czysta obojętność, pozwalająca jej układać w głoski okrutne myśli. - Nie zmieniłam zdania, Samaelu. Jesteś moim synem. Jesteś potrzebny nam, rodowi. Jesteś dziedzicem Averych i otrzymasz to, co jest ci przeznaczone - ciągnęła, wpatrzona w niemalże pogodną twarz Reagana, już nie muszącego martwić się tym, co pozostawił za sobą. Cały chaos spoczywał teraz na jej barkach i musiała zdjąć z nich nieco ciężaru: ostatnie miesiące wypłukały ją z majestatu i siły, znów zamykając ją w postaci słabej dziewczynki, radzącej sobie z życiem tylko dzięki protektoratowi kochającego ojca. - Ale nie powitam cię w małżeńskiej sypialni - dodała po chwili ciszy, instynktownie spinając ramiona w nerwowym (w końcu jakieś żywsze emocje, wibrujące w martwej aurze?) oczekiwaniu. Na zgodę, ochrypły śmiech lub zatrzymanie czułych palców, gładzących ją po policzku.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciało ułożone w trumnie nie różniło się wcale od trucheł, które wielokrotnie podziwiał w sterylnych warunkach szpitalnego prosektorium. Goła, przepalająca się żarówka, chirurgiczna czystość, zapach śmierci unoszący się w powietrzu; to wszystko przypominało Avery'emu blask pojedynczej, wypalającej się świecy, otwartą trumnę ze skrzypiącym wiekiem oraz ostrą woń świeżego trupa i wosku. Na katafalku spoczywał obcy człowiek, wyeliminowana przeszkoda, nikt ważny. Wystarczyło zatrzasnąć pokrywę, by Reagan przestał go niepokoić, a jego obecność - uciążliwa, nużąca, niepotrzebna - nareszcie ustała. Pogrzeb miał znaczenie czysto symboliczne, ot, uroczyste pożegnanie strachów przeszłości, zamiecenie ich pod łóżko, spalenie za sobą wszystkich mostów (fotografii), świadczących, że kiedyś byli rodziną.
Przynajmniej nominalnie, kłamstwo powtarzane wielokrotnie w jego ustach również brzmiało prawdą. Przed laty Avery nie posiadał jednak oporów, aby uznać inną prawdę, równie przerażającą, jak i fascynującą, wynoszącą go na ołtarze, ku jedynym znanym sobie bogom. Odchodzili po kolei i to żeńska gałąź rodu okazała się nadzwyczaj trwała, odporna na zamiecie, na kataklizmy, a nawet na zacięcie drwala, który już kilkakrotnie próbował ją wyciąć. Samael zastał ją słabą i chwiejną, lecz wiedział, że dzięki starannej pielęgnacji zdoła przywrócić jej dawną świetność. Powoli przysposabiał się do przyjęcia tej roli, ćwicząc się w wydawaniu rozkazów już od wczesnego dzieciństwa. Avery'ego niezwykle mocno uderzył jednak nadzwyczaj przykry(?) paradoks - jego przyszłość była haftowana śmiercią, kiedy jeszcze leżał w kołysce. Każdy pierworodny potomek arystokratycznego rodu musiał mierzyć się z ostatecznością - lękać się, oczekiwać na nią, świadom, że wraz z momentem zamknięcia oczu przez swego rodzica, nastanie ich czas. Syn dziedziczył po śmierci ojca - czyż to nie niebezpieczne prawo, nastawiające dzieci przeciwko swym protoplastom? Wychowanie na pewno zakładało szacunek oraz bezgraniczne posłuszeństwo, lecz przykład Avery'ego, który chętniej odrąbałby Reaganowi rękę aniżeli złożył na niej pełen respektu pocałunek, wskazywał na duże ryzyko kuszenia synów ojcowizną. Samael już prawie wierzył, że to naprawdę on zabił Reagana. W krzyżowym ogniu pytań podczas procesu podałby wszystkie makabryczne szczegóły, jakie mógłby znać tylko morderca. Napawałby się swym uczynkiem, chwaliłby się nim, chełpił, wśród linczującego go tłumu poszukując wzrokiem Laidan.
Podejrzewał, że patrzyłaby tak samo jak teraz: pusto, obojętnie, niewidząco, zasłaniając rękoma oczy, aby odgrodzić się od okrutnej rzeczywistości. Życie dawno przestało być dla niej łaskawe, posługując się przy tym również dłońmi Samaela. Biorącego matkę w posiadanie już oficjalnie: ceremonia pogrzebowa miała przypieczętować transakcję przepisania kobiety z ojca na syna. Avery wyjątkowo nie gardził wyjałowionym i nieco zużytym towarem, aczkolwiek obowiązki stawiał nad własnymi przyjemnościami, więc przed zaciągnięciem Laidan do łoża (niech się wyrywa, nie lubił bezwolnych ofiar) musiał ponownie przedłożyć jej nowe zasady. Grzmiąc w wysoko sklepionej krypcie, aż jego głos roznosił się echem, może nawet docierając do uszu Reagana. Miał na to szczerą nadzieję.
Byłoby to dość inspirujące, zwłaszcza, że kobieta trwała nieruchomo jak manekin, nie reagując na żaden bodziec płynący od twardego ciała Samaela. Czyżby tylko słowa były zdolne ją poruszyć, wywołując lawinę - spalającego pożądania lub dzikiej, niewieściej furii. Niegroźnej, cóż takiego bowiem mogła mu zrobić? Avery już wiedział, że powinien wyrysować pod jej powiekami sugestywne wizje samymi głoskami, wyrywającymi się między urywanymi oddechami, otulając Lai słodką watą strachu. Nie ustawał więc w delikatnych pieszczotach, tych nienagannych i p r a w i e platonicznych, kiedy po raz kolejny wypowiadała mu posłuszeństwo. Nie zasługiwała na przyjemność, a jednak Avery nagradzał ją swym dotykiem nad trumną (nie)prawego małżonka, przesuwając głodnymi dłońmi po jej udach i piersiach. Koronkowa bielizna pozostała nienaruszona - był niezwykle cierpliwy, tylko muskając szorstki materiał. I dopiero, kiedy z jej ust wydobył się cichy jęk (nie przyjemności, więc? dyskomfortu? strachu? obrzydzenia?) odjął rękę, popychając Lai wprost na trumnę - czyż to nie romantyczne, prawie wpadła w objęcia męża? - i stając przed nią. Groźny, chmurny, zagniewany.
-Milcz - rzekł, zamykając jej usta jednym słowem, chociaż mógł zatkać je jej własną krwią i wybitymi zębami - nie zrobisz tego - dodał po chwili napięcia, zdającego się realnie gęstnieć między ich ciałami - będziesz witać mnie co wieczór na jej progu. Na kolanach - poinformował ją, nie dodając klauzuli, co się stanie, jeśli tego nie zrobi. Chyba już zdołała się przekonać, do czego jest zdolny? - jeśli mnie zadowolisz, pozwolę ci zostać u mego boku. Jeśli nie, będziesz warować pod drzwiami - powiedział beznamiętnie, bo nie sądził, by do tego doszło. Była przecież mądrą dziewczynką. Uniósł lekko jej podbródek, żeby patrzyła wprost na niego, nie zaciskając dziecinnie oczu przed swoimi strachami. Przed nim.
-Skrzaty przestaną cię słuchać. Może wtedy nauczysz się prosić. O wszystko - dodał Avery z uroczym uśmiechem, bo przecież był łaskawym panem. I dobrym synem, który chętnie spełni każdą prośbę matki. Za odpowiednią cenę.
Przynajmniej nominalnie, kłamstwo powtarzane wielokrotnie w jego ustach również brzmiało prawdą. Przed laty Avery nie posiadał jednak oporów, aby uznać inną prawdę, równie przerażającą, jak i fascynującą, wynoszącą go na ołtarze, ku jedynym znanym sobie bogom. Odchodzili po kolei i to żeńska gałąź rodu okazała się nadzwyczaj trwała, odporna na zamiecie, na kataklizmy, a nawet na zacięcie drwala, który już kilkakrotnie próbował ją wyciąć. Samael zastał ją słabą i chwiejną, lecz wiedział, że dzięki starannej pielęgnacji zdoła przywrócić jej dawną świetność. Powoli przysposabiał się do przyjęcia tej roli, ćwicząc się w wydawaniu rozkazów już od wczesnego dzieciństwa. Avery'ego niezwykle mocno uderzył jednak nadzwyczaj przykry(?) paradoks - jego przyszłość była haftowana śmiercią, kiedy jeszcze leżał w kołysce. Każdy pierworodny potomek arystokratycznego rodu musiał mierzyć się z ostatecznością - lękać się, oczekiwać na nią, świadom, że wraz z momentem zamknięcia oczu przez swego rodzica, nastanie ich czas. Syn dziedziczył po śmierci ojca - czyż to nie niebezpieczne prawo, nastawiające dzieci przeciwko swym protoplastom? Wychowanie na pewno zakładało szacunek oraz bezgraniczne posłuszeństwo, lecz przykład Avery'ego, który chętniej odrąbałby Reaganowi rękę aniżeli złożył na niej pełen respektu pocałunek, wskazywał na duże ryzyko kuszenia synów ojcowizną. Samael już prawie wierzył, że to naprawdę on zabił Reagana. W krzyżowym ogniu pytań podczas procesu podałby wszystkie makabryczne szczegóły, jakie mógłby znać tylko morderca. Napawałby się swym uczynkiem, chwaliłby się nim, chełpił, wśród linczującego go tłumu poszukując wzrokiem Laidan.
Podejrzewał, że patrzyłaby tak samo jak teraz: pusto, obojętnie, niewidząco, zasłaniając rękoma oczy, aby odgrodzić się od okrutnej rzeczywistości. Życie dawno przestało być dla niej łaskawe, posługując się przy tym również dłońmi Samaela. Biorącego matkę w posiadanie już oficjalnie: ceremonia pogrzebowa miała przypieczętować transakcję przepisania kobiety z ojca na syna. Avery wyjątkowo nie gardził wyjałowionym i nieco zużytym towarem, aczkolwiek obowiązki stawiał nad własnymi przyjemnościami, więc przed zaciągnięciem Laidan do łoża (niech się wyrywa, nie lubił bezwolnych ofiar) musiał ponownie przedłożyć jej nowe zasady. Grzmiąc w wysoko sklepionej krypcie, aż jego głos roznosił się echem, może nawet docierając do uszu Reagana. Miał na to szczerą nadzieję.
Byłoby to dość inspirujące, zwłaszcza, że kobieta trwała nieruchomo jak manekin, nie reagując na żaden bodziec płynący od twardego ciała Samaela. Czyżby tylko słowa były zdolne ją poruszyć, wywołując lawinę - spalającego pożądania lub dzikiej, niewieściej furii. Niegroźnej, cóż takiego bowiem mogła mu zrobić? Avery już wiedział, że powinien wyrysować pod jej powiekami sugestywne wizje samymi głoskami, wyrywającymi się między urywanymi oddechami, otulając Lai słodką watą strachu. Nie ustawał więc w delikatnych pieszczotach, tych nienagannych i p r a w i e platonicznych, kiedy po raz kolejny wypowiadała mu posłuszeństwo. Nie zasługiwała na przyjemność, a jednak Avery nagradzał ją swym dotykiem nad trumną (nie)prawego małżonka, przesuwając głodnymi dłońmi po jej udach i piersiach. Koronkowa bielizna pozostała nienaruszona - był niezwykle cierpliwy, tylko muskając szorstki materiał. I dopiero, kiedy z jej ust wydobył się cichy jęk (nie przyjemności, więc? dyskomfortu? strachu? obrzydzenia?) odjął rękę, popychając Lai wprost na trumnę - czyż to nie romantyczne, prawie wpadła w objęcia męża? - i stając przed nią. Groźny, chmurny, zagniewany.
-Milcz - rzekł, zamykając jej usta jednym słowem, chociaż mógł zatkać je jej własną krwią i wybitymi zębami - nie zrobisz tego - dodał po chwili napięcia, zdającego się realnie gęstnieć między ich ciałami - będziesz witać mnie co wieczór na jej progu. Na kolanach - poinformował ją, nie dodając klauzuli, co się stanie, jeśli tego nie zrobi. Chyba już zdołała się przekonać, do czego jest zdolny? - jeśli mnie zadowolisz, pozwolę ci zostać u mego boku. Jeśli nie, będziesz warować pod drzwiami - powiedział beznamiętnie, bo nie sądził, by do tego doszło. Była przecież mądrą dziewczynką. Uniósł lekko jej podbródek, żeby patrzyła wprost na niego, nie zaciskając dziecinnie oczu przed swoimi strachami. Przed nim.
-Skrzaty przestaną cię słuchać. Może wtedy nauczysz się prosić. O wszystko - dodał Avery z uroczym uśmiechem, bo przecież był łaskawym panem. I dobrym synem, który chętnie spełni każdą prośbę matki. Za odpowiednią cenę.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niesprawiedliwość dławiła ją w gardle mocniej od Klątwy Ondyny. Jakże śmiał się tak do niej odnosić, jakże śmiał przeszkadzać w opłakiwaniu ukochanego męża, z który spędziła szczęśliwe trzydzieści lat? Nie poznawała swojego ukochanego dziecka...a może dopiero teraz, po trzech dekadach zaślepienia, poznawała prawdziwą twarz szaleńca? Od zawsze przymykała przecież oczy na drobne potknięcia synka, chwaląc go za każdy drobiazg, który wyszedł spod jego drobnych rączek. Niezależnie, czy odgrywał idealnie wyuczony fortepianowy utwór czy rzucał złotymi nożami w drżące ze strachu skrzaty, broczące brudną krwią na piękne dywany. Przyklaskiwała mu z takim samym entuzjazmem, uznając dziecięcy sadyzm za naturalny etap rozwoju. Szlachcic w miniaturze, bezwzględny, nieustraszony, pokazujący gorszym stworzeniom gdzie ich miejsce. Nigdy nie karciła go za egoizm i brutalność, okazując niezadowolenie wyłącznie wtedy, gdy przez męskie zabawy - strzelanie do mugoli? podtapianie Sorena? łamanie rączek Allison? - zaniedbywał naukę artystycznych umiejętności. Te same palce, które sprawiały słabszym ból, tworzyły coś pięknego. Nie przychodziło mu to z taką łatwością jak samej Laidan, ale pracował ciężko, by jej dorównać. Przyglądała się udanym staraniom z zachwytem, zapatrzona w pierworodnego jak w najpiękniejszy obraz własnego autorstwa. Wady, jakie toczyły ohydną chorobą jego dojrzewające ciało, pozostawały niewidoczne a zaślepiona matczyną miłością nie potrafiła wyłuskać je na światło dzienne. Samael dojrzewał, z chłopca zmieniał się w mężczyznę, a ona nawet w szaleńczym gwałcie i pędzie ku zawłaszczeniu jej ciała, widziała cnotę. Im bardziej stawał się podobny do Marcolfa, tym mocniej traciła dla niego głowę, a gdy ojciec odszedł, na zawsze pozbawiając ją fizycznej bliskości, zastąpił go godnie i na tym polu. Przesuwając wyznaczone uprzednio granice. Nie opierała się, pragnąc go coraz bardziej i bardziej. Przystawała na najbardziej szalone pomysły, tracąc zdrowy rozsądek. Zwariowała z miłości, wypełniającej ją czystym szczęściem. Pozwalała, by nią zawładnął, oddała mu nad sobą władzę, ryzykowała z każdą intensywniejszą schadzką i w końcu pozwoliła żyć ich potomstwu, choć to pojawienie się na świecie Julienne było pierwszym przebłyskiem świadomości. Tylko wtedy czuła żal i złość, lecz obracała je przeciwko sobie, upatrując w swym przebrzmiałym, niedoskonałym ciele winy za tę genetyczną porażkę. Odtrąciła dziecko, uparcie pozostając ślepą zarówno na istnienie dziewczynki, jak i na postępującą chorobę Samaela. Obydwoje pociągali się głębiej w szaleństwo, lecz to on wybiegł daleko do przodu, pogrążając się w bagnie sodomii i plugastwa. Tam nie mogła wejść za nim. Uratowało ją doskonałe wychowanie i chwiejna moralność, spychająca podobne występki na samo dno hierarchii grzechu. Znajdowała się ponad tym lepkim brudem, w którym całkowicie unurzał się ukochany mężczyzna, mający czelność wykorzystywać macierzyńską łaskę. Okazała mu litość a on wykorzystał ją do cna, sięgając po znacznie więcej, niż mogła mu miłosiernie zaoferować. Splugawiony, niegodny i szalony ponownie zasiadał na zwycięskim tronie, spychając ją niżej, ku swoim stopom. Pozwalała na to, nie mając siły na walkę, ale teraz, gdy choć jedno zagrożenie okazywało się martwe, musiała ponownie spróbować negocjacji. Oraz negacji nowego porządku, w którym Samael rozporządzał nią niczym przedmiotem, przyjemnym do zabawy i odtrącania.
Wiedziała jak zareaguje jeszcze zanim mocne dłonie zacisnęły się na jej ramionach, popychając ją na trumnę. Zachwiała się gwałtownie, gdy wysokie obcasy poślizgnęły się na marmurowej posadzce krypty. Nie upadła jednak, wspierając się na swym drogim mężu; cichym, pachnącym odurzającymi maściami konserwującymi i ostrą wonią pogrzebowych kwiatów, spoczywających na dnie wyściełanej aksamitem trumny. Nie dane jej było jednak wpatrywać się z bliska w twarz mężczyzny, bowiem drugi ukochany odwracał ją ku sobie, niczym nieposłusznego psiaka. Karconego w niewybrednych słowach, manipulacyjnych groźbach i zupełnym upodleniu, powodującym, że maska sennej, żałobnej obojętności opadła a twarz Laidan - łaskawie ukryta pod ażurową woalką - wykrzywiła się w grymasie wściekłości. Tym mocniejszej, im bliżej znajdował się Samael, przystojny, rozpalony szaleństwem, odurzony władzą, jaką bezpodstawnie uzyskał. Uwielbiała go tak zdecydowanego i bezwzględnego, ale nigdy nie sądziła, że wytoczy najcięższe działa w jej kierunku. Raniąc i plugawiąc świętość rodzica.
- Jestem twoją matką, nie dziwką - wysyczała pełna rozdygotanej złości, odruchowo zaciskając drobne dłonie w pięści, jakby miała zaraz wykonać żenujący prawy sierpowy, zapewne czyniący więcej szkody jej palcom niż kościom policzkowym Samaela. - I nie masz do mnie już żadnych praw, zaprzedałeś je, gdy zdecydowałeś się oddawać tej karykaturze mężczyzny - kontynuowała zapalczywie, pełna jednocześnie gniewu i strachu. Dwie silne emocje kotłowały się nieznośnie w filigranowym ciele; w jednej chwili chciała zacząć go przepraszać, całować dłonie i błagać o wybaczenie, przejęta skrajnym niepokojem i emocjonalnym bólem, a w następnej gotowa była wydrapać mu piękne oczy, targana zazdrością i obrzydzeniem. - Nienawidzę cię za to, co nam zrobiłeś - wręcz wychrypiała, nie mając już siły utrzymywać głosu na wodzy. Wyrwała twarz z lekkiego uścisku jego dłoni, robiąc chwiejny krok do tyłu, od razu natykając się na wysoki katafalk. Próba ucieczki? Powstrzymania coraz intensywniejszych emocji, wibrujących w niej na tyle mocno, że była bliska histerycznego wrzasku albo płaczu? Widocznie szaleństwo Samaela przepływało też na nią, wytrącając Laidan ze spokojnego rytmu obojętności prosto w piekielne otchłanie. - Był tego wart? Był lepszy ode mnie? Cieszysz się, że bezpowrotnie straciłeś kobietę, która zrobiła dla ciebie wszystko i zrobiłaby to ponownie? Że splugawiłeś ród przez własną, obrzydliwą skłonność? - mówiła szybko, nieskładnie, chaotycznie, chcąc zdążyć przed atakiem panicznego strachu, który wymusi na niej żałosne posłuszeństwo. Wolałaby zająć miejsce Reagana, w końcu zaznać spokoju i wolności od okrutnego ciężaru rozpadającego się rodu, niż spalać się w tak skrajnych uczuciach, popychających ją do gestów przesadnych i bezsensownych. Znów bowiem robiła nieustraszony krok do przodu, kładąc otwartą dłoń na klatce piersiowej Samaela, by popchnąć go, uderzyć, niczym rozwścieczona dziewczynka, łomocząca piąstkami w kamienny posąg. - Myślisz, że zrobisz ze mnie jego kopię, swoją prywatną dziwkę, posłusznie przyjmującą z pokorą kolejne razy? - wysyczała ostatkami sił, oddychając spazmatycznie, jakby fala emocji wylała się już do cna, pozostawiając tylko nieprzyjemne drżenie. Cała się trzęsła, nie przestając wyładowywać dziecięcej, żałosnej złości. Ot, zrozpaczona wdowa, tracąca zdrowy rozsądek przez odejście ukochanego.
Wiedziała jak zareaguje jeszcze zanim mocne dłonie zacisnęły się na jej ramionach, popychając ją na trumnę. Zachwiała się gwałtownie, gdy wysokie obcasy poślizgnęły się na marmurowej posadzce krypty. Nie upadła jednak, wspierając się na swym drogim mężu; cichym, pachnącym odurzającymi maściami konserwującymi i ostrą wonią pogrzebowych kwiatów, spoczywających na dnie wyściełanej aksamitem trumny. Nie dane jej było jednak wpatrywać się z bliska w twarz mężczyzny, bowiem drugi ukochany odwracał ją ku sobie, niczym nieposłusznego psiaka. Karconego w niewybrednych słowach, manipulacyjnych groźbach i zupełnym upodleniu, powodującym, że maska sennej, żałobnej obojętności opadła a twarz Laidan - łaskawie ukryta pod ażurową woalką - wykrzywiła się w grymasie wściekłości. Tym mocniejszej, im bliżej znajdował się Samael, przystojny, rozpalony szaleństwem, odurzony władzą, jaką bezpodstawnie uzyskał. Uwielbiała go tak zdecydowanego i bezwzględnego, ale nigdy nie sądziła, że wytoczy najcięższe działa w jej kierunku. Raniąc i plugawiąc świętość rodzica.
