Sala numer dwa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Sala numer dwa
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
|19.01.1956r?
No dobrze. Stawianie środków na mech i pleśń w kuchni nie było dobrą decyzją. Właściwie to zakrawało o jedną z gorszych decyzji w tym ledwie rozpoczętym roku - szczególnie, że okazuje się, iż połknięte przez człowieka owe eliksiry wywołują bardzo nieprzyjemne skutki. W pierwszej chwili Bott trafił tu nie tylko obolały i wymiotujący (na okrągło przez całą godzinę od zatrucia), ale także pokryty w sporym stopniu właśnie mchem. I podobno powinien się cieszyć, że dostał antidotum, zanim na jego skórze pojawiła się także pleśń - ta podobno nie tylko wywołuje swędzenie (jak mech - i niech ktoś go spróbuje zmusić, żeby przestał się drapać!), ale jest ono połączone z bólem, trudniej się jej pozbyć i może pozostawiać po sobie brzydkie blizny.
Jak właściwie do tego doszło? Ot, eliksir stał w identycznym naczyniu, co jego herbata.
Dobrze, że Minnie była pod ręką - miał się pochwalić nowym, wspaniałym zakupem jeszcze przed remontem (bo i uważał, że w tej formie ma swój, niesamowity klimat) i zabrać ją na spacer. A tak przy okazji miał go kto zaciągnąć do Munga.
- Ile czasu to cholerstwo ma znikać? - musiał pomarudzić, kiedy już był w stanie mówić, a pielęgniarka odeszła, zostawiając go z porcją eliksiru do wypicia dokładnie za piętnaście minut. Jasne, że cieszył się, że najgorsze nie zdążyło się stać i nie będzie miał jakichś koszmarnych blizn, ale mech też go irytował. Trudno było się powstrzymać przed drapaniem mimo, że pielęgniarka groziła, że przykuje mu ręce do łóżka. Eh! Spojrzał na Minnie miną najbiedniejszego człowieka świata. Który już raz go ratowała przed jakimś koszmarem?
- Zaraz wydrapię sobie skórę do kości. - dodał, żeby podkreślić swoje niezadowolenie. Samo siedzenie w Mungu mu nie przeszkadzało. Właściwie bywał tu odkąd pamiętał na tyle często, że zdołał znaleźć w tym miejscu nawet pozytywy. Choćby fakt, że spora część kadry była całkiem fajna. A jednak siedzenie w miejscu przez najbliższą dobę, może dwie i zakaz wydrapywania czegoś, co podobno samo poodpada pod wpływem eliksirów leczniczych były strasznie irytujące.
No dobrze. Stawianie środków na mech i pleśń w kuchni nie było dobrą decyzją. Właściwie to zakrawało o jedną z gorszych decyzji w tym ledwie rozpoczętym roku - szczególnie, że okazuje się, iż połknięte przez człowieka owe eliksiry wywołują bardzo nieprzyjemne skutki. W pierwszej chwili Bott trafił tu nie tylko obolały i wymiotujący (na okrągło przez całą godzinę od zatrucia), ale także pokryty w sporym stopniu właśnie mchem. I podobno powinien się cieszyć, że dostał antidotum, zanim na jego skórze pojawiła się także pleśń - ta podobno nie tylko wywołuje swędzenie (jak mech - i niech ktoś go spróbuje zmusić, żeby przestał się drapać!), ale jest ono połączone z bólem, trudniej się jej pozbyć i może pozostawiać po sobie brzydkie blizny.
Jak właściwie do tego doszło? Ot, eliksir stał w identycznym naczyniu, co jego herbata.
Selekcja naturalna: 1 Bertie Bott: 0
Dobrze, że Minnie była pod ręką - miał się pochwalić nowym, wspaniałym zakupem jeszcze przed remontem (bo i uważał, że w tej formie ma swój, niesamowity klimat) i zabrać ją na spacer. A tak przy okazji miał go kto zaciągnąć do Munga.
- Ile czasu to cholerstwo ma znikać? - musiał pomarudzić, kiedy już był w stanie mówić, a pielęgniarka odeszła, zostawiając go z porcją eliksiru do wypicia dokładnie za piętnaście minut. Jasne, że cieszył się, że najgorsze nie zdążyło się stać i nie będzie miał jakichś koszmarnych blizn, ale mech też go irytował. Trudno było się powstrzymać przed drapaniem mimo, że pielęgniarka groziła, że przykuje mu ręce do łóżka. Eh! Spojrzał na Minnie miną najbiedniejszego człowieka świata. Który już raz go ratowała przed jakimś koszmarem?
- Zaraz wydrapię sobie skórę do kości. - dodał, żeby podkreślić swoje niezadowolenie. Samo siedzenie w Mungu mu nie przeszkadzało. Właściwie bywał tu odkąd pamiętał na tyle często, że zdołał znaleźć w tym miejscu nawet pozytywy. Choćby fakt, że spora część kadry była całkiem fajna. A jednak siedzenie w miejscu przez najbliższą dobę, może dwie i zakaz wydrapywania czegoś, co podobno samo poodpada pod wpływem eliksirów leczniczych były strasznie irytujące.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Naprawdę lubiła Bertiego, był wspaniałym przyjacielem i dobrym człowiekiem, ale w chwilach takich jak ta, zastanawiało ją, czy naprawdę byli spokrewnieni. Nie rozumiała, jak mógł zostawić ten eliksir tak po prostu w szklance, w kuchni... obok herbaty... Bertie Bott, jeśli kiedykolwiek będziesz miał dzieci, będzie cię trzeba od nich odizolować grubą i wytrzymałą taśmą klejącą. Natychmiast po tym nieszczęśliwym wypadku, kiedy Bertie zaczął się uskarżać na bóle, a całość zaczynała wyglądać coraz mniej ciekawie, Minerwa przywołała różdżką medyków, którzy zebrali ich do szpitala św. Munga. Oczywiście, że poszła tam razem z Bertiem, nie mogłaby go zostawić samego - jeszcze gotów byłby sobie coś zrobić po drodze! W jego sali znalazła się dopiero po tym, jak pielęgniarki przywróciły go do względnie odpowiedniego stanu i zahamowały działanie bolesnej trucizny. Z westchnieniem.
Przysiadła na skraju jego łóżka, uznając, że krzesło znajdowało się jednak za daleko - przecież Bertie potrzebował jej wsparcia - po czym złożyła dłonie na podołku, troskliwie i opiekuńczo przyglądając się przyjacielowi.
- Dwa tygodnie - odpowiedziała na jego pytanie bez większego wyrazu, męczyć się z tym wszystkim tyle czasu to zdecydowanie nic przyjemnego, ale patrząc na ogrom głupoty, jaką wykazał się Bertie, to wcale nie była olbrzymia kara. Najważniejsze, że nic poważnego mu się nie stało, a skutki wciąż były możliwe do cofnięcia. Sięgnęła ręką po lekarstwo, które zostawiła dla niego pielęgniarka i przysunęła bliżej niego nos - skrzywiwszy się paskudnie, kiedy dotarła do niej jego woń. Paskudny eliksir wymagał zapewne równie paskudnych środków leczniczych. Nie wypuściła jednak szklaneczki z rąk, nie odstawiła jej obok, spoglądając na poruszające się na ścianie wskazówki zegara. Dopilnuje, żeby Bertie nie wymigał się od wypicia lekarstwa.
- Trzymaj ręce przy sobie albo zawołam pielęgniarkę, żeby przywiązała ci te niespokojne łapska do łóżka - zagroziła stanowczo i z pewnością nie żartowała. Dla potwierdzenia swoich słów uraczyła go jeszcze groźnym spojrzeniem - tym, którym zawsze strofowała młodszych braci. - Bertie, jak mogłeś zostawić tę miksturę na górze, w kuchni, jak szklankę herbaty? Czy nie pamiętasz, co zawsze powtarzał profesor Slughorn o przechowywaniu eliksirów? Nigdy otwarte, nigdy przy jedzeniu, nigdy na Merlina w kuchni. Co by się stało, gdybyś nie był w stanie dostać się do Munga tak szybko? - Westchnęła jeszcze raz, czuła się w obowiązku go zestrofować, naprawdę zachował się wybitnie głupio. Martwiła się o niego. O to, co mogło się stać. Powinieneś już być odpowiedzialniejszy, Bertie.
- Spójrz na pozytywy - złagodniała, bo mimo wszystko za swoje już dostał, wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy, zielony do tego, a Minnie nie lubiła patrzeć na cudze nieszczęście. - Obrośnięty mchem wyglądasz jak potwór z bajki o wiedźmie Jolly, ten co porywał niegrzeczne dzieci. Jak cię stąd wypuszczą, możemy iść na lody do lodziarni Fortescue i wszyscy ustawieni przed nami w kolejce uciekną, gdzie pieprz rośnie. - Jej drobne usta wygięły się w zadziorny uśmiech.
Przysiadła na skraju jego łóżka, uznając, że krzesło znajdowało się jednak za daleko - przecież Bertie potrzebował jej wsparcia - po czym złożyła dłonie na podołku, troskliwie i opiekuńczo przyglądając się przyjacielowi.
- Dwa tygodnie - odpowiedziała na jego pytanie bez większego wyrazu, męczyć się z tym wszystkim tyle czasu to zdecydowanie nic przyjemnego, ale patrząc na ogrom głupoty, jaką wykazał się Bertie, to wcale nie była olbrzymia kara. Najważniejsze, że nic poważnego mu się nie stało, a skutki wciąż były możliwe do cofnięcia. Sięgnęła ręką po lekarstwo, które zostawiła dla niego pielęgniarka i przysunęła bliżej niego nos - skrzywiwszy się paskudnie, kiedy dotarła do niej jego woń. Paskudny eliksir wymagał zapewne równie paskudnych środków leczniczych. Nie wypuściła jednak szklaneczki z rąk, nie odstawiła jej obok, spoglądając na poruszające się na ścianie wskazówki zegara. Dopilnuje, żeby Bertie nie wymigał się od wypicia lekarstwa.
- Trzymaj ręce przy sobie albo zawołam pielęgniarkę, żeby przywiązała ci te niespokojne łapska do łóżka - zagroziła stanowczo i z pewnością nie żartowała. Dla potwierdzenia swoich słów uraczyła go jeszcze groźnym spojrzeniem - tym, którym zawsze strofowała młodszych braci. - Bertie, jak mogłeś zostawić tę miksturę na górze, w kuchni, jak szklankę herbaty? Czy nie pamiętasz, co zawsze powtarzał profesor Slughorn o przechowywaniu eliksirów? Nigdy otwarte, nigdy przy jedzeniu, nigdy na Merlina w kuchni. Co by się stało, gdybyś nie był w stanie dostać się do Munga tak szybko? - Westchnęła jeszcze raz, czuła się w obowiązku go zestrofować, naprawdę zachował się wybitnie głupio. Martwiła się o niego. O to, co mogło się stać. Powinieneś już być odpowiedzialniejszy, Bertie.
