Sala numer jeden
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Przetarł rękawem czoło, zrobił jeszcze jeden krok w przód, by zaraz gwałtownie się obrócić na pięcie. Kolejne kilka kroków, kolejny obrót. Uwięziony między pędzącymi myślami, skupiony na próbie wyłapania z nich cennych informacji - bezskutecznie. Mamrotał raz po raz objawy pacjenta, zaraz marszcząc brwi. Ból całego ciała. Zatrzymał się przy uchylonych drzwiach sali, zerkając przed nie. Ponure spojrzenie spoczęło na skulonym mężczyźnie, pozostało na nim kilkanaście uderzeń serca, nim wreszcie odwrócił wzrok, na nowo robiąc kilka kroków. Nie było już przy nim Fluviusa, który służył mu za źródło cennych informacji i wiedzy, jakiej jeszcze nie posiadł. Tej wiedzy teraz mu zabrakło - lub zwyczajnie schowała się w odmętach jego umysłu. Potrzebował pomocy.
I na pomoc czekał. Sekundy mijały jak minuty, jeśli nie dłużej. Nie dosłyszał zbliżającego się stukotu butów, dopiero ręka spoczywająca na jego ramieniu wyrwała go z zamyślenia. Odwrócił się gwałtownie, szybko, mrugając kilkukrotnie. Wlepił przez moment zaskoczone spojrzenie w kobietę; nie była żadnym z uzdrowicieli. Ale to nie było istotne. Potrzebował osoby z wiedzą, a tej nie miał prawa odmówić przysłanej przez przełożonego kobiecie. Wciąż jakby zamyślony kiwnął jej głową, kiedy skończyła mówić. Gestem wskazał salę, uchylił przed Burroughs drzwi. Westchnął i odezwał się dopiero w momencie, gdy znaleźli się w środku, przy jednym z najbliższych łóżek - tym, na którym spoczywał pacjent. Zmierzył spojrzeniem trzęsącego się mężczyznę, starszego, dobiegającego pięćdziesiątki. Zdawało się, że coraz bardziej marniał w oczach i ledwo kontaktował.
— Jones Thomas. Silny ból całego ciała — zaczął wolno, nie spuszczając swojego spojrzenia z pacjenta, gdy nakreślał ogół sytuacji. Dopiero przy następnych słowach przeniósł swoje spojrzenie prosto na Frances. — Pacjent zgłosił się do szpitala sam, jakieś kilka godzin temu. Początkowo mówił o silnym bólu brzucha, jednak, jak sama widzisz, jego stan uległ pogorszeniu. Znacznemu — dodał, a jego oblicze jakby pociemniało. — To nie jest zwykłe zatrucie; podałem mu podstawowe antidotum, jednak nie pomogło. — A nawet, gdyby pomogło - co z tego? Wciąż pozostawałby problem rozpoznania przyczyny. Co to za leczenie, jeśli nawet nie wiedziałby co takiego leczy? — Ból dalej postępował i ostatecznie objął całe ciało.
Wciągnął powietrze do płuc, zupełnie tak, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale ostatecznie nie powiedział nic. Jedynie jego spojrzenie wyrażało jedno - potrzebował pomocy. Ale było mu zwyczajnie głupio prosić o nią wprost.
I na pomoc czekał. Sekundy mijały jak minuty, jeśli nie dłużej. Nie dosłyszał zbliżającego się stukotu butów, dopiero ręka spoczywająca na jego ramieniu wyrwała go z zamyślenia. Odwrócił się gwałtownie, szybko, mrugając kilkukrotnie. Wlepił przez moment zaskoczone spojrzenie w kobietę; nie była żadnym z uzdrowicieli. Ale to nie było istotne. Potrzebował osoby z wiedzą, a tej nie miał prawa odmówić przysłanej przez przełożonego kobiecie. Wciąż jakby zamyślony kiwnął jej głową, kiedy skończyła mówić. Gestem wskazał salę, uchylił przed Burroughs drzwi. Westchnął i odezwał się dopiero w momencie, gdy znaleźli się w środku, przy jednym z najbliższych łóżek - tym, na którym spoczywał pacjent. Zmierzył spojrzeniem trzęsącego się mężczyznę, starszego, dobiegającego pięćdziesiątki. Zdawało się, że coraz bardziej marniał w oczach i ledwo kontaktował.
— Jones Thomas. Silny ból całego ciała — zaczął wolno, nie spuszczając swojego spojrzenia z pacjenta, gdy nakreślał ogół sytuacji. Dopiero przy następnych słowach przeniósł swoje spojrzenie prosto na Frances. — Pacjent zgłosił się do szpitala sam, jakieś kilka godzin temu. Początkowo mówił o silnym bólu brzucha, jednak, jak sama widzisz, jego stan uległ pogorszeniu. Znacznemu — dodał, a jego oblicze jakby pociemniało. — To nie jest zwykłe zatrucie; podałem mu podstawowe antidotum, jednak nie pomogło. — A nawet, gdyby pomogło - co z tego? Wciąż pozostawałby problem rozpoznania przyczyny. Co to za leczenie, jeśli nawet nie wiedziałby co takiego leczy? — Ból dalej postępował i ostatecznie objął całe ciało.
Wciągnął powietrze do płuc, zupełnie tak, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale ostatecznie nie powiedział nic. Jedynie jego spojrzenie wyrażało jedno - potrzebował pomocy. Ale było mu zwyczajnie głupio prosić o nią wprost.
Frances zrobiła pół kroku w tył, gdy mężczyzna gwałtownie się odwrócił. Och, czyżby sprawa faktycznie była poważna? Frances przywykła do faktu, że przełożony używał stwierdzenia “sprawa niecierpiąca zwłoki” do niewielkich, mało istotnych bądź nie posiadających większego znaczenia spraw. Nie była chętna, aby wchodzić do sali pełnej pacjentów, głównie przez fakt, że raczej nie miewała z nimi kontaktu. Ot, przychodziła tu, aby spędzić cały dzień w pogrążonej w półmroku pracowni, nad parującymi kociołkami, zwykle po za kafeterią oraz kilkoma uzdrowicielami, który odwiedzali ją, gdy potrzebowali jakiegoś konkretnego eliksiru. I naprawdę chciałaby, aby tak pozostało. Nie dała jednak po sobie poznać, że chodzenie po salach nie jest tym, na co miałaby ochotę. Zamiast tego ostrożnie, trochę nieśmiało przekroczyła próg sali, by pozwolić pokierować się do konkretnego pacjenta.
Eteryczna blondynka uważnie słuchała słów, jakie padały z ust młodego uzdrowiciela, przez dłuższą chwilę przyglądając się pacjentowi. Znała te objawy. Gdy jeszcze pracowała w Parszywym zwykła używać trucizn, których działanie dało się pomylić z silnymi zatruciami pokarmowymi, w formie ostrzeżenia, aby więcej nie próbowali przeszkadzać jej w pracy swoimi obleśnymi łapskami. Zdarzyło się jednak kilka przypadków, w których wykorzystała te, najpotężniejsze mikstury na tych, którzy wyjątkowo jej się naprzykrzali. W końcu wtedy, chciała po prostu przetrwać tamten rok, uzbierać na kurs i wyrwać się z tamtego miejsca.
- Masz rację, to nie jest zwykłe zatrucie. - Zaczęła, przenosząc spojrzenie na twarz, zdawać by się mogło, że zatroskanego, uzdrowiciela. Była niemal pewna, co wywołało podane objawy. Była również pewna, że wie, co może go wyleczyć. - Nie rozmawiajmy jednak o tym tutaj, pan Jones i tak nie powie nam więcej, niż wiesz. - Mimo iż jej słowa brzmiały jak propozycja, z pewnością propozycją nie były, Frances doskonale wiedziała, że w tym momencie liczy się czas oraz kilka, istotnych obliczeń aby mogli podać mężczyźnie odpowiedni lek i doprowadzić go do odpowiedniego stanu. Panna Burroughs ruszyła w kierunku wyjścia z sali, niemal pewna, że pacjenci nie powinni wiedzieć o wszystkim w trakcie leczenia. A może jej się wydawało? Nie miała pojęcia, jak wyglądają procedury w postępowaniu z pacjentami. - Pacjent mówił Ci, kiedy zaczęło go boleć? To bardzo istotna informacja, do ustalenia sposobu leczenia. - Zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze, gdy tylko wyszli z sali. - Uczyłeś się o truciznach? - Dopytała jeszcze, chcąc wiedzieć, ile będzie musiała mu wyjaśnić. W końcu, musiał wiedzieć, co oznaczają podobne objawy na wszelki wypadek, zwłaszcza ponoć tak niespokojnych czasach.
Eteryczna blondynka uważnie słuchała słów, jakie padały z ust młodego uzdrowiciela, przez dłuższą chwilę przyglądając się pacjentowi. Znała te objawy. Gdy jeszcze pracowała w Parszywym zwykła używać trucizn, których działanie dało się pomylić z silnymi zatruciami pokarmowymi, w formie ostrzeżenia, aby więcej nie próbowali przeszkadzać jej w pracy swoimi obleśnymi łapskami. Zdarzyło się jednak kilka przypadków, w których wykorzystała te, najpotężniejsze mikstury na tych, którzy wyjątkowo jej się naprzykrzali. W końcu wtedy, chciała po prostu przetrwać tamten rok, uzbierać na kurs i wyrwać się z tamtego miejsca.
- Masz rację, to nie jest zwykłe zatrucie. - Zaczęła, przenosząc spojrzenie na twarz, zdawać by się mogło, że zatroskanego, uzdrowiciela. Była niemal pewna, co wywołało podane objawy. Była również pewna, że wie, co może go wyleczyć. - Nie rozmawiajmy jednak o tym tutaj, pan Jones i tak nie powie nam więcej, niż wiesz. - Mimo iż jej słowa brzmiały jak propozycja, z pewnością propozycją nie były, Frances doskonale wiedziała, że w tym momencie liczy się czas oraz kilka, istotnych obliczeń aby mogli podać mężczyźnie odpowiedni lek i doprowadzić go do odpowiedniego stanu. Panna Burroughs ruszyła w kierunku wyjścia z sali, niemal pewna, że pacjenci nie powinni wiedzieć o wszystkim w trakcie leczenia. A może jej się wydawało? Nie miała pojęcia, jak wyglądają procedury w postępowaniu z pacjentami. - Pacjent mówił Ci, kiedy zaczęło go boleć? To bardzo istotna informacja, do ustalenia sposobu leczenia. - Zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze, gdy tylko wyszli z sali. - Uczyłeś się o truciznach? - Dopytała jeszcze, chcąc wiedzieć, ile będzie musiała mu wyjaśnić. W końcu, musiał wiedzieć, co oznaczają podobne objawy na wszelki wypadek, zwłaszcza ponoć tak niespokojnych czasach.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie zdawał sobie sprawy z niechęci kobiety, nie przeszło mu nawet przez myśl, że mogłaby zwyczajnie nie chcieć zbliżać się do pacjentów. Dla niego to był chleb powszedni i niewiele zastanawiał się nad tym, jak inni czuli się w takiej sytuacji - otoczeni przez chorych, potrzebujących pomocy, skulonych na szpitalnych łóżkach. Nie myślał o tym także teraz, w momencie, gdy jego umysł był całkowicie skupiony na pacjencie. Pacjencie, któremu z chwili na chwilę się pogarszało, a on mógł pluć sobie tylko w brodę, że nie wiedział jak mu pomóc. To faktycznie była poważna sprawa. Tak jak każda, która dotyczyła zdrowia, życia drugiej osoby. Ale to tylko w jego oczach. Nie wymagał od innych takiego przejęcia losem chorych. To był jego obowiązek.
I on przyglądał się jej, kiedy wreszcie skończył mówić. Może nieco wyczekująco, ale nie nachalnie, dając jej czas i swobodę, by uformować odpowiedź, zebrać myśli i całą swoja wiedzę. Kompletnie nieświadomy przeszłości, jaką za sobą niosła. Więcej, nieświadom faktu, iż sama doprowadziła człowieka do takiego stanu, w jakim znajdował się pacjent. Jednak - czy to by coś zmieniło? Normalnie, w jego nastawieniu, w zwykłej rozmowie - możliwe. Teraz jednak liczyło się tylko to, by jak najszybciej podać odpowiedni lek pacjentowi, a do tego potrzebował kogoś, kto był w stanie mu pomóc. A tym kimś była właśnie alchemiczka, zapewne, przede wszystkim, przez przeszłość.
Zresztą - nawet do głowy nie przyszłoby mu pomyśleć, że stojąca kobieta przed nim truła ludzi. Wciąż wierzył, że świat nie stanął tak bardzo na głowie. Że nie każdy, kogo napotykał, był zły.
Kiwnął głową, gdy Burroughs przyznała mu rację. Nie protestował, bez słowa ruszając za kobietą, uchylając tylko przed nią drzwi. Nie było sensu rozmawiać na sali, przy innych pacjentach, bardziej przytomnych. Musieli odpoczywać w spokoju, bez osób rozmawiających na temat trucizny. Odetchnął ciężko, kiedy usłyszał pytanie. Uniósł dłoń, przetarł nią czoło w zamyśleniu, próbując przypomnieć sobie słowa pacjenta z chwil, kiedy ten jeszcze kontaktował.
— Tak, mówił — zaczął wolno, unosząc spojrzenie do góry. — Wczoraj, wieczorem. Kiedy się kładł? Tak, chyba tak. Wspominał, że rano bolało go mocniej, dlatego przyszedł — dokończył wreszcie, wypuszczając z płuc powietrze. Przez jego twarz przemknął cień zaskoczenia przy kolejnym pytaniu. Nie spodziewał się go, choć, być może, powinien. — Wciąż się uczę — odparł po prostu, bez większych emocji w głosie. Wciąż się uczył, nie wiedział wszystkiego, nie potrafił jeszcze tak sprawnie połączyć faktów, objawów i wszystkich eliksirów ze sobą. Tak jak teraz.
I on przyglądał się jej, kiedy wreszcie skończył mówić. Może nieco wyczekująco, ale nie nachalnie, dając jej czas i swobodę, by uformować odpowiedź, zebrać myśli i całą swoja wiedzę. Kompletnie nieświadomy przeszłości, jaką za sobą niosła. Więcej, nieświadom faktu, iż sama doprowadziła człowieka do takiego stanu, w jakim znajdował się pacjent. Jednak - czy to by coś zmieniło? Normalnie, w jego nastawieniu, w zwykłej rozmowie - możliwe. Teraz jednak liczyło się tylko to, by jak najszybciej podać odpowiedni lek pacjentowi, a do tego potrzebował kogoś, kto był w stanie mu pomóc. A tym kimś była właśnie alchemiczka, zapewne, przede wszystkim, przez przeszłość.
Zresztą - nawet do głowy nie przyszłoby mu pomyśleć, że stojąca kobieta przed nim truła ludzi. Wciąż wierzył, że świat nie stanął tak bardzo na głowie. Że nie każdy, kogo napotykał, był zły.
Kiwnął głową, gdy Burroughs przyznała mu rację. Nie protestował, bez słowa ruszając za kobietą, uchylając tylko przed nią drzwi. Nie było sensu rozmawiać na sali, przy innych pacjentach, bardziej przytomnych. Musieli odpoczywać w spokoju, bez osób rozmawiających na temat trucizny. Odetchnął ciężko, kiedy usłyszał pytanie. Uniósł dłoń, przetarł nią czoło w zamyśleniu, próbując przypomnieć sobie słowa pacjenta z chwil, kiedy ten jeszcze kontaktował.
— Tak, mówił — zaczął wolno, unosząc spojrzenie do góry. — Wczoraj, wieczorem. Kiedy się kładł? Tak, chyba tak. Wspominał, że rano bolało go mocniej, dlatego przyszedł — dokończył wreszcie, wypuszczając z płuc powietrze. Przez jego twarz przemknął cień zaskoczenia przy kolejnym pytaniu. Nie spodziewał się go, choć, być może, powinien. — Wciąż się uczę — odparł po prostu, bez większych emocji w głosie. Wciąż się uczył, nie wiedział wszystkiego, nie potrafił jeszcze tak sprawnie połączyć faktów, objawów i wszystkich eliksirów ze sobą. Tak jak teraz.
Panna Burroughs wychodziła z założenia, że zło jest pojęciem względnym, zależnym od tego w jakiej obecnie sytuacji się znajdujemy. Frances nie popierała przemocy, mimo iż miała okazję widywać ją niemal codziennie, gdzieś między portowymi ulicami. Nie popierała również nadużywania szkodliwych substancji, jeśli nie było to konieczne. W tamtym czasie swojego życia, nie miała innego wyjścia aby uchronić się przed lepkimi rękami marynarzy oraz paskudnymi rzeczami, jakie chcieli jej zrobić. W ogólnym rozrachunku, Frances wolała kogoś otruć niż zostać zhańbioną i pewnie zabitą w jakiejś zimnej, nieprzyjemnej uliczce.
Teraz na szczęście, nie musiała martwić się o takie rzeczy, przynajmniej nie w miejscu pracy. O ile wieczorne powroty do domu bywały wyzwaniem (z którym wcześniej radziła sobie teleportacją) tak w miejscu pracy mogła czuć się w pełni bezpiecznie, co było dla niej przyjemną odmianą.
Eteryczna blondynka kiwnęła głową na słowa uzdrowiciela, by posłać mu przyjazny uśmiech, gdy ten przyznał, że wciąż się uczy. Dziewczyna nigdy nie uważała niewiedzy, za coś złego, ceniła jednak osoby, które chciały rozwijać swoje umiejętności.
- Pan Jones musiał komuś nieźle zajść za skórę. - Zaczęła, skupiając spojrzenie na twarzy młodego uzdrowiciela. - Ktoś podał mu Agonię, to bardzo silna trucizna, uaktywnia się dopiero po kilku dniach. Zaczyna się od ucisku w brzuchu który nasila się, aby w końcu rozprzestrzenić się po całym ciele. Twój pacjent jest godzinę, może dwie od finalnego stadium. - Zwięźle wyjaśniła, z jakiego powodu przyszło cierpieć pacjentowi, nie byłaby również zdziwiona, gdyby chłopak nie słyszał jeszcze o tym eliksirze. Nie sądziła, aby na kursach uzdrowicielskich poświęcano wielką uwagę na trucizny. - Nie chcę wiedzieć, co zrobił, ale to nie była przewrócona doniczka czy przypadkiem rozrzucone zakupy. Widzisz, Agonia nie należy do prostych eliksirów, byle nowicjusz z pewnością jej nie uwarzy, mało kto również decyduje się na sprzedaż trucizn, z wiadomych względów. Ktoś, kto chciał ukarać pana Jones'a musiał wydać kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt galeonów. - Ona z pewnością policzyłaby sporo, za przyrządzenie tego eliksiru prywatnie, gdyby ktoś zamówił go u jej wuja to jednak było jej słodką tajemnicą, pozwalającą na szybsze wyrwanie się z paskudnych doków. Wydawało jej się jednak normalnym, że alchemik winien posiadać taką wiedzę, była więc pewna, że nie wzbudziła żadnych, niepożądanych podejrzeń.
- Nie słyszałam jeszcze o śmiertelnym przypadku, jestem jednak przekonana, że po wyleczeniu powinien zostać zbadany przez magipsychiatrę, tak na wszelki wypadek... - Dodała, chcąc trochę uspokoić Roratio, który wydawał jej się być odrobinę poddenerwowany. A nie powinien. Nie teraz, nie w tym przypadku oraz nie w momencie, gdy to do niego należało podjęcie decyzji, dotyczącej metody leczenia. Sama Frances znała co najmniej dwa sposoby, na pozbycie się trucizny z ciała pacjenta, jednak to do młodego Prewett'a należało podjęcie decyzji.
Teraz na szczęście, nie musiała martwić się o takie rzeczy, przynajmniej nie w miejscu pracy. O ile wieczorne powroty do domu bywały wyzwaniem (z którym wcześniej radziła sobie teleportacją) tak w miejscu pracy mogła czuć się w pełni bezpiecznie, co było dla niej przyjemną odmianą.
Eteryczna blondynka kiwnęła głową na słowa uzdrowiciela, by posłać mu przyjazny uśmiech, gdy ten przyznał, że wciąż się uczy. Dziewczyna nigdy nie uważała niewiedzy, za coś złego, ceniła jednak osoby, które chciały rozwijać swoje umiejętności.
- Pan Jones musiał komuś nieźle zajść za skórę. - Zaczęła, skupiając spojrzenie na twarzy młodego uzdrowiciela. - Ktoś podał mu Agonię, to bardzo silna trucizna, uaktywnia się dopiero po kilku dniach. Zaczyna się od ucisku w brzuchu który nasila się, aby w końcu rozprzestrzenić się po całym ciele. Twój pacjent jest godzinę, może dwie od finalnego stadium. - Zwięźle wyjaśniła, z jakiego powodu przyszło cierpieć pacjentowi, nie byłaby również zdziwiona, gdyby chłopak nie słyszał jeszcze o tym eliksirze. Nie sądziła, aby na kursach uzdrowicielskich poświęcano wielką uwagę na trucizny. - Nie chcę wiedzieć, co zrobił, ale to nie była przewrócona doniczka czy przypadkiem rozrzucone zakupy. Widzisz, Agonia nie należy do prostych eliksirów, byle nowicjusz z pewnością jej nie uwarzy, mało kto również decyduje się na sprzedaż trucizn, z wiadomych względów. Ktoś, kto chciał ukarać pana Jones'a musiał wydać kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt galeonów. - Ona z pewnością policzyłaby sporo, za przyrządzenie tego eliksiru prywatnie, gdyby ktoś zamówił go u jej wuja to jednak było jej słodką tajemnicą, pozwalającą na szybsze wyrwanie się z paskudnych doków. Wydawało jej się jednak normalnym, że alchemik winien posiadać taką wiedzę, była więc pewna, że nie wzbudziła żadnych, niepożądanych podejrzeń.
- Nie słyszałam jeszcze o śmiertelnym przypadku, jestem jednak przekonana, że po wyleczeniu powinien zostać zbadany przez magipsychiatrę, tak na wszelki wypadek... - Dodała, chcąc trochę uspokoić Roratio, który wydawał jej się być odrobinę poddenerwowany. A nie powinien. Nie teraz, nie w tym przypadku oraz nie w momencie, gdy to do niego należało podjęcie decyzji, dotyczącej metody leczenia. Sama Frances znała co najmniej dwa sposoby, na pozbycie się trucizny z ciała pacjenta, jednak to do młodego Prewett'a należało podjęcie decyzji.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rzeczywistość Burroughs była całkowicie odmienna od tej Prewettowej. Mógłby sobie mówić, że krzywdzenie innych było złe, bo nigdy nie został do tego zmuszony. Bolesną prawdą było to, iż zawsze w świecie był ktoś, kto musiał bronić się mniejszym złem przed tym większym. On, na szczęście, nie musiał. Choć ciężko było stwierdzić ile ten stan miał się utrzymać, gdyby spojrzeć tak na to, w jakim kierunku szedł świat.
Zamrugał zaskoczony na jej pierwsze słowa. Nie, żeby to była nowość - wiele osób, które trafiały na oddział zatruć, musiało uprzednio w jakiś sposób zajść komuś za skórę. Ale nie aż tak, by skończyć podobnie, co Jones. Zmrużył delikatnie oczy w skupieniu, wysłuchując dokładnie wszystkiego, co alchemiczka miała do powiedzenia. Agonia. Nie była to nieznana mu nazwa, acz, chcąc nie chcąc, sam nie połączyłby wszystkich faktów. To nie był zwyczajny eliksir, który ktoś mógł stworzyć od ręki, z tego też powodu rzadko się o nim słyszało. Uniósł dłoń, by przetrzeć w zmarszczone czoło. I on naprawdę, naprawdę nie chciał myśleć o tym, co musiał jego pacjent wcześniej zrobić. Miał ważniejsze sprawy na głowie, i to na nich postanowił się skupić. Przede wszystkim doprowadzenie pacjenta do stanu, w którym ten nie zwijałby się na łóżku z bólu. Kiwnął wolno głową z zamyślonym spojrzeniem wbitym w ścianę obok. Nie odezwał się przez pierwsze paręnaście uderzeń serca, układając w umyśle wszystko to, co powiedziała Frances.
— Rozumiem — powiedział najpierw wolno, zaraz spoglądając znowu na kobietę. — Stąd brak poprawy po podstawowym antidotum, ponieważ... — zmarszczył brwi, zamilkł na chwilę, zastanawiając się — ...zostało podane za późno, tak? — spytał wreszcie, może nieco niepewnie. W większej mierze domyślił się tego, może z małą pomocą nieco mglistych, niewyraźnych informacji, które powoli do niego powracały. — Zadbam o to, by trafił po wszystkim do magipsychiatry. — I by sprawa otrucia trafiła do odpowiednich osób, chciałoby się rzec; prawdą jednak było to, że, zdawałoby się, wszyscy mieli sprawy ważniejsze na głowie, niż pojedynczy przypadek otrucia. — Najpierw jednak - co mu podać? — z jego ust padło kolejne pytanie. Nie był do końca pewien co robiło się w takiej sytuacji, jednak całkowicie ufał w tej kwestii pannie Burroughs. To ona rozpoznała eliksir, nie on, więc wierzył, że i ona dokładnie wiedziała jaki powinien być ich następny krok. Był jedynie zły na siebie, że sam nie potrafił sobie poradzić - że za mało, jeszcze, wiedział.
Zamrugał zaskoczony na jej pierwsze słowa. Nie, żeby to była nowość - wiele osób, które trafiały na oddział zatruć, musiało uprzednio w jakiś sposób zajść komuś za skórę. Ale nie aż tak, by skończyć podobnie, co Jones. Zmrużył delikatnie oczy w skupieniu, wysłuchując dokładnie wszystkiego, co alchemiczka miała do powiedzenia. Agonia. Nie była to nieznana mu nazwa, acz, chcąc nie chcąc, sam nie połączyłby wszystkich faktów. To nie był zwyczajny eliksir, który ktoś mógł stworzyć od ręki, z tego też powodu rzadko się o nim słyszało. Uniósł dłoń, by przetrzeć w zmarszczone czoło. I on naprawdę, naprawdę nie chciał myśleć o tym, co musiał jego pacjent wcześniej zrobić. Miał ważniejsze sprawy na głowie, i to na nich postanowił się skupić. Przede wszystkim doprowadzenie pacjenta do stanu, w którym ten nie zwijałby się na łóżku z bólu. Kiwnął wolno głową z zamyślonym spojrzeniem wbitym w ścianę obok. Nie odezwał się przez pierwsze paręnaście uderzeń serca, układając w umyśle wszystko to, co powiedziała Frances.
— Rozumiem — powiedział najpierw wolno, zaraz spoglądając znowu na kobietę. — Stąd brak poprawy po podstawowym antidotum, ponieważ... — zmarszczył brwi, zamilkł na chwilę, zastanawiając się — ...zostało podane za późno, tak? — spytał wreszcie, może nieco niepewnie. W większej mierze domyślił się tego, może z małą pomocą nieco mglistych, niewyraźnych informacji, które powoli do niego powracały. — Zadbam o to, by trafił po wszystkim do magipsychiatry. — I by sprawa otrucia trafiła do odpowiednich osób, chciałoby się rzec; prawdą jednak było to, że, zdawałoby się, wszyscy mieli sprawy ważniejsze na głowie, niż pojedynczy przypadek otrucia. — Najpierw jednak - co mu podać? — z jego ust padło kolejne pytanie. Nie był do końca pewien co robiło się w takiej sytuacji, jednak całkowicie ufał w tej kwestii pannie Burroughs. To ona rozpoznała eliksir, nie on, więc wierzył, że i ona dokładnie wiedziała jaki powinien być ich następny krok. Był jedynie zły na siebie, że sam nie potrafił sobie poradzić - że za mało, jeszcze, wiedział.
Blondynka spokojnie czekała, aż uzdrowiciel ułoży sobie jej słowa w głowie. Miała świadomość, że przekazała mu wiele informacji, które ktoś, kto nie posiadał równie sporego obeznania w temacie co Frances, mógł potrzebować chwili, na przyswojenie informacji. Dla niej - alchemika mającego sporą wiedzę zarówno teoretyczną, jak i praktyczną w kwestii trucizn oraz antidot ta rozmowa przypominała rozmowę o pogodzie, wiedziała jednak, że młody, będący ledwie na stażu uzdrowiciel, może potrzebować chwili, nie odzywała się więc, czekając aż będą mogli swobodnie kontynuować temat zwłaszcza, że najtrudniejsza jego część była przed nimi.
- I tak i nie. Widzisz, podstawowe antidotum posiada zbyt niskie stężenie bezoaru, przez co działa na mniej zaawansowane trucizny. Potrzebowałabym jednak więcej czasu, aby dokładnie Ci to wytłumaczyć. - Kolejny ciepły uśmiech powędrował w kierunku pana Prewett wraz z subtelną propozycją podszkolenia go w kwestii przeciwdziałania truciznom. Panna Burroughs zawsze lubiła dzielić się wiedzą, nie chciała jednak przypadkiem urazić chłopaka bezpośrednią propozycją. Dziewczyna kiwnęła jedynie głową, na słowa, dotyczące magipsychiatry. Była pewna, że mężczyzna będzie go potrzebował, gdyż tak wielka ilość bólu mogła odbierać zmysły.
- Widzisz, na Agonię są dwa antidota. Pierwszym jest bezoar, może być podany w antidotum na nie powszechne trucizny, chociaż ja podałabym go w czystej formie na tym poziomie zaawansowania działania trucizny. Bezoar działa jednak jedynie do pierwszej pełni po zażyciu trucizny. - Frances urwała na chwilę, w głowie szybko obliczając datę kolejnej pełni. - Teoretycznie powinniśmy mieć jeszcze czas, ostatnia pełnia była szesnastego marca, kolejna będzie za pięć dni. Problem w tym, że nie wiemy kiedy dokładnie została podana trucizna. Widzisz, Agonia należy do trucizn które uaktywniają się po kilku dniach. Zwykle pierwsze objawy występują w ciągu dziesięciu dni, słyszałam jednak o przypadkach, gdy objawy pojawiały się nawet po piętnastu dniach. Niestety, nigdy nie przeprowadzono w tej kwestii dokładnych badań, ponoć to mało humanitarne. - Powstrzymała się przed przyznaniem, że uważa decyzję dotycząca badań nad truciznami za niezwykle krzywdzącą. W końcu, lepsze zgłębienie ich działania, mogło zapewnić o wiele lepszą profilaktykę chociażby w szpitalu. - Drugim sposobem, który zadziała niezależnie od czasu spożycia trucizny jest przyrządzenie jej oraz podanie jej pacjentowi, po dodaniu do niej jego krwii. Objawy powinny minąć po kilku, maksymalnie kilkunastu godzinach. - Dodała, zakładając ręce na piersi. Gdyby ją o to zapytać, panna Burroughs z pewnością sięgnęłaby od razu po drugą metodę, choćby przez fakt urozmaicenia jej trochę monotonnego dnia pracy. - Decyzję którą z metod zastosujemy pozostawiam Tobie. - W końcu, to on był uzdrowicielem, on leczył pacjenta, a nie ona. Panna Burroughs pełniła jedynie funkcję głosu doradczego, z racji z pewnością większej wiedzy jeśli chodzi o eliksiry.
- I tak i nie. Widzisz, podstawowe antidotum posiada zbyt niskie stężenie bezoaru, przez co działa na mniej zaawansowane trucizny. Potrzebowałabym jednak więcej czasu, aby dokładnie Ci to wytłumaczyć. - Kolejny ciepły uśmiech powędrował w kierunku pana Prewett wraz z subtelną propozycją podszkolenia go w kwestii przeciwdziałania truciznom. Panna Burroughs zawsze lubiła dzielić się wiedzą, nie chciała jednak przypadkiem urazić chłopaka bezpośrednią propozycją. Dziewczyna kiwnęła jedynie głową, na słowa, dotyczące magipsychiatry. Była pewna, że mężczyzna będzie go potrzebował, gdyż tak wielka ilość bólu mogła odbierać zmysły.
- Widzisz, na Agonię są dwa antidota. Pierwszym jest bezoar, może być podany w antidotum na nie powszechne trucizny, chociaż ja podałabym go w czystej formie na tym poziomie zaawansowania działania trucizny. Bezoar działa jednak jedynie do pierwszej pełni po zażyciu trucizny. - Frances urwała na chwilę, w głowie szybko obliczając datę kolejnej pełni. - Teoretycznie powinniśmy mieć jeszcze czas, ostatnia pełnia była szesnastego marca, kolejna będzie za pięć dni. Problem w tym, że nie wiemy kiedy dokładnie została podana trucizna. Widzisz, Agonia należy do trucizn które uaktywniają się po kilku dniach. Zwykle pierwsze objawy występują w ciągu dziesięciu dni, słyszałam jednak o przypadkach, gdy objawy pojawiały się nawet po piętnastu dniach. Niestety, nigdy nie przeprowadzono w tej kwestii dokładnych badań, ponoć to mało humanitarne. - Powstrzymała się przed przyznaniem, że uważa decyzję dotycząca badań nad truciznami za niezwykle krzywdzącą. W końcu, lepsze zgłębienie ich działania, mogło zapewnić o wiele lepszą profilaktykę chociażby w szpitalu. - Drugim sposobem, który zadziała niezależnie od czasu spożycia trucizny jest przyrządzenie jej oraz podanie jej pacjentowi, po dodaniu do niej jego krwii. Objawy powinny minąć po kilku, maksymalnie kilkunastu godzinach. - Dodała, zakładając ręce na piersi. Gdyby ją o to zapytać, panna Burroughs z pewnością sięgnęłaby od razu po drugą metodę, choćby przez fakt urozmaicenia jej trochę monotonnego dnia pracy. - Decyzję którą z metod zastosujemy pozostawiam Tobie. - W końcu, to on był uzdrowicielem, on leczył pacjenta, a nie ona. Panna Burroughs pełniła jedynie funkcję głosu doradczego, z racji z pewnością większej wiedzy jeśli chodzi o eliksiry.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skupił się na słowach panny Burroughs. I tak, i nie. Zmarszczył delikatnie brwi, w zastanowieniu, notując w głowie wszystkie informacje, które mu przedstawiała. Skupiony bardziej na wyłapywaniu faktów, niźli subtelnych propozycji, nie do końca, jeszcze, wyłapał takową ze słów kobiety. Miast tego kiwnął po prostu głową i nawet pokusił się o odwzajemnienie uśmiechu, choć podając go w zdecydowanie słabszej, mniej wyraźnej wersji. Uspokoił się nieco, świadom tego, że nie był już tak bezradny, jak wcześniej - że zaraz dowie się jak pomóc pacjentowi. Choć może jedynie połowicznie. Zabiorą od niego niewyobrażalny ból, ale śladami, jakie pozostawiła na psychice trucizna, będzie musiał zająć się ktoś inny. Dopilnuje tego.
Dwa antidota. Pierwsze nieco bardziej oczywiste; bezoar sam w sobie, w czystej formie lub jako silniejsze antidotum. Już, już chciał odetchnąć ciężko, acz kolejne słowa sprawiły, iż zacisnął nieco szczęki. Tylko do pierwszej pełni. Oczywiście, mogli mieć czas, jednak czy był sens, by jakkolwiek ryzykować niepowodzeniem? Przed oczami stanął mu obraz zwijającego się z bólu mężczyzny. Zdawało się, że okrutnym byłoby próbowanie czegoś, co mogłoby równie dobrze się nie udać - a tym samym nie pomóc pacjentowi wcale. Zmartwiła go kwestia braku dokładniejszych badań, bowiem to oznaczało, iż, poniekąd, stąpali po niepewnym gruncie. Nie wypowiedział się jednak głośniej na ten temat, bowiem miał co do niego mieszane uczucia. Badania mogły pomóc, ale nie był przekonany co do ceny, którą niektórzy musieliby zapłacić.
— Czyli możemy podać bezoar, jedynie licząc na to, że zadziała, skoro nie wiemy, kiedy trucizna została podana — skwitował nieco smętnie, przecierając czoło. Mogli zwyczajnie zmarnować czas, a mężczyzna mógł dalej cierpieć. — Nie wiem czy jest sens ryzykować, kiedy pacjent jest już w takim stanie. Jak długo zajmuje przygotowanie Agonii? Co, prócz krwi pacjenta, jest do niej potrzebne? — zadał wreszcie swoje pytania. Właściwie już wybrał, co Frances mogła dostrzec chociażby w jego postawie, już nieco mniej spiętej. Spokojniejszej, jakby odetchnął z ulgą. Czuł się zdecydowanie pewniej, gdy miał już przed sobą rozwiązanie całej sytuacji. Pozostawało tylko wprowadzić je w życie. — Byłabyś w stanie ją przygotować? — dodał jeszcze szybko. Nie wątpił w umiejętności kobiety, lecz asekuracyjnie wolał dopytać, jednocześnie chcąc upewnić się czy ta miała w ogóle ochotę się w tym babrać.
Dwa antidota. Pierwsze nieco bardziej oczywiste; bezoar sam w sobie, w czystej formie lub jako silniejsze antidotum. Już, już chciał odetchnąć ciężko, acz kolejne słowa sprawiły, iż zacisnął nieco szczęki. Tylko do pierwszej pełni. Oczywiście, mogli mieć czas, jednak czy był sens, by jakkolwiek ryzykować niepowodzeniem? Przed oczami stanął mu obraz zwijającego się z bólu mężczyzny. Zdawało się, że okrutnym byłoby próbowanie czegoś, co mogłoby równie dobrze się nie udać - a tym samym nie pomóc pacjentowi wcale. Zmartwiła go kwestia braku dokładniejszych badań, bowiem to oznaczało, iż, poniekąd, stąpali po niepewnym gruncie. Nie wypowiedział się jednak głośniej na ten temat, bowiem miał co do niego mieszane uczucia. Badania mogły pomóc, ale nie był przekonany co do ceny, którą niektórzy musieliby zapłacić.
— Czyli możemy podać bezoar, jedynie licząc na to, że zadziała, skoro nie wiemy, kiedy trucizna została podana — skwitował nieco smętnie, przecierając czoło. Mogli zwyczajnie zmarnować czas, a mężczyzna mógł dalej cierpieć. — Nie wiem czy jest sens ryzykować, kiedy pacjent jest już w takim stanie. Jak długo zajmuje przygotowanie Agonii? Co, prócz krwi pacjenta, jest do niej potrzebne? — zadał wreszcie swoje pytania. Właściwie już wybrał, co Frances mogła dostrzec chociażby w jego postawie, już nieco mniej spiętej. Spokojniejszej, jakby odetchnął z ulgą. Czuł się zdecydowanie pewniej, gdy miał już przed sobą rozwiązanie całej sytuacji. Pozostawało tylko wprowadzić je w życie. — Byłabyś w stanie ją przygotować? — dodał jeszcze szybko. Nie wątpił w umiejętności kobiety, lecz asekuracyjnie wolał dopytać, jednocześnie chcąc upewnić się czy ta miała w ogóle ochotę się w tym babrać.
Dla młodej alchemiczki wybór wydawał się być jasny. I nie chodzi jedynie o fakt, że wiązało się to z przygotowaniem mikstury, która w procesie warzenia była o wiele ciekawsza, niż standardowe antidota czy proste eliksiry oczyszczające z toksyn, co mogło zapewnić jej odrobinę rozrywki w tym pochłoniętym rutyną dniu. W momencie gdy nie posiadali dokładniej informacji, kiedy mogło dojść do spożycia trucizny, a pacjent nie był w stanie normalnie z nimi porozmawiać wybór zdawał się oczywisty - tylko przy jednej z podanych przed nią substancji, mieli stuprocentową pewność, że pacjent otrzyma odpowiednią pomoc. To nie od niej jednak zależało podjęcie decyzji. Co prawda znała podstawy podstaw magii leczniczej, nie była jednak wykwalifikowanym uzdrowicielem a jedynie alchemikiem. Ze sporą wiedzą, nadal jednak alchemikiem, który nie posiadał przywileju podejmowania podobnych decyzji.
- Mniej więcej. Mogłabym spróbować przerobić wzór alchemiczny uwzględniając czynniki astronomiczne i dowiedzieć się, jakie są szanse, że bezoar pomoże… To jednak zajmie mi kilka godzin, nie wiem, czy powinniśmy skazywać go na tyle cierpienia. - Agonia należała do tego rodzaju eliksirów, które przy długim działaniu potrafiły namieszać w psychice ofiary. Panna Burroughs widziała efekt takich działań raz. Nie było to z jej winy, jej wuj znał jednak marynarza, który przez kilka tygodni zwijał się z bólu wywołanego Agonią podczas powrotnego rejsu. Przestraszony, wyrobił sobie dziwną obsesję, przypominającą manię prześladowczą.
Frances uważnie słuchała słów uzdrowiciela, marszcząc brwi, gdy padły kolejne pytania.
- Jeśli ktoś wie, jak go przyrządzić, sam proces warzenia powinien zająć nieco ponad godzinę. - A ona wiedziała, znając recepturę oraz cały proces warzelniczy niemal na pamięć. Posiadała również w swoim notesie recepturę ulepszoną o swoje skrupulatne notatki, wskazujące które składniki działają lepiej, a które troszeczkę gorzej. - Potrzebuję waleriany, owoców belladonny, sproszkowanych kłów węża, włosu z ogona testrala i żółć kobry. - Bez zająknięcia wymieniła wszystkie składniki, jakich potrzebowała. - Kilka z nich można zamienić na inne, ale to kolejna, długa teoria. - Dodała jeszcze, wzruszając ramionami. Skoro uzdrowicielowi zależało na czasie, nie był to odpowiedni moment, aby wdawać się w szczegóły tego, na jakiej zasadzie działają zamienniki i skąd w ogóle wie, przy których zamiennikach eliksir będzie działać.
Panna Burroughs zerknęła na chłopaka z mieszanką pobłażania i dziwnego rozbawienia.
- Oczywiście, że potrafię ją przygotować. - Bez dwóch zdań, wiele razy przyszło jej to już robić. - Pobierz pacjentowi krew i przynieś mi ją do pracowni, a za godzinę będziesz miał eliksir. - Dodała jeszcze, będąc w pełnej gotowości do działania. Nie czekała jednak aż mężczyzna pobierze krew - wszak miała co robić w pracowni, do której udała się aby przyrządzić antidotum, tam oczekując na ostatni składnik, jaki pan Prewett miał jej przynieść.
/zt dla Frances
- Mniej więcej. Mogłabym spróbować przerobić wzór alchemiczny uwzględniając czynniki astronomiczne i dowiedzieć się, jakie są szanse, że bezoar pomoże… To jednak zajmie mi kilka godzin, nie wiem, czy powinniśmy skazywać go na tyle cierpienia. - Agonia należała do tego rodzaju eliksirów, które przy długim działaniu potrafiły namieszać w psychice ofiary. Panna Burroughs widziała efekt takich działań raz. Nie było to z jej winy, jej wuj znał jednak marynarza, który przez kilka tygodni zwijał się z bólu wywołanego Agonią podczas powrotnego rejsu. Przestraszony, wyrobił sobie dziwną obsesję, przypominającą manię prześladowczą.
Frances uważnie słuchała słów uzdrowiciela, marszcząc brwi, gdy padły kolejne pytania.
- Jeśli ktoś wie, jak go przyrządzić, sam proces warzenia powinien zająć nieco ponad godzinę. - A ona wiedziała, znając recepturę oraz cały proces warzelniczy niemal na pamięć. Posiadała również w swoim notesie recepturę ulepszoną o swoje skrupulatne notatki, wskazujące które składniki działają lepiej, a które troszeczkę gorzej. - Potrzebuję waleriany, owoców belladonny, sproszkowanych kłów węża, włosu z ogona testrala i żółć kobry. - Bez zająknięcia wymieniła wszystkie składniki, jakich potrzebowała. - Kilka z nich można zamienić na inne, ale to kolejna, długa teoria. - Dodała jeszcze, wzruszając ramionami. Skoro uzdrowicielowi zależało na czasie, nie był to odpowiedni moment, aby wdawać się w szczegóły tego, na jakiej zasadzie działają zamienniki i skąd w ogóle wie, przy których zamiennikach eliksir będzie działać.
Panna Burroughs zerknęła na chłopaka z mieszanką pobłażania i dziwnego rozbawienia.
- Oczywiście, że potrafię ją przygotować. - Bez dwóch zdań, wiele razy przyszło jej to już robić. - Pobierz pacjentowi krew i przynieś mi ją do pracowni, a za godzinę będziesz miał eliksir. - Dodała jeszcze, będąc w pełnej gotowości do działania. Nie czekała jednak aż mężczyzna pobierze krew - wszak miała co robić w pracowni, do której udała się aby przyrządzić antidotum, tam oczekując na ostatni składnik, jaki pan Prewett miał jej przynieść.
/zt dla Frances
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W tej jednej kwestii zgadzali się całkowicie - brak większości dokładnych informacji sprawiał, że nie mieli po co ryzykować wyborem tego jednego rozwiązania, które nie niosło za sobą stuprocentowej pewności, choć z pewnością było ono wersją łagodniejszą. Zdążył się jednak nauczyć, że nie wszystko w pracy uzdrowiciela było łagodne i miłe, niektóre decyzje niosły za sobą ciężar, były ciężkie i bolesne. Ta, na całe szczęście, niosła za sobą jedynie odetchnienie i świadomość, że niedługo przyczynią się (oboje, bo gdzie uzdrowiciel, tam i alchemik wspomagający go swoją wiedzą) do uwolnienia pacjenta od bólu. Przeraźliwego, łapiącego za serce bólu. Wzdrygnął się, kiedy przed oczami na nowo stanął mu obraz zwijającego się z bólu mężczyzny. Coś okropnego. Strasznego. Ale to sam fakt, iż do tego cierpienia przyczynił się ktoś inny, była jeszcze gorsza.
To jednak zajmie mi kilka godzin.
— Oczywiście, że nie powinniśmy — odparł niemalże momentalnie na jej słowa odnośnie bezoaru, bez jakiegokolwiek cienia wątpliwości. Kilka godzin to było o... Kilka godzin zbyt dużo, zbyt dużo dla mężczyzny i jego psychiki. Wybór wydawał się być oczywistym. Kilka godzin względem jednej godziny? Bez jakiegokolwiek porównania. Kiwnął głową na jej kolejne słowa. Składniki nie były niczym skomplikowanym; bał się już, że usłyszy coś o wiele gorszego, jednak w obliczu takich informacji pozostawało mu jedynie odetchnąć. Nawet nie próbował dociekać - mógłby, owszem, chciałby, ale nie w takiej chwili. Prędzej przy innej okazji, takiej, gdzie żaden cierpiący pacjent nie będzie wisiał nad jego głową. Nie miał serca skazywać Jonesa na więcej bólu.
Pokusił się o delikatny, krzywy uśmiech, kiedy dostrzegł spojrzenie panny Burroughs. I prócz zduszonego rozbawienia jej reakcją na pytanie, poczuł też, jak powoli ciężar z niego schodzi.
— Cieszę się. Pobiorę krew i lada chwila będę — upewnił kobietę, gotów samemu zacząć działać, by jak najszybciej dostarczyć niezbędny składnik do alchemiczki. W pół kroku zatrzymał się jednak i rzucił jeszcze do odchodzącej Frances, nim wkroczył z powrotem do sali: — I... Dziękuję.
/zt
To jednak zajmie mi kilka godzin.
— Oczywiście, że nie powinniśmy — odparł niemalże momentalnie na jej słowa odnośnie bezoaru, bez jakiegokolwiek cienia wątpliwości. Kilka godzin to było o... Kilka godzin zbyt dużo, zbyt dużo dla mężczyzny i jego psychiki. Wybór wydawał się być oczywistym. Kilka godzin względem jednej godziny? Bez jakiegokolwiek porównania. Kiwnął głową na jej kolejne słowa. Składniki nie były niczym skomplikowanym; bał się już, że usłyszy coś o wiele gorszego, jednak w obliczu takich informacji pozostawało mu jedynie odetchnąć. Nawet nie próbował dociekać - mógłby, owszem, chciałby, ale nie w takiej chwili. Prędzej przy innej okazji, takiej, gdzie żaden cierpiący pacjent nie będzie wisiał nad jego głową. Nie miał serca skazywać Jonesa na więcej bólu.
Pokusił się o delikatny, krzywy uśmiech, kiedy dostrzegł spojrzenie panny Burroughs. I prócz zduszonego rozbawienia jej reakcją na pytanie, poczuł też, jak powoli ciężar z niego schodzi.
— Cieszę się. Pobiorę krew i lada chwila będę — upewnił kobietę, gotów samemu zacząć działać, by jak najszybciej dostarczyć niezbędny składnik do alchemiczki. W pół kroku zatrzymał się jednak i rzucił jeszcze do odchodzącej Frances, nim wkroczył z powrotem do sali: — I... Dziękuję.
/zt
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź