Korytarz
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Całe szczęście!, ten nadzwyczaj paskudny okres, podczas którego większość pomieszczeń była na tyle przepełniona pacjentami, że łóżka stawiano właśnie na korytarzach, już się skończył. Pozostały po nim jednak dosyć wyraźne ślady w postaci powycieranej gdzieniegdzie drewnianej podłogi, zarysowań i obdrapań na ścianach w miejscach, gdzie kończą się powierzchnie pomalowane farbą olejną, a zaczynają te pociągnięte tylko najzwyklejszą, białą farbą łuszczącą się pomiędzy drzwiami prowadzącymi do poszczególnych sal. Dźwięk kroków niesie się tutaj głośnym echem, a stukot wszelkiego rodzaju próbek, pojemniczków na maści czy eliksiry praktycznie nie milknie. Jeśli nie chcesz, by złapał Cię ból głowy, lepiej zwyczajnie jak najszybciej przenieś się w inne miejsce.
1 kwietnia
Archibald nie mógł wiedzieć, że początek jego nocnego dyżuru okaże się jedynie ciszą przed burzą. W szpitalu panował względny spokój. Na oddziale nie pojawiali się nowi pacjenci, a reszta była już dawno temu ustabilizowana. Pozostawało co jakiś czas kontrolować ich stan, ale tym potrafili również się zająć stażyści i rezydenci. Archibald mógł zająć się czytaniem najnowszych publikacji naukowych w dziedzinie toksykologii, a trochę mu się ich uzbierało. Położył się na kozetce (co prawda była dość twarda, ale lepsze to niż ciągłe siedzenie przy biurku) i zaczął czytać artykuł po artykule. Na marginesach zapisywał sobie co istotniejsze informacje, które mogły mu się przydać w praktyce. Już parę miesięcy temu doszedł do wniosku, że stanął w miejscu. Nie zauważał szczególnego rozwoju w swojej wiedzy i w swoich umiejętnościach. Chciał jeszcze lepiej się znać na truciznach i antidotach, a przede wszystkim na symptomach zatrucia. Dobrze wiedział, że pierwsze minuty były kluczowe jeżeli chodzi o rozprzestrzenianie się szkodliwej substancji w organizmie. Szybka diagnoza była konieczna jeżeli chciało się sprawnie i skutecznie wyleczyć pacjenta. Postronnym mogłoby się wydawać, że to było całkiem proste – wystarczyło spojrzeć na symptomy, połączyć je i już było wiadomo czym delikwent się zatruł. Nic bardziej mylnego! Archibald nie raz wyrywał sobie włosy z głowy, bo wysypka na łokciach mogła oznaczać zarówno zatrucie środkiem do mycia podłóg jak i odtrutką na gnomy. A podanie złego antidotum mogło jeszcze bardziej zaszkodzić, o czym niejednokrotnie miał okazję się przekonać podczas początków swojej magomedycznej kariery.
Czas spędzony na czytaniu artykułów minął mu wyjątkowo szybko. Zostało mu jeszcze kilka do końca, ale przecież nie mógł tylko leżeć i czytać. Wstał z kozetki i doprowadził swój limonkowy kitel to porządku, po czym ruszył na obchód. Jak zwykle więcej czasu spędził w pokoju pani Meckel, która musiała opowiedzieć mu kilka historii ze swojego bujnego życia. Starał się przeprowadzić przy tym kontrolne badania. Sprawdził czy z kostek i nadgarstków zeszła już opuchlizna, ale najbardziej interesowały go zielone piórka, które wyrastały pani Meckel z tyłu szyi. Dzisiejszej nocy było w tamtym miejscu widać jedynie zielony meszek, co uważał za swój mały sukces. Teraz był już stuprocentowo pewny, że trucizna zaczęła opuszczać organizm. Archibald opuścił salę, obiecując pani Meckel, że jeszcze wróci, żeby wysłuchać opowieści o jej niedawno zmarłej myszy. Nie zamierzał jednak tego robić.
W pokoju obok sytuacja również prezentowała się nad wyraz spokojnie. Pan Leach, młody mężczyzna, a jednak wykazał się ogromną głupotą, połykając przeterminowane skrzeloziele. Nie było łatwo na to wpaść, szczególnie, że mężczyzna panicznie bał się wody i skrzeloziele to ostatnia roślina jaka mogła się znaleźć w jego domu. Archibald spędził długie godziny, próbując wywnioskować, co temu pacjentowi dolega. Dopiero teraz bez problemu zauważał niewielkie kreski na szyi, bardziej przypominające zadrapanie niż prymitywną formę skrzeli.
Wychodząc z sali natknął się na uzdrowiciela z psychiatrii, który pilnie potrzebował konsultacji. Archibald nie zamierzał mu odmawiać, w zasadzie był mu wdzięczny za tę propozycję. Potrzebował ekscytującego przypadku na którym mógł nauczyć się czegoś nowego. Zszedł za nim na niższe piętro i zaciekawiony zajrzał do sali, w której czekał na niego tajemniczy pacjent. Okazało się, że oprócz niego stało tam również trzech innych uzdrowicieli – każdy reprezentujący inną specjalność. Pacjent się zaśmiał, ale Archibald nie uważał tego za coś dziwnego. Sam pewnie by się zaśmiał, ale tak z rozpaczy, gdyby w szpitalu patrzyło się na niego pięciu magomedyków. Ci spoglądali na niego z ciekawością, więc Archibald zrobił to samo, podczas gdy pacjent dalej zanosił się śmiechem. Cóż, był na trzecim piętrze, w tym miejscu nie było to nic dziwnego. Magopsychiatra utrzymywał, że przeprowadził pełen zestaw badań i nie wynika z nich, żeby pacjent był szalony. Archibald zerknął na uzdrowicieli z pozostałych specjalizacji i otrzymał w odpowiedzi porozumiewawcze spojrzenie; każdy wiedział, że psychiatria to bardzo specyficzny dział medycyny. Mimo wszystko każdy z nich zaczął wykluczać jakoby pacjent nadawał się na ich oddział. Archibald słuchał ich jednym uchem, poświęcając ten czas na dokładniejsze przyjrzenie się szaleńcowi. Śmiał się, po prostu cały czas się śmiał. Nie sprzeciwiał się, kiedy Archibald zaczął przeprowadzać dokładniejsze badania. W zasadzie niewiele robił oprócz głośnego rechotania. Merlinie, Alex, oszaleć tu można pomyślał o swoim młodszym kuzynie, wciąż nie mogąc zrozumieć jak można lubić pracę w takim miejscu. On wolał kiedy pacjenci za dużo nie robili.
Wtedy pacjent złapał go za rękaw, jednocześnie robiąc się czerwony na twarzy. Jego silny uścisk bolał, ale przynajmniej zmusił Archibalda do spojrzenia na chorego mężczyznę. Uderzyło go spojrzenie brązowych oczu, wyglądających na całkiem świadome zaistniałej sytuacji. Tak nie mógł spojrzeć na niego szaleniec. Dopiero wtedy połączył fakty. Niekontrolowane wybuchy śmiechu i duszności mogły być spowodowane tylko jednym eliksirem, paradoksalnie bardzo łatwym do uwarzenia. Uciszył swoich kolegów po fachu, którzy wciąż się sprzeczali co do tego jak bardzo ten pacjent nie należy do nich. - Chichotek - padła zdecydowana diagnoza z ust Archibalda Prewetta. Pozostali uzdrowiciele się uciszyli, chyba zadowoleni z takiego obrotu spraw, a Archibald zabrał śmiejącego się pacjenta piętro wyżej. Tam podał mu podstawowe antidotum, które miało w przeciągu kwadransa oczyścić organizm z trucizny. Poprosił, żeby pacjent przeczekał ten czas u niego w gabinecie, żeby mógł w razie czego podać mu coś jeszcze. Sam usiadł za biurkiem i dalej doszkalał się w zakresie trucizn – zupełnie nie pamiętał, że do eliksiru z czerńca dodaje się kieł smoka. Teraz wydawało mu się logiczne, że eliksir wywołuje duszności.
Lekturę przerwał mu dźwięk donośnie otwieranych drzwi. Już ściągnął brwi, żeby nauczyć tę osobę kultury, bo przecież nie można tak po prostu wpadać do gabinetu, ale kiedy usłyszał nakaz zejścia na parter, wszystko zrozumiał. Pozwolił (już nie) śmiejącemu się pacjentowi wrócić do domu, a sam zbiegł do głównego holu szpitala. Jego oczom ukazał się okropny widok, po trosze przypominający ten po pierwszomajowych wybuchach. Wszędzie było mnóstwo ludzi, chyba brakowało łóżek, uzdrowiciele i pielęgniarki uwijali się jak mrówki. Archibaldowi nie trzeba było niczego powtarzać, od razu zabrał się za pomoc poszkodowanym, z początku nie zastanawiając się co stało za ich złym stanem. Dopiero przy kolejnym pacjencie zaczął dopuszczać do siebie strzępki rozmów, chwytać pojedyncze słowa. Minister, mugole, szlamy – te przewijały się najczęściej. Poddenerwowany kontynuował leczenie, chociaż nie mógł oprzeć się wrażeniu, że stało się coś naprawdę złego. Próbował zerknąć na naprędce uzupełnione karty, zauważając tam podkreślony status krwi. Spojrzał ze zdziwieniem na swoich kolegów po fachu, ale żaden mu nie odpowiedział. Wrócił do leczenia pacjentów, wciąż nasłuchując szmerów, niosących się po korytarzu. Na moment zamarł, kiedy usłyszał za plecami coś o Zakonie Feniksa. Skąd ci ludzie wiedzieli coś o tej organizacji? Archibald czuł potrzebę szybkiej teleportacji do Oazy albo swojego domu, bo skoro w szpitalu wiele osób potrzebowało pomocy medycznej, to z pewnością byli też tacy Zakonnicy. Oni zawsze znajdowali się w centrum wydarzeń. Dlatego kiedy tylko skończył opatrywać ostatnią osobę, wrócił do swojego gabinetu i zabrał z niego kilka najważniejszych rzeczy. Trochę dokumentów, najważniejsze pamiątki, kilka przydatnych eliksirów. Jeżeli dobrze zrozumiał sytuację na dole, nie mógł mieć pewności, że jeszcze tutaj wróci. Wrzucił wszystko do skórzanej torby i ruszył do kominków, mając nadzieję, że nie zostały w żaden sposób zablokowane. Musiał szybko dostać się do Weymouth. Poszczęściło mu się, bo mało kto kończył zmianę o tej godzinie – jedyne osoby, które wsypywały do ognia proszek Fiuu wydawały się równie poddenerwowane co on. Teraz na pewno dużo się zmieni.
zt
Archibald nie mógł wiedzieć, że początek jego nocnego dyżuru okaże się jedynie ciszą przed burzą. W szpitalu panował względny spokój. Na oddziale nie pojawiali się nowi pacjenci, a reszta była już dawno temu ustabilizowana. Pozostawało co jakiś czas kontrolować ich stan, ale tym potrafili również się zająć stażyści i rezydenci. Archibald mógł zająć się czytaniem najnowszych publikacji naukowych w dziedzinie toksykologii, a trochę mu się ich uzbierało. Położył się na kozetce (co prawda była dość twarda, ale lepsze to niż ciągłe siedzenie przy biurku) i zaczął czytać artykuł po artykule. Na marginesach zapisywał sobie co istotniejsze informacje, które mogły mu się przydać w praktyce. Już parę miesięcy temu doszedł do wniosku, że stanął w miejscu. Nie zauważał szczególnego rozwoju w swojej wiedzy i w swoich umiejętnościach. Chciał jeszcze lepiej się znać na truciznach i antidotach, a przede wszystkim na symptomach zatrucia. Dobrze wiedział, że pierwsze minuty były kluczowe jeżeli chodzi o rozprzestrzenianie się szkodliwej substancji w organizmie. Szybka diagnoza była konieczna jeżeli chciało się sprawnie i skutecznie wyleczyć pacjenta. Postronnym mogłoby się wydawać, że to było całkiem proste – wystarczyło spojrzeć na symptomy, połączyć je i już było wiadomo czym delikwent się zatruł. Nic bardziej mylnego! Archibald nie raz wyrywał sobie włosy z głowy, bo wysypka na łokciach mogła oznaczać zarówno zatrucie środkiem do mycia podłóg jak i odtrutką na gnomy. A podanie złego antidotum mogło jeszcze bardziej zaszkodzić, o czym niejednokrotnie miał okazję się przekonać podczas początków swojej magomedycznej kariery.
Czas spędzony na czytaniu artykułów minął mu wyjątkowo szybko. Zostało mu jeszcze kilka do końca, ale przecież nie mógł tylko leżeć i czytać. Wstał z kozetki i doprowadził swój limonkowy kitel to porządku, po czym ruszył na obchód. Jak zwykle więcej czasu spędził w pokoju pani Meckel, która musiała opowiedzieć mu kilka historii ze swojego bujnego życia. Starał się przeprowadzić przy tym kontrolne badania. Sprawdził czy z kostek i nadgarstków zeszła już opuchlizna, ale najbardziej interesowały go zielone piórka, które wyrastały pani Meckel z tyłu szyi. Dzisiejszej nocy było w tamtym miejscu widać jedynie zielony meszek, co uważał za swój mały sukces. Teraz był już stuprocentowo pewny, że trucizna zaczęła opuszczać organizm. Archibald opuścił salę, obiecując pani Meckel, że jeszcze wróci, żeby wysłuchać opowieści o jej niedawno zmarłej myszy. Nie zamierzał jednak tego robić.
W pokoju obok sytuacja również prezentowała się nad wyraz spokojnie. Pan Leach, młody mężczyzna, a jednak wykazał się ogromną głupotą, połykając przeterminowane skrzeloziele. Nie było łatwo na to wpaść, szczególnie, że mężczyzna panicznie bał się wody i skrzeloziele to ostatnia roślina jaka mogła się znaleźć w jego domu. Archibald spędził długie godziny, próbując wywnioskować, co temu pacjentowi dolega. Dopiero teraz bez problemu zauważał niewielkie kreski na szyi, bardziej przypominające zadrapanie niż prymitywną formę skrzeli.
Wychodząc z sali natknął się na uzdrowiciela z psychiatrii, który pilnie potrzebował konsultacji. Archibald nie zamierzał mu odmawiać, w zasadzie był mu wdzięczny za tę propozycję. Potrzebował ekscytującego przypadku na którym mógł nauczyć się czegoś nowego. Zszedł za nim na niższe piętro i zaciekawiony zajrzał do sali, w której czekał na niego tajemniczy pacjent. Okazało się, że oprócz niego stało tam również trzech innych uzdrowicieli – każdy reprezentujący inną specjalność. Pacjent się zaśmiał, ale Archibald nie uważał tego za coś dziwnego. Sam pewnie by się zaśmiał, ale tak z rozpaczy, gdyby w szpitalu patrzyło się na niego pięciu magomedyków. Ci spoglądali na niego z ciekawością, więc Archibald zrobił to samo, podczas gdy pacjent dalej zanosił się śmiechem. Cóż, był na trzecim piętrze, w tym miejscu nie było to nic dziwnego. Magopsychiatra utrzymywał, że przeprowadził pełen zestaw badań i nie wynika z nich, żeby pacjent był szalony. Archibald zerknął na uzdrowicieli z pozostałych specjalizacji i otrzymał w odpowiedzi porozumiewawcze spojrzenie; każdy wiedział, że psychiatria to bardzo specyficzny dział medycyny. Mimo wszystko każdy z nich zaczął wykluczać jakoby pacjent nadawał się na ich oddział. Archibald słuchał ich jednym uchem, poświęcając ten czas na dokładniejsze przyjrzenie się szaleńcowi. Śmiał się, po prostu cały czas się śmiał. Nie sprzeciwiał się, kiedy Archibald zaczął przeprowadzać dokładniejsze badania. W zasadzie niewiele robił oprócz głośnego rechotania. Merlinie, Alex, oszaleć tu można pomyślał o swoim młodszym kuzynie, wciąż nie mogąc zrozumieć jak można lubić pracę w takim miejscu. On wolał kiedy pacjenci za dużo nie robili.
Wtedy pacjent złapał go za rękaw, jednocześnie robiąc się czerwony na twarzy. Jego silny uścisk bolał, ale przynajmniej zmusił Archibalda do spojrzenia na chorego mężczyznę. Uderzyło go spojrzenie brązowych oczu, wyglądających na całkiem świadome zaistniałej sytuacji. Tak nie mógł spojrzeć na niego szaleniec. Dopiero wtedy połączył fakty. Niekontrolowane wybuchy śmiechu i duszności mogły być spowodowane tylko jednym eliksirem, paradoksalnie bardzo łatwym do uwarzenia. Uciszył swoich kolegów po fachu, którzy wciąż się sprzeczali co do tego jak bardzo ten pacjent nie należy do nich. - Chichotek - padła zdecydowana diagnoza z ust Archibalda Prewetta. Pozostali uzdrowiciele się uciszyli, chyba zadowoleni z takiego obrotu spraw, a Archibald zabrał śmiejącego się pacjenta piętro wyżej. Tam podał mu podstawowe antidotum, które miało w przeciągu kwadransa oczyścić organizm z trucizny. Poprosił, żeby pacjent przeczekał ten czas u niego w gabinecie, żeby mógł w razie czego podać mu coś jeszcze. Sam usiadł za biurkiem i dalej doszkalał się w zakresie trucizn – zupełnie nie pamiętał, że do eliksiru z czerńca dodaje się kieł smoka. Teraz wydawało mu się logiczne, że eliksir wywołuje duszności.
Lekturę przerwał mu dźwięk donośnie otwieranych drzwi. Już ściągnął brwi, żeby nauczyć tę osobę kultury, bo przecież nie można tak po prostu wpadać do gabinetu, ale kiedy usłyszał nakaz zejścia na parter, wszystko zrozumiał. Pozwolił (już nie) śmiejącemu się pacjentowi wrócić do domu, a sam zbiegł do głównego holu szpitala. Jego oczom ukazał się okropny widok, po trosze przypominający ten po pierwszomajowych wybuchach. Wszędzie było mnóstwo ludzi, chyba brakowało łóżek, uzdrowiciele i pielęgniarki uwijali się jak mrówki. Archibaldowi nie trzeba było niczego powtarzać, od razu zabrał się za pomoc poszkodowanym, z początku nie zastanawiając się co stało za ich złym stanem. Dopiero przy kolejnym pacjencie zaczął dopuszczać do siebie strzępki rozmów, chwytać pojedyncze słowa. Minister, mugole, szlamy – te przewijały się najczęściej. Poddenerwowany kontynuował leczenie, chociaż nie mógł oprzeć się wrażeniu, że stało się coś naprawdę złego. Próbował zerknąć na naprędce uzupełnione karty, zauważając tam podkreślony status krwi. Spojrzał ze zdziwieniem na swoich kolegów po fachu, ale żaden mu nie odpowiedział. Wrócił do leczenia pacjentów, wciąż nasłuchując szmerów, niosących się po korytarzu. Na moment zamarł, kiedy usłyszał za plecami coś o Zakonie Feniksa. Skąd ci ludzie wiedzieli coś o tej organizacji? Archibald czuł potrzebę szybkiej teleportacji do Oazy albo swojego domu, bo skoro w szpitalu wiele osób potrzebowało pomocy medycznej, to z pewnością byli też tacy Zakonnicy. Oni zawsze znajdowali się w centrum wydarzeń. Dlatego kiedy tylko skończył opatrywać ostatnią osobę, wrócił do swojego gabinetu i zabrał z niego kilka najważniejszych rzeczy. Trochę dokumentów, najważniejsze pamiątki, kilka przydatnych eliksirów. Jeżeli dobrze zrozumiał sytuację na dole, nie mógł mieć pewności, że jeszcze tutaj wróci. Wrzucił wszystko do skórzanej torby i ruszył do kominków, mając nadzieję, że nie zostały w żaden sposób zablokowane. Musiał szybko dostać się do Weymouth. Poszczęściło mu się, bo mało kto kończył zmianę o tej godzinie – jedyne osoby, które wsypywały do ognia proszek Fiuu wydawały się równie poddenerwowane co on. Teraz na pewno dużo się zmieni.
zt
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Gdyby raptem kilka dni wcześniej powiedziano mu, że sprawy przybiorą taki obrót, upewniłby się, że takiego wieszcza obejrzałby każdy specjalista w tym szpitalu. Teraz jednak, gdy opadł pierwszy kurz, a oddział zatruć eliksiralnych i roślinnych wrócił na swój sposób do normalności, twarz Zachary'ego emanowała jeszcze większym chłodem niż wcześniej. Jasne spojrzenie, zwykle obojętne, znacznie częściej wyrażało wyższość, którą tak skrycie chował, w cieniu pozorując na skromnego sługę. Korytarzami oddziału przechadzał niemal tak samo, jakby przemierzał progi rezydencji na wyspie czy rodzinne włości w Egipcie. Wciąż uprzejmie ignorował otaczającą go rzeczywistość, starając się nie stykać zbytnio z tym, co wzbudzało w nim wrodzoną odrazę, by z czystą satysfakcją pochylać się jedynie nad przypadkami pobudzającymi jego ambicje.
Jedno z pierwszych, kwietniowych popołudni było dość nudne. W obliczu natychmiastowych odejść kilku specjalistów z oddziałów Świętego Munga pracy było wyjątkowo sporo. Biurokracja sięgała nawet szpitala, a ta – zdaniem Shafiqa – w innych rękach niż jego własne była prowadzona karygodnie. Niemal cały poranek po obchodzie spędził na porządkowaniu dokumentacji wpierw tej, którą przyporządkowano do niego w następstwie zwolnień za obopólną zgodą, nieco później dostarczoną z innych oddziałów, gdzie wymagana była interwencja specjalisty od zatruć. Nigdy zbytnio nie interesował się tym, jak uzdrowiciele z urazów czy magipsychiatrii prowadzili teki, a teraz przyszło mu poprawiać niedbalstwo, którego się dopuszczono. Nie był w stanie zliczyć, ile tek liczyły stosy piętrzące się na biurku, niemal całkowicie zasłaniając sylwetkę Zachary'ego pochyloną nad blatem. Pieczołowicie sporządzał raport z ostatniego półrocza, zamierzając przedstawić go na najbliższym spotkaniu tego, co pozostało z oddziału. Mając wgląd w tak ogromną ilość kartotek, był przerażony skalą specyfików wychodzących z oddziału. Za całkowicie zrozumiałe uważał sięganie po pomoc alchemików wykwalifikowanych w dziedzinie trucizn, jednak ostatnie stany eliksirów powoli zaczynały nie zgadzać się z tym, co odnajdywał, poprawiając nieco zakurzone już karty pacjentów. Nie chciał wysnuwać nazbyt pochopnych wniosków, lecz coś w pojawiających się brakach, niezgodnościach oraz zaleceniach czasami absurdalnymi co do zdiagnozowanych objawów mówiło mu, że ktoś sztukę uzdrowicielską traktował wyjątkowo luźno i zdecydowanie na zasadach nie mających nic wspólnego z dobrą praktyką; jeszcze ktoś inny na to pozwalał, a ten trzeci nie zadał sobie trudu kontrolowania tego, co wychodziło z oddziału.
Wyjątkowo nieeleganckim westchnięciem przerwał pracę, po czym odłożył pióro i ostatni raz spojrzał krytycznie na powstający dokument. Różdżką wyciągniętą z fałdy limonkowej szaty machnął nad stosami gotowych już papierów, posyłając je na drugą stronę zajmowanego gabinetu. Wiedział, że ktoś je zabierze i bezpiecznie dostarczy do odpowiednich archiwów, a chwila zyskanej przerwy dała mu możliwość stuknięcia w nieco popękaną filiżankę, by resztka herbaty znów zaczęła parować przyjemnym ciepłem. Tak uwielbiany przez niego napar nigdy nie smakował dobrze potraktowany magią, co właściwie mógł przypisać do każdego eliksiru, który stosował w swojej praktyce. Zaledwie zerknięcie w listę specyfików zamówionych poza oddział rozbudziło jego myśli, by w ich takt zwinąć kawałek pergaminu w rolkę i opuścić pomieszczenie. Nogi energicznym rytmem skierował prosto ku pracowni alchemicznej, po drodze mijając zaledwie dwoje uzdrowicieli obecnych na dyżurze. Widział ich zmęczenie. Wiedział, że nie marzyli o niczym innym niż pójściu do domu, a musieli tkwić na oddziale przynajmniej do wieczora. Sam Zachary był w szpitalu od rana ze świadomością, że przejmie część nocnego dyżuru (jeśli nie cały) i w spokoju będzie mógł pracować nad kolejnymi stosami dokumentów, które miały trafić w jego ręce. Póki co, bez zapowiedzi otworzył drzwi do pracowni, czy też kanciapy, jak usłyszał kiedyś w którejś z rozmów alchemików, i położył rolkę pergaminu na wolnym kawałku najbliższego blatu, po czym bez słowa wrócił na korytarz, za swój następny cel obierając to bardziej opuszczone skrzydło oddziału.