- Spójrz na pozytywy - złagodniała, bo mimo wszystko za swoje już dostał, wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy, zielony do tego, a Minnie nie lubiła patrzeć na cudze nieszczęście. - Obrośnięty mchem wyglądasz jak potwór z bajki o wiedźmie Jolly, ten co porywał niegrzeczne dzieci. Jak cię stąd wypuszczą, możemy iść na lody do lodziarni Fortescue i wszyscy ustawieni przed nami w kolejce uciekną, gdzie pieprz rośnie. - Jej drobne usta wygięły się w zadziorny uśmiech.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
- Jak to możliwe, że jesteś taka piękna, a jednocześnie potrafisz być takim potworem, Minnie? - pokręcił głową na groźbę, bo przecież on nigdy nie czuł czegokolwiek bardziej irytującego, niż to coś między swędzeniem, a... wrastaniem? Wypychaniem? Aż trudno to opisać, czy jakkolwiek wyrazić. I on ma tego nie drapać, nie wyskubywać? Nie był małym dzieckiem - mimo, że czasami zdarzało mu się tak zachowywać - i pojmował, że drapiąc może sobie zaszkodzić, ale na prawdę trudno było się powstrzymać.
Miał szczerą nadzieję, że to uczucie minie przed końcem dwóch tygodni i po prostu przez ten czas będzie się pozbywał... no, mchu. I jakoś to będzie. Oby.
Przypatrywał się, jak Minnie krzywi się na jego eliksir i sam zerknął na zegarek. Noo... pewnie jest bardzo odrzucający i kompletnie nie miał ochoty o nim myśleć, ale lepsze to od mchu na ciele, co nie? Zdecydowanie. Jest mało rzeczy, których Bertie jest pewien mniej. Szczególnie teraz, kiedy jeszcze pamiętał cały ten ból i pieczenie.
- Miałem czyścić kuchnię na wieczór i zostawiłem to na wierzchu, żeby mi się rzuciło w oczy. A nie mam w domu niczego sensownego na takie eliksiry, w ogóle jeszcze naczyń mam niewiele to wlałem tam i uznałem, że przecież będę pamiętał. No... i nie pamiętałem. - odpowiedział bezradnie, bo co on może? Wszystko brzmiało jak dobry plan póki się nie okazało, że jednak jest inaczej. No, właściwie głównym problemem okazał się fakt, że jest sobą, Bertiem Bottem, a to jednoznacznie musi wiązać się z jakąś katastrofą od czasu do czasu. Los po prostu znów dał się skusić i tyle. To przecież oczywiste.
Kiedy jednak Minnie złagodniała, i on się szerzej uśmiechnął. Bo przecież wie, że sprowadza na siebie katastrofy przez to, żeod czasu do czasu notorycznie zapomina o instynkcie samozachowawczym.
- Ja mam szczęście, Minnie. Ono się mnie trzyma, więc nic mi nie grozi. Wiesz, że wróżono mi sukces? - spytał, zdradzając po części prawdę o tym, dlaczego czasami pozwala sobie na więcej, niż powinien: za mocno uwierzył w swoje szczęście. Bo, gdyby spojrzeć na wszystko, co z jego lub nie jego winy działo się w jego życiu, bezmyślność wręcz za wiele razy uszła mu płazem. Okej, całkiem nieźle już Munga poznał, zarówno ten oddział, jak i część z urazami wszelkiego rodzaju, ale przecież żadna trwała krzywda mu się nie stała. Kilka nieznacznych, nie rzucających się w oczy blizn? Przy wszystkich wypadkach, jakim ulegał, niech ktoś powie, że jakaś bliżej nieokreślona opatrzność nad nim nie czuwa! A o przepowiedni babci, choć miała być tylko ostrzeżeniem, zawsze myślał... połowicznie. O tej lepszej części. Bo, że on miałby się stoczyć?
- Wiesz nie w sensie, że jak spróbuję poderżnąć sobie gardło to przeżyję, ale... no, jest to pocieszające, że życie mnie za całą tę głupotę nie karze za mocno. - dodał. Przypomniał sobie przez chwilę Anastasię, która zawsze była spokojna. Miała te swoje zdolności, dość często wiedziała co będzie, a co do niego miała niesamowicie trafne przeczucia. Kiedy jego bliscy umierali ze strachu, bo Bertie zrobił coś głupiego albo zniknął, ona zawsze była spokojna i żartowała, że on nie zasłużył na całe swoje szczęście.
- Ej to ja nie będę tu siedział. Minnie, ruszamy w świat, Londyn jest nasz. Żadnych kolejek, najpierw lody, potem kino i wesołe miasteczko. Albo nie wiem co jeszcze. - puścił jej oczko. - Zawsze marzyłem, żeby zostać jakimś sennym koszmarem.
Noo... jasne, że nie wyjdzie, pewnie spędzi tu dzień, może dwa. Na pewno nie jakoś długo, ale nie przeszkadzało mu siedzenie tu. Choć był ciekaw spojrzeń ludzi, bo sam musiał przyznać, że wyglądał dość koszmarnie z całym tym mchem.
Miał szczerą nadzieję, że to uczucie minie przed końcem dwóch tygodni i po prostu przez ten czas będzie się pozbywał... no, mchu. I jakoś to będzie. Oby.
Przypatrywał się, jak Minnie krzywi się na jego eliksir i sam zerknął na zegarek. Noo... pewnie jest bardzo odrzucający i kompletnie nie miał ochoty o nim myśleć, ale lepsze to od mchu na ciele, co nie? Zdecydowanie. Jest mało rzeczy, których Bertie jest pewien mniej. Szczególnie teraz, kiedy jeszcze pamiętał cały ten ból i pieczenie.
- Miałem czyścić kuchnię na wieczór i zostawiłem to na wierzchu, żeby mi się rzuciło w oczy. A nie mam w domu niczego sensownego na takie eliksiry, w ogóle jeszcze naczyń mam niewiele to wlałem tam i uznałem, że przecież będę pamiętał. No... i nie pamiętałem. - odpowiedział bezradnie, bo co on może? Wszystko brzmiało jak dobry plan póki się nie okazało, że jednak jest inaczej. No, właściwie głównym problemem okazał się fakt, że jest sobą, Bertiem Bottem, a to jednoznacznie musi wiązać się z jakąś katastrofą od czasu do czasu. Los po prostu znów dał się skusić i tyle. To przecież oczywiste.
Kiedy jednak Minnie złagodniała, i on się szerzej uśmiechnął. Bo przecież wie, że sprowadza na siebie katastrofy przez to, że
- Ja mam szczęście, Minnie. Ono się mnie trzyma, więc nic mi nie grozi. Wiesz, że wróżono mi sukces? - spytał, zdradzając po części prawdę o tym, dlaczego czasami pozwala sobie na więcej, niż powinien: za mocno uwierzył w swoje szczęście. Bo, gdyby spojrzeć na wszystko, co z jego lub nie jego winy działo się w jego życiu, bezmyślność wręcz za wiele razy uszła mu płazem. Okej, całkiem nieźle już Munga poznał, zarówno ten oddział, jak i część z urazami wszelkiego rodzaju, ale przecież żadna trwała krzywda mu się nie stała. Kilka nieznacznych, nie rzucających się w oczy blizn? Przy wszystkich wypadkach, jakim ulegał, niech ktoś powie, że jakaś bliżej nieokreślona opatrzność nad nim nie czuwa! A o przepowiedni babci, choć miała być tylko ostrzeżeniem, zawsze myślał... połowicznie. O tej lepszej części. Bo, że on miałby się stoczyć?
- Wiesz nie w sensie, że jak spróbuję poderżnąć sobie gardło to przeżyję, ale... no, jest to pocieszające, że życie mnie za całą tę głupotę nie karze za mocno. - dodał. Przypomniał sobie przez chwilę Anastasię, która zawsze była spokojna. Miała te swoje zdolności, dość często wiedziała co będzie, a co do niego miała niesamowicie trafne przeczucia. Kiedy jego bliscy umierali ze strachu, bo Bertie zrobił coś głupiego albo zniknął, ona zawsze była spokojna i żartowała, że on nie zasłużył na całe swoje szczęście.
- Ej to ja nie będę tu siedział. Minnie, ruszamy w świat, Londyn jest nasz. Żadnych kolejek, najpierw lody, potem kino i wesołe miasteczko. Albo nie wiem co jeszcze. - puścił jej oczko. - Zawsze marzyłem, żeby zostać jakimś sennym koszmarem.
Noo... jasne, że nie wyjdzie, pewnie spędzi tu dzień, może dwa. Na pewno nie jakoś długo, ale nie przeszkadzało mu siedzenie tu. Choć był ciekaw spojrzeń ludzi, bo sam musiał przyznać, że wyglądał dość koszmarnie z całym tym mchem.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słysząc komplement z ust Minerwy, czarownica w pierwszej chwili zmieszała się, spurpurowała, ale bardzo nie chcąc dać tego po sobie poznać, zaczęła oglądać się na okno, odwracając twarz od Bertiego, zupełnie jakby zauważyła za szybą - nagle - coś bardzo ciekawego. Czując jednak, że utrzymywanie tej pozycji dłużej byłoby nie tylko nużące, ale i niegrzeczne, powróciła wzrokiem do pacjenta, podpierając bródkę na pięści w nadziei, że jej dłoń przysłoni niechciany rumieniec, który - była pewna - wciąż zdobił jej twarz. Nieczęsto słyszała, że była ładna. O wiele częściej, że była mądra. I zwykle od starszych ludzi.
- Najgorsze potwory są niepozorne - odparła, niezręcznie zmieniając temat i skupiając się na wygodniejszej części wypowiedzi Bertiego. - Pająki, krwiożercze muchy z Afryki... słyszałeś kiedyś o miniaturowej akromantuli? podobno może powalić jadem krowę w zaledwie kilka sekund. Albo, magiczna chińska traszka z wód Mao-Li, ma na swoich mackach parzydełka, które, tak czytałam, wystarczą, że musną ludzką stopę, a czarodziej usycha na wiór, czernieje i znika. Od razu! - Być może mówiła nieco zbyt szybko, ale przynajmniej świadomie i skutecznie, jak sądziła, zmieniła temat, nie czuła już rumieńca - nie wiedziała więc, że jeszcze nie całkiem zszedł z jej twarzy. - Och, przepraszam - dodała, kiedy uświadomiła sobie, że chińska traszka nieszczególnie pewnie obchodziła teraz obolałego Bertiego, powinna wrócić myślami do niego. Westchnęła.
- Bertie, naprawdę powinieneś mieć w domu fiolkę oznaczoną na eliksiry, których się nie pije, inaczej nigdy nie zapamiętasz - westchnęła jeszcze raz, nieco ciężej. Uważała za zupełnie naturalną rzecz fakt, że musiała się o niego zatroszczyć, jeśli tego nie zrobi - Bertie prędzej czy później doprowadzi do samozapłonu, wybuchnięcia wlasnego mieszkania i rychłej śmierci. A tego przecież nikt nie chciał. - Jak wrócimy, ponaklejamy na Twoje szklanki oznaczenia. Wyznaczysz sobie szklankę gospodarczą, której będziesz używał do takich celów. Zawsze jedną. - W innym przypadku, nie daj Merlinie, kiedyś jej nie domyjesz i się z niej napijesz!
Uśmiech Bertiego był pokrzepiający, naprawdę się o niego martwiła -i o to, jak to wszystko się skończy. Dobrze, że tak szybko udało im się dostać do Munga... i że Bertie szybko otrzymał fachową pomoc.
- Na lekcji wróżbiarstwa? - zagadnęła krytycznie, do wróżbiarstwa zawsze podchodziła ze zdroworozsądkowym dystansem a fakt, że ktoś wróżył Bertiemu sukces przy trybie życia, jaki prowadził, był jedynie smutnym potwierdzeniem bezsensu tych wróżb. Nie, żeby nie wierzyła w Bertiego, oczywiście, że w niego wierzyła - był inteligenty i uzdolniony w wielu dziedzinach, ale jeśli kiedykolwiek odniesie sukces - to dzięki samemu sobie, nie dzięki szczęściu. - Wróć myślami na ziemię, Bertie, twój los jest tylko w twoich rękach. A sukces lub jego brak zależy wyłącznie od ciebie. I twojej pamięci - dodała znów nieco ostrzej, bo jeśli znowu go zawiedzie... następnym razem Minerwy mogłoby nie być w pobliżu. - Po prostu się martwię, Bertie - dodała tonem usprawiedliwienia. Jej usta drgnęły w rozbawieniu, słysząc jego kolejne słowa.
- Wchodzę w to, jeśli tylko uzdrowiciele zgodzą się cię wypuścić - oświadczyła rozbawiona, bynajmniej nie wstydziła się pokazać na mieście z porośniętym mchem Bertiem. Nawet jeśli wyglądał jak potwór - był przecież jej Bertiem. - Do tego czasu będziesz tutaj leżał - dodała kategorycznie, głosem nieznoszącym sprzeciwu, takim, jakim zwracała się do młodszych braci, kiedy robili rzeczy, których robić nie powinni. Czasem jej się zdawało, że miała zadatki na nauczycielkę. Albo nawet opiekunkę. Albo coś pomiędzy. - Przyniosę ci jutro Proroka, może jakąś książkę? Czego ci trzeba, Bertie? Ostatnio czytałam świetną antalogię goblińskich wojen, mogę ci pożyczyć, dnie będą ci się tutaj dłużyć...
- Najgorsze potwory są niepozorne - odparła, niezręcznie zmieniając temat i skupiając się na wygodniejszej części wypowiedzi Bertiego. - Pająki, krwiożercze muchy z Afryki... słyszałeś kiedyś o miniaturowej akromantuli? podobno może powalić jadem krowę w zaledwie kilka sekund. Albo, magiczna chińska traszka z wód Mao-Li, ma na swoich mackach parzydełka, które, tak czytałam, wystarczą, że musną ludzką stopę, a czarodziej usycha na wiór, czernieje i znika. Od razu! - Być może mówiła nieco zbyt szybko, ale przynajmniej świadomie i skutecznie, jak sądziła, zmieniła temat, nie czuła już rumieńca - nie wiedziała więc, że jeszcze nie całkiem zszedł z jej twarzy. - Och, przepraszam - dodała, kiedy uświadomiła sobie, że chińska traszka nieszczególnie pewnie obchodziła teraz obolałego Bertiego, powinna wrócić myślami do niego. Westchnęła.
- Bertie, naprawdę powinieneś mieć w domu fiolkę oznaczoną na eliksiry, których się nie pije, inaczej nigdy nie zapamiętasz - westchnęła jeszcze raz, nieco ciężej. Uważała za zupełnie naturalną rzecz fakt, że musiała się o niego zatroszczyć, jeśli tego nie zrobi - Bertie prędzej czy później doprowadzi do samozapłonu, wybuchnięcia wlasnego mieszkania i rychłej śmierci. A tego przecież nikt nie chciał. - Jak wrócimy, ponaklejamy na Twoje szklanki oznaczenia. Wyznaczysz sobie szklankę gospodarczą, której będziesz używał do takich celów. Zawsze jedną. - W innym przypadku, nie daj Merlinie, kiedyś jej nie domyjesz i się z niej napijesz!
Uśmiech Bertiego był pokrzepiający, naprawdę się o niego martwiła -i o to, jak to wszystko się skończy. Dobrze, że tak szybko udało im się dostać do Munga... i że Bertie szybko otrzymał fachową pomoc.
- Na lekcji wróżbiarstwa? - zagadnęła krytycznie, do wróżbiarstwa zawsze podchodziła ze zdroworozsądkowym dystansem a fakt, że ktoś wróżył Bertiemu sukces przy trybie życia, jaki prowadził, był jedynie smutnym potwierdzeniem bezsensu tych wróżb. Nie, żeby nie wierzyła w Bertiego, oczywiście, że w niego wierzyła - był inteligenty i uzdolniony w wielu dziedzinach, ale jeśli kiedykolwiek odniesie sukces - to dzięki samemu sobie, nie dzięki szczęściu. - Wróć myślami na ziemię, Bertie, twój los jest tylko w twoich rękach. A sukces lub jego brak zależy wyłącznie od ciebie. I twojej pamięci - dodała znów nieco ostrzej, bo jeśli znowu go zawiedzie... następnym razem Minerwy mogłoby nie być w pobliżu. - Po prostu się martwię, Bertie - dodała tonem usprawiedliwienia. Jej usta drgnęły w rozbawieniu, słysząc jego kolejne słowa.
- Wchodzę w to, jeśli tylko uzdrowiciele zgodzą się cię wypuścić - oświadczyła rozbawiona, bynajmniej nie wstydziła się pokazać na mieście z porośniętym mchem Bertiem. Nawet jeśli wyglądał jak potwór - był przecież jej Bertiem. - Do tego czasu będziesz tutaj leżał - dodała kategorycznie, głosem nieznoszącym sprzeciwu, takim, jakim zwracała się do młodszych braci, kiedy robili rzeczy, których robić nie powinni. Czasem jej się zdawało, że miała zadatki na nauczycielkę. Albo nawet opiekunkę. Albo coś pomiędzy. - Przyniosę ci jutro Proroka, może jakąś książkę? Czego ci trzeba, Bertie? Ostatnio czytałam świetną antalogię goblińskich wojen, mogę ci pożyczyć, dnie będą ci się tutaj dłużyć...
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
A jednak Bertie poważnie uśmiechnął się szerzej, kiedy ona zaczęła opowiadać o małych i niepozornych bestiach. Już jako maluch miał ciąguty do robactwa, jak zapewne każdy chłopiec, tylko on nie do końca wyrósł z większości chłopięcych zainteresowań. Wiadomo, nie siedział już nad mrowiskami, nie dłubał w nich patykami, nie ganiał za żuczkami i tak dalej, a jednak fajnie było posłuchać o jakichś szalonych insektach z całego świata.
Zignorował więc przeprosiny, bo przecież to, że leży w szpitalu nie znaczy, że trzeba nad nim biadolić. To znaczy oczywiście, trzeba mu książkę przynieść, trzeba mu współczuć, on będzie marudził, bo nie lubi siedzieć w miejscu i go swędzi i ma ochotę sobie skórę wydrapać i rzecz jasna trzeba mu słodycze przynieść, bo tylko dlatego szpitale są znośne, że dostaje się w nich słodkości na pocieszenie. Ale to nie znaczy, że nie mogą pogadać o robactwie, które Minnie zna świetnie, pewnie jeszcze ze szkoły, a o którym on lekcje przespał, przegapił albo po prostu zapomniał, bo i takie rzeczy łatwo mu z głowy wylatywały.
- Brzmi genialnie. Myślisz, że da się coś takiego kupić? To by było świetne mieć coś takiego w pokoju. - stwierdził zaraz. I uniósł dłonie w obronnym geście, bo był absolutnie pewien, co my zaraz Minnie powie. - Nie w moim pokoju rzecz jasna, bo bym to stłukł i morderczego malucha uwolnił, jasne. Teoretyzuję.
Uśmiechnął się do niej wesoło. Bo i to byłoby niesamowite móc przez szkło patrzeć na coś tak małego, a jednocześnie niebezpiecznego.
I nawet Bertie odpuścił biednej McGonagall i nie komentował jej słodkich rumieńców, bo jeszcze mu się spłoszy i ucieknie. Choć Minnie faktycznie była przeurocza, choć potrafiła też mieć w sobie coś z grozy takiej miniaturowej akromantuli. Oczywiście na swój słodki sposób, Minnie może grozić, ale nigdy nie zrobi nikomu krzywdy.
- Dobrze, razem ładnie wszystko oznaczymy i to jedno naczynie będzie naczyniem bezpiecznym. - zgodził się bardziej dla spokoju ducha Minnie, niż z jakiejkolwiek innej przyczyny. Bo i nie wątpił, że go napis nie powstrzyma, kiedy skacowany wejdzie do kuchni i złapie za jakiekolwiek naczynie pełne jakiegokolwiek płynu. Na szczęście jednak planował remont raz, a dobrze i raczej później nie będzie trzymał na widoku groźnych rzeczy. Może znajdzie jedno miejsce, którąś szafkę na wszystko do czyszczenia? No, zobaczy się!
- Nie, coś ty. W mojej rodzinie było kilku jasnowidzów. Anna na ten przykład. No i moja babcia. Babcia przewidziała, że się urodzę. Znaczy zanim lekarze to powiedzieli. I ona trafiła z datą, a oni nie. No i stwierdziła, że albo bardzo marnie skończę, albo bardzo wiele osiągnę w młodym wieku. Więc chyba nie mam wyboru, jak tylko osiągnąć jakiś sukces?
No, przecież on nie umrze, nie zacznie ćpać, nie zachleje się na śmierć, nie skończy jako bezdomny, bezrobotny i tak dalej? No, po prostu nie może, takie rzeczy się nie dzieją, Bertiem B. zawsze szczęście ostatecznie dopisać musi. Tylko co takiego ma osiągnąć? No właśnie, tu był problem, bo jest zwykłym cukiernikiem, daleko mu do geniusza, za wielkie serce Nobli nie przyznają, za idiotyczne pomysły tym bardziej.
- Ja tam wierzę w szczęście. I w to, że ono wierzy we mnie. Jasne, że nic za mnie nie zrobi, ale jak dotąd bardzo mi w życiu pomagało. - stwierdził na tyle dyplomatycznie, na ile potrafił. Bo i sam uważał, że gdyby jego życie leżało tylko w jego rękach, bez ochrony cudownego szczęścia to by zwyczajnie już dawno nie żył. Po prostu.
- Woojny? No, czemu nie. Choć nie miałbym nic przeciwko mugolskiej fantastyce. Bywa całkiem śmieszna, serio. - stwierdził. Wiedział, że Minnie czyta inne rzeczy, niż on. Choć akurat wojny - jeśli nie w formie wykładów z historii, jakich szczerze nie znosił - to coś, o czym poczytać by mógł.
Ona zawsze była bystra, dojrzała, w każdym razie znacznie poważniejsza od niego nawet, jak byli mali. Chociażby fakt, że dość długo jej dokuczał nawet nie mając świadomości, że ona nie odbiera tego jako głupie żarty może świadczyć o tym, jak bardzo się różnią. Jak to się stało, że się wreszcie dogadali? Chyba dopiero teraz do Bertiego docierało, jaką musiał być cholernie natrętną bestią.
- Dzięki. Że mnie nie pobiłaś, jak byliśmy mali. Wiem, że mogłabyś mnie pewnie zmienić w tłuczka, żeby mnie na meczu pałkami załatwili w razie czego. - dodał, choć może i było to wyrwane z kontekstu, uśmiechnął się do niej szeroko. Wbrew pozorom mówił całkiem serio. O ile on zawsze wielu rzeczy nie wiedział i tym utrudniał sobie nie raz życie, o tyle miał wrażenie, że Minnie potrafi wszystko i mogłaby go załatwić w minutę podobną niespodzianką. Bardzo chciał stąd wyjść, ale wiedział, że cokolwiek powie, ona nie pomoże mu stąd uciec. Ona zaraz sobie wyjdzie i będzie wolna, a on będzie tu leżał. I cierpiał. A bardziej cierpieć będą pielęgniarki słuchając jego marudzenia.
Zignorował więc przeprosiny, bo przecież to, że leży w szpitalu nie znaczy, że trzeba nad nim biadolić. To znaczy oczywiście, trzeba mu książkę przynieść, trzeba mu współczuć, on będzie marudził, bo nie lubi siedzieć w miejscu i go swędzi i ma ochotę sobie skórę wydrapać i rzecz jasna trzeba mu słodycze przynieść, bo tylko dlatego szpitale są znośne, że dostaje się w nich słodkości na pocieszenie. Ale to nie znaczy, że nie mogą pogadać o robactwie, które Minnie zna świetnie, pewnie jeszcze ze szkoły, a o którym on lekcje przespał, przegapił albo po prostu zapomniał, bo i takie rzeczy łatwo mu z głowy wylatywały.
- Brzmi genialnie. Myślisz, że da się coś takiego kupić? To by było świetne mieć coś takiego w pokoju. - stwierdził zaraz. I uniósł dłonie w obronnym geście, bo był absolutnie pewien, co my zaraz Minnie powie. - Nie w moim pokoju rzecz jasna, bo bym to stłukł i morderczego malucha uwolnił, jasne. Teoretyzuję.
Uśmiechnął się do niej wesoło. Bo i to byłoby niesamowite móc przez szkło patrzeć na coś tak małego, a jednocześnie niebezpiecznego.
I nawet Bertie odpuścił biednej McGonagall i nie komentował jej słodkich rumieńców, bo jeszcze mu się spłoszy i ucieknie. Choć Minnie faktycznie była przeurocza, choć potrafiła też mieć w sobie coś z grozy takiej miniaturowej akromantuli. Oczywiście na swój słodki sposób, Minnie może grozić, ale nigdy nie zrobi nikomu krzywdy.
- Dobrze, razem ładnie wszystko oznaczymy i to jedno naczynie będzie naczyniem bezpiecznym. - zgodził się bardziej dla spokoju ducha Minnie, niż z jakiejkolwiek innej przyczyny. Bo i nie wątpił, że go napis nie powstrzyma, kiedy skacowany wejdzie do kuchni i złapie za jakiekolwiek naczynie pełne jakiegokolwiek płynu. Na szczęście jednak planował remont raz, a dobrze i raczej później nie będzie trzymał na widoku groźnych rzeczy. Może znajdzie jedno miejsce, którąś szafkę na wszystko do czyszczenia? No, zobaczy się!
- Nie, coś ty. W mojej rodzinie było kilku jasnowidzów. Anna na ten przykład. No i moja babcia. Babcia przewidziała, że się urodzę. Znaczy zanim lekarze to powiedzieli. I ona trafiła z datą, a oni nie. No i stwierdziła, że albo bardzo marnie skończę, albo bardzo wiele osiągnę w młodym wieku. Więc chyba nie mam wyboru, jak tylko osiągnąć jakiś sukces?
No, przecież on nie umrze, nie zacznie ćpać, nie zachleje się na śmierć, nie skończy jako bezdomny, bezrobotny i tak dalej? No, po prostu nie może, takie rzeczy się nie dzieją, Bertiem B. zawsze szczęście ostatecznie dopisać musi. Tylko co takiego ma osiągnąć? No właśnie, tu był problem, bo jest zwykłym cukiernikiem, daleko mu do geniusza, za wielkie serce Nobli nie przyznają, za idiotyczne pomysły tym bardziej.
- Ja tam wierzę w szczęście. I w to, że ono wierzy we mnie. Jasne, że nic za mnie nie zrobi, ale jak dotąd bardzo mi w życiu pomagało. - stwierdził na tyle dyplomatycznie, na ile potrafił. Bo i sam uważał, że gdyby jego życie leżało tylko w jego rękach, bez ochrony cudownego szczęścia to by zwyczajnie już dawno nie żył. Po prostu.
- Woojny? No, czemu nie. Choć nie miałbym nic przeciwko mugolskiej fantastyce. Bywa całkiem śmieszna, serio. - stwierdził. Wiedział, że Minnie czyta inne rzeczy, niż on. Choć akurat wojny - jeśli nie w formie wykładów z historii, jakich szczerze nie znosił - to coś, o czym poczytać by mógł.
Ona zawsze była bystra, dojrzała, w każdym razie znacznie poważniejsza od niego nawet, jak byli mali. Chociażby fakt, że dość długo jej dokuczał nawet nie mając świadomości, że ona nie odbiera tego jako głupie żarty może świadczyć o tym, jak bardzo się różnią. Jak to się stało, że się wreszcie dogadali? Chyba dopiero teraz do Bertiego docierało, jaką musiał być cholernie natrętną bestią.
- Dzięki. Że mnie nie pobiłaś, jak byliśmy mali. Wiem, że mogłabyś mnie pewnie zmienić w tłuczka, żeby mnie na meczu pałkami załatwili w razie czego. - dodał, choć może i było to wyrwane z kontekstu, uśmiechnął się do niej szeroko. Wbrew pozorom mówił całkiem serio. O ile on zawsze wielu rzeczy nie wiedział i tym utrudniał sobie nie raz życie, o tyle miał wrażenie, że Minnie potrafi wszystko i mogłaby go załatwić w minutę podobną niespodzianką. Bardzo chciał stąd wyjść, ale wiedział, że cokolwiek powie, ona nie pomoże mu stąd uciec. Ona zaraz sobie wyjdzie i będzie wolna, a on będzie tu leżał. I cierpiał. A bardziej cierpieć będą pielęgniarki słuchając jego marudzenia.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Oczywiście, że... nie, co? Bertie! - Minerwa zgromiła go spojrzeniem, wzdychając ciężko, czy on nigdy nie dorośnie? Czy trzymanie niebezpiecznych eliksirów w szklankach w kuchni nie wystarczy mu, żeby się przekonać, że nie jest dobrze mieć blisko siebie niebezpieczne rzeczy, stworzenia ani ludzi? - Skąd w ogóle taka myśl? Wyobraź sobie, że ktoś cię trzyma w akwarium tylko dlatego, że masz osiem nóg i jad w zębie, nawet pająki najlepiej czują się na wolności - fuknęła oburzona. - Kupić możesz sobie zabawkę, nie zwierzę, zwierzęciem możesz się zaopiekować, a stworzenia tego typu tej opieki ani nie chcą, ani nie potrzebują. Poza tym, nie da się - sprawdzała - nie można ich przewozić przez granicę. - Przygryzła usta, naszła ją myśl, że mogłaby spróbować uszyć dla Bertiego małą maskotkę takiego pająka albo innego śmiercionośnego chomika - może by mu się spodobała, kiedy leżał tak w tym w szpitalu, sam, nie mając nic do roboty? Koniecznie powinna to przemyśleć, nie radziła sobie z szyciem wybitnie, ale od zakonnej wigilii zwyczajnie to polubiła. Bertie nie tracił pogody ducha nawet w takiej sytuacji, ale mimo to Minnie miała w sobie na tyle dużo przesadnej empatii, że zdawała sobie sprawę z tego, że nikt nie lubi leżeć w szpitalu długimi dniami. - Czasem sobie myślę, Bertie, że byłoby dla ciebie bezpiczniej, gdybyś tyle nie teoretyzował - westchnęła tylko, nie werbalizując swoich myśli. Nie chciała składać obietnic, co do których nie mogła mieć pewności, czy ich dotrzyma.
- Dziękuję - odparła, przyglądając się Bertiemu, wiedząc, że zgodził się na jej propozycję wyłącznie dla niej. Sam tego nie potrzebował, był przecież tak roztrzepany... Minnie będzie mogła jednak mieć spokojne sumienie, pewna, że zrobiła wszystko, co mogła, żeby podobny wypadek się nie powtórzył. Bo czy mogła zrobić cokolwiek więcej?
- A ja ci przewidzę, że w przeciągu roku wrócisz do Munga z równie głupiego powodu - odparła z uśmiechem, żartując z jasnowidzenia - nigdy nie spotkała prawdziwego wróżbity, a hogwarckie lekcje czytania z fusów budziły w niej pusty śmiech. Być może wyniosła to jeszcze z domu, gdzie jej ojciec, mugolski pastor, miał bardzo zdecydowane poglądy na temat horoskopów - i dzięki któremu dobrze rozumiała rządzący nimi mechanizm. Naturalnie, nie życzyła Bertiemu powrotu do szpitala, ale była inteligentną i bystrą dziewczyną, która rozumiała fakt istnienia łańcucha przyczynowo-skutkowego. - Przestań, Bertie, to tylko mrzonki - żachnęła się od razu. - Życzę ci sukcesu, oczywiście i wiedz, że będę pierwszą, która będzie cię dopingowała, byś go osiągnął w młodym wieku, ale jeśli przez tę idiotyczną przepowiednię, jeśli coś ci nie wyjdzie, przestaniesz się starać do końca życia, sądząc, że umrzesz jako nieudacznik, to osobiście znajdę twoją babcię i jej wyperswaduję z głowy tę głupią przepowiednię. - Założyła ostro ręce na piersi, hardo przyglądając się choremu. Zdecydowanie i hardo, ot tak, nikt nie będzie w ten sposób rujnował życia Bertiemu - nawet, jeśli na tym etapie to mogła być dla niego całkiem dobra motywacja. Nie mógł w to uwierzyć, to by było zbyt niebezpieczne później, za dziesięć lat. Wierzyła w niego - niezależnie od tego, jaką planował dla siebie karierę. Minerwa oddała się nauce, wierzyła, że kiedyś stanie się w tej dziedzinie autorytetem i wierzyła, że Bertie mógł stać się szanowanym szefem kuchni, a może nawet właścicielem renomowanej restauracji, mógł osiągnąć wszystko, bo miał wszystko, czego do tego potrzebował - intelekt, szczęście i talent. Wiele rozbijało się o chęci i ambicję... ale Bertie miał w sobie tyle pogody ducha, że nigdy się o niego nie martwiła.
- Wiesz, że szczęściu trzeba pomóc, prawda? - Wierzyła też, że wszystko, co można osiągnąć w życiu, osiągnąć można jedynie swoją ciężką pracą - pracowała ciężko od zawsze. Odkąd pamiętała - już jak dostała list z Hogwartu i otrzymała swoje pierwsze podręcznik, zaczynała je kartkować, a pod koniec nauki w szkole miała w małym palcu większą część szkolnej biblioteki. Chciała wiedzieć wszystko - i gdyby nie to, profesor Bartius z cała pewnością nie ceniłby jej tak mocno. - Masz jakieś plany? - zagadnęła z ciekawością, bo przecież nie liczył chyba tylko na szczęście? Jeśli sądził, że odniesie sukces w młodym wieku, musiał mieć na niego jakąś wizję.
- Mugolska fantastyka? - Uniosła lekko jedną brew. - Nie czytałam mugolskich książek odkąd znalazłam się w świecie czarodziejów - W zamyśleniu wsparła brodę o łokieć. - Ale mogę się dla ciebie przejść do biblioteki, jeśli jednak nie chcesz dostać kompletnej szmiry, musisz podrzucić mi nazwiska. Ale, Bertie, jesteś pewien, że nie wolisz nic bardziej rozwijającego? - Spojrzała na niego z nadzieją. - Wielka księga niebezpiecznych insektów? Kupiłam ostatnio, naprawdę ciekawa lektura. - Z ostatnią tlącą się iskierką nadziei. Uniosła lekko jedną brew, raz jeszcze, wsłuchując się w jego kolejne słowa.
- Co? - zapytała, choć może nie najbystrzej.
- Dziękuję - odparła, przyglądając się Bertiemu, wiedząc, że zgodził się na jej propozycję wyłącznie dla niej. Sam tego nie potrzebował, był przecież tak roztrzepany... Minnie będzie mogła jednak mieć spokojne sumienie, pewna, że zrobiła wszystko, co mogła, żeby podobny wypadek się nie powtórzył. Bo czy mogła zrobić cokolwiek więcej?
- A ja ci przewidzę, że w przeciągu roku wrócisz do Munga z równie głupiego powodu - odparła z uśmiechem, żartując z jasnowidzenia - nigdy nie spotkała prawdziwego wróżbity, a hogwarckie lekcje czytania z fusów budziły w niej pusty śmiech. Być może wyniosła to jeszcze z domu, gdzie jej ojciec, mugolski pastor, miał bardzo zdecydowane poglądy na temat horoskopów - i dzięki któremu dobrze rozumiała rządzący nimi mechanizm. Naturalnie, nie życzyła Bertiemu powrotu do szpitala, ale była inteligentną i bystrą dziewczyną, która rozumiała fakt istnienia łańcucha przyczynowo-skutkowego. - Przestań, Bertie, to tylko mrzonki - żachnęła się od razu. - Życzę ci sukcesu, oczywiście i wiedz, że będę pierwszą, która będzie cię dopingowała, byś go osiągnął w młodym wieku, ale jeśli przez tę idiotyczną przepowiednię, jeśli coś ci nie wyjdzie, przestaniesz się starać do końca życia, sądząc, że umrzesz jako nieudacznik, to osobiście znajdę twoją babcię i jej wyperswaduję z głowy tę głupią przepowiednię. - Założyła ostro ręce na piersi, hardo przyglądając się choremu. Zdecydowanie i hardo, ot tak, nikt nie będzie w ten sposób rujnował życia Bertiemu - nawet, jeśli na tym etapie to mogła być dla niego całkiem dobra motywacja. Nie mógł w to uwierzyć, to by było zbyt niebezpieczne później, za dziesięć lat. Wierzyła w niego - niezależnie od tego, jaką planował dla siebie karierę. Minerwa oddała się nauce, wierzyła, że kiedyś stanie się w tej dziedzinie autorytetem i wierzyła, że Bertie mógł stać się szanowanym szefem kuchni, a może nawet właścicielem renomowanej restauracji, mógł osiągnąć wszystko, bo miał wszystko, czego do tego potrzebował - intelekt, szczęście i talent. Wiele rozbijało się o chęci i ambicję... ale Bertie miał w sobie tyle pogody ducha, że nigdy się o niego nie martwiła.
- Wiesz, że szczęściu trzeba pomóc, prawda? - Wierzyła też, że wszystko, co można osiągnąć w życiu, osiągnąć można jedynie swoją ciężką pracą - pracowała ciężko od zawsze. Odkąd pamiętała - już jak dostała list z Hogwartu i otrzymała swoje pierwsze podręcznik, zaczynała je kartkować, a pod koniec nauki w szkole miała w małym palcu większą część szkolnej biblioteki. Chciała wiedzieć wszystko - i gdyby nie to, profesor Bartius z cała pewnością nie ceniłby jej tak mocno. - Masz jakieś plany? - zagadnęła z ciekawością, bo przecież nie liczył chyba tylko na szczęście? Jeśli sądził, że odniesie sukces w młodym wieku, musiał mieć na niego jakąś wizję.
- Mugolska fantastyka? - Uniosła lekko jedną brew. - Nie czytałam mugolskich książek odkąd znalazłam się w świecie czarodziejów - W zamyśleniu wsparła brodę o łokieć. - Ale mogę się dla ciebie przejść do biblioteki, jeśli jednak nie chcesz dostać kompletnej szmiry, musisz podrzucić mi nazwiska. Ale, Bertie, jesteś pewien, że nie wolisz nic bardziej rozwijającego? - Spojrzała na niego z nadzieją. - Wielka księga niebezpiecznych insektów? Kupiłam ostatnio, naprawdę ciekawa lektura. - Z ostatnią tlącą się iskierką nadziei. Uniosła lekko jedną brew, raz jeszcze, wsłuchując się w jego kolejne słowa.
- Co? - zapytała, choć może nie najbystrzej.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
- Hmm, może i racja. - może właśnie różnica między posiadaniem, a opieką nad zwierzakiem do niego przemawiała. Lubił Rogera, bardzo przywykł do jego tupania w swoim pokoju, do obecności futrzaka obok siebie. Przypisał mu już konkretne cechy osobowości i lubił do niego mówić, Roger stał się w jakimś sensie jego kompanem, choć pewnie ma to związek z dość częstym kontaktem. Czy pająk, którego z uwagi na własne bezpieczeństwo nie mógłby nigdy wyjąć z terrarium mógłby zyskać miano kumpla? - Z resztą Roger pewnie byłby zazdrosny.
Wzruszył lekko ramionami. W każdym razie na jakiś czas królik i sowa mu wystarczą, zmienienie Rudery w zwierzyniec może zostanie opcją za jakiś czas, kiedy w ogóle spłaci swój dom.
- Lubię teoretyzować. I lubię jak teorie przeradzają się w fakty od czasu do czasu. - może i byłoby bezpieczniej, tylko czy on nadal byłby sobą? I czy i tak wiecznie nie potykałby się o własne nogi bez względu na wszystko? Ta tendencja trzymała się go niezależnie od tego czy świadomie ładował się w tarapaty czy nie, to po prostu się działo. Zbytnio się rozpraszał, myślał o zbyt wielu rzeczach na raz, o innym myślał, co innego robił i w końcu coś działało nie tak, grawitacja rosła albo on łapał niewłaściwe naczynie.
Tak po prostu było. I chyba nawet nie mógłby powiedzieć, że tego w sobie szczególnie nieznosi. Jasne, często mu przez to głupio i zdecydowanie nie lubi później przesiadywać w szpitalu, jednak chyba był pogodzony z tym, że po prostu tak już jest.
- Ja ci dziękuję. To kochane, że się martwisz. Choć na prawdę nie masz o co. Nic poważnego sobie raczej nie zrobię. - nie chciał, żeby się nim przejmowała. Miała wiele na głowie, miała swoje sprawy, a on? On sobie radził i żył tak szczęśliwie jak tylko mógł, od czasu do czasu płacąc za swoją niezdarność, roztrzepanie lub głupotę cenę w miarę adekwatną lub zadziwiająco małą.
- Hmm, mam wrażenie że otwarło się właśnie w tobie trzecie oko, Minnie. Co powiesz na typowanie na mistrzostwa quidditcha? - puścił jej oczko rozbawiony jej słowami. Cóż, na pewno miała rację, niewątpliwie w ciągu kilku miesięcy znowu tu trafi i najpewniej znów sam sobie będzie winny.
Na dalszy wykład wzruszył lekko ramionami. Wiedział, że nie wszyscy wierzą w przepowiednie, a nawet ci którzy wierzą często są dość sceptyczni co do tego, czy akurat osoba z którą rozmawiają na pewno ma dar. Bertie miał jednak już kilka okazji, by przekonać się, że przynajmniej dwie kobiety w jego rodzinie faktycznie nie kłamią.
- To nie mrzonki. Sama byś się zdziwiła, jak potrafią trafić, czasami z kompletnymi bzdurami. - stwierdził, choć nie zamierzał się sprzeczać. Może to coś, czego trzeba doświadczyć osobiście? Niewątpliwie jemu jako osobie która kontakt z magią miała od zawsze i podobnie z jasnowidzem jest pod tym względem łatwiej. - Ale nawet jeśli to akurat nie wizja to... chyba chcę w to wierzyć, Minnie. Tak po prostu. - przyznał szczerze. Wróżby nie decydowały o jego życiu, nigdy nie przejmował się nimi przesadnie, na pewno nie tymi złymi jednak dobre dodawały mu tylko pozytywnego nastawienia i entuzjazmu. - I nie jestem osobą, która mogłaby odpuścić lub się poddać. W jakiejkolwiek dziedzinie na której mi zależy, więc na prawdę nie musisz się tym przejmować. - dodał zaraz, choć może w osobowość Minnie trochę wpisane było przejmowanie się. Zawsze była szczególnie empatyczna, czasami jakby myślała za nich dwóch, ona zbyt wiele, on zbyt mało. Potrafiła być w tym z resztą całkiem urocza.
- Poza tym nie chciałabyś zadzierać z moją babcią. Mama po kimś odziedziczyła temperament. - dodał szczerze rozbawiony, bo i zapewne nie raz już wspominał o Sammy Bott, która zdołała wychować jego, jego siostrę oraz po części dwóch starszych kuzynów względnie na ludzi i po drodze nie oszalała. Czy ktoś taki mógłby nie mieć potężnego wnętrza i wyjątkowego temperamentu?
- Choć przyznam, że w tej chwili wyglądasz bardzo przekonująco. - przyznał, patrząc jak Minnie patrzy na niego niemalże groźnie, a w każdym razie na pewno z pewnością wymalowaną w błękitnych oczach. Aż nawet przez kilka chwil nawet piegi nie zmieniały jej buzi w uroczą, w każdym razie bardziej uroczą, niż groźną. Ileż jednak może to trwać? Na pewno nie długo.
- Potrzebuję konkretu. Ale spokojnie, wiesz że nie potrafię siedzieć bezczynnie. - stwierdził. Jeśli już jakiś plan wpadał mu do głowy, dość szybko wiązał się z dążeniem ku realizacji. Czasami może nawet zbyt szybko. - A co do planu... wiem, że nie chcę całe życie pracować w Próżności. To super miejsce, uwielbiam je ale na pewno nie na stałe. No, ale narazie potrzebuję czasu. Rozmawiałem z Cynthią, planujemy zacząć tworzenie nowych magicznych słodyczy, może się przyuczę i w to pójdę? Na razie mam czas. Ale na pewno dookoła cukiernictwa i na pewno chcę, żeby było to coś związanego z magią. - przyznał. Nie był to konkret, jednak jak na ten etap wystarczyło, póki co Bertie cieszył się z bardziej stałej pracy niż te których łapał się do niedawna i z tego, że ma pracę która jednocześnie daje mu przyjemność. Uważał Słodką Próżności za doskonałe miejsce. Kolorowy punkt nawet, kiedy dookoła świat szarzeje.
- Kiedy będziesz wielkim naukowcem, będę zaopatrywał w słodkości wydania twoich książek, czy wykłady. - dodał z uśmiechem. Wierzył w Minnie, w to że wiele osiągnie. Zapewne o wiele więcej niż on, zapewne znacznie bardziej przysłuży się światu. Była zdolna i inteligentna. Ich sukcesy zapewne będą inne, najważniejsze jednak chyba, by każdemu z nich dały radość i dumę.
- Hmm... w sumie przynieś mi cokolwiek. - stwierdził po dłuższej chwili namysłu. Na pewno nie stanie się znawcą Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami czy czegoś, ale w sumie to lubił pająki, czy inne robale. Może nie tyle jakoś wybitnie lubił, co niektóre potrafiły być fajne, może poczyta trochę ciekawostek. Nie zaszkodzi. Szczególnie, jak ma to ucieszyć Minnie, która widocznie chciała go przekonać. Uśmiechnął się do niej lekko, a całą siłę swojej woli włożył w to, by znowu nie zacząć się drapać. Zacisnął dłoń na prześcieradle.
Na jej minę ponownie zaśmiał się pod nosem.
- Mówiłem o szkole. W sumie to mnie dziwi, że skończyłem ją w pełni zdrowia, skoro potrafiłem się w stosunku do ciebie zachowywać jak kretyn. - nie tłumaczył toku swojego rozumowania, chyba nie miało to wielkiego sensu, Minnie z resztą raczej nie powinna być tym jakoś wybitnie zdziwiona. - Czasami mam wrażenie, że potrafiłabyś zrobić wszystko, co ci wpadnie do głowy.
Cóż tu wiele mówić. Minnie była wspaniała - niesamowity mózg i wielkie serce.
Wzruszył lekko ramionami. W każdym razie na jakiś czas królik i sowa mu wystarczą, zmienienie Rudery w zwierzyniec może zostanie opcją za jakiś czas, kiedy w ogóle spłaci swój dom.
- Lubię teoretyzować. I lubię jak teorie przeradzają się w fakty od czasu do czasu. - może i byłoby bezpieczniej, tylko czy on nadal byłby sobą? I czy i tak wiecznie nie potykałby się o własne nogi bez względu na wszystko? Ta tendencja trzymała się go niezależnie od tego czy świadomie ładował się w tarapaty czy nie, to po prostu się działo. Zbytnio się rozpraszał, myślał o zbyt wielu rzeczach na raz, o innym myślał, co innego robił i w końcu coś działało nie tak, grawitacja rosła albo on łapał niewłaściwe naczynie.
Tak po prostu było. I chyba nawet nie mógłby powiedzieć, że tego w sobie szczególnie nieznosi. Jasne, często mu przez to głupio i zdecydowanie nie lubi później przesiadywać w szpitalu, jednak chyba był pogodzony z tym, że po prostu tak już jest.
- Ja ci dziękuję. To kochane, że się martwisz. Choć na prawdę nie masz o co. Nic poważnego sobie raczej nie zrobię. - nie chciał, żeby się nim przejmowała. Miała wiele na głowie, miała swoje sprawy, a on? On sobie radził i żył tak szczęśliwie jak tylko mógł, od czasu do czasu płacąc za swoją niezdarność, roztrzepanie lub głupotę cenę w miarę adekwatną lub zadziwiająco małą.
- Hmm, mam wrażenie że otwarło się właśnie w tobie trzecie oko, Minnie. Co powiesz na typowanie na mistrzostwa quidditcha? - puścił jej oczko rozbawiony jej słowami. Cóż, na pewno miała rację, niewątpliwie w ciągu kilku miesięcy znowu tu trafi i najpewniej znów sam sobie będzie winny.
Na dalszy wykład wzruszył lekko ramionami. Wiedział, że nie wszyscy wierzą w przepowiednie, a nawet ci którzy wierzą często są dość sceptyczni co do tego, czy akurat osoba z którą rozmawiają na pewno ma dar. Bertie miał jednak już kilka okazji, by przekonać się, że przynajmniej dwie kobiety w jego rodzinie faktycznie nie kłamią.
- To nie mrzonki. Sama byś się zdziwiła, jak potrafią trafić, czasami z kompletnymi bzdurami. - stwierdził, choć nie zamierzał się sprzeczać. Może to coś, czego trzeba doświadczyć osobiście? Niewątpliwie jemu jako osobie która kontakt z magią miała od zawsze i podobnie z jasnowidzem jest pod tym względem łatwiej. - Ale nawet jeśli to akurat nie wizja to... chyba chcę w to wierzyć, Minnie. Tak po prostu. - przyznał szczerze. Wróżby nie decydowały o jego życiu, nigdy nie przejmował się nimi przesadnie, na pewno nie tymi złymi jednak dobre dodawały mu tylko pozytywnego nastawienia i entuzjazmu. - I nie jestem osobą, która mogłaby odpuścić lub się poddać. W jakiejkolwiek dziedzinie na której mi zależy, więc na prawdę nie musisz się tym przejmować. - dodał zaraz, choć może w osobowość Minnie trochę wpisane było przejmowanie się. Zawsze była szczególnie empatyczna, czasami jakby myślała za nich dwóch, ona zbyt wiele, on zbyt mało. Potrafiła być w tym z resztą całkiem urocza.
- Poza tym nie chciałabyś zadzierać z moją babcią. Mama po kimś odziedziczyła temperament. - dodał szczerze rozbawiony, bo i zapewne nie raz już wspominał o Sammy Bott, która zdołała wychować jego, jego siostrę oraz po części dwóch starszych kuzynów względnie na ludzi i po drodze nie oszalała. Czy ktoś taki mógłby nie mieć potężnego wnętrza i wyjątkowego temperamentu?
- Choć przyznam, że w tej chwili wyglądasz bardzo przekonująco. - przyznał, patrząc jak Minnie patrzy na niego niemalże groźnie, a w każdym razie na pewno z pewnością wymalowaną w błękitnych oczach. Aż nawet przez kilka chwil nawet piegi nie zmieniały jej buzi w uroczą, w każdym razie bardziej uroczą, niż groźną. Ileż jednak może to trwać? Na pewno nie długo.
- Potrzebuję konkretu. Ale spokojnie, wiesz że nie potrafię siedzieć bezczynnie. - stwierdził. Jeśli już jakiś plan wpadał mu do głowy, dość szybko wiązał się z dążeniem ku realizacji. Czasami może nawet zbyt szybko. - A co do planu... wiem, że nie chcę całe życie pracować w Próżności. To super miejsce, uwielbiam je ale na pewno nie na stałe. No, ale narazie potrzebuję czasu. Rozmawiałem z Cynthią, planujemy zacząć tworzenie nowych magicznych słodyczy, może się przyuczę i w to pójdę? Na razie mam czas. Ale na pewno dookoła cukiernictwa i na pewno chcę, żeby było to coś związanego z magią. - przyznał. Nie był to konkret, jednak jak na ten etap wystarczyło, póki co Bertie cieszył się z bardziej stałej pracy niż te których łapał się do niedawna i z tego, że ma pracę która jednocześnie daje mu przyjemność. Uważał Słodką Próżności za doskonałe miejsce. Kolorowy punkt nawet, kiedy dookoła świat szarzeje.
- Kiedy będziesz wielkim naukowcem, będę zaopatrywał w słodkości wydania twoich książek, czy wykłady. - dodał z uśmiechem. Wierzył w Minnie, w to że wiele osiągnie. Zapewne o wiele więcej niż on, zapewne znacznie bardziej przysłuży się światu. Była zdolna i inteligentna. Ich sukcesy zapewne będą inne, najważniejsze jednak chyba, by każdemu z nich dały radość i dumę.
- Hmm... w sumie przynieś mi cokolwiek. - stwierdził po dłuższej chwili namysłu. Na pewno nie stanie się znawcą Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami czy czegoś, ale w sumie to lubił pająki, czy inne robale. Może nie tyle jakoś wybitnie lubił, co niektóre potrafiły być fajne, może poczyta trochę ciekawostek. Nie zaszkodzi. Szczególnie, jak ma to ucieszyć Minnie, która widocznie chciała go przekonać. Uśmiechnął się do niej lekko, a całą siłę swojej woli włożył w to, by znowu nie zacząć się drapać. Zacisnął dłoń na prześcieradle.
Na jej minę ponownie zaśmiał się pod nosem.
- Mówiłem o szkole. W sumie to mnie dziwi, że skończyłem ją w pełni zdrowia, skoro potrafiłem się w stosunku do ciebie zachowywać jak kretyn. - nie tłumaczył toku swojego rozumowania, chyba nie miało to wielkiego sensu, Minnie z resztą raczej nie powinna być tym jakoś wybitnie zdziwiona. - Czasami mam wrażenie, że potrafiłabyś zrobić wszystko, co ci wpadnie do głowy.
Cóż tu wiele mówić. Minnie była wspaniała - niesamowity mózg i wielkie serce.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dyżur przedłużał się; na swoje własne życzenie został zdecydowanie dłużej niż powinien, choć przełożeni byli więcej niż zadowoleni z takiej decyzji. Swoim zaangażowaniem Zachary znacznie ułatwiał im układanie grafiku, pozwalając innym uzdrowicielom skończyć pracę nieco wcześniej. Nie wiedzieli jednak, że w szpitalu trzymały go kwestie odbiegające od wypełnianych obowiązków. Czekał. Wiedział, że właśnie dziś trwały wydarzenia, w których nie mógł brać udziału. Samowolnie uczynił siebie buforem dla przyjaciela wykonującego powierzone mu zadanie. Rozsądnie pozostawał na swym miejscu, zdając sobie sprawę z tego, ile był w stanie dokonać w szpitalnych murach. Tu był bezpieczny od zgubnych skutków anomalii. Miał dostęp do wszelkiej maści eliksirów, których mógł użyć bez jakichkolwiek skrupułów, ratując życie. Był przygotowany na wszystko, już wieczorem podejmując odpowiednie kroki ku właściwemu przyjęciu rannych. Nie oczekiwał zbyt wielkich obrażeń: zaledwie powierzchownych ran, na które posiadał stosowne specyfiki. Odcięcie od informacji było mu przeszkodą; podobnie czas poświęcony na oczekiwanie, a wypełniony czynnościami charakterystycznymi dla dość spokojnego wieczoru.
Gdyby wiedział, co działo się na Pokątnej, z pewnością ruszyłby bez większego wahania z pomocą. Nie wiedział. Czekał. Snuł korytarzem oddziału, odwiedzał pacjentów przebywających w szpitalu od dłuższego czasu, porządkował wcześniej uporządkowaną dokumentację; z grubsza robił raz jeszcze to, co wcześniej, aż wreszcie zaszył się w pobliżu izby przyjęć, chcąc mieć na nią stosowny widok, gdyby Craig zjawił się. W całości ułatwiał mu to proste zadanie odnalezienia go. Nie był nigdzie potrzebny, wszystko przebiegało w należytym porządku, którym niebawem miał zostać zaburzony.
Miał w sobie dość cierpliwości. Porzucił własny gabinet na rzecz krzesła z odpowiednim widokiem. Z papierami w rękach, kątem oka spoglądał na drzwi prowadzące do oddziałowej izby przyjęć, z wolna pochłaniając się z powrotem w kartach, które przed końcem zmiany miał przekazać w ręce innych uzdrowicieli. Raptem cztery przypadki wymagające obserwacji spoczywały w jego rękach przez cały dyżur, a wkrótce miały zostać przejęte. Niemal cieszył się, że jego praca dobiegała końca. Nie był zmęczony. Mógł pełnić zmianę przez resztę nocy, ku uciesze innych, lecz zamierzał opuścić szpital tuż po tym, jak pozna wszystkie szczegóły wyprawy na Pokątną.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To miało być proste zadanie. Liścik, który Craig otrzymał przed wyruszeniem dodał mu odrobiny otuchy, jednakże Burke nie spodziewał się, by faktycznie potrzebował pomocy przyjaciela. Pokątna nocą była opustoszała, a lokale ciągnące się po obu jej stronach niechronione zbyt wymyślnymi czarami - nawet pomimo faktu, że była to główna ulica magicznego Londynu. Co więc mogło pójść nie tak?
Jak się okazało tej nocy - wiele.
Począwszy od przeklętych anomalii, idąc dalej przez niespodziewanych gości, w tym jednego kryjącego się pod peleryną niewidką. Burke do tej pory pluł sobie w brodę, że tak długo dawał się wodzić za nos, zamiast po prostu zająć się robotą. Może wtedy wszystko poszłoby sprawniej. Koniec końców, był zadowolony jedynie z faktu, że cukiernia faktycznie spłonęła - choć akurat do podłożenia ognia nie przyczynili się wcale rycerze, ale to już była mniej istotna kwestia. No i zostawili wiadomość. Craig miał nadzieję ujrzeć jej fotografię w jutrzejszej gazecie. Na pewno trafi do członków zakonu.
Gdy resztkami sił udało mu się dotrzeć do Munga, ledwo patrzył na oczy. Maskę zdjął już dawno temu, i bez niej wyglądał dość podejrzanie. Trząsł się z zimna i z bólu, krwawił i chwiał się wyraźnie. Nie był zbyt szczęśliwy na myśl o wystawieniu się na widok publiczny gawiedzi w takim stanie - ale nie zamierzał się kłócić z Zacharym. Jeśli przyjaciel uważał, że to było najodpowiedniejsze miejsce, mógł się tylko dostosować. Tym bardziej, że było blisko od miejsca misji. Burke pewnie nie dałby rady ujść dalej, zwyczajnie brakło mu sił.
Nie znosił tego miejsca. Rzadko kiedy tu na szczęście bywał, zwykle uzdrowiciele wybierali się do Durham, jeśli już coś dolegało któremuś z Burke'ów. Tymczasem szpital świętego munga sprawiał, że Craig miał wrażenie, jakby coś utkwiło mu w gardle. To musiał być ten specyficzny zapach, mieszanina eliksirów i smród chorych, umierających ciał. Przekraczając próg miał wrażenie, że odczuł jeszcze większą słabość, która jeszcze nasiliła się, gdy zdał sobie sprawę, że będzie musiał się wdrapać na czwarte piętro. Samodzielnie udało mu się wdrapać na pierwsze. Tam też zauważył go jeden z uzdrowicieli - i widząc krwawe ślady zostawiane przez Burke'a, niemal natychmiast rzucił się do pomocy. Upierał się że zajmie się arystokratą - ale Craig uparcie powtarzał nazwisko Shafiq'a, aż w końcu obrażony uzdrowiciel pomógł mu się wdrapać na to przeklęte czwarte piętro.
Jak się okazało tej nocy - wiele.
Począwszy od przeklętych anomalii, idąc dalej przez niespodziewanych gości, w tym jednego kryjącego się pod peleryną niewidką. Burke do tej pory pluł sobie w brodę, że tak długo dawał się wodzić za nos, zamiast po prostu zająć się robotą. Może wtedy wszystko poszłoby sprawniej. Koniec końców, był zadowolony jedynie z faktu, że cukiernia faktycznie spłonęła - choć akurat do podłożenia ognia nie przyczynili się wcale rycerze, ale to już była mniej istotna kwestia. No i zostawili wiadomość. Craig miał nadzieję ujrzeć jej fotografię w jutrzejszej gazecie. Na pewno trafi do członków zakonu.
Gdy resztkami sił udało mu się dotrzeć do Munga, ledwo patrzył na oczy. Maskę zdjął już dawno temu, i bez niej wyglądał dość podejrzanie. Trząsł się z zimna i z bólu, krwawił i chwiał się wyraźnie. Nie był zbyt szczęśliwy na myśl o wystawieniu się na widok publiczny gawiedzi w takim stanie - ale nie zamierzał się kłócić z Zacharym. Jeśli przyjaciel uważał, że to było najodpowiedniejsze miejsce, mógł się tylko dostosować. Tym bardziej, że było blisko od miejsca misji. Burke pewnie nie dałby rady ujść dalej, zwyczajnie brakło mu sił.
Nie znosił tego miejsca. Rzadko kiedy tu na szczęście bywał, zwykle uzdrowiciele wybierali się do Durham, jeśli już coś dolegało któremuś z Burke'ów. Tymczasem szpital świętego munga sprawiał, że Craig miał wrażenie, jakby coś utkwiło mu w gardle. To musiał być ten specyficzny zapach, mieszanina eliksirów i smród chorych, umierających ciał. Przekraczając próg miał wrażenie, że odczuł jeszcze większą słabość, która jeszcze nasiliła się, gdy zdał sobie sprawę, że będzie musiał się wdrapać na czwarte piętro. Samodzielnie udało mu się wdrapać na pierwsze. Tam też zauważył go jeden z uzdrowicieli - i widząc krwawe ślady zostawiane przez Burke'a, niemal natychmiast rzucił się do pomocy. Upierał się że zajmie się arystokratą - ale Craig uparcie powtarzał nazwisko Shafiq'a, aż w końcu obrażony uzdrowiciel pomógł mu się wdrapać na to przeklęte czwarte piętro.
- Obrażenia:
68/248 (55 - odmrożenia, 30 - szarpane, 20 - poparzenia, 50 - cięte, 5 - osłabienie)
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas biegł dla niego znacznie wolniej, gdy myślami odbiegał od swojego aktualnego zajęcia w izbie przyjęć, pozostając w zasadzie jedyną osobą, która o tej porze przebywała tu tak długo i zawzięcie. Przyspieszał z kolei, kiedy powracał do zajęć mających wypełnić oczekiwanie, aż wreszcie jego cierpliwość i poświęcenie zostały nagrodzone. Wpierw usłyszał stłumione odgłosy zza drzwi prowadzących na klatkę schodową, chwilę później własne nazwisko, by ostatecznie ujrzeć Craiga dźwiganego przez uzdrowiciela z zupełnie innego oddziału. Bez cienia wahania czy wątpliwości podniósł się z miejsca, podszedł do przyjaciela i przełożył jego ramię na własne barki, krótkim skinieniem odprawiając pomocnego czarodzieja. Nie potrzebował świadków. Nie potrzebowali nikogo, kto mógłby usłyszeć o tym, co zdarzyło się tego wieczoru. Szczęśliwie na oddziale panował spokój; mógł bez żadnych przeszkód zaprowadzić Burke'a do sali, w której przygotował mu łóżko, przez całą powolną drogę zachowując stosowne milczenie. Jedynie we własnych myślach dziękował światu, że wszystko skończyło się dobrze. Obrażenia, które dostrzegł, traktował jako niewielkie utrudnienie, poświęcenie dla sprawy, której bezgranicznie oddawali się, aby ich świat był lepszy, pozbawiony skazy.
Chciał znać wszystkie szczegóły. Powstrzymywał jednak własną ciekawość, spokojnie pomagając Craigowi usiąść na łóżku, rzuciwszy w międzyczasie jedynie pobieżne spojrzenie na tacę z przygotowanymi eliksirami. Zamierzał skorzystać z nich, gdy jego własna magia okaże się niewystarczająca, wszak to właśnie jej potrzebował teraz najbardziej, stawiając przed samym sobą wyzwanie oraz sprawdzian oceniający jego przydatność dla Rycerzy. Tkwiąca w nim pokora nigdy nie popychała go na skraj; wciąż była w stanie utrzymać go w ryzach, zamknąć egipską gorącokrwistość w klatce pełnej spokoju i opanowania, które teraz poświęcał na ostrożnie ściągnięcie z przyjaciela wierzchniej odzieży. Potrzebował dokładnego dostępu do obrażeń, by móc ocenić je i dobrać odpowiednie środki. Przemyślane działanie kierowało nim zawsze, szczególnie teraz, gdy pod jego uzdrowicielskimi dłońmi znajdował się bliski. Nie odrzucał jednak maski. Craig doskonale wiedział, że pod żadnym pozorem nie mógł przerwać profesjonalnego podejścia na rzecz przyjacielskiej pogadanki.
— Wszystko poszło zgodnie z planem? — zapytał cicho, gdy wreszcie uporał się ze zbędnym odzieniem przyjaciela i przysiadł obok niego z różdżką w dłoni. Nie czekał na odpowiedź; i tak miała nadejść. Chwycił rękę Burke'a, przytykając doń różdżkę. — Curatio Vulnera Maxima — wypowiedział ostrożnie formułę zaklęcia, lekkim ruchem nadgarstka przesuwając koniec różdżki wzdłuż przedramienia. — Curatio Vulnera Maxima — powtórzył inkantację, powtarzając ruch z powrotem. — Figidu Maxima — zakończył innym zaklęciem, odczuwając na własnej skórze fakt, iż Burke starł się z zimnem. Chciał jak najlepiej uśmierzyć najmniejszy ból, odważnie sięgając po dość silne zaklęcia, wiedząc dobrze, że w murach szpitala mieli dość czasu na przeprowadzenie dokładnego procesu uzdrawiania ran.
Chciał znać wszystkie szczegóły. Powstrzymywał jednak własną ciekawość, spokojnie pomagając Craigowi usiąść na łóżku, rzuciwszy w międzyczasie jedynie pobieżne spojrzenie na tacę z przygotowanymi eliksirami. Zamierzał skorzystać z nich, gdy jego własna magia okaże się niewystarczająca, wszak to właśnie jej potrzebował teraz najbardziej, stawiając przed samym sobą wyzwanie oraz sprawdzian oceniający jego przydatność dla Rycerzy. Tkwiąca w nim pokora nigdy nie popychała go na skraj; wciąż była w stanie utrzymać go w ryzach, zamknąć egipską gorącokrwistość w klatce pełnej spokoju i opanowania, które teraz poświęcał na ostrożnie ściągnięcie z przyjaciela wierzchniej odzieży. Potrzebował dokładnego dostępu do obrażeń, by móc ocenić je i dobrać odpowiednie środki. Przemyślane działanie kierowało nim zawsze, szczególnie teraz, gdy pod jego uzdrowicielskimi dłońmi znajdował się bliski. Nie odrzucał jednak maski. Craig doskonale wiedział, że pod żadnym pozorem nie mógł przerwać profesjonalnego podejścia na rzecz przyjacielskiej pogadanki.
— Wszystko poszło zgodnie z planem? — zapytał cicho, gdy wreszcie uporał się ze zbędnym odzieniem przyjaciela i przysiadł obok niego z różdżką w dłoni. Nie czekał na odpowiedź; i tak miała nadejść. Chwycił rękę Burke'a, przytykając doń różdżkę. — Curatio Vulnera Maxima — wypowiedział ostrożnie formułę zaklęcia, lekkim ruchem nadgarstka przesuwając koniec różdżki wzdłuż przedramienia. — Curatio Vulnera Maxima — powtórzył inkantację, powtarzając ruch z powrotem. — Figidu Maxima — zakończył innym zaklęciem, odczuwając na własnej skórze fakt, iż Burke starł się z zimnem. Chciał jak najlepiej uśmierzyć najmniejszy ból, odważnie sięgając po dość silne zaklęcia, wiedząc dobrze, że w murach szpitala mieli dość czasu na przeprowadzenie dokładnego procesu uzdrawiania ran.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46, 74, 67
'k100' : 46, 74, 67
Ulżyło mu, gdy w oddali zobaczył znajomą sylwetkę. W momencie, gdy znalazł się pod fachowym okiem Shafiqa, jego ciało jakby odruchowo odrobinę zwiotczało, rozluźniło się - nie musiał się już spinać w niemal rozpaczliwej próbie dostania się w miejsce, gdzie miał otrzymać pomoc medyczną. Adrenalina opadła. Dotarł do celu, teraz mógł się już zdać się na uzdrowiciela. Na przyjaciela. Spróbował wykrzesać z siebie jeszcze trochę siły, kiedy Zachary prowadził go we właściwe miejsce, gdzie mógł spocząć. Nie chciał być ciągnięty niczym worek kartofli. To by było zwyczajnie uwłaczające.