- Jestem twoją matką, nie dziwką - wysyczała pełna rozdygotanej złości, odruchowo zaciskając drobne dłonie w pięści, jakby miała zaraz wykonać żenujący prawy sierpowy, zapewne czyniący więcej szkody jej palcom niż kościom policzkowym Samaela. - I nie masz do mnie już żadnych praw, zaprzedałeś je, gdy zdecydowałeś się oddawać tej karykaturze mężczyzny - kontynuowała zapalczywie, pełna jednocześnie gniewu i strachu. Dwie silne emocje kotłowały się nieznośnie w filigranowym ciele; w jednej chwili chciała zacząć go przepraszać, całować dłonie i błagać o wybaczenie, przejęta skrajnym niepokojem i emocjonalnym bólem, a w następnej gotowa była wydrapać mu piękne oczy, targana zazdrością i obrzydzeniem. - Nienawidzę cię za to, co nam zrobiłeś - wręcz wychrypiała, nie mając już siły utrzymywać głosu na wodzy. Wyrwała twarz z lekkiego uścisku jego dłoni, robiąc chwiejny krok do tyłu, od razu natykając się na wysoki katafalk. Próba ucieczki? Powstrzymania coraz intensywniejszych emocji, wibrujących w niej na tyle mocno, że była bliska histerycznego wrzasku albo płaczu? Widocznie szaleństwo Samaela przepływało też na nią, wytrącając Laidan ze spokojnego rytmu obojętności prosto w piekielne otchłanie. - Był tego wart? Był lepszy ode mnie? Cieszysz się, że bezpowrotnie straciłeś kobietę, która zrobiła dla ciebie wszystko i zrobiłaby to ponownie? Że splugawiłeś ród przez własną, obrzydliwą skłonność? - mówiła szybko, nieskładnie, chaotycznie, chcąc zdążyć przed atakiem panicznego strachu, który wymusi na niej żałosne posłuszeństwo. Wolałaby zająć miejsce Reagana, w końcu zaznać spokoju i wolności od okrutnego ciężaru rozpadającego się rodu, niż spalać się w tak skrajnych uczuciach, popychających ją do gestów przesadnych i bezsensownych. Znów bowiem robiła nieustraszony krok do przodu, kładąc otwartą dłoń na klatce piersiowej Samaela, by popchnąć go, uderzyć, niczym rozwścieczona dziewczynka, łomocząca piąstkami w kamienny posąg. - Myślisz, że zrobisz ze mnie jego kopię, swoją prywatną dziwkę, posłusznie przyjmującą z pokorą kolejne razy? - wysyczała ostatkami sił, oddychając spazmatycznie, jakby fala emocji wylała się już do cna, pozostawiając tylko nieprzyjemne drżenie. Cała się trzęsła, nie przestając wyładowywać dziecięcej, żałosnej złości. Ot, zrozpaczona wdowa, tracąca zdrowy rozsądek przez odejście ukochanego.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cofając się do punktu wyjścia, a zatem do momentu odległego o całe lata świetlne (z perspektywy nie tylko realnej, ale również emocjonalnej) od obecnych wydarzeń, rozgrywających się na tej samej scenie, Avery trafiał na zaskakujące tropy. Równie intrygujące, co oczywiste, kiedy już oglądał je chciwie, te zatrzymane klisze wspomnień, upewniające go w przekonaniu, kim tak naprawdę jest. Próżne rzucenie nazwiska nie wystarczyło, aby godnie je nosić... Ale przecież nie identyfikował się jedynie z tą zbitką zgłosek, wspólnie tworzących wielkość. Miał o sobie nadzwyczaj wysokie mniemanie - królewskie wychowanie, pogarda wobec każdego, kogo nie łączyły koneksje z ich rodem, święcenie sukcesów w dorosłym życiu. Zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym, bo nikt nie mógł mu wmówić, że śmierć drugiej żony stanowiła tragedię. Cały czas szedł w zaparte, dokładnie analizując każdy najmniejszy szczegół przeszłości, zastanawiając się, gdzie popełnił błąd. Prócz oczywistego zabawienia się ciałem Colina i nim samym (pomyśleć, że ten biedaczyna sądził, że Avery może go pokochać), wydawał się sobie idealny. Bez jednej skazy. Doskonała aparycja i równie doskonale wyrzeźbiony charakter. Wszystko ciosane rękami tego samego mężczyzny, który spłodził jego matkę. I może właśnie w tym tkwił problem.
Nie podważał boskości swego pochodzenia; po prostu kierował na nie spojrzenie inne niż przed laty. Zaślepiony zazdrością i niepoprawnym pożądaniem (wtedy tylko mu się wydawało, że było to uczucie) nastolatek został pozbawiony trzeźwości takiego osądu. Ciekawe, że dopiero w kryzysowej chwili Samael dokonywał konfesji przed samym sobą, nareszcie odnajdując nagą prawdę w (bez)krwawej przeszłości. Pociągała go fizycznie i nade wszystko chciał ją mieć, ot, cała tajemnica. Pojął to, gdy w lędźwiach rozpaliła się żądzą strasznie przypominająca tamtą, ale Laidan stała już jedną nogą w grobie (humor dziwnie mu dopisywał), więc nie starczyło czasu na tłumaczenia. Depcząc moralne przykazania sprzed lat Avery dokonywał niezwykle drobiazgowej i obiektywnej oceny. Siebie, matki, ich cudownego dualizmu złączonego obecnie w falę ciał, które się jednocześnie pragnęły i odpychały. Nic nie podniecało go bardziej niż jej opór, ale przecież nie toczyli już gry, a wojnę, w której mężczyzna nie brał jeńców. Palenie do gołej ziemi, obracanie kamieni w pył, pozostawianie zgliszcz w miejscach świątyń i gwałcenie nieskalanej brutalnością swego syna kobiety.
To była jego wina. Musiał się przyznać, wiedząc, że zasłużył na każde obelżywe zdanie wysyczane spomiędzy tych pełnych ust, którymi niegdyś tak chętnie mu służyła.
Znał jednak inne, lepsze sposoby na naprawienie krzywd niż ciężka pokuta.
Nie potrafił wychować jej wcześniej, zrobi to teraz. Ze skutkiem, który zadowoli go zarówno jako syna, brata, kochanka i pana. Z roli męża Avery zrezygnował samodzielnie: wówczas Lai mogłaby aspirować jedynie do miana jego zaufanej służącej, a przecież dawał jej szansę na zajęcie zaszczytnego miejsca po swej prawicy. Prawdziwa łaska i boże objawienie; wybaczył jej policzki i splunięcia w twarz, nie pomny był na złamane obietnice (choć każdą powinien egzekwować złamaniem kolejnej kończyny) ani na paskudne inwektywy. Wielkodusznie zamykał niewieścią niesubordynację w wielkim, zakurzonym kufrze z przeszłością, tym razem samemu przysięgając, że nie będzie do niej powrotu. Raz danego słowa Samael dotrzymywał zawsze, ale owe wybaczenie na razie pozostawało jego słodką tajemnicą, bowiem Laidan musiała sądzić, że czeka ją w tym kierunku ciężka, wytężona praca.
Naprawdę ją kochał. Żądza młodego chłopca, intensywność, z jaką ją pieprzył i brał na te wszystkie sposoby przez te wszystkie lata wypaliła się, tworząc nowe podwaliny. Gdzie był z nią, był wewnątrz emocjonalnego tygla, nakręcającej się spirali niepewności, braku bezpieczeństwa, zwierzęcego strachu (przed nim), zapamiętałej, zajadłej nienawiści i oczywistej, rodzicielskiej i najbardziej bolesnej miłości. Czuł Lai bardziej niż wtedy, gdy ostro ją rżnął, bardziej niż wtedy, kiedy leniwie i słodko uprawiali miłość, bardziej niż kiedykolwiek, wystawiony na próby cierpienia. Tkwili w tym przecież razem i oboje prześcigali się we wzajemnym okrucieństwie, choć prezentowanym w odmiennych formach. Ona tworzyła słowne impresje, groźby rozmyte w wydźwięku przesiąkniętych złością głosek, ulotne, rozpływające się wraz z wybiciem dzwona Samaela. On gustował w ekspresjonizmie: rozmiłował się w gwałtowności, z jaką wyrażał kotłujące się w nim emocje, malując też krwią. Ulubiony kolor Laidan, barwnik pochodzący z jej własnego ciała; Avery nie mógł oddać jej piękniejszego hołdu od namalowania portretu kobiety upadłej nią samą. Przejmowało go to szalenie i wstrząsało do reszty mężczyzną, z sekundy na sekundę tracącego święty gniew. Nie pokorniał, lecz obojętniał, wystrzegając się ufania samczemu instynktowi. Podpowiadającemu czyny niegodne, obrzydliwe i lubieżne - zrobiły to, by zbezcześcić pamięć Reagana, lecz odjął już od siebie myślenie o Lai w kategoriach instrumentu. Zatrzaśnięcie pokrywy trumny i spłodzenie dziedzica na marach ojca, stawiające ją w pozycji żywego, (wciąż) poruszającego się inkubatora nie przemieniło się więc w ciało, choć tym chciał jej zagrozić. Jeśli miała wymiotować, niechby czyniła to z obrzydzenia sobą, a nie sodomią Avery'ego, który i tak zadrwił sobie ze swego pieska, gdy ten mu się znudził.
-Teraz mam do ciebie więcej praw, niż kiedykolwiek przedtem - poprawił ją spokojnie, pozwalając okładać się drobnymi pięściami i nie werbalizując myśli, że od ulicznej kurwy różni się tylko tym, że nigdy jej nie płacił. Nie przeszłoby mu to przez gardło; mógł jedynie chłodno układać odpowiedzi, ratujące go od wymierzenia kobiecie potężnego ciosu - zabiłem ojca. Przed czym się cofnę? - skłamał perfidnie, ale nie rozróżniał już krwi i martwych ciał. Był odwrotnością matki, roztrzęsionej i rozchybotanej na wysokich obcasach, która z całej siły grzmociła w jego klatkę piersiową, usiłując wydostać z jego warg jęk bólu. Avery'ego jednak wykuto z kamienia, dopiero kiedy się znudził pochwycił jej ręce i objął mocno to zrozpaczone ciało.
-Bądź rozsądna - wyszeptał jej na ucho, do którego chwilę wcześniej sączył jej ociekające jadem sprośności. Stworzył alternatywę. Na więcej pozwolić już nie mógł.
Nie podważał boskości swego pochodzenia; po prostu kierował na nie spojrzenie inne niż przed laty. Zaślepiony zazdrością i niepoprawnym pożądaniem (wtedy tylko mu się wydawało, że było to uczucie) nastolatek został pozbawiony trzeźwości takiego osądu. Ciekawe, że dopiero w kryzysowej chwili Samael dokonywał konfesji przed samym sobą, nareszcie odnajdując nagą prawdę w (bez)krwawej przeszłości. Pociągała go fizycznie i nade wszystko chciał ją mieć, ot, cała tajemnica. Pojął to, gdy w lędźwiach rozpaliła się żądzą strasznie przypominająca tamtą, ale Laidan stała już jedną nogą w grobie (humor dziwnie mu dopisywał), więc nie starczyło czasu na tłumaczenia. Depcząc moralne przykazania sprzed lat Avery dokonywał niezwykle drobiazgowej i obiektywnej oceny. Siebie, matki, ich cudownego dualizmu złączonego obecnie w falę ciał, które się jednocześnie pragnęły i odpychały. Nic nie podniecało go bardziej niż jej opór, ale przecież nie toczyli już gry, a wojnę, w której mężczyzna nie brał jeńców. Palenie do gołej ziemi, obracanie kamieni w pył, pozostawianie zgliszcz w miejscach świątyń i gwałcenie nieskalanej brutalnością swego syna kobiety.
To była jego wina. Musiał się przyznać, wiedząc, że zasłużył na każde obelżywe zdanie wysyczane spomiędzy tych pełnych ust, którymi niegdyś tak chętnie mu służyła.
Znał jednak inne, lepsze sposoby na naprawienie krzywd niż ciężka pokuta.
Nie potrafił wychować jej wcześniej, zrobi to teraz. Ze skutkiem, który zadowoli go zarówno jako syna, brata, kochanka i pana. Z roli męża Avery zrezygnował samodzielnie: wówczas Lai mogłaby aspirować jedynie do miana jego zaufanej służącej, a przecież dawał jej szansę na zajęcie zaszczytnego miejsca po swej prawicy. Prawdziwa łaska i boże objawienie; wybaczył jej policzki i splunięcia w twarz, nie pomny był na złamane obietnice (choć każdą powinien egzekwować złamaniem kolejnej kończyny) ani na paskudne inwektywy. Wielkodusznie zamykał niewieścią niesubordynację w wielkim, zakurzonym kufrze z przeszłością, tym razem samemu przysięgając, że nie będzie do niej powrotu. Raz danego słowa Samael dotrzymywał zawsze, ale owe wybaczenie na razie pozostawało jego słodką tajemnicą, bowiem Laidan musiała sądzić, że czeka ją w tym kierunku ciężka, wytężona praca.
Naprawdę ją kochał. Żądza młodego chłopca, intensywność, z jaką ją pieprzył i brał na te wszystkie sposoby przez te wszystkie lata wypaliła się, tworząc nowe podwaliny. Gdzie był z nią, był wewnątrz emocjonalnego tygla, nakręcającej się spirali niepewności, braku bezpieczeństwa, zwierzęcego strachu (przed nim), zapamiętałej, zajadłej nienawiści i oczywistej, rodzicielskiej i najbardziej bolesnej miłości. Czuł Lai bardziej niż wtedy, gdy ostro ją rżnął, bardziej niż wtedy, kiedy leniwie i słodko uprawiali miłość, bardziej niż kiedykolwiek, wystawiony na próby cierpienia. Tkwili w tym przecież razem i oboje prześcigali się we wzajemnym okrucieństwie, choć prezentowanym w odmiennych formach. Ona tworzyła słowne impresje, groźby rozmyte w wydźwięku przesiąkniętych złością głosek, ulotne, rozpływające się wraz z wybiciem dzwona Samaela. On gustował w ekspresjonizmie: rozmiłował się w gwałtowności, z jaką wyrażał kotłujące się w nim emocje, malując też krwią. Ulubiony kolor Laidan, barwnik pochodzący z jej własnego ciała; Avery nie mógł oddać jej piękniejszego hołdu od namalowania portretu kobiety upadłej nią samą. Przejmowało go to szalenie i wstrząsało do reszty mężczyzną, z sekundy na sekundę tracącego święty gniew. Nie pokorniał, lecz obojętniał, wystrzegając się ufania samczemu instynktowi. Podpowiadającemu czyny niegodne, obrzydliwe i lubieżne - zrobiły to, by zbezcześcić pamięć Reagana, lecz odjął już od siebie myślenie o Lai w kategoriach instrumentu. Zatrzaśnięcie pokrywy trumny i spłodzenie dziedzica na marach ojca, stawiające ją w pozycji żywego, (wciąż) poruszającego się inkubatora nie przemieniło się więc w ciało, choć tym chciał jej zagrozić. Jeśli miała wymiotować, niechby czyniła to z obrzydzenia sobą, a nie sodomią Avery'ego, który i tak zadrwił sobie ze swego pieska, gdy ten mu się znudził.
-Teraz mam do ciebie więcej praw, niż kiedykolwiek przedtem - poprawił ją spokojnie, pozwalając okładać się drobnymi pięściami i nie werbalizując myśli, że od ulicznej kurwy różni się tylko tym, że nigdy jej nie płacił. Nie przeszłoby mu to przez gardło; mógł jedynie chłodno układać odpowiedzi, ratujące go od wymierzenia kobiecie potężnego ciosu - zabiłem ojca. Przed czym się cofnę? - skłamał perfidnie, ale nie rozróżniał już krwi i martwych ciał. Był odwrotnością matki, roztrzęsionej i rozchybotanej na wysokich obcasach, która z całej siły grzmociła w jego klatkę piersiową, usiłując wydostać z jego warg jęk bólu. Avery'ego jednak wykuto z kamienia, dopiero kiedy się znudził pochwycił jej ręce i objął mocno to zrozpaczone ciało.
-Bądź rozsądna - wyszeptał jej na ucho, do którego chwilę wcześniej sączył jej ociekające jadem sprośności. Stworzył alternatywę. Na więcej pozwolić już nie mógł.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po raz pierwszy w życiu była gotowa zrobić mu krzywdę. Nawet w ten okropny, listopadowy dzień, gdy wbiegała po schodach synowskiego dworu, marząc tylko o tym, by znaleźć się bezpiecznie w jego ramionach i uciec od zagrażającego im Reagana, i gdy zamiast ukojenia odnalazła najgorsze plugastwo, nie czuła w sobie takiej mocy, pozwalającej jej podnieść rękę na dziedzica Marcolfa. Być może była wtedy po prostu zbyt słaba a szok nie pozwalał na podjęcie zdecydowanych kroków, być może nie dowierzała jeszcze temu, co Samael rozpostarł przed oczami matki. Trzy miesiące później ciągle dokładnie pamiętała ten obraz. Miękkie światło świec, dwa cienie, drgające na puszystym dywanie. Klęczący mężczyzna, wpatrzony w Avery'ego z poddańczą miłością i nienasyconym pragnieniem i on, jej syn, trzymający dłoń we włosach Fawleya, jednocześnie władczo i z jakąś lordowską czułością. Każdy drobny gest wyrył się na dobre w pamięci, choć cała scena trwała zaledwie kilkanaście sekund. Późniejsze wydarzenia zlewały się w bolesny chaos. Dławiące upokorzenie, mdłości obrzydzenia - wolałaby zobaczyć syna obściskującego się z mugolaczką lub charłaczką od Weasleyów - potworny zawód. Nienawiść, żal, gorycz porażki, zarówno tej rodzicielskiej jak i kobiecej, bo przecież zawiodła. Zranił ją, zhańbił, zapominając o rodzinie, o miłości, jaką go obdarzała, nie bacząc na zasady, świętości i wierność ich prawdziwemu ojcu. Dzień narodzin pierworodnego dziecka zmienił się z najwspanialszego święta w roku - wyczekiwała go nawet bardziej niż bożonarodzeniowej celebracji wyjątkowego dnia swego pojawienia się na świecie - w dzień czarny, plugawy, emanujący wstydem i rozkładem. Ciążącym coraz bardziej.
Owszem, wiele się zmieniło. Samael podniósł na nią rękę, posiadł wbrew jej woli, pieczętując ją krwawo jako swoją. Nawet stojąc tuż obok i drżąc ze wzburzenia, schizofrenicznie czuła na sobie jego dłonie, biodra wykonujące bolesne pchnięcia, zęby, rozrywające kącik warg. Prostym, prymitywnym gwałtem odcisnął na niej piętno, skutecznie wywyższające go do rodzaju męskiego - już nie wątpiła w jego zdolności - i nieco łagodzące obrzydzenie. Które powracało jednak z każdym wspomnieniem, wyplutym przez słowa i pytania Laidan. Wcale nie retoryczne, oczekiwała konkretnej odpowiedzi, masochistycznie chciała, by usta Samaela ułożyły się w wyraz tego ohydnego imienia, by przyznał się do błędu, by słowo stało się martwym ciałem, podobnym temu leżącemu na katafalku kilka stóp za nimi.
Avery jednak nie skorzystał z szansy. Spodziewała się gniewnej odpowiedzi, ironii, może nawet kolejnego policzka, barwiącego bladą skórę na ciemny szkarłat, ale mężczyzna znów był górą. Obojętny, twardy, niecofający się przed dość żałosnymi uderzeniami, w które wkładała jednak całą siłę, gotowa przebić się pięścią przez żebra aż do serca, by wyrwać bijący mięsień i rzucić go na marmurową posadzkę. Nienawidziła tego spokoju, pełnego triumfalnej pewności siebie. Chciała, by też oszalał, by skrajne uczucia zjadały go od środka, by nie mógł do końca nabrać powietrza, by cierpiał, przypominając sobie przeklęty dzień swych urodzin.
Szarpnęła się raz jeszcze, gwałtownie, próbując wyrwać nadgarstki z jego uścisku i oddalić się, odseparować od ciepłego ciała. Stanowiącego opokę i jednocześnie żywe przypomnienie bólu, płonącego między jej udami. Drgnęła gwałtownie, ponownie czując gorzką mieszankę strachu i nienawiści, wypełniającą usta gniewnymi słowami. - Kłamiesz - wręcz wypluła oskarżenie, wiedząc jednak, że coraz mniej ufa faktom i własnemu osądowi. Sabat rozmywał się w kolejnych falach, nie różniąc się już niczym od dnia gwałtu, od listopadowych urodzin, od wieczoru, w którym Reagan rozorał przedramię szkłem. - Łgarstwa, łgarstwa, łgarstwa; łgać, tylko to potrafisz, ty...ty tchórzu - kontynuowała rozkołysana emocjami jak jeszcze nigdy, wbijając długie paznokcie w trzymające ją dłonie. By go zdekoncentrować, na ułamek sekundy, który pozwolił jej na wyprostowanie się i...pocałowanie go. Od razu głębokie, ostre; język przesunął się po wargach i wdarł się do środka. Kolejna chwila gwałtownej, brutalnej pieszczoty skończyła się jednak wraz z ugryzieniem go. Wcale nie pieszczotliwym i zdawkowym a do krwi i jęku bólu; pełna wargą pękająca pod naciskiem zębów niczym dojrzałe winogrono, gorzki, żelazny posmak błękitnego wina, tryskającego ciepłym płynem na brodę i szyję. Moment szoku i już wyrywała się z jego uścisku, plując mu szkarłatną śliną pod nogi. Była zbyt niska, by sięgnąć twarzy czy jednak czegoś zdołała się nauczyć? - Odpowiedz za to, co zrobiłeś. Bądź rozsądny. Zniszcz go, pokaż, że nic nie znaczył, a znów będę mogła nazwać cię moim - wychrypiała, dalej trzęsąc się jak w febrze, chociaż teraz były to drgawki nie nienawiści a strachu. Przed reakcją Samaela i...przed sobą samą, rozkojarzoną nagłym wybuchem i ostrym smakiem mężczyzny na swych ustach. Przez spetryfikowany i zmanipulowany umysł nie mogła bowiem przebić się bolesna świadomość, że za tym tęskniła.
Owszem, wiele się zmieniło. Samael podniósł na nią rękę, posiadł wbrew jej woli, pieczętując ją krwawo jako swoją. Nawet stojąc tuż obok i drżąc ze wzburzenia, schizofrenicznie czuła na sobie jego dłonie, biodra wykonujące bolesne pchnięcia, zęby, rozrywające kącik warg. Prostym, prymitywnym gwałtem odcisnął na niej piętno, skutecznie wywyższające go do rodzaju męskiego - już nie wątpiła w jego zdolności - i nieco łagodzące obrzydzenie. Które powracało jednak z każdym wspomnieniem, wyplutym przez słowa i pytania Laidan. Wcale nie retoryczne, oczekiwała konkretnej odpowiedzi, masochistycznie chciała, by usta Samaela ułożyły się w wyraz tego ohydnego imienia, by przyznał się do błędu, by słowo stało się martwym ciałem, podobnym temu leżącemu na katafalku kilka stóp za nimi.
Avery jednak nie skorzystał z szansy. Spodziewała się gniewnej odpowiedzi, ironii, może nawet kolejnego policzka, barwiącego bladą skórę na ciemny szkarłat, ale mężczyzna znów był górą. Obojętny, twardy, niecofający się przed dość żałosnymi uderzeniami, w które wkładała jednak całą siłę, gotowa przebić się pięścią przez żebra aż do serca, by wyrwać bijący mięsień i rzucić go na marmurową posadzkę. Nienawidziła tego spokoju, pełnego triumfalnej pewności siebie. Chciała, by też oszalał, by skrajne uczucia zjadały go od środka, by nie mógł do końca nabrać powietrza, by cierpiał, przypominając sobie przeklęty dzień swych urodzin.
Szarpnęła się raz jeszcze, gwałtownie, próbując wyrwać nadgarstki z jego uścisku i oddalić się, odseparować od ciepłego ciała. Stanowiącego opokę i jednocześnie żywe przypomnienie bólu, płonącego między jej udami. Drgnęła gwałtownie, ponownie czując gorzką mieszankę strachu i nienawiści, wypełniającą usta gniewnymi słowami. - Kłamiesz - wręcz wypluła oskarżenie, wiedząc jednak, że coraz mniej ufa faktom i własnemu osądowi. Sabat rozmywał się w kolejnych falach, nie różniąc się już niczym od dnia gwałtu, od listopadowych urodzin, od wieczoru, w którym Reagan rozorał przedramię szkłem. - Łgarstwa, łgarstwa, łgarstwa; łgać, tylko to potrafisz, ty...ty tchórzu - kontynuowała rozkołysana emocjami jak jeszcze nigdy, wbijając długie paznokcie w trzymające ją dłonie. By go zdekoncentrować, na ułamek sekundy, który pozwolił jej na wyprostowanie się i...pocałowanie go. Od razu głębokie, ostre; język przesunął się po wargach i wdarł się do środka. Kolejna chwila gwałtownej, brutalnej pieszczoty skończyła się jednak wraz z ugryzieniem go. Wcale nie pieszczotliwym i zdawkowym a do krwi i jęku bólu; pełna wargą pękająca pod naciskiem zębów niczym dojrzałe winogrono, gorzki, żelazny posmak błękitnego wina, tryskającego ciepłym płynem na brodę i szyję. Moment szoku i już wyrywała się z jego uścisku, plując mu szkarłatną śliną pod nogi. Była zbyt niska, by sięgnąć twarzy czy jednak czegoś zdołała się nauczyć? - Odpowiedz za to, co zrobiłeś. Bądź rozsądny. Zniszcz go, pokaż, że nic nie znaczył, a znów będę mogła nazwać cię moim - wychrypiała, dalej trzęsąc się jak w febrze, chociaż teraz były to drgawki nie nienawiści a strachu. Przed reakcją Samaela i...przed sobą samą, rozkojarzoną nagłym wybuchem i ostrym smakiem mężczyzny na swych ustach. Przez spetryfikowany i zmanipulowany umysł nie mogła bowiem przebić się bolesna świadomość, że za tym tęskniła.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Upatrywał się w Laidan niedoścignionej sztuki. Tego rodzaju artyzmu, który wykraczał poza pojęcie świadomości ludzi przeciętnych, ale także i... jego. Nie zmienił się ani na jotę, nie zbliżył do ponurej, wilczej tłuszczy, ale dostrzegał w zmaltretowanej matce przebłyskującą między fałdami ciężkiej, żałobnej sukni, czystą formę. Zmuszającą Avery'ego do nadzwyczajnego wysiłku zmierzenia się z nieznanym. Na drodze mężczyzny nie mogło przecież czyhać nic bardziej nieoczekiwanego od jej nienawiści, tak odległej i zupełnie różnej od tego, co zwykła mu ofiarowywać. I właśnie ten specyficzny rodzaj bólu, wgryzający się w tkankę i pozostawiający wyrwę w miękkim ciele, głęboką ranę wydrążoną aż do serca, którego pojedyncze włókna zwisały smętnie, jakby już pogodzone z utratą - ten ból pchnął Samaela aż na granicę, otwierając mu oczy na więcej. Przypominało to objawienie przyszłości, lecz on wiedział, że to jedynie brzemienny skutek kilku oderwanych od rytmu kroków i że prawdopodobnie za to także będzie musiał sowicie zapłacić. Wyrwanie się ze strumienia świadomości oraz dojrzenie do ponownego uznania Laidan nie przyszło momentalnie, bo Avery wciąż się opierał, jakby walcząc z narzuceniem sobie myśli i rozwiązań przez własny, zdradzający go umysł. Nie pierwszy raz obracał się przeciw niemu: wcześniej nasłał nań szaleństwo, obecnie dyktował równie niebezpieczne rozkazy, które jednocześnie chciał uznać za swoje i spopielić, bo odchodziły głosem od raz już ustalonych zasad. Miłość posiadała moc najpotężniejszą i najgroźniejszą: zrujnowała go doszczętnie, ale i natchnęła siłą, by w krytycznym momencie... podniósł na matkę rękę? Wziął ją wbrew woli, zmuszając do przyjmowania jego gwałtownych pchnięć i ciepłego nasienia? Dzięki niej przecież miał wszystko naprawić, naprostować, a jej oczach już nigdy nie widzieć ani obojętności, ani pogardy. Zamiast tego był strach. Strach i złość, wpadające w swoje zamienne odcienie, kumulujące się w drobnym, niepozornym ciele, wywołujące w Averym paraliżujący kołowrotek emocji. Nie okazywał jej prześmiewczej czułości, nie kierowała nim litość do biednej wdowy, zdjętej przygniatającym cierpieniem po śmierci ukochanego męża, nie było też współczucia dla piekła, przez jakie przeszła.
Także z jego inicjatywy, bo przecież nie mógł odmówić sobie braku wyobraźni, ani chęci do... postawienia jej do pionu.
Uderzenia, oskarżenia, wyzwiska: nie robiło to na Samaelu już żadnego wrażenia. Powinna to wiedzieć; on sam był pewny, że gdyby zgwałcił ją po raz kolejny nie tylko nie zaciskałby desperacko ud w ostatnim, żałosnym geście obrony swej czci, ale przyjęłaby to spokojnie, niczym pogodzona z losem kobieta. Widać to musiało się stać, aby oboje mogli spoglądać sobie w oczy bez chęci wzajemnego ich wyłupienia. Kłujący ból wbijających się paznokci przywoływał nieodpowiednie wspomnienia, więc Samael odetchnął z trudem, nie odpychając jej jednak - przyciągnął ją bardziej, bo choć krzywdziła go z rozmysłem (robił to samo), pragnął czuć ją nawet w ten sposób. Prymitywny, dziki, sugerujący, że wciąż żywi do niego odrazę... Przekazywaną Avery'emu w pocałunku, jakim obdarzyła go zupełnie niespodziewanie. Język wdzierający się między wargi, ciepło rozchodzące się po ciele, elektryczny wstrząs, dosięgający go po chwili spięcia. Rozkosz, tęsknota, podniecenie i żałość: nie odwzajemnił pocałunku, bo marzył, bo robiła z nim to, co tylko chciała. Subtelne zaciśnięcie się zębów na dolnej wardze szybko jednak zaczęło promieniować bólem. Wyrwał się spomiędzy zakleszczonych ust, wycierając wierzchem dłoni zakrwawioną szczękę i patrząc z zaskoczeniem na ślad tej drobnej ofiary. Pod swoimi nogami.
-Będziesz nazywać mnie swoim - powiedział pewnie, ale cicho, otaczając drżącą kobietę ramieniem - na niego już czas - dodał chłodno, prowadząc Laidan tak, by mogła rzucić na męża ostatnie spojrzenie. Trzymał ją za rękę, wspólnie patrzyli na trupa znienawidzonego Reagana, kąciki ich ust barwił szkarłat, ślad gwałtownego pocałunku. Było zupełnie jak dawniej, choć jeszcze nic nie wróciło do normy.
Także z jego inicjatywy, bo przecież nie mógł odmówić sobie braku wyobraźni, ani chęci do... postawienia jej do pionu.
Uderzenia, oskarżenia, wyzwiska: nie robiło to na Samaelu już żadnego wrażenia. Powinna to wiedzieć; on sam był pewny, że gdyby zgwałcił ją po raz kolejny nie tylko nie zaciskałby desperacko ud w ostatnim, żałosnym geście obrony swej czci, ale przyjęłaby to spokojnie, niczym pogodzona z losem kobieta. Widać to musiało się stać, aby oboje mogli spoglądać sobie w oczy bez chęci wzajemnego ich wyłupienia. Kłujący ból wbijających się paznokci przywoływał nieodpowiednie wspomnienia, więc Samael odetchnął z trudem, nie odpychając jej jednak - przyciągnął ją bardziej, bo choć krzywdziła go z rozmysłem (robił to samo), pragnął czuć ją nawet w ten sposób. Prymitywny, dziki, sugerujący, że wciąż żywi do niego odrazę... Przekazywaną Avery'emu w pocałunku, jakim obdarzyła go zupełnie niespodziewanie. Język wdzierający się między wargi, ciepło rozchodzące się po ciele, elektryczny wstrząs, dosięgający go po chwili spięcia. Rozkosz, tęsknota, podniecenie i żałość: nie odwzajemnił pocałunku, bo marzył, bo robiła z nim to, co tylko chciała. Subtelne zaciśnięcie się zębów na dolnej wardze szybko jednak zaczęło promieniować bólem. Wyrwał się spomiędzy zakleszczonych ust, wycierając wierzchem dłoni zakrwawioną szczękę i patrząc z zaskoczeniem na ślad tej drobnej ofiary. Pod swoimi nogami.
-Będziesz nazywać mnie swoim - powiedział pewnie, ale cicho, otaczając drżącą kobietę ramieniem - na niego już czas - dodał chłodno, prowadząc Laidan tak, by mogła rzucić na męża ostatnie spojrzenie. Trzymał ją za rękę, wspólnie patrzyli na trupa znienawidzonego Reagana, kąciki ich ust barwił szkarłat, ślad gwałtownego pocałunku. Było zupełnie jak dawniej, choć jeszcze nic nie wróciło do normy.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciała, by choć trochę żaru, przepalającego tkanki kurczących się boleśnie mięśni, rozsypało się po jego ciele, by przejął odrobinę jej żalu, wściekłości i strachu. Nie dbała już o konsekwencje, nie martwiła się o swój wygląd a prezentowała się przecież żałośnie. Wariatka w przekrzywionej woalce, nawiedzone dziecko, bijące piąstkami silniejszego od siebie mężczyznę, zrozpaczona kobieta, sycąca się plugawym smakiem ust znienawidzonego, zapomnianego kochanka. Traciła kontakt z rzeczywistością, coraz płynniej opadając w otchłań szaleństwa. Niedawno o Samaela oskarżała o utratę zdrowych zmysłów, lecz czy nie pikowali ku tej niezbadanej głębinie razem? A może brunet towarzyszył jej podczas drugiej drogi w dół wyłącznie dla upewnienia się, że wyrachowany plan przebiega tak jak sobie wymarzył? Pozbawiona w ciągu jednego wieczoru ukochanego męża i opiekuńczego nestora, Laidan wpadała prosto w dłonie pierworodnego syna, przejmującego nad nią całkowitą kontrolę. Owszem, jako starsza dama, pani na zamku Ludlow, miała szereg przywilejów, lecz ograniczały się one wyłącznie do kamiennych murów Shropshire. Poza nimi mogła cieszyć się jedynie towarzyską sympatią i szacunkiem. Nikt na poważnie nie będzie brał jej sugestii, nie zaprosi do wspólnego stołu, nie weźmie pod uwagę rad podczas pertraktacji pomiędzy rodami. Najważniejsze rozgrywki chowano za drzwiami kasyn i bibliotek, gdzie wpuszczano wyłącznie lordów. Miejsce kobiet znajdowało się na salonach. Tam też mogły knuć, budować sojusze i owijać małżonków wokół palca, ale Laidan pragnęła całości władzy a nie jej strzępków. Reaganem sterowała jak własną dłonią, z Samaelem z pewnością nie mogło się jej to udać. Nawet nie chciałaby zacząć nim rządzić, utraciłaby wobec niego resztki poważania, które i tak zgniło, zajęte potworną chorobą sodomii. Znalazła się w potrzasku a jedyne wyjście prowadziło prosto w ramiona mężczyzny, jakim wzgardziła. Pierworodny syn, miłość jej życia i kat w jednej, okrutnej osobie.
Zachowywał wyjątkowy spokój, czym...zaimponował Laidan. Płytka, kobieca część duszy pragnęła, by się wzburzył a jasnogranatowe oczy zaszły skrajnym szaleństwem, ale dawna Avery uspokajała się, widząc niewzruszoną sylwetkę bruneta. Przytrzymywał ją przy sobie, mocno, niezrażony histerycznym wybuchem, niewytrącony z równowagi niemalże dziecięcymi zagrywkami. Powinno rozwścieczyć ją to jeszcze mocniej, ale nie miała siły na kontynuowanie szarpanek nienawistnego rodzeństwa. Ciągle czuła też na języku jego smak, dekoncentrujący, odurzający bardziej od wina. Pozwoliła więc podprowadzić się do katafalku, myślami będąc jednak bardzo daleko. Przy zemście; zauważyła, że Sam unika tematu zemsty i wydaje się głuchy na jasne żądania. Musiała więc poradzić sobie na własną rękę, bez wsparcia tchórza. Ostatni raz spróbowała wyszarpnąć się z uścisku, ale gdy przytrzymał ją mocniej, skapitulowała, patrząc na martwą twarz męża. Dziwnie podobną do przystojnych rysów Samaela. Zła wróżba? Ukryte pragnienia? Bezwiednie przesunęła wierzchem dłoni po swych ustach, wycierając krew, która w końcu zabarwiła pełne wargi na odpowiedni kolor.
zt
Zachowywał wyjątkowy spokój, czym...zaimponował Laidan. Płytka, kobieca część duszy pragnęła, by się wzburzył a jasnogranatowe oczy zaszły skrajnym szaleństwem, ale dawna Avery uspokajała się, widząc niewzruszoną sylwetkę bruneta. Przytrzymywał ją przy sobie, mocno, niezrażony histerycznym wybuchem, niewytrącony z równowagi niemalże dziecięcymi zagrywkami. Powinno rozwścieczyć ją to jeszcze mocniej, ale nie miała siły na kontynuowanie szarpanek nienawistnego rodzeństwa. Ciągle czuła też na języku jego smak, dekoncentrujący, odurzający bardziej od wina. Pozwoliła więc podprowadzić się do katafalku, myślami będąc jednak bardzo daleko. Przy zemście; zauważyła, że Sam unika tematu zemsty i wydaje się głuchy na jasne żądania. Musiała więc poradzić sobie na własną rękę, bez wsparcia tchórza. Ostatni raz spróbowała wyszarpnąć się z uścisku, ale gdy przytrzymał ją mocniej, skapitulowała, patrząc na martwą twarz męża. Dziwnie podobną do przystojnych rysów Samaela. Zła wróżba? Ukryte pragnienia? Bezwiednie przesunęła wierzchem dłoni po swych ustach, wycierając krew, która w końcu zabarwiła pełne wargi na odpowiedni kolor.
zt
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Krypty
Szybka odpowiedź