Szereg drzwi rozmieszczonych w równych odstępach prowadził do izolatek. Zaledwie sześć, lecz tyle wystarczało na zwyczajowe obciążenie tego piętra. Przypadków zatruć zwykle nie było aż tyle, by wymagać więcej miejsca. Jedynie dwa pomieszczenia posiadały swoich pacjentów. Całkowicie nowych, jeśli się nie mylił, z ostatnich dni, będących ofiarami tych, którzy sprzeciwiali się jedynej, słusznej idei czystości krwi. Widział na ich kartach informacje, które nie powinny się tam znaleźć. Drobnym drukiem zapisana uwaga o czystości krwi oraz to, co istotnie było plotką. Nigdy specjalnie nie interesowały go zajęcia typowe dla dam, tak i teraz starał się nie patrzeć na zupełnie nieoficjalną wiedzę o swoim pacjencie. Jednak świadomość, że cieszyli się odpowiednim statusem, wywoływała w nim spokój, którego u siebie nie podejrzewał. Obu czarodziejów nie znał, za to doskonale rozpoznawał objawy długofalowej ekspozycji na mieszankę toksycznych ziół charakterystycznych dla kontynentalnej Europy. Standardowe zalecenie w oczyszczaniu organizmu z toksyn wciąż trwało. Trzy krople dziennie oraz próbka krwi trzy razy na dobę do zbadania. Wyniki z wczoraj napawały go zdrową wiarą, że pobyt tutaj zajmie jeszcze kilka dni, a w konsekwencji wszystko dobrze się skończy. Dopiero płytki oddech, którego został świadkiem podczas swojej wizyty, postawił go w gotowości, by prześledzić próby na obecność we krwi związków charakterystycznych dla najbardziej trujących roślin. Niekoniecznie negatywny wynik dla wszystkich odmian piołunu w połączeniu z innymi ingrediencjami zmusił Shafiqa do pobrania dodatkowej próbki krwi pacjenta i zakroplenia jej na paletę odczynników przyniesionych do izolatki. Pierwsze zmiany zabarwienia potraktował z przymrużeniem oka, ale to późniejszy powrót do neutralnego koloru dawał znacznie bardziej do myślenia. We wstępnym ustaleniu dostrzegał fakt, że można było potraktować to jako błąd pomiarowy, ale przy dłuższym zastanowieniu i uważnym śledzeniu tego, co działo się na samym początku, był w stanie wysnuć teorię, iż źródło symptomów stanowił eliksir osłabiający. Wyjątkowo sprytnie zamaskowany, musiał przyznać, bowiem został ukryty pod zatruciem roślinnym i to pod tym kątem prowadzono całą terapię. Domyślał się, dlaczego kierunek eliksiru odrzucono, nawet całkowicie rozumiał argumentację, wszak sam użyłby podobnej, gdyby spotkał taki przypadek na swojej drodze. Teraz, doglądając go z drugiej strony, potrafił dać sobie czas do namysłu i przypomnieć najpoważniejsze skutki takiej kombinacji trucizn, które zaczął notować na kolejnej stronie karty pacjenta wraz z informacją, że podał niewielką dawkę standardowego antidotum – cztery krople, będąc precyzyjnym. Chwilę później opuścił pokój i wrócił prosto do izby przyjęć, tam upatrując uzdrowiciela doglądającego pacjenta. Znalazł go w pierwszej sali, zajmującego się kilkuletnią dziewczynką, której dłonie nosiły ślady oparzeń. Obecność Zachary'ego wywołała wyraźne zamieszanie – zignorował to i wymienił kilka słów z czarodziejem, powiadamiając go o swoich spostrzeżeniach. Najbliższe dwa dni miały rozsądzić, czy miał rację w tym kierunku. Póki co, mógł pochylić się nad drobnymi palcami dziecka. Ślady tłustej maści na oparzenia były widoczne gołym okiem. Zapewne działała, skoro ciszę sali przerywało jedynie ciche pociąganie nosem i nie zamierzał doprowadzać do większej rozpaczy stwierdzeniem, że zostaną blizny. Nie sądził, aby zniknęły w najbliższych tygodniach bądź miesiącach. Wyglądały naprawdę paskudnie i wymagały sporego zapasu maści, ale tym już nie przejmował się, opuściwszy salę i udawszy się na nadciągający wieczorny obchód. A przynajmniej jego początek – przebijanie się kartę każdego pacjenta, sprawdzenie wyników, podanie odpowiednich eliksirów i pobranie kolejnych próbek do dalszych badań w kilku przypadkach dawno zdołało sprowadzić zachód słońca, a uzdrowiciel mający obejmować nocny dyżur nie zjawił się. Swoją obecność traktował jako honor, którego nie mógł splamić.
Dopiero koło dziesiątej wrócił do izby przyjęć, dyżurnej czarownicy przekazując najważniejsze informacje oraz własną dostępność. Powrót do gabinetu zajął mu nieco dłużej; świadomość spędzenia najbliższych godzin nad litanią niekoniecznie czytelnego pisma wprowadzała go w stan zwątpienia, czy jego praca rzeczywiście przynosiła skutki. Wtedy jednak uderzał we własną ambicję, wiedząc, że kiedyś zostanie za to doceniony i to właśnie z tą myślą zasiadł za biurkiem, nieco wcześniej parząc filiżankę najmocniejszej herbaty, jaka była w tym szpitalu. Wiedział, że jedna nie wystarczy na całą noc; łudził się, że skończy wcześniej, a noc będzie spokojna. I na tym się skończyło.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To, co działo się w świętym Mungu po pierwszym kwietnia przechodziło wszelkie pojęcie.
Norweg nigdy jakoś wybitnie nie rozstawał się z kociołkiem, ale przez ostatni miesiąc jego życie było ciągłą pracą. Jeżeli nie warzył eliksirów dla Zakonu ani w szpitalu, to maczał palce w badaniach. Zarówno swoich, jak i lorda Ulyssesa. Więc w sumie wszystko sprowadzało się znów do Zakonu. W Mungu też był trochę ze względu na Zakon: pozostawał uszami i oczami we wnętrzu placówki. I trochę też w Londynie, bo ze względu na zarejestrowaną różdżkę mógł całkiem wolno chadzać po stolicy i węszyć pod pretekstem załatwiania codziennych spraw.
Wiązało się to z pewnym ryzykiem, ale dopóki ktoś nie zdmuchnie jego przykrywki wszystko było w porządku. Dlatego dalej chodził do pracy i zachowywał się jak gdyby nigdy nic, przy okazji starając się wykrzesać coś z siebie i nauczyć się utrzymywać chociaż jakieś pozory pokerowej twarzy. Kłamanie bowiem nigdy nie było jego dobrą stroną: szczęśliwie, nikt nie podchodził i nie pytał Norwega wprost, czy przypadkiem nie jest członkiem Zakonu Feniksa, tej poszukiwanej organizacji przestępczej.
Dzisiaj, jak wczoraj i na każdym wcześniejszym dyżurze, Ingisson miał urwanie głowy. Braki kadrowe i jemu dawały się we znaki. Dlatego wręcz musiał się rozrywać, skacząc między alchemiczną pracownią a innymi salami i gabinetami na czwartym piętrze. Był w końcu odpowiedzialny też za to, aby dostarczyć odpowiednie specyfiki do odpowiednich uzdrowicieli, żeby ci rozdysponowali je z kolei do odpowiednich pacjentów.
Ås prędkim krokiem przemierzał korytarz, kiedy jeden ze starszych uzdrowicieli wychynął z drzwi swojego gabinetu.
– Oy! Ingisson! Potrzebuję jeszcze trzech fiolek antidotum podstawowego! – zawołał czarodziej, a Norweg zatrzymał się wpół kroku i odwrócił przez lewe ramię, aby zarejestrować, kto się w ogóle do niego zwracał. Łysą głowę Bagnolda był na szczęście w stanie przypisać do nazwiska uzdrowiciela. Alchemik skinął więc głową, po czym nie poświęcając już więcej uwagi mężczyźnie, ruszył z miejsca, chcąc jak najprędzej zniknąć w swojej pracowni, która była już tylko parę kroków dalej..
Niestety, nie zauważył przy tym, że na jego drodze ktoś stanął. Norweg zachwiał się, a niesiona przez niego skrzynka z eliksirami przechyliła się. Jedna z fiolek w ten sposób została zgnieciona, a jej zawartość – i szklane odłamki – znalazły się na nieznajomej. Åsbjørna zatkało, przez moment stał tylko i patrzył się z mieszaniną przerażenia i poczucia winy na twarzy.
W końcu jednak ocknął się z tego stuporu.
– Na oko Odyna, przepraszam – wymamrotał zza rudej brody i, przyciskając jedną ręką skrzynkę do torsu, drugą złapał czarownicę za nadgarstek i zaczął próbować zaciągnąć ją za sobą do pracowni. – Pani usiądzie, tam na stołek, muszę sprawdzić, czy eliksir nie zadziała jakoś nieprzewidywanie – wydukał na swoje usprawiedliwienie, nie mając w tej chwili w głowie dość miejsca na to, by pochylić się nad nietypową urodą kobiety.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdy tylko kości łopatek łupnęły po powrocie do domu dnia poprzedniego, Wren wiedziała, że nadszedł jej czas. Ostatni pojedynek nadwyrężył organizm, upadek na ziemię sprawił, że blada skóra gdzieniegdzie pokryła się siniakami, lecz nie to było najgorsze - najwyraźniej musiał wyzwolić w niej to, co najokrutniejsze, co najbardziej przerażające. Powinnam była to przewidzieć. Plugawa maszyna choroby ruszyła naprzód: zignorowana, doprowadziłaby jej formę do przybrania karykaturalnego kształtu w katuszach, szeroko rozciągnęłaby szkielet, uformowała smocze skrzydła. Przerodziła ją w bestię. Cierpiącą, nie tyle ze wstydu, co z faktycznej brutalności deformującej mięśnie, domagającej się wytworzenia fałszywej przestrzeni między naturalnie uformowanymi odległościami, splotami, połączeniami. Rozrost albioni. Gdy tylko dwa przeklęte słowa przecięły myśli, nagle i ostro, czarownica nie czekała ni chwili dłużej; chwyciła podróżną szatę i opuściła swoje mieszkanie, naprędce ruszając w kierunku szpitala. Nie mogła przecież czekać. Choć logika upominała, że proces nie postępował tak szybko, że miała czas, że to tylko pierwszy zalążek katastrofy, lejce emocji puściły już dawno; lata temu obiecała sobie, że nie będzie unosić się godnością na wzór swej upartej, głupiej matki wzbraniającej się przed każdą wizytą u uzdrowicieli. Niech ją Merlin udusi. Za to, że przekazała mi chorobę, za to, że nie nauczyła mnie z nią obcować.
Dodatkowe badania nakazały pozostanie w Mungu na kolejną dobę. Ubrana w szpitalną koszulę nocną Wren nie zamierzała jednak leżeć na niewygodnej pryczy dopóki nie było to absolutnie konieczne, nie mogła. Materac sprawiał, że kości bolały jeszcze bardziej, ulgę odnajdowała natomiast w powolnym przemieszczaniu się po korytarzach. Szła na oślep, bez zastanowienia, nie czytając nawet wyrytych na tablicach wskazówek odnośnie piętra, oddziału; gdziekolwiek, byle jak najdalej od przypisanej jej salki, w której każdy ruch współpacjentów akcentowało zgrzytnięcie chorych gnatów. Wystarczały jej własne doznania, własna niedola, własny strach, własne...
Z rozmyślań wyrwała ją niespodziewana siła uderzenia. Wysoki, rudowłosy czarodziej wyrósł przed nią niczym bijąca wierzba po deszczu, a trzymany przez niego specyfik - jeden z wielu - rozleciał się w drobny mak, posyłając w jej stronę odłamki szkła i ciecz o przedziwnym, intensywnym zapachu. Na oko Odyna, przepraszam, mówił, zaraz gdzieś ją ciągnął, gdzieś usadzał, a Wren ledwie wyzbywała się pierwszego szoku. Owszem, snuła się jak ponury duch po całym Mungu, ale wcześniej na nikogo innego nie wpadła - a na pewno nie z tak burzliwymi konsekwencjami.
- Odyna? - wydukała tylko, gdy mężczyzna zaczął krzątać się po pomieszczeniu; dopiero wówczas skierowała na niego odrobinę nieprzytomne spojrzenie czarnych oczu, zupełnie jakby owładnięty marą choroby umysł nie zarejestrował jeszcze co tak naprawdę miało miejsce. - Jaki eliksir? Co mam na sobie? - Ciemne brwi zmarszczyły się wówczas w ponaglającej dociekliwości, wzrok zsunął się na ręce pokryte substancją, plamy na białej piżamie. Gdzieniegdzie ze skóry wystawały odłamki szkła, pozostałości fiolki, sącząc niewielkie strużki krwi. Tylko tego jej brakowało. Już otwierała usta, by wytknąć mu absolutny brak profesjonalizmu, gdy pamięć przywołała echo zasłyszanego na korytarzu nazwiska, jeszcze zanim doszło do czołowego zderzenia; czarownica zmrużyła oczy, wertując pamięć, nim znów skupiła na nim uwagę, nagle ożywiona, podekscytowana, na bok odrzucając oburzenie incydentem. - Czy dobrze słyszałam, Ingisson? Niepopularne nazwisko jak na angielskie standardy. Proszę mi powiedzieć na kogo mam złożyć skargę do dyrektora szpitala, dokładnie - zażądała, blefując. Muszę się upewnić. Muszę.
Dodatkowe badania nakazały pozostanie w Mungu na kolejną dobę. Ubrana w szpitalną koszulę nocną Wren nie zamierzała jednak leżeć na niewygodnej pryczy dopóki nie było to absolutnie konieczne, nie mogła. Materac sprawiał, że kości bolały jeszcze bardziej, ulgę odnajdowała natomiast w powolnym przemieszczaniu się po korytarzach. Szła na oślep, bez zastanowienia, nie czytając nawet wyrytych na tablicach wskazówek odnośnie piętra, oddziału; gdziekolwiek, byle jak najdalej od przypisanej jej salki, w której każdy ruch współpacjentów akcentowało zgrzytnięcie chorych gnatów. Wystarczały jej własne doznania, własna niedola, własny strach, własne...
Z rozmyślań wyrwała ją niespodziewana siła uderzenia. Wysoki, rudowłosy czarodziej wyrósł przed nią niczym bijąca wierzba po deszczu, a trzymany przez niego specyfik - jeden z wielu - rozleciał się w drobny mak, posyłając w jej stronę odłamki szkła i ciecz o przedziwnym, intensywnym zapachu. Na oko Odyna, przepraszam, mówił, zaraz gdzieś ją ciągnął, gdzieś usadzał, a Wren ledwie wyzbywała się pierwszego szoku. Owszem, snuła się jak ponury duch po całym Mungu, ale wcześniej na nikogo innego nie wpadła - a na pewno nie z tak burzliwymi konsekwencjami.
- Odyna? - wydukała tylko, gdy mężczyzna zaczął krzątać się po pomieszczeniu; dopiero wówczas skierowała na niego odrobinę nieprzytomne spojrzenie czarnych oczu, zupełnie jakby owładnięty marą choroby umysł nie zarejestrował jeszcze co tak naprawdę miało miejsce. - Jaki eliksir? Co mam na sobie? - Ciemne brwi zmarszczyły się wówczas w ponaglającej dociekliwości, wzrok zsunął się na ręce pokryte substancją, plamy na białej piżamie. Gdzieniegdzie ze skóry wystawały odłamki szkła, pozostałości fiolki, sącząc niewielkie strużki krwi. Tylko tego jej brakowało. Już otwierała usta, by wytknąć mu absolutny brak profesjonalizmu, gdy pamięć przywołała echo zasłyszanego na korytarzu nazwiska, jeszcze zanim doszło do czołowego zderzenia; czarownica zmrużyła oczy, wertując pamięć, nim znów skupiła na nim uwagę, nagle ożywiona, podekscytowana, na bok odrzucając oburzenie incydentem. - Czy dobrze słyszałam, Ingisson? Niepopularne nazwisko jak na angielskie standardy. Proszę mi powiedzieć na kogo mam złożyć skargę do dyrektora szpitala, dokładnie - zażądała, blefując. Muszę się upewnić. Muszę.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Ingisson bardzo gorączkowo przekopywał się przez swoją wiedzę, żeby chociaż spróbować przewidzieć, co może zaraz pójść nie tak.
– Odyn. Odyn Wszechojciec, taki czarodziej z mitów – odparł, ale był trochę nieobecny, bo przeczesywał dłońmi i wzrokiem szafeczki w swojej pracowni. Znalazł zaraz to czego szukał i obrócił się znów do kobiety. Pod rudą brodą i ciemnymi piegami pokrywającymi twarz był całkiem blady. I wyraźnie zestresowany. Pierwszy raz na kogoś wpadł idąc korytarzem. I to jeszcze jak spektakularnie. I katastrofalnie zarazem. Patrzył się przez moment wyczekująco na Azjatkę, zupełnie jakby czekał na to, że zaraz wyrośnie jej druga głowa, czy coś w tym guście.
Nic się jednak na razie nie działo.
– To jest mieszanka przeciwdziałająca zatruciom na bazie bluszczy – wyznał, odstawiając trzymaną do tej pory w dłoni fiolkę na blat. – Właściwie to jest niegroźna, ale może mieć niewielki skutek uboczny – mówił dość szybko, nieco przejęty, cały czas pilnie obserwując czarownicę. Miał ochotę pójść i pogapić się z nienawiścią na Bagnolda, który go wcześniej rozproszył. Gdyby nie roztrzepany uzdrowiciel to Norweg niewątpliwie by się w ogóle nie znalazł w tej całej sytuacji.
Na słowo skarga w gardle Ingissona coś cicho zafurczało, zupełnie jakby czarodzieja zapowietrzyło. Bo tak właściwie to go zapowietrzyło, całkiem zatkało. Miał jednak na tyle pokory, by nie próbować się wymigać. O nie, próbował być sprytny parę lat temu i skończyło się to cwaniakowanie na trzech miesiącach w Tower.
– To norweskie... standardy. Åsbjørn Ingisson. Alchemik oddziału zaklęć eliksiralnych – powiedział w końcu, niezręcznie przestępując z nogi na nogę. Docierało do niego, jak bardzo niezręcznie trafił. Miał wrażenie, że ze stresu zaczyna pocić się pod szatą. – Ja naprawdę... Ja... jest mi naprawdę... bardzo przepraszam – wybąkał, czerwieniejąc. Nie był najlepszy w kontaktach z ludźmi, a co dopiero takich kontaktach. Na oko Odyna, wyleją go... na pewno go wyleją.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, nawet otworzył usta, ale nabrał w nie tylko powietrza. Otworzył szerzej oczy, parząc na Wren, po czym odetchnął z wyraźną ulgą. Na wierzchu dłoni czarownicy pojawiła się niewielka, zielona brodawka. Norweg pochylił się i spojrzał na nią badawczo, kiedy niewielki purchel zaczął się wydłużać.
– To dobry znak – mruknął. W tym czasie brodawka zdążyła przemienić się w mały, sercowaty listek. – Jak eliksir jest poprawnie uwarzony to jest niegroźny na skórze. Powoduje tylko wypuszczenie paru listków, nie więcej niż siedem. Można się ich łatwo pozbyć – powiedział, odrobinę mniej zdenerwowany, ale wciąż wyraźnie poruszony. Że też to jemu musiało się przydarzyć. Niech to maskonur kopnie.
– Odyn. Odyn Wszechojciec, taki czarodziej z mitów – odparł, ale był trochę nieobecny, bo przeczesywał dłońmi i wzrokiem szafeczki w swojej pracowni. Znalazł zaraz to czego szukał i obrócił się znów do kobiety. Pod rudą brodą i ciemnymi piegami pokrywającymi twarz był całkiem blady. I wyraźnie zestresowany. Pierwszy raz na kogoś wpadł idąc korytarzem. I to jeszcze jak spektakularnie. I katastrofalnie zarazem. Patrzył się przez moment wyczekująco na Azjatkę, zupełnie jakby czekał na to, że zaraz wyrośnie jej druga głowa, czy coś w tym guście.
Nic się jednak na razie nie działo.
– To jest mieszanka przeciwdziałająca zatruciom na bazie bluszczy – wyznał, odstawiając trzymaną do tej pory w dłoni fiolkę na blat. – Właściwie to jest niegroźna, ale może mieć niewielki skutek uboczny – mówił dość szybko, nieco przejęty, cały czas pilnie obserwując czarownicę. Miał ochotę pójść i pogapić się z nienawiścią na Bagnolda, który go wcześniej rozproszył. Gdyby nie roztrzepany uzdrowiciel to Norweg niewątpliwie by się w ogóle nie znalazł w tej całej sytuacji.
Na słowo skarga w gardle Ingissona coś cicho zafurczało, zupełnie jakby czarodzieja zapowietrzyło. Bo tak właściwie to go zapowietrzyło, całkiem zatkało. Miał jednak na tyle pokory, by nie próbować się wymigać. O nie, próbował być sprytny parę lat temu i skończyło się to cwaniakowanie na trzech miesiącach w Tower.
– To norweskie... standardy. Åsbjørn Ingisson. Alchemik oddziału zaklęć eliksiralnych – powiedział w końcu, niezręcznie przestępując z nogi na nogę. Docierało do niego, jak bardzo niezręcznie trafił. Miał wrażenie, że ze stresu zaczyna pocić się pod szatą. – Ja naprawdę... Ja... jest mi naprawdę... bardzo przepraszam – wybąkał, czerwieniejąc. Nie był najlepszy w kontaktach z ludźmi, a co dopiero takich kontaktach. Na oko Odyna, wyleją go... na pewno go wyleją.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, nawet otworzył usta, ale nabrał w nie tylko powietrza. Otworzył szerzej oczy, parząc na Wren, po czym odetchnął z wyraźną ulgą. Na wierzchu dłoni czarownicy pojawiła się niewielka, zielona brodawka. Norweg pochylił się i spojrzał na nią badawczo, kiedy niewielki purchel zaczął się wydłużać.
– To dobry znak – mruknął. W tym czasie brodawka zdążyła przemienić się w mały, sercowaty listek. – Jak eliksir jest poprawnie uwarzony to jest niegroźny na skórze. Powoduje tylko wypuszczenie paru listków, nie więcej niż siedem. Można się ich łatwo pozbyć – powiedział, odrobinę mniej zdenerwowany, ale wciąż wyraźnie poruszony. Że też to jemu musiało się przydarzyć. Niech to maskonur kopnie.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dostrzegłszy alabaster pochłaniający jego twarz pośród wyraźnie zarysowanych piegów, czarownicy przeszło przez myśl, że może i jemu tutejsi uzdrowiciele powinni pozwolić na wypicie przynajmniej jednej fiolki eliksiru uspokajającego. W jej przypadku było to absolutną koniecznością - gdy wpadła do szpitala smagana pierwszym bólem jej oczy czerwieniły się łzami, ściśnięte w żelaznej okowie gardło nie chciało wydać z siebie ni jednego koherentnego dźwięku, umysł nie był w stanie ułożyć zdania w logiczną całość. Przerażała ją perspektywa nawrotu choroby, związane z nią zabiegi, badania, testy wszelkiej maści, a umysł wypełniał jeden obraz. Wydzierających się spod skóry kości.
Odyn Wszechojciec. Nazwa dość charakterystyczna, z pewnością słyszała ją już wcześniej - choćby na lekcjach historii magii w Hogwarcie -, ale nieswój umysł nie był w stanie wydobyć z pamięci szczegółów. Czemu jedno oko? Chciała zapytać, dowiedzieć się, zrozumieć, lecz to późniejsza informacja okazała się dominującą w pochwyceniu uwagi czarownicy. Maść przeciwdziałająca zatruciom nie brzmiała podobnie do wywaru żywej śmierci, coś w ocenie nakazało zatem myśleć, że dożyje następnego dnia.
- Skutek uboczny, jaki? - zapytała szybko, gdy mężczyzna uciął temat, nie dopowiedział nic więcej. Zawarte w miksturze substancje nie mogły chyba sprawić, by zaczęła odchodzić płatami od kości, prawda? Nie byłyby w stanie zniszczyć tkanki, pozostawić na niej sińców? Wren zmarszczyła brwi, skora dopytać o cisnące się na usta szczegóły, ale właśnie wtedy medyk przedstawił się jej pełnym imieniem. Na Merlina.
Przez moment przyglądała mu się jak największemu na globie ewenementowi. Zupełnie jakby z przelęknionego konsekwencją swojego błędu człowieka zamienił się w trolla i stanął przed nią w całej okazałości. Jest mu bardzo przykro, za co? Zapomniała o tym już dawno, utwierdzona w założeniu. A jednak. To on. Pomimo tylu lat ciszy stał teraz przed nią, krzątał się w gabinecie i był prawdziwy, tak inny niż charakter pisma zapełniającego niezliczone pergaminy, rzeczywisty. Żywy. Z jej płuc wyrwał się głośny wydech pełen niedowierzania, a oczy błysnęły podekscytowaniem siłą przewyższającą nawet działanie eliksiru uspokajającego.
Opowiadał jej o znakach, o listkach, sprawdzał wierzch dłoni, a ona nie mogła zrozumieć dlaczego jeszcze jej nie poznał. Dlaczego jeszcze nie zrozumiał z kim ma do czynienia. Dlaczego nigdy więcej nie powrócił do ich rozmów, do umysłowej pożywki.
- Åsbjørn Ingisson - powtórzyła wciąż oszołomiona, absolutnie ignorując fakt pojawiających się na skórze wykwitów, nie one były teraz ważne. Niemal z dziecięcym podekscytowaniem poderwała się na równe nogi i zaraz zatoczyła przy tym nieelegancko, nim równowaga powróciła do prawidłowego stanu. - Myślałam, że dawno gnijesz gdzieś pod ziemią. Cztery lata... Kobiety zwykle przechowują w skrzyniach listy od ukochanych, ale ja wciąż mam te od ciebie, o krwi wilkołaków upuszczonej podczas pełni. I jej właściwościach. - Zmysły mącił relaks, sztucznie zaindukowana swoboda, a sama Wren nie zdawała sobie sprawy jak szczerze błyszczące były teraz jej emocje, zwykle bezpieczne pod maską chłodnej obojętności, dystansu, neutralności. W kamuflażu kryła się prywatność, w jej odzewie na jego imię - prawdziwość. Niewymuszona i ciepła. Nieznana. - Wren Chang. - Na prędko zaoferowanej do uściśnięcia dłoni rozkwitł kolejny listek, na twarzy uśmiech gdy w końcu wyjawiła mu również swoją tożsamość. - Oczywiście nie zamierzam na ciebie nikomu donosić, Åsbjørnie, chciałam tylko upewnić się kim jesteś - sprostowała jeszcze, gdzieś pomiędzy ukłuciami radości przypominając sobie bladość jego twarzy. I upewniłam się, na dodatek z jakim impetem.
Odyn Wszechojciec. Nazwa dość charakterystyczna, z pewnością słyszała ją już wcześniej - choćby na lekcjach historii magii w Hogwarcie -, ale nieswój umysł nie był w stanie wydobyć z pamięci szczegółów. Czemu jedno oko? Chciała zapytać, dowiedzieć się, zrozumieć, lecz to późniejsza informacja okazała się dominującą w pochwyceniu uwagi czarownicy. Maść przeciwdziałająca zatruciom nie brzmiała podobnie do wywaru żywej śmierci, coś w ocenie nakazało zatem myśleć, że dożyje następnego dnia.
- Skutek uboczny, jaki? - zapytała szybko, gdy mężczyzna uciął temat, nie dopowiedział nic więcej. Zawarte w miksturze substancje nie mogły chyba sprawić, by zaczęła odchodzić płatami od kości, prawda? Nie byłyby w stanie zniszczyć tkanki, pozostawić na niej sińców? Wren zmarszczyła brwi, skora dopytać o cisnące się na usta szczegóły, ale właśnie wtedy medyk przedstawił się jej pełnym imieniem. Na Merlina.
Przez moment przyglądała mu się jak największemu na globie ewenementowi. Zupełnie jakby z przelęknionego konsekwencją swojego błędu człowieka zamienił się w trolla i stanął przed nią w całej okazałości. Jest mu bardzo przykro, za co? Zapomniała o tym już dawno, utwierdzona w założeniu. A jednak. To on. Pomimo tylu lat ciszy stał teraz przed nią, krzątał się w gabinecie i był prawdziwy, tak inny niż charakter pisma zapełniającego niezliczone pergaminy, rzeczywisty. Żywy. Z jej płuc wyrwał się głośny wydech pełen niedowierzania, a oczy błysnęły podekscytowaniem siłą przewyższającą nawet działanie eliksiru uspokajającego.
Opowiadał jej o znakach, o listkach, sprawdzał wierzch dłoni, a ona nie mogła zrozumieć dlaczego jeszcze jej nie poznał. Dlaczego jeszcze nie zrozumiał z kim ma do czynienia. Dlaczego nigdy więcej nie powrócił do ich rozmów, do umysłowej pożywki.
- Åsbjørn Ingisson - powtórzyła wciąż oszołomiona, absolutnie ignorując fakt pojawiających się na skórze wykwitów, nie one były teraz ważne. Niemal z dziecięcym podekscytowaniem poderwała się na równe nogi i zaraz zatoczyła przy tym nieelegancko, nim równowaga powróciła do prawidłowego stanu. - Myślałam, że dawno gnijesz gdzieś pod ziemią. Cztery lata... Kobiety zwykle przechowują w skrzyniach listy od ukochanych, ale ja wciąż mam te od ciebie, o krwi wilkołaków upuszczonej podczas pełni. I jej właściwościach. - Zmysły mącił relaks, sztucznie zaindukowana swoboda, a sama Wren nie zdawała sobie sprawy jak szczerze błyszczące były teraz jej emocje, zwykle bezpieczne pod maską chłodnej obojętności, dystansu, neutralności. W kamuflażu kryła się prywatność, w jej odzewie na jego imię - prawdziwość. Niewymuszona i ciepła. Nieznana. - Wren Chang. - Na prędko zaoferowanej do uściśnięcia dłoni rozkwitł kolejny listek, na twarzy uśmiech gdy w końcu wyjawiła mu również swoją tożsamość. - Oczywiście nie zamierzam na ciebie nikomu donosić, Åsbjørnie, chciałam tylko upewnić się kim jesteś - sprostowała jeszcze, gdzieś pomiędzy ukłuciami radości przypominając sobie bladość jego twarzy. I upewniłam się, na dodatek z jakim impetem.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Norweg pod badawczym spojrzeniem czarownicy nie mógł czuć się inaczej niż niezręcznie. Nie lubił przykuwać uwagi do swojej osoby, nie przepadał za szumem, raczej trzymał się cieni i ścian zamiast wychodzić na środek pomieszczenia. Dlatego czasem ciężko mu było się odezwać, a zajęcie się przeszukiwaniem szafek stanowiło idealne zajęcie, które umożliwiało nieodpowiedzenie na zadane pytanie. Bardzo niewygodne pytanie, bo alchemik – jako zatwardziały realista odchylający się w stronę pesymizmu – wolał zakładać najgorsze, nie najlepsze. Zresztą, nie mógł przewidzieć co tak właściwie mogło się stać. Wyrośnięcie listków było tym, na co mógłby liczyć gdyby wierzył w swoje szczęście. Dlatego wygodniej i mniej stresująco było niczego nie powiedzieć, żeby nie zapeszyć. Zresztą, kobieta zdawała się sama mówić dostatecznie wiele za nich oboje, a jej spojrzenie... no właśnie.
Ingisson znów niepewnie przestąpił z nogi na nogę, a jedyn palcem złapał za krawędź kołnierza swojej szaty, nieznacznie przesuwając go w dół, jakby próbując wpuścić pod nagde zdecydowanie zbyt ciepły ubiór trochę powietrza. Czuł się tak, jak nie raz musiały się pewnie czuć pod jego okiem niektóre eliksiry.
– Tak...? – zapytał niepewnie, kiedy kobieta nawet zgrabnie powtórzyła po nim jego personalia. Nie wiedział, co jest w nich takiego fascynującego, ale długo w tej niepewności nie miał pozostać. Nie spodziewał się usłyszeć takiego wyznania: skoro kobieta w jakiś sposób go znała, to musiała znać go z jego poprzedniego życia. A tamci znajomi przeważnie mieliby inne zdanie, gdyby dowiedzieli się, że Norweg wciąż dycha: bardzo prędko spróbowaliby naprawić taki stan rzeczy i zaprzestać jego procesów życiowych.
kiedy jednak kobieta powiedziała o wilkołaczej krwi to była kolej alchemika, aby spojrzeć się na nią jak na niestworzone dziwy. Nie... to było wręcz niemożliwe. Dawno temu robił faktycznie taki projekt z pomocą swojej siostry, którą wtedy ze wszystkich sił starał się uleczyć. Wynikami podzielił się z mało znaczącym pismem naukowym oraz omówił je szerzej z jedną osobą, która odezwała się do niego po tej publikacji. Przedstawiła mu się w listach jako...
– Wren Chang – powiedział prawie że równocześnie z kobietą, wciąż patrząc na nią spod lekko uniesionych brwi. Ciągle w stanie sporego zmieszania i zdziwienia machinalnie uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń, ignorując kolejne wyrastające na niej listki. – To bardzo... niespodziewane – skwitował, nie do końca mając pojęcie, co teraz zrobić. Po cofnięciu dłoni przestąpił więc raz jeszcze z nogi na nogę, nie wiedząc, czy już czuje ulgę, że nieznajoma okazała się być bardziej znajoma niż myślał, czy jeszcze wciąż był zestresowany całym zajściem. Odchrząknął więc i znów złapał za stojącą na blacie fiolkę, po czym wskazał Wren ruchem dłoni stołek, na którym przed chwilą siedziała.
– Teoretycznie powinnaś donieść – mruknął, ponownie zerkając na Chang. Znów odchrząknął i usiadł naprzeciw niej, przez moment lekko nerwowo obracając fiolkę w dłoniach. – To jak... ehm, jak zainteresowania? Dalej te same tematy? – zapytał, opuszczając spojrzenie znów na jej dłonie. Żył tyle lat na świecie, a wciąż pozostawał nieśmiały. Wziął jednak głęboki oddech i złapał jej rękę, przyciągając ją bliżej, żeby przyjrzeć się listkom. Były małe, idealnie zaokrąglone i o perfekcyjnej, ciemnozielonej barwie. Opuścił znów jej dłoń i odkręcił fiolkę, wylał trochę znajdującej się we wnętrzu mikstury do stojącej nieopodal czystej miseczki, po czym sięgnął po walającą się niedaleko pipetę, którą uniósł do góry, w świetle świec sprawdzając, czy aby na pewno nie była wcześniej używana.
Ingisson znów niepewnie przestąpił z nogi na nogę, a jedyn palcem złapał za krawędź kołnierza swojej szaty, nieznacznie przesuwając go w dół, jakby próbując wpuścić pod nagde zdecydowanie zbyt ciepły ubiór trochę powietrza. Czuł się tak, jak nie raz musiały się pewnie czuć pod jego okiem niektóre eliksiry.
– Tak...? – zapytał niepewnie, kiedy kobieta nawet zgrabnie powtórzyła po nim jego personalia. Nie wiedział, co jest w nich takiego fascynującego, ale długo w tej niepewności nie miał pozostać. Nie spodziewał się usłyszeć takiego wyznania: skoro kobieta w jakiś sposób go znała, to musiała znać go z jego poprzedniego życia. A tamci znajomi przeważnie mieliby inne zdanie, gdyby dowiedzieli się, że Norweg wciąż dycha: bardzo prędko spróbowaliby naprawić taki stan rzeczy i zaprzestać jego procesów życiowych.
kiedy jednak kobieta powiedziała o wilkołaczej krwi to była kolej alchemika, aby spojrzeć się na nią jak na niestworzone dziwy. Nie... to było wręcz niemożliwe. Dawno temu robił faktycznie taki projekt z pomocą swojej siostry, którą wtedy ze wszystkich sił starał się uleczyć. Wynikami podzielił się z mało znaczącym pismem naukowym oraz omówił je szerzej z jedną osobą, która odezwała się do niego po tej publikacji. Przedstawiła mu się w listach jako...
– Wren Chang – powiedział prawie że równocześnie z kobietą, wciąż patrząc na nią spod lekko uniesionych brwi. Ciągle w stanie sporego zmieszania i zdziwienia machinalnie uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń, ignorując kolejne wyrastające na niej listki. – To bardzo... niespodziewane – skwitował, nie do końca mając pojęcie, co teraz zrobić. Po cofnięciu dłoni przestąpił więc raz jeszcze z nogi na nogę, nie wiedząc, czy już czuje ulgę, że nieznajoma okazała się być bardziej znajoma niż myślał, czy jeszcze wciąż był zestresowany całym zajściem. Odchrząknął więc i znów złapał za stojącą na blacie fiolkę, po czym wskazał Wren ruchem dłoni stołek, na którym przed chwilą siedziała.
– Teoretycznie powinnaś donieść – mruknął, ponownie zerkając na Chang. Znów odchrząknął i usiadł naprzeciw niej, przez moment lekko nerwowo obracając fiolkę w dłoniach. – To jak... ehm, jak zainteresowania? Dalej te same tematy? – zapytał, opuszczając spojrzenie znów na jej dłonie. Żył tyle lat na świecie, a wciąż pozostawał nieśmiały. Wziął jednak głęboki oddech i złapał jej rękę, przyciągając ją bliżej, żeby przyjrzeć się listkom. Były małe, idealnie zaokrąglone i o perfekcyjnej, ciemnozielonej barwie. Opuścił znów jej dłoń i odkręcił fiolkę, wylał trochę znajdującej się we wnętrzu mikstury do stojącej nieopodal czystej miseczki, po czym sięgnął po walającą się niedaleko pipetę, którą uniósł do góry, w świetle świec sprawdzając, czy aby na pewno nie była wcześniej używana.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W listach jawił się jej zgoła ponuro. Był dużo starszym, krępym czarodziejem o umyśle znacznie tęższym niż ciało, o ciemnych, piwnych - dlaczego akurat piwnych? - oczach i czarnej brodzie sięgającej za obojczyki, odzianym w poszarzałą szatę. Zgarbionym, z nosem przypominającym haczyk. Skrywał się pośród cieni Nokturnu, zadomowiony w zewsząd czyhającym niebezpieczeństwie, za pan brat mając sobie okoliczne szemrane osobistości przemykające uliczkami niczym kasandryczne cienie. Jego wiadomości nie należały do wylewnych. Zawierały w sobie jednak dostatecznie dużo tajników, dzieliły się niepoznaną jeszcze wiedzą, by Wren każdą z nich przeczytała przynajmniej dwukrotnie, łaknąca wszelkich informacji jakie mógł i chciał jej przekazać, jakimi się dzielił. Pełna doświadczeń transakcja wymienna trwała tak długo, aż Norweg uciął ją nagle, pewnego dnia pozostawiając ostatni wysłany do niego list bez krzty odpowiedzi, wyjaśnienia; nie mając do dyspozycji niczego poza jego tożsamością i charakterem pisma, założyła, że umarł - bo nie stracił zainteresowania. Nie mógł.
Czarownica wydała z siebie twierdzący pomruk gdy niemal równocześnie rozwikłał zagadkę jej tożsamości; przynajmniej nie zapomniał. Ale jeśli nie zapomniał, dlaczego pozbawił ją dalszej możliwości wspólnej analizy działania krwi w tak różnych dziedzinach, formach, nad którymi dywagowali lata temu? Ciekawość cisnęła się na usta, jednak zamiast pozwolić jej przybrać werbalną formę, Wren usiadła raz jeszcze, wiedziona jego gestem; przypływ silnych emocji przyprawiał ją o lekkie zawroty głowy, przy których mięśnie okazywały się zdradliwsze, bardziej chwiejne, niż chciałaby na to pozwolić. Dopiero wtedy jej spojrzenie przykuły także wykwitające na wierzchu dłoni listki.
- Teoretycznie - powtórzyła za nim zgodnie, czarne tęczówki nie drgnęły jednak, wciąż niemalże magnetycznie nęcone przez efekt uboczny eliksiru. Zmarszczyła brwi. Skóra nie była bolesna, zieleń niczym nie przypominała siniaka czy krwiaka, a płaty ciała z pewnością nie jęły odchodzić od kości. - Ale nie wyszłam na tym najgorzej. - Poruszony podbródek wskazał na magicznie utworzone wzory znaczące skórę głębokim szmaragdem, podczas gdy cień uśmiechu, rozluźnionego, odrobinę nieprzytomnego, utrzymał się w kącikach ust, choć osłabł już na sile.
Obecność listków wydawała się niewielką ceną za zderzenie - dosłowne - ze wspomnieniem. W tamtym czasie jej raczkująca wciąż wiedza chłonęła zawodowe ekspertyzy, nie mogła odwdzięczyć się jeszcze niczym innym niż swoimi przemyśleniami, teoriami, pomysłami. A dziś lubiła myśleć, że nauka nie zdała się na nic, a miesiącami praktykowana teoria, nawet jeśli ukierunkowana na jeden tor, uczyniła ją o tyle mądrzejszą. Przytaknęła na pytanie Ingissona.
- Może mniej rozległe, ale motyw przewodni pozostaje ten sam. Musiałam pielęgnować je sama, gdy rozmyłeś się w powietrzu jak dirikrak. - Głos zabarwił się subtelną nutą wyrzutu, którego nie mogła powstrzymać; dlaczego wtedy nie odpisałeś? Był tylko nieznajomym, to prawda, naukowym źródełkiem, z którego mogła nie tyle czerpać, ale również doń dolewać, czy nagle stwierdził, że była niewystarczająca? Nie dość dobra, nie dość doświadczona? - Jakim cudem trafiłeś do Munga? - spytała, pamiętając z rozmów, że do leczenia Åsbjørnowi było wówczas równie daleko, co jej do wypełnienia swych żył krwią błękitną. Ale coś w tym pytaniu sprawiło, że nagle poczuła się niepewnie, nieswojo; wycofała się z niego zatem naprędce, palcem wolnej dłoni wskazując na zielonkawe dolegliwości, - Będzie bolało?
Czarownica wydała z siebie twierdzący pomruk gdy niemal równocześnie rozwikłał zagadkę jej tożsamości; przynajmniej nie zapomniał. Ale jeśli nie zapomniał, dlaczego pozbawił ją dalszej możliwości wspólnej analizy działania krwi w tak różnych dziedzinach, formach, nad którymi dywagowali lata temu? Ciekawość cisnęła się na usta, jednak zamiast pozwolić jej przybrać werbalną formę, Wren usiadła raz jeszcze, wiedziona jego gestem; przypływ silnych emocji przyprawiał ją o lekkie zawroty głowy, przy których mięśnie okazywały się zdradliwsze, bardziej chwiejne, niż chciałaby na to pozwolić. Dopiero wtedy jej spojrzenie przykuły także wykwitające na wierzchu dłoni listki.
- Teoretycznie - powtórzyła za nim zgodnie, czarne tęczówki nie drgnęły jednak, wciąż niemalże magnetycznie nęcone przez efekt uboczny eliksiru. Zmarszczyła brwi. Skóra nie była bolesna, zieleń niczym nie przypominała siniaka czy krwiaka, a płaty ciała z pewnością nie jęły odchodzić od kości. - Ale nie wyszłam na tym najgorzej. - Poruszony podbródek wskazał na magicznie utworzone wzory znaczące skórę głębokim szmaragdem, podczas gdy cień uśmiechu, rozluźnionego, odrobinę nieprzytomnego, utrzymał się w kącikach ust, choć osłabł już na sile.
Obecność listków wydawała się niewielką ceną za zderzenie - dosłowne - ze wspomnieniem. W tamtym czasie jej raczkująca wciąż wiedza chłonęła zawodowe ekspertyzy, nie mogła odwdzięczyć się jeszcze niczym innym niż swoimi przemyśleniami, teoriami, pomysłami. A dziś lubiła myśleć, że nauka nie zdała się na nic, a miesiącami praktykowana teoria, nawet jeśli ukierunkowana na jeden tor, uczyniła ją o tyle mądrzejszą. Przytaknęła na pytanie Ingissona.
- Może mniej rozległe, ale motyw przewodni pozostaje ten sam. Musiałam pielęgnować je sama, gdy rozmyłeś się w powietrzu jak dirikrak. - Głos zabarwił się subtelną nutą wyrzutu, którego nie mogła powstrzymać; dlaczego wtedy nie odpisałeś? Był tylko nieznajomym, to prawda, naukowym źródełkiem, z którego mogła nie tyle czerpać, ale również doń dolewać, czy nagle stwierdził, że była niewystarczająca? Nie dość dobra, nie dość doświadczona? - Jakim cudem trafiłeś do Munga? - spytała, pamiętając z rozmów, że do leczenia Åsbjørnowi było wówczas równie daleko, co jej do wypełnienia swych żył krwią błękitną. Ale coś w tym pytaniu sprawiło, że nagle poczuła się niepewnie, nieswojo; wycofała się z niego zatem naprędce, palcem wolnej dłoni wskazując na zielonkawe dolegliwości, - Będzie bolało?
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Dla Ingissona tematy cielesności schodziły zawsze na drugi plan. Kiedy lata temu wymieniał listy z niejaką Wren Chang to nie zastanawiał się zbyt wiele nad tym, kto stał za starannie kreślonymi na pergaminie literami. Dla niego podpis mógł być równie dobrze po prostu pseudonimem, egzotycznym alter ego za którym ktoś skrywał swoje prawdziwe personalia. Czasem wątpił nawet w to, że pisze z kobietą. W końcu bywała tak idealnie logiczna, skupiona na nauce. Nie dywagowała na tematy prywatne, ich listy pozostawały całkowicie profesjonalne. Długie rozmowy przez ptasich posłańców, naukowe dywagacje. Myślał, że kobieta prędzej wcisnęłaby między profesjonalne dysputy jakieś inne agendy. Ta czarownica była jednak prawdziwie zafascynowana nauką i nie trzeba było jej niczego więcej przy wymienianiu z nim korespondencji.
Ulga wyraźnie odmalowała się na twarzy alchemika, kiedy jednak okazało się, że dzisiejszy wypadek nie skończy się na donosie do przełożonych. Chang wydawała się tak właściwie całkowicie zadowolona z tego zamieszania. Nawet jeżeli oznasczało to, że część jej skóry zaczęła produkować liście. Norweg odkaszlnął, wciąż zmieszany, kiedy wypomniane mu zostało jego zniknięcie. Milczał jednak, przedłużając moment wytłumaczenia się kolejnym pytaniem skierowanym do Wren. Pokiwał nieznacznie głową, jakby w uznaniu co do tego, że wciąż zajmuje się jedyną jakkolwiek sensowną stroną życia, tą naukową, po czym znów odchrząknął, raz po raz dźgany przypomnieniem, że to z jego strony nastąpiło zerwanie korespondencji.
– Jakby to... – powiedzieć, mruknął, przeczesując rudą brodę palcami. – Ktoś mnie wrobił w nieciekawą sprawę – wydusił z siebie w końcu, spojrzeniem błąkając się dosłownie wszędzie poza sylwetką czarownicy. – Musiałem odsiedzieć w Tower czas dochodzenia – podrapał się po karku, spuszczając oczy na podłogę – A później bardzo mnie pilnowali – skończył nieco kanciasto, nie przyznając się do tego, że tak właściwie to nadal był kontrolowany przez aurorów. Aurorów i ich kumpli, Zakon Feniksa. Tyle że w sumie to go nie pilnowali, bo z własnej woli chciał z nimi współpracować. Dobra, może na początku nie tak całkowicie z własnej woli, bo trochę z poczucia winy i posiadania długu u Foxa. Dopiero jakoś koło nowego roku tak naprawdę odnalazł się w tym całym galimatiasie. Westchnął ciężko. – Odkąd przyjechałem do Anglii chciałem tu pracować – wzruszył ramionami, nie wyjaśniając dokładnie jak, ale w swoim odczuciu tłumacząc dostatecznie. Po prostu mu się udało.
Po sprawdzeniu pipety i upewnieniu się, że jest czysta, spojrzał na Wren.
– Będzie swędzieć. I będą małe strupy – powiedział, po czym przy pomocy kciuka nabrał w pipetę parę kropli cieczy. Ruchem głowy wskazał na dłoń Chang, aby ta ją odrobinę uniosła, po czym upuścił po jednej kropli mikstury na pierwsze dwa listki. Kiedy ciecz dotknęła skóry, ciemnozielona blaszka liścia zaczęła blednąć i schnąć, kurcząc się gwałtownie, aż na ciele nie pozostał z niego tylko mały strupek, nie większy niż pół najmniejszego z paznokci kobiety.
– Czyli dalej badasz krew – mruknął, napełniając znów pipetę. – W sumie też wciąż się kręcę w tych tematach. Ale bardziej w zatruciach. Co chyba widać – stwierdził, nieznacznie się uśmiechając. – A czemu tu jesteś? – zapytał, nie precyzując co to tu znaczyło, ale nietrudno było się domyślić, że Norwegowi nie chodzi o pracownię alchemiczną na czwartym piętrze Munga, tylko po prostu o szpital. W końcu nie trudno było zauważyć, że czarownica odziana była w koszulę typową dla czasowo przebywających w przybytku pacjentów.
Ulga wyraźnie odmalowała się na twarzy alchemika, kiedy jednak okazało się, że dzisiejszy wypadek nie skończy się na donosie do przełożonych. Chang wydawała się tak właściwie całkowicie zadowolona z tego zamieszania. Nawet jeżeli oznasczało to, że część jej skóry zaczęła produkować liście. Norweg odkaszlnął, wciąż zmieszany, kiedy wypomniane mu zostało jego zniknięcie. Milczał jednak, przedłużając moment wytłumaczenia się kolejnym pytaniem skierowanym do Wren. Pokiwał nieznacznie głową, jakby w uznaniu co do tego, że wciąż zajmuje się jedyną jakkolwiek sensowną stroną życia, tą naukową, po czym znów odchrząknął, raz po raz dźgany przypomnieniem, że to z jego strony nastąpiło zerwanie korespondencji.
– Jakby to... – powiedzieć, mruknął, przeczesując rudą brodę palcami. – Ktoś mnie wrobił w nieciekawą sprawę – wydusił z siebie w końcu, spojrzeniem błąkając się dosłownie wszędzie poza sylwetką czarownicy. – Musiałem odsiedzieć w Tower czas dochodzenia – podrapał się po karku, spuszczając oczy na podłogę – A później bardzo mnie pilnowali – skończył nieco kanciasto, nie przyznając się do tego, że tak właściwie to nadal był kontrolowany przez aurorów. Aurorów i ich kumpli, Zakon Feniksa. Tyle że w sumie to go nie pilnowali, bo z własnej woli chciał z nimi współpracować. Dobra, może na początku nie tak całkowicie z własnej woli, bo trochę z poczucia winy i posiadania długu u Foxa. Dopiero jakoś koło nowego roku tak naprawdę odnalazł się w tym całym galimatiasie. Westchnął ciężko. – Odkąd przyjechałem do Anglii chciałem tu pracować – wzruszył ramionami, nie wyjaśniając dokładnie jak, ale w swoim odczuciu tłumacząc dostatecznie. Po prostu mu się udało.
Po sprawdzeniu pipety i upewnieniu się, że jest czysta, spojrzał na Wren.
– Będzie swędzieć. I będą małe strupy – powiedział, po czym przy pomocy kciuka nabrał w pipetę parę kropli cieczy. Ruchem głowy wskazał na dłoń Chang, aby ta ją odrobinę uniosła, po czym upuścił po jednej kropli mikstury na pierwsze dwa listki. Kiedy ciecz dotknęła skóry, ciemnozielona blaszka liścia zaczęła blednąć i schnąć, kurcząc się gwałtownie, aż na ciele nie pozostał z niego tylko mały strupek, nie większy niż pół najmniejszego z paznokci kobiety.
– Czyli dalej badasz krew – mruknął, napełniając znów pipetę. – W sumie też wciąż się kręcę w tych tematach. Ale bardziej w zatruciach. Co chyba widać – stwierdził, nieznacznie się uśmiechając. – A czemu tu jesteś? – zapytał, nie precyzując co to tu znaczyło, ale nietrudno było się domyślić, że Norwegowi nie chodzi o pracownię alchemiczną na czwartym piętrze Munga, tylko po prostu o szpital. W końcu nie trudno było zauważyć, że czarownica odziana była w koszulę typową dla czasowo przebywających w przybytku pacjentów.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chciała zapytać. O to co zrobił, czym zaskarbił sobie pobyt w londyńskiej celi, jaki występek spowodował, że pilnowali go na tyle zajadle, by odmówił sobie przyjemności korespondowania na stricte naukowe - choć może niepopularne - tematy. Zanim jednak jakiekolwiek pytanie zdążyło paść z jej ust, umysł przejął kontrolę i błyskawicznie ukrócił podobne uderzenie w prywatność; jeśli choć w ułamku był tym, kim sądziła, i dopuszczał się przewinień o jakie w przeszłości go podejrzewała, bezpieczniej było temat pozostawić w sferze domysłów. A mimo to, że wytłumaczenie nie należało do błahych, sama Wren wciąż pozostawała niejako nieusatysfakcjonowana. Śmierć mogłaby wybaczyć, zrozumieć, była bowiem końcem absolutnym i przekreślała wszystko, jeśli dusza nie odmawiała odejścia w zaświaty - ale więzienie, dochodzenia? Nie wierzyła, że mógł okazać się tchórzem. Nawet jeśli tym samym zapewniał sobie bezpieczeństwo, odpychał ponurą wizję spędzenia za kratami następnych miesięcy czy lat, w jej słowniku definicja pozostawała jedna i ta sama. Stchórzył.
- Rozumiem - mruknęła w odpowiedzi. Nie rozumiała. Lecz sama nigdy nie znalazła się w podobnym położeniu, nie musiała drżeć nad każdym ruchem, nad samym tchnieniem organu prawa, dopatrywać się zagrożenia w ciemności, w przechodzącym obok czarodzieju doszukiwać się wilka. - Skoro pracujesz, domyślam się, że niczego nie mogą ci już zarzucić. To dobrze. - W innym wypadku z pewnością nie przyjęto by go do szeregów uzdrowicieli i alchemików w Mungu, w pewnych okolicznościach przestępcza karta mogła zamknąć więcej drzwi niż mugolskie pochodzenie - wcześniej mogła, lecz teraz na szalach społecznych wartości zachodziły roszady, modyfikowano priorytety.
Kolejny twierdzący pomruk skwitował jego zapewnienie o pragnieniu podjęcia tu pracy, nie zamierzała ów słów kwestionować, podważać, tym bardziej dopytywać o więcej szczegółów z życia prywatnego - miała wrażenie, że Åsbjørn zdradził jej wystarczająco dużo, jeśli uzna dodanie czegoś za stosowne, zrobi to na własnych warunkach.
- Wysnułam dużo czarniejsze scenariusze - przyznała, skinąwszy, gotowa zmierzyć się ze swędzącymi dolegliwościami. Listki kwitnące na dłoni wcale nie wyglądały źle; mogłyby stanowić ciekawy motyw przewodni jakiegoś rysunku. - Miałeś wcześniej do czynienia z tym skutkiem ubocznym? Nie jestem twoją pierwszą ofiarą? - Biegłość Ingissona wskazywała na bogate doświadczenie w pozbywaniu się zielonych wykwitów, to sprawiało, że mimowolnie jęła zastanawiać się czy podobne sytuacje na szpitalnych korytarzach nie wydarzały się częściej. - Badam. Pozyskuję. - Coś błysnęło w jej oczach, niesprecyzowana emocja, gdy posłała magowi zaintrygowane spojrzenie, ciekawa reakcji na lakoniczne zwierzenie. Już teraz, dzięki tym kilku słowom wiedział więcej niż jej własna rodzina, garstka zaufanych osób. Jeśli jego życie stało się przykładne, prawe, czy będzie skory ją ocenić? Potępić?
Skraplana na wierzch dłoni substancja rzeczywiście zaswędziała gdy listki przeobrażały się w niewielkie strupki i musiała zacisnąć drugą z nich, wolną od mikstury, w pięść, by zahamować pierwszy odruch. Drapanie zapewne tylko pogorszyłoby sprawę, może przysporzyło także blizn znaczących skórę. - Ciekawa specjalizacja, zatrucia. Pamiętam wzmianki o nich jeszcze z listów, choć spodziewałabym się, że będziesz je wywoływał, nie leczył - stwierdziła miękko, szczerze. Czy to możliwe, że los zaledwie w cztery lata tak bardzo zmiękczył jego ducha? Język kliknął o podniebienie, paznokcie zdrowej dłoni wbiła w udo, chcąc odwrócić swoją uwagę od świądu procesu. - Mam problem z kręgosłupem - odparła, niemal odruchowo zaoferowała mu kłamstwo dość niewinne, nie tak dalekie od prawdy - rozrost albioni miał przecież wiele wspólnego z rejonami pleców, z kośćmi, zaniedbany utrudniał poruszanie się, sprowadzał niewyobrażalny ból. - To nic wielkiego, pewnie jutro wypuszczą mnie do domu. - Oby. Łopatki nie były jeszcze w złym stanie, jeszcze, ale na wyniki niektórych badań musiała poczekać przynajmniej kilka godzin, w ciągu których prowadzący jej przypadek uzdrowiciel nalegał na pozostanie w Mungu.
- Rozumiem - mruknęła w odpowiedzi. Nie rozumiała. Lecz sama nigdy nie znalazła się w podobnym położeniu, nie musiała drżeć nad każdym ruchem, nad samym tchnieniem organu prawa, dopatrywać się zagrożenia w ciemności, w przechodzącym obok czarodzieju doszukiwać się wilka. - Skoro pracujesz, domyślam się, że niczego nie mogą ci już zarzucić. To dobrze. - W innym wypadku z pewnością nie przyjęto by go do szeregów uzdrowicieli i alchemików w Mungu, w pewnych okolicznościach przestępcza karta mogła zamknąć więcej drzwi niż mugolskie pochodzenie - wcześniej mogła, lecz teraz na szalach społecznych wartości zachodziły roszady, modyfikowano priorytety.
Kolejny twierdzący pomruk skwitował jego zapewnienie o pragnieniu podjęcia tu pracy, nie zamierzała ów słów kwestionować, podważać, tym bardziej dopytywać o więcej szczegółów z życia prywatnego - miała wrażenie, że Åsbjørn zdradził jej wystarczająco dużo, jeśli uzna dodanie czegoś za stosowne, zrobi to na własnych warunkach.
- Wysnułam dużo czarniejsze scenariusze - przyznała, skinąwszy, gotowa zmierzyć się ze swędzącymi dolegliwościami. Listki kwitnące na dłoni wcale nie wyglądały źle; mogłyby stanowić ciekawy motyw przewodni jakiegoś rysunku. - Miałeś wcześniej do czynienia z tym skutkiem ubocznym? Nie jestem twoją pierwszą ofiarą? - Biegłość Ingissona wskazywała na bogate doświadczenie w pozbywaniu się zielonych wykwitów, to sprawiało, że mimowolnie jęła zastanawiać się czy podobne sytuacje na szpitalnych korytarzach nie wydarzały się częściej. - Badam. Pozyskuję. - Coś błysnęło w jej oczach, niesprecyzowana emocja, gdy posłała magowi zaintrygowane spojrzenie, ciekawa reakcji na lakoniczne zwierzenie. Już teraz, dzięki tym kilku słowom wiedział więcej niż jej własna rodzina, garstka zaufanych osób. Jeśli jego życie stało się przykładne, prawe, czy będzie skory ją ocenić? Potępić?
Skraplana na wierzch dłoni substancja rzeczywiście zaswędziała gdy listki przeobrażały się w niewielkie strupki i musiała zacisnąć drugą z nich, wolną od mikstury, w pięść, by zahamować pierwszy odruch. Drapanie zapewne tylko pogorszyłoby sprawę, może przysporzyło także blizn znaczących skórę. - Ciekawa specjalizacja, zatrucia. Pamiętam wzmianki o nich jeszcze z listów, choć spodziewałabym się, że będziesz je wywoływał, nie leczył - stwierdziła miękko, szczerze. Czy to możliwe, że los zaledwie w cztery lata tak bardzo zmiękczył jego ducha? Język kliknął o podniebienie, paznokcie zdrowej dłoni wbiła w udo, chcąc odwrócić swoją uwagę od świądu procesu. - Mam problem z kręgosłupem - odparła, niemal odruchowo zaoferowała mu kłamstwo dość niewinne, nie tak dalekie od prawdy - rozrost albioni miał przecież wiele wspólnego z rejonami pleców, z kośćmi, zaniedbany utrudniał poruszanie się, sprowadzał niewyobrażalny ból. - To nic wielkiego, pewnie jutro wypuszczą mnie do domu. - Oby. Łopatki nie były jeszcze w złym stanie, jeszcze, ale na wyniki niektórych badań musiała poczekać przynajmniej kilka godzin, w ciągu których prowadzący jej przypadek uzdrowiciel nalegał na pozostanie w Mungu.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Ingisson zauważył słabnący entuzjazm Wren. Czy czymś ją uraził? Czymś innym niż nieodzywaniem się przez parę lat. Bardzo łatwo mu to w końcu przychodziło, ludzie przejmowali się wieloma rzeczami, na które on czasem nie zwracał dostatecznie dużo uwagi.
– Nie mogą albo już nie chcą. Bo jakby chcieli to zawsze by coś wygrzebali – dopowiedział, wzruszając ramionami. Fakty były takie, że przy obecnych rządzących jego byłe przestępstwa już tak właściwie przestępstwami nie były. Definicje się trochę pozmieniały. Ale i tak to nie tej części swojej przeszłości zawdzięczał pracę w Mungu. Zapracowałem sobie na tę posadę i to jego umiejętności przesądziły o zatrudnieniu w szpitalu.
Zaśmiał się zaraz bardzo cicho i bardzo krótko pod nosem. Zawsze kiedy w kontekście jego działań padało słowo ofiara nie był w stanie pohamować fali czarnego humoru, która go wtedy pochłaniała. Oj tak. Miał na koncie wiele ofiar, choć nigdy nie był w stanie się do tego poczuć. To w końcu nie on podejmował decyzje i akcje. On tylko dostarczał narzędzia.
– To jeden z podręcznikowych przykładów skutków ubocznych na takie mikstury. Sam nigdy go nie spowodowałem, ale widziałem parę razy w wykonaniu innych. Zawsze jednak istnieje ryzyko, że trafi się akurat na wyjątek od reguły i coś się pokomplikuje – wyjaśnił w miarę kompleksowo jak na swoją małomówność, po czym przystąpił do usuwania objawów swojego gapiostwa. Listki po kolei zaczęły znikać, a on w tym czasie miał czas, żeby zastanowić się nad siedzącą naprzeciw niego czarownicą.
Kim była Wren Chang? Wiedział o niej mało. Za mało, żeby pomimo wymienionych przed laty dziesiątek, nie, setek listów spróbować powiedzieć coś więcej. Próbował jednak dojrzeć jakieś znaki tego, że choć trochę przypominała kobietę z listów. I tak, doszedł do wniosku, że tak. Błysk w oku przy wspomnieniu pracy naukowej. Jej oszczędność w słowach wzbudziła w nim natomiast ciekawość, którą było wyraźnie widać na twarzy alchemika. Co tak właściwie bada? Co pozyskuje? W jego głowie zgrzytało od domysłów, ale nie poruszył tego tematu. Wydawało mu się, że nie miała ochoty o tym siębardziej rozgadać. Cóż, w końcu miała prawo nie chcieć się z nim dzielić opowieściami o swoich odkryciach. W końcu wsiąknął pod ziemię na cztery lata. Ponad cztery lata. Może lepiej z tym poczekać.
Na kolejne jej słowa Norweg zakrztusił się powietrzem, patrząc na Chang z lekką paniką w oczach. Częściowo wróciła na jego twarz bladość. Zerknął ku zamkniętym drzwiom, nasłuchując, czy nikt przypadkiem nie kręci się pod alchemiczną pracownią.
– W Oslo szkoliłem się w leczeniu zatruć. Takie alchemiczne łamigłówki do rozgryzienia. Codzienne małe wyzwania – wyznał, upuszczając kolejną kropelkę specyfiku na kolejny liść. – Sześć lat temu przyjechałem tu. Akurat nie mieli wakatu w Mungu. Musiałem być kreatywny z tym, co wiedziałem – powiedział, nie podnosząc spojrzenia, cały czas uważnie aplikując antidotum na szmaragdowe twory na skórze Chang. W końcu zakroplił ostatni listek i na nią spojrzał.
– Mam nadzieję, że pójdzie po twojej myśli. Plecy to nie przelewki – stwierdził. Nie chciał dociekać co dokładnie jej dolegało. To była jej sprawa. Nie potrzebował tego wiedzieć. – Z mojej strony jeszcze raz przepraszam. Jutro nie powinno już być po nich śladu – wskazał końcem pipety na siedem niewielkich strupków, które zdobiły teraz skórę Azjatki. Wstał do pożegnania z nią, lecz zatrzymał się w pół kroku, spojrzał na nią raz jeszcze i przez chwilę debatował w myślach. W końcu jednak podjął decyzję.
– Napiszę. Jeśli chcesz – dodał prędko, oczekując na reakcję czarownicy. Nie zdziwiłby się, gdyby już nie chciała drugi raz rozpoczynać z nim korespondencji. W końcu przecież ją zawiódł, ale już się nawet tym nie dziwił. Ostatecznie wszystkich w jakimś punkcie zawodził.
| zt
– Nie mogą albo już nie chcą. Bo jakby chcieli to zawsze by coś wygrzebali – dopowiedział, wzruszając ramionami. Fakty były takie, że przy obecnych rządzących jego byłe przestępstwa już tak właściwie przestępstwami nie były. Definicje się trochę pozmieniały. Ale i tak to nie tej części swojej przeszłości zawdzięczał pracę w Mungu. Zapracowałem sobie na tę posadę i to jego umiejętności przesądziły o zatrudnieniu w szpitalu.
Zaśmiał się zaraz bardzo cicho i bardzo krótko pod nosem. Zawsze kiedy w kontekście jego działań padało słowo ofiara nie był w stanie pohamować fali czarnego humoru, która go wtedy pochłaniała. Oj tak. Miał na koncie wiele ofiar, choć nigdy nie był w stanie się do tego poczuć. To w końcu nie on podejmował decyzje i akcje. On tylko dostarczał narzędzia.
– To jeden z podręcznikowych przykładów skutków ubocznych na takie mikstury. Sam nigdy go nie spowodowałem, ale widziałem parę razy w wykonaniu innych. Zawsze jednak istnieje ryzyko, że trafi się akurat na wyjątek od reguły i coś się pokomplikuje – wyjaśnił w miarę kompleksowo jak na swoją małomówność, po czym przystąpił do usuwania objawów swojego gapiostwa. Listki po kolei zaczęły znikać, a on w tym czasie miał czas, żeby zastanowić się nad siedzącą naprzeciw niego czarownicą.
Kim była Wren Chang? Wiedział o niej mało. Za mało, żeby pomimo wymienionych przed laty dziesiątek, nie, setek listów spróbować powiedzieć coś więcej. Próbował jednak dojrzeć jakieś znaki tego, że choć trochę przypominała kobietę z listów. I tak, doszedł do wniosku, że tak. Błysk w oku przy wspomnieniu pracy naukowej. Jej oszczędność w słowach wzbudziła w nim natomiast ciekawość, którą było wyraźnie widać na twarzy alchemika. Co tak właściwie bada? Co pozyskuje? W jego głowie zgrzytało od domysłów, ale nie poruszył tego tematu. Wydawało mu się, że nie miała ochoty o tym siębardziej rozgadać. Cóż, w końcu miała prawo nie chcieć się z nim dzielić opowieściami o swoich odkryciach. W końcu wsiąknął pod ziemię na cztery lata. Ponad cztery lata. Może lepiej z tym poczekać.
Na kolejne jej słowa Norweg zakrztusił się powietrzem, patrząc na Chang z lekką paniką w oczach. Częściowo wróciła na jego twarz bladość. Zerknął ku zamkniętym drzwiom, nasłuchując, czy nikt przypadkiem nie kręci się pod alchemiczną pracownią.
– W Oslo szkoliłem się w leczeniu zatruć. Takie alchemiczne łamigłówki do rozgryzienia. Codzienne małe wyzwania – wyznał, upuszczając kolejną kropelkę specyfiku na kolejny liść. – Sześć lat temu przyjechałem tu. Akurat nie mieli wakatu w Mungu. Musiałem być kreatywny z tym, co wiedziałem – powiedział, nie podnosząc spojrzenia, cały czas uważnie aplikując antidotum na szmaragdowe twory na skórze Chang. W końcu zakroplił ostatni listek i na nią spojrzał.
– Mam nadzieję, że pójdzie po twojej myśli. Plecy to nie przelewki – stwierdził. Nie chciał dociekać co dokładnie jej dolegało. To była jej sprawa. Nie potrzebował tego wiedzieć. – Z mojej strony jeszcze raz przepraszam. Jutro nie powinno już być po nich śladu – wskazał końcem pipety na siedem niewielkich strupków, które zdobiły teraz skórę Azjatki. Wstał do pożegnania z nią, lecz zatrzymał się w pół kroku, spojrzał na nią raz jeszcze i przez chwilę debatował w myślach. W końcu jednak podjął decyzję.
– Napiszę. Jeśli chcesz – dodał prędko, oczekując na reakcję czarownicy. Nie zdziwiłby się, gdyby już nie chciała drugi raz rozpoczynać z nim korespondencji. W końcu przecież ją zawiódł, ale już się nawet tym nie dziwił. Ostatecznie wszystkich w jakimś punkcie zawodził.
| zt
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdyby cokolwiek z jego strony uraziło ją w znaczący sposób, mógł być pewien, że zareagowałaby stosownie do charakteru zniewagi - ale po organizmie gnał wznowionymi falami eliksir uspokajający, którego działanie mogła uchylić jedynie pod wpływem szczerej, potężnej emocji. Takiej jak pełen zachwytu szok nad rozpoznaniem jego tożsamości; teraz Wren czuła, jak siły witalne ponownie odpuszczają, jak rozmywają się w nicość, a mięśnie wiotczeją przyjemną obojętnością, myśli przestają być dominujące i zamiast tego przyjmują rozmiękłą formę. Zadaniem wywaru było odsunięcie świadomości od problemu rozrostu albioni, ale najwyraźniej działał i teraz, podczas spotkania, którego nie chciała kończyć - ani tym bardziej ignorować własnym letargiem.
- Polanie każdego skrawka ciała tą miksturą musiałoby być interesujące. Podczas polowania służyłoby za dobry kamuflaż - oceniła, bezwolnie wyobrażając sobie, jak łowczy przed wyruszeniem w leśne drogi oblewają się eliksirem, ich ciała pokrywają się liśćmi i nadzy idą przed siebie wprost w objęcia natury, by stanąć twarzą w twarz z bestią znajdującą się na drugim końcu czarodziejskiej kuszy... I zmarszczyła brwi na widok tak absurdalnego obrazu. Wywar, który wlał w nią uzdrowiciel musiał być przeterminowany - w innym wypadku nic nie tłumaczyłoby wizji roznegliżowanych myśliwych. Profilaktycznie nie podzieliła się tą myślą z Ingissonem. I z nikim innym, nigdy więcej. Zepchnęła ją za to na dno pamięci.
Widoczny w jego oczach postrach wydobył z jej gardła stłumione, zdziwione hm?, nim pojęła źródło paniki mężczyzny. Merlinie, przecież znajdowali się w jego miejscu pracy, a ona bezpardonowo opowiadała - nawet w prywatności niewielkiego gabinetu, w którym znajdowali się sami - o dawnej pasji tworzenia trucizn i wykorzystywania ich na własną rękę. Zaskoczony dźwięk zastąpiło ciche och i przepraszające skinienie głowy, ostatnią rzeczą, do jakiej zamierzała się dziś przyczynić, było sprowadzenie na niego niepotrzebnych problemów. Wystarczyło, że przypisane sobie pielęgniarki doprowadzała do szewskiej pasji, jako typowy nieposłuszny i wszechwiedzący pacjent.
- W moich oczach byłeś bardzo kreatywny - nadal jesteś. - Wzruszyła ramionami i lekkim ruchem głowy wskazała na przemieniające się w strupki listki, pewna, że uzdrowiciel, pod którego nadzorem była, wcale na podobny pomysł rozwiązania sytuacji by nie wpadł. Wręcz przeciwnie, wydawał się tak pozbawionym pomyślunku bufonem, że najpewniej podjąłby decyzję o odcięciu jej ręki w ramach poradzenia sobie ze skutkiem ubocznym. Bo dlaczego nie leczył jeszcze jej przypadłości z większym zaangażowaniem, nie leczył jej natychmiast, a zlecał dodatkowe badania i umywał ręce, twierdząc, że wcale nie było z nią jeszcze tak źle? - Nie przepraszaj, jak mówiłam, całkiem dobrze na tym wyszłam. Na pewno umiliłeś mi tu pobyt, jeśli nie swoją obecnością, to zastrzykiem wiedzy na własnej skórze - posłała mu przygaszony rozlewającym się po ciele spokojem uśmiech i na zaakcentowanie argumentu uniosła dłoń ku górze, której wierzch znaczyła teraz siateczka kilku strupów.
Wzorem Åsbjørna podniosła się z krzesła, odrobinę niechętnie bo mięśnie zdążyły już zaakceptować spoczynek, i razem z mężczyzną ruszyła w kierunku drzwi, decydując się na jeszcze jedną rozmowę z lekarzem. Musiał mieć jej już dość, ale to nic, nie rozumiał przecież powagi sytuacji. Bufon. Wren zatrzymała się jeszcze na chwilę i spojrzała na czarodzieja, nim ich drogi miały się rozejść, a uśmiech stał się odrobinę wyraźniejszy.
- Chcę - zdecydowała łagodnie, acz bez wahania.
I oby obiecany list zajął mu krócej niż cztery lata.
zt
- Polanie każdego skrawka ciała tą miksturą musiałoby być interesujące. Podczas polowania służyłoby za dobry kamuflaż - oceniła, bezwolnie wyobrażając sobie, jak łowczy przed wyruszeniem w leśne drogi oblewają się eliksirem, ich ciała pokrywają się liśćmi i nadzy idą przed siebie wprost w objęcia natury, by stanąć twarzą w twarz z bestią znajdującą się na drugim końcu czarodziejskiej kuszy... I zmarszczyła brwi na widok tak absurdalnego obrazu. Wywar, który wlał w nią uzdrowiciel musiał być przeterminowany - w innym wypadku nic nie tłumaczyłoby wizji roznegliżowanych myśliwych. Profilaktycznie nie podzieliła się tą myślą z Ingissonem. I z nikim innym, nigdy więcej. Zepchnęła ją za to na dno pamięci.
Widoczny w jego oczach postrach wydobył z jej gardła stłumione, zdziwione hm?, nim pojęła źródło paniki mężczyzny. Merlinie, przecież znajdowali się w jego miejscu pracy, a ona bezpardonowo opowiadała - nawet w prywatności niewielkiego gabinetu, w którym znajdowali się sami - o dawnej pasji tworzenia trucizn i wykorzystywania ich na własną rękę. Zaskoczony dźwięk zastąpiło ciche och i przepraszające skinienie głowy, ostatnią rzeczą, do jakiej zamierzała się dziś przyczynić, było sprowadzenie na niego niepotrzebnych problemów. Wystarczyło, że przypisane sobie pielęgniarki doprowadzała do szewskiej pasji, jako typowy nieposłuszny i wszechwiedzący pacjent.
- W moich oczach byłeś bardzo kreatywny - nadal jesteś. - Wzruszyła ramionami i lekkim ruchem głowy wskazała na przemieniające się w strupki listki, pewna, że uzdrowiciel, pod którego nadzorem była, wcale na podobny pomysł rozwiązania sytuacji by nie wpadł. Wręcz przeciwnie, wydawał się tak pozbawionym pomyślunku bufonem, że najpewniej podjąłby decyzję o odcięciu jej ręki w ramach poradzenia sobie ze skutkiem ubocznym. Bo dlaczego nie leczył jeszcze jej przypadłości z większym zaangażowaniem, nie leczył jej natychmiast, a zlecał dodatkowe badania i umywał ręce, twierdząc, że wcale nie było z nią jeszcze tak źle? - Nie przepraszaj, jak mówiłam, całkiem dobrze na tym wyszłam. Na pewno umiliłeś mi tu pobyt, jeśli nie swoją obecnością, to zastrzykiem wiedzy na własnej skórze - posłała mu przygaszony rozlewającym się po ciele spokojem uśmiech i na zaakcentowanie argumentu uniosła dłoń ku górze, której wierzch znaczyła teraz siateczka kilku strupów.
Wzorem Åsbjørna podniosła się z krzesła, odrobinę niechętnie bo mięśnie zdążyły już zaakceptować spoczynek, i razem z mężczyzną ruszyła w kierunku drzwi, decydując się na jeszcze jedną rozmowę z lekarzem. Musiał mieć jej już dość, ale to nic, nie rozumiał przecież powagi sytuacji. Bufon. Wren zatrzymała się jeszcze na chwilę i spojrzała na czarodzieja, nim ich drogi miały się rozejść, a uśmiech stał się odrobinę wyraźniejszy.
- Chcę - zdecydowała łagodnie, acz bez wahania.
I oby obiecany list zajął mu krócej niż cztery lata.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Korytarz
Szybka odpowiedź