Gdy zajął miejsce na leżance, pozwolił sobie na głębokie westchnięcie. Choć całe ciało niemiłosiernie pulsowało bólem, poczuł się odrobinę lepiej, gdy znaleźli się na osobności, w odciętym pomieszczeniu. Nie potrzebował, by oglądano go w takim stanie. Czuł się bezbronny i odsłonięty. Gdy przyszło do usuwania resztek jego odzieży, mężczyzna skrzywił się jeszcze bardziej. Zacisnął jednak zęby, nie pozwalając sobie na najcichsze syknięcie. Nawet pomimo delikatności Zachary'ego, operacja ta była dość bolesna.
- Nie - sapnął z początku, później postanawiając jednak rozwinąć swoją myśl, w raczej mało cenzuralny sposób - Nic nie poszło wedle pierdolonego planu. Nie dość, że w kość dały nam anomalie, to jeszcze przypałętały się jakieś bohaterskie ścierwa. - niemal wypluł te słowa. Czuł się poniżony i upokorzony, że nie odnalazł sposobu na łatwiejsze pozbycie się szkodników, które razem z nimi postanowiły pojawić się w cukierni. I że dał się doprowadzić do takiego stanu. To nie powinno mieć miejsca. Część obrażeń była jego własną winą, oczywiście. Nie pomyślał o tym, jak ochronić się przed wybuchem mikstury buchorożca. Przyjął na siebie impet uderzenia, upewniwszy się wcześniej, że Mathieu i Antonia ewakuowali się w bezpieczne miejsce. Ale gdyby poszło im sprawniej, byłyby to jedyne obrażenia, które by odniósł.
Gdy Shafiq szeptał kolejne zaklęcia, Burke zaczął odczuwać wyraźną ulgę. Zamknął oczy, próbując się uspokoić. Zachary miał wkrótce poznać całą historię, jednak Craig nie chciał go zanadto rozpraszać, gdy uzdrowiciel skupiał się na swojej pracy. Wprowadzenie Shafiqa do rycerzy było jedną z lepszych decyzji, które Burke mógł podjąć, zdecydowanie. Umiejętności egipskiego lorda jeszcze nie raz i nie dwa miały być w przyszłości docenione, wiedział to. No i ponadto Craig nie musiał już okłamywać przyjaciela, a to także należało do ogromnych plusów.
Gdy zajął miejsce na leżance, pozwolił sobie na głębokie westchnięcie. Choć całe ciało niemiłosiernie pulsowało bólem, poczuł się odrobinę lepiej, gdy znaleźli się na osobności, w odciętym pomieszczeniu. Nie potrzebował, by oglądano go w takim stanie. Czuł się bezbronny i odsłonięty. Gdy przyszło do usuwania resztek jego odzieży, mężczyzna skrzywił się jeszcze bardziej. Zacisnął jednak zęby, nie pozwalając sobie na najcichsze syknięcie. Nawet pomimo delikatności Zachary'ego, operacja ta była dość bolesna.
- Nie - sapnął z początku, później postanawiając jednak rozwinąć swoją myśl, w raczej mało cenzuralny sposób - Nic nie poszło wedle pierdolonego planu. Nie dość, że w kość dały nam anomalie, to jeszcze przypałętały się jakieś bohaterskie ścierwa. - niemal wypluł te słowa. Czuł się poniżony i upokorzony, że nie odnalazł sposobu na łatwiejsze pozbycie się szkodników, które razem z nimi postanowiły pojawić się w cukierni. I że dał się doprowadzić do takiego stanu. To nie powinno mieć miejsca. Część obrażeń była jego własną winą, oczywiście. Nie pomyślał o tym, jak ochronić się przed wybuchem mikstury buchorożca. Przyjął na siebie impet uderzenia, upewniwszy się wcześniej, że Mathieu i Antonia ewakuowali się w bezpieczne miejsce. Ale gdyby poszło im sprawniej, byłyby to jedyne obrażenia, które by odniósł.
Gdy Shafiq szeptał kolejne zaklęcia, Burke zaczął odczuwać wyraźną ulgę. Zamknął oczy, próbując się uspokoić. Zachary miał wkrótce poznać całą historię, jednak Craig nie chciał go zanadto rozpraszać, gdy uzdrowiciel skupiał się na swojej pracy. Wprowadzenie Shafiqa do rycerzy było jedną z lepszych decyzji, które Burke mógł podjąć, zdecydowanie. Umiejętności egipskiego lorda jeszcze nie raz i nie dwa miały być w przyszłości docenione, wiedział to. No i ponadto Craig nie musiał już okłamywać przyjaciela, a to także należało do ogromnych plusów.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obecność przyjaciela i dla niego była wyraźną ulgą. Wiedział, że przeżył; nie wyobrażał sobie niczego innego, będąc na tyle zdeterminowanym, by własnymi rękami wyrwać go z okowów śmierci. Mając go na szpitalnym łóżku był niemal szczęśliwy. Bezpieczne miejsce, jedno z niewielu, zapewniało Zachary'emu komfort działania, prawdziwy spokój, który nie został przerwany pomimo dość ordynarnej odpowiedzi.
Milcząco przytaknął, w myślach powoli układając kolejne pytania, które chciał zadać. W międzyczasie przyjrzał się swoim pierwszym krokom. Trzem ostrożnym czarom, z lekkim uznaniem dla własnej samokontroli, z równie wielką pokorą dla kapryśności magii, choć ta tutaj nie ulegała magicznym anomaliom.
— Zostaną blizny — wypowiedział cicho, właściwie całkowicie sam do siebie, dla utrwalenia oczywistej informacji odebranej przez wzrok. Pomagało mu to dobrać kolejne środki. Nie miał w zamierzeniu jedynie uśmierzenia bólu. Chciał przywrócić Craiga do stanu takiego, w jakim go zapamiętał. Posiadał dość specyfików, które z łatwością pozwolą zakryć ślady po oparzeniach czy ciętych ranach. Jako jego przyjaciel czuł się w obowiązku zostawić przyjaciela w stanie godnym reprezentowania rodu na nadchodzącym Sabacie i – choć jego możliwości pozostawały ograniczone – zamierzał zrobić wszystko, aby do takiej rzeczywistości doprowadzić. Wcześniej jednak chciał dowiedzieć się szczegółów. Także i po to zaprosił Craiga; oferując mu nie tylko własne uzdrowicielskie talenty, ale przede wszystkim słuchacza zdolnego wysłuchać całej relacji ze spokojem oraz iście śmiertelnym opanowaniem.
— Tutaj będziesz bezpieczny od ich wpływu — skomentował wreszcie, wolnym ruchem układając rękę Craiga na jego udzie, decydując się na kolejny krok. Dość nieporadnie, trzymając różdżkę w jednej dłoni, rozpiął kilka guzików koszuli przyjaciela. Z wyuczoną przez praktykę maską ocenił dość powierzchownie rozległość ran, po czym skierował na nie koniec różdżki, który zbliżył tak blisko, jak było to możliwe, na języku trzymając kolejną inkantację. — Cauma Sanavi Maxima — cicho wypowiedział formułę, ostrożnym ruchem przesuwając różdżką nieco ponad torsem. — Czy mogli być powiązani z Zakonem? — zapytał, biorąc lekki wdech i ponownie sięgnął po magię. — Curatio Vulnera Maxima — wydobył inkantację nieco głośniej, kierując ją w to samo miejsce. — Curatio Vulnera Maxima — powtórzył, chcąc upewnić się, że wszystkie, nawet najdrobniejsze nacięcia zagoją się i pozostaną po nich jedynie blade blizny. Dopiero po tym utkwił wzrok w twarzy Craiga, spoglądając na niego ze spokojem, mając nieco powściągliwości wobec kolejnego pytania.
— Co z pozostałymi? Cukiernia spłonęła? — Dwa pytania padły jedno po drugim, a spojrzenie ponownie powędrowało na zranienia mężczyzny. Spoglądał na nie, oceniając je, wciąż dobierając stosowne kroki do istniejących warunków.
Milcząco przytaknął, w myślach powoli układając kolejne pytania, które chciał zadać. W międzyczasie przyjrzał się swoim pierwszym krokom. Trzem ostrożnym czarom, z lekkim uznaniem dla własnej samokontroli, z równie wielką pokorą dla kapryśności magii, choć ta tutaj nie ulegała magicznym anomaliom.
— Zostaną blizny — wypowiedział cicho, właściwie całkowicie sam do siebie, dla utrwalenia oczywistej informacji odebranej przez wzrok. Pomagało mu to dobrać kolejne środki. Nie miał w zamierzeniu jedynie uśmierzenia bólu. Chciał przywrócić Craiga do stanu takiego, w jakim go zapamiętał. Posiadał dość specyfików, które z łatwością pozwolą zakryć ślady po oparzeniach czy ciętych ranach. Jako jego przyjaciel czuł się w obowiązku zostawić przyjaciela w stanie godnym reprezentowania rodu na nadchodzącym Sabacie i – choć jego możliwości pozostawały ograniczone – zamierzał zrobić wszystko, aby do takiej rzeczywistości doprowadzić. Wcześniej jednak chciał dowiedzieć się szczegółów. Także i po to zaprosił Craiga; oferując mu nie tylko własne uzdrowicielskie talenty, ale przede wszystkim słuchacza zdolnego wysłuchać całej relacji ze spokojem oraz iście śmiertelnym opanowaniem.
— Tutaj będziesz bezpieczny od ich wpływu — skomentował wreszcie, wolnym ruchem układając rękę Craiga na jego udzie, decydując się na kolejny krok. Dość nieporadnie, trzymając różdżkę w jednej dłoni, rozpiął kilka guzików koszuli przyjaciela. Z wyuczoną przez praktykę maską ocenił dość powierzchownie rozległość ran, po czym skierował na nie koniec różdżki, który zbliżył tak blisko, jak było to możliwe, na języku trzymając kolejną inkantację. — Cauma Sanavi Maxima — cicho wypowiedział formułę, ostrożnym ruchem przesuwając różdżką nieco ponad torsem. — Czy mogli być powiązani z Zakonem? — zapytał, biorąc lekki wdech i ponownie sięgnął po magię. — Curatio Vulnera Maxima — wydobył inkantację nieco głośniej, kierując ją w to samo miejsce. — Curatio Vulnera Maxima — powtórzył, chcąc upewnić się, że wszystkie, nawet najdrobniejsze nacięcia zagoją się i pozostaną po nich jedynie blade blizny. Dopiero po tym utkwił wzrok w twarzy Craiga, spoglądając na niego ze spokojem, mając nieco powściągliwości wobec kolejnego pytania.
— Co z pozostałymi? Cukiernia spłonęła? — Dwa pytania padły jedno po drugim, a spojrzenie ponownie powędrowało na zranienia mężczyzny. Spoglądał na nie, oceniając je, wciąż dobierając stosowne kroki do istniejących warunków.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66, 94, 24
'k100' : 66, 94, 24
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź