Sala numer dwa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer dwa
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Dobrze, że chociaż jeden z nich o tym myślał. Myśli Craiga krążyły obecnie daleko, daleko od sabatu, chociaż bal zbliżał się coraz większymi krokami. Nie przywiązywał z resztą do tej zabawy aż takiej uwagi, jak zapewne życzyłaby sobie tego jego rodzina i oczywiście stara Adelaida. Nie spodziewał się, że nagle odnajdzie gdzieś w tłumie jakąś kobietę, która zawróci mu w głowie. Chyba że Edgar nagle jednak postanowi wziąć sprawy w swoje ręce i ugada się z jakimś innym rodem. Salazarze uchowaj. Nie, Craig był myślami zdecydowanie daleko od sabatu. Wściekał się na nieudaną misję. Analizował swoje błędy, zastanawiając się, co mogli zrobić inaczej. Nie przejął się nawet informacją o bliznach. Oczywiście wolałby ich nie mieć, nie był jednak panienką, żeby histeryzować, że zostanie mu ślad. Jedyne, czym z czym ewentualnie później musiałby się zmierzyć, to wymyślenie jakiejś historyjki skąd ma te ślady. Po cichu jednak liczył, że jednak da się tych blizn pozbyć.
- Nie jestem pewien. Jeden z nich był schowany pod peleryną-niewidką. Możliwe że był z zakonu, ale nie jestem w stanie potwierdzić. - zaczął się zastanawiać na głos, grzecznie poddając się każdej procedurze medycznej, ułatwiając Zachary'emu dostęp do poszczególnych obrażeń. - Ale drugi raczej nie. Nawet nie próbował się kryć pod kapturem, nie rzucał żadnych ostrzejszych zaklęć. Nie mam pojęcia, co ten chłystek tam robił. - mruknął, wzdychając cicho z ulgą, gdy zaklęcia Zachary'ego przynosiły mu ulgę. To w ogóle była bardzo dziwna sytuacja - nagle w cukierni razem z trójką rycerzy znalazła się jeszcze jakaś dwójka. Jeden z nich wydawał się dość dobrze rozumieć powagę sytuacji, natomiast drugi zdawał się znaleźć tam zupełnie przez przypadek. Dowcipkował, bredził.
- Spłonęła. Ale nie dzięki nam - w tym momencie jego ciałem wstrząsnęły lekkie drgania, kiedy Burke zaczął się powstrzymywać przed śmiechem. Pozwolił sobie tylko na głośne parsknięcie. - Użyliśmy buchorożca. Huk ściągnął pobliski patrol. Wywołane przez nich anomalie dokończyły dzieła. - odchylił lekko głowę, przypominając sobie, jak pioruny i błyskawice wywołane przez członków policji sprawiły, że budynek zaczął płonąć. To był piękny widok, psy prawa nie mogły nic zrobić, z resztą, byli za bardzo skupieni na uciekającej trójce. Burke miał nadzieję przeczytać jutro w gazetach o całym wydarzeniu - Antonia uciekła. Nie wiem jak Matt. Uciekł w boczną uliczkę. - westchnął cicho. To jedno go dręczyło. Goniła ich bodajże szóstka funkcjonariuszy. Stracił Rosiera z oczu, a w pewnym momencie uwaga całego pościgu skupiła się właśnie na nim. Czy zdołał w końcu uciec? Nawet jeśli nie, Burke podejrzewał, że wydostanie go z Tower będzie kaszką z mleczkiem. Niezbyt jednak podobało mu się tłumaczenie Tristanowi, dlaczego pozwolił jego kuzynowi wylądować w pierdlu, skoro dowodził tą misją. - Zostawiłem im wiadomość - mruknął w końcu, odrywając swoje myśli od obu Rosierów.
- Nie jestem pewien. Jeden z nich był schowany pod peleryną-niewidką. Możliwe że był z zakonu, ale nie jestem w stanie potwierdzić. - zaczął się zastanawiać na głos, grzecznie poddając się każdej procedurze medycznej, ułatwiając Zachary'emu dostęp do poszczególnych obrażeń. - Ale drugi raczej nie. Nawet nie próbował się kryć pod kapturem, nie rzucał żadnych ostrzejszych zaklęć. Nie mam pojęcia, co ten chłystek tam robił. - mruknął, wzdychając cicho z ulgą, gdy zaklęcia Zachary'ego przynosiły mu ulgę. To w ogóle była bardzo dziwna sytuacja - nagle w cukierni razem z trójką rycerzy znalazła się jeszcze jakaś dwójka. Jeden z nich wydawał się dość dobrze rozumieć powagę sytuacji, natomiast drugi zdawał się znaleźć tam zupełnie przez przypadek. Dowcipkował, bredził.
- Spłonęła. Ale nie dzięki nam - w tym momencie jego ciałem wstrząsnęły lekkie drgania, kiedy Burke zaczął się powstrzymywać przed śmiechem. Pozwolił sobie tylko na głośne parsknięcie. - Użyliśmy buchorożca. Huk ściągnął pobliski patrol. Wywołane przez nich anomalie dokończyły dzieła. - odchylił lekko głowę, przypominając sobie, jak pioruny i błyskawice wywołane przez członków policji sprawiły, że budynek zaczął płonąć. To był piękny widok, psy prawa nie mogły nic zrobić, z resztą, byli za bardzo skupieni na uciekającej trójce. Burke miał nadzieję przeczytać jutro w gazetach o całym wydarzeniu - Antonia uciekła. Nie wiem jak Matt. Uciekł w boczną uliczkę. - westchnął cicho. To jedno go dręczyło. Goniła ich bodajże szóstka funkcjonariuszy. Stracił Rosiera z oczu, a w pewnym momencie uwaga całego pościgu skupiła się właśnie na nim. Czy zdołał w końcu uciec? Nawet jeśli nie, Burke podejrzewał, że wydostanie go z Tower będzie kaszką z mleczkiem. Niezbyt jednak podobało mu się tłumaczenie Tristanowi, dlaczego pozwolił jego kuzynowi wylądować w pierdlu, skoro dowodził tą misją. - Zostawiłem im wiadomość - mruknął w końcu, odrywając swoje myśli od obu Rosierów.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ani przez moment nie tracił zainteresowania słowami, które usłyszał. Z wyraźną uwagą przysłuchiwał się każdemu padającemu stwierdzeniu, jednocześnie nie odrywając rąk od podjętego leczenia. Magia współpracowała z nim wyjątkowo tej nocy; pomimo zmęczenia wciąż osiągał dostateczną koncentrację, by nie zniweczyć osiągniętych postępów. Nie dawał po sobie znać, że doba zaczynała rozciągać się niczym guma. Oczywistym było pozostawanie po godzinach dla spraw takiej wielkiej wagi, lecz jego osobiste problemy, powstające w trakcie służby nie miały żadnego znaczenia. Uzmysłowienie, jak wielką krzywdę wyrządzał swojemu organizmowi takim działaniem nie powstrzymywało Zachary'ego przed podejmowaniem kolejnych kroków. Wciąż miał dość sił, by podołać podjętemu wyzwaniu i zamierzał zwieńczyć je sowitym sukcesem, nim z wycieńczenia padnie na łoże w komnatach na Wyspie.
— Głupcy — rzekł krótko z pogardą w głosie — wydaje im się, że w stanie Go powstrzymać? — zapytał z nutą irytacji w głowie, nie oczekując odpowiedzi. Doskonale znał odpowiedź na postawione przez siebie pytanie. Zbyt dobrze, dostrzegając potęgę Czarnego Pana tamtego pamiętnego dnia. Potęgę, która wraz ze słowami innych arystokratów uświadomiła mu, że nie mógł dłużej ukrywać się w cieniu. — Curatio Vulnera Maxima. — Padła formuła, gdy ostatni raz przesuwał koniec różdżki nad ostatnimi obrażeniami na torsie. Wypowiedziana dość machinalnie, co nie umniejszało w żaden sposób wkładanej przez Shafiqa koncentracji. Stosownie podzielał uwagę, skupiając się i na wysłuchiwaniu relacji, jak i na dopytywaniu o szczegóły czy rzucaniu zaklęć. Wiedział, że za tę wielozadaniowość zapłaci swą cenę. Był gotów ją ponieść, jeśli tylko wszystko miało zakończyć się dobrze i bez przeszkód. Nie potrzebował niczego innego, co potwierdził skinieniem wobec własnych myśli, niemal natychmiastowo wykręcając nieco głowę w stronę Craiga z oczami otwartymi w wyraźnymi zdziwieniu.
— Cóż za niefortunny splot zdarzeń — skomentował, szeroko uśmiechając się do przyjaciela, po czym sięgnął po jego obie dłonie i ułożył mu na kolanach, chcąc do obu mieć należyty dostęp. Czuł wyraźny chłód emanujący z kończyn i chciał jak najszybciej mu zaradzić. Fale ciepła z całą pewnością ukoją zimne, skostniałe palce, jeśli magia ostatecznie go nie zawiedzie.
— Figidu Maxima — wypowiedział formułę, przytykając różdżkę do wierzchu jednej z dłoni. — Figidu Maxima — powtórzył, za cel obierając drugą dłoń, nieco denerwując się przy ostatnim ruchu, który przewidywała terapia. Nie odłożył różdżki. Wciąż musiał ocenić, czy rzucone zaklęcia zadziałały odpowiednio. — Wiadomość? — zapytał nieco głucho i tępo, nie umiejąc wyobrazić sobie sytuacji, w której którykolwiek z Burke'ów wygłasza przekaz dla świata skąpanego w szlamie.
— Głupcy — rzekł krótko z pogardą w głosie — wydaje im się, że w stanie Go powstrzymać? — zapytał z nutą irytacji w głowie, nie oczekując odpowiedzi. Doskonale znał odpowiedź na postawione przez siebie pytanie. Zbyt dobrze, dostrzegając potęgę Czarnego Pana tamtego pamiętnego dnia. Potęgę, która wraz ze słowami innych arystokratów uświadomiła mu, że nie mógł dłużej ukrywać się w cieniu. — Curatio Vulnera Maxima. — Padła formuła, gdy ostatni raz przesuwał koniec różdżki nad ostatnimi obrażeniami na torsie. Wypowiedziana dość machinalnie, co nie umniejszało w żaden sposób wkładanej przez Shafiqa koncentracji. Stosownie podzielał uwagę, skupiając się i na wysłuchiwaniu relacji, jak i na dopytywaniu o szczegóły czy rzucaniu zaklęć. Wiedział, że za tę wielozadaniowość zapłaci swą cenę. Był gotów ją ponieść, jeśli tylko wszystko miało zakończyć się dobrze i bez przeszkód. Nie potrzebował niczego innego, co potwierdził skinieniem wobec własnych myśli, niemal natychmiastowo wykręcając nieco głowę w stronę Craiga z oczami otwartymi w wyraźnymi zdziwieniu.
— Cóż za niefortunny splot zdarzeń — skomentował, szeroko uśmiechając się do przyjaciela, po czym sięgnął po jego obie dłonie i ułożył mu na kolanach, chcąc do obu mieć należyty dostęp. Czuł wyraźny chłód emanujący z kończyn i chciał jak najszybciej mu zaradzić. Fale ciepła z całą pewnością ukoją zimne, skostniałe palce, jeśli magia ostatecznie go nie zawiedzie.
— Figidu Maxima — wypowiedział formułę, przytykając różdżkę do wierzchu jednej z dłoni. — Figidu Maxima — powtórzył, za cel obierając drugą dłoń, nieco denerwując się przy ostatnim ruchu, który przewidywała terapia. Nie odłożył różdżki. Wciąż musiał ocenić, czy rzucone zaklęcia zadziałały odpowiednio. — Wiadomość? — zapytał nieco głucho i tępo, nie umiejąc wyobrazić sobie sytuacji, w której którykolwiek z Burke'ów wygłasza przekaz dla świata skąpanego w szlamie.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3, 29, 80
'k100' : 3, 29, 80
Craig śledził uważnie poczynania Zachary'ego. Miał pełne zaufanie do jego zdolności, ta obserwacja miała na celu raczej zaspokojenie ciekawości. Chociaż magia lecznicza nigdy nie należała do kręgu jego zainteresowań, był zawsze pod ogromnym wrażeniem jej możliwości. Ci, którzy potrafili nią władać, posiadali w rękach wspaniałe narzędzie. Ratowanie życia oraz zdrowia tym, którzy na to zasługiwali, dawało z pewnością poczucie ogromnej władzy. Nigdy się nad tym nie zastanawiał - nigdy też nie pytał Zachary'ego, jak uzdrowiciel postrzega swoje zdolności. Być może kiedyś przyjdzie na to rozmowa, to jednak nie był ten dzień. Pozadręcza Shafiqa pytaniami kiedy indziej.
- Właśnie w tym tkwi problem, Zachary. Tak się im właśnie wydaje - bo chociaż nie mógł mieć pewności, że dwójka, na którą natknęli się w cukierni należała do zakonu, to sam zakon pełen był właśnie takich głupców. Ludzi, którym wydawało się, że będą w stanie przeciwstawić się Czarnemu Panu. I to nawet wtedy, kiedy pokazał im się osobiście. Kiedy bawił z Longbottomem niczym kot z myszą.
- Prawda? Tak strasznie niefortunny. - parsknął. Był pewien, że nazajutrz gazety będą się rozpisywać, jacy to napastnicy byli źli, demolując cukiernię. Ale po ich działaniach budynek wciąż pewnie nadawałby się do uratowania. Jednakże pożar, którego przyczyną były anomalie wywołane przez patrol, dokonał zdecydowanie większych zniszczeń. To członkowie magicznej policji byli tak naprawdę bohaterami tej nocy. Burke uścisnąłby im dłoń - gdyby tylko choć przez moment nie próbowali ciskać w niego petryfikusów na raz.
- Wiadomość dla zakonu - odpowiedział dość tajemniczo. Nie chciał zdradzać wszystkiego od razu. Za parę godzin, kiedy drukarnię opuści najnowsze wydanie Proroka, Zachary na pewno zorientuje się, o czym Craig mówił. Po cichu liczył, że świetliste litery, które skreślił w powietrzu przed zrujnowaną cukiernią, rozbłysną już na pierwszej stronie. Prorok przecież lubił sensację, a czy w przeciągu ostatnich dni wydarzyło się coś ciekawszego? Szczerze śmiał w to wątpić.
Burke zastanawiał się także, jak poszło drugiej grupie. Odległość od cukierni do lodziarni nie była wcale znaczna, jednak fakt, że działali w nocy oraz pogoda pod psem nie ułatwiały dostrzeżenia, co dzieje się w drugim lokalu. Craig nie miał żadnych informacji o tym, jak poradziła sobie Sigrun oraz jej dwójka podopiecznych. - Masz jakieś wieści od drugiej grupy? - nie sądził, by Zachary coś wiedział, jednak wolał dopytać. Oby poszło im przynajmniej tak dobrze, jak jemu, Antonii i Mathieu. Albo lepiej.
- Właśnie w tym tkwi problem, Zachary. Tak się im właśnie wydaje - bo chociaż nie mógł mieć pewności, że dwójka, na którą natknęli się w cukierni należała do zakonu, to sam zakon pełen był właśnie takich głupców. Ludzi, którym wydawało się, że będą w stanie przeciwstawić się Czarnemu Panu. I to nawet wtedy, kiedy pokazał im się osobiście. Kiedy bawił z Longbottomem niczym kot z myszą.
- Prawda? Tak strasznie niefortunny. - parsknął. Był pewien, że nazajutrz gazety będą się rozpisywać, jacy to napastnicy byli źli, demolując cukiernię. Ale po ich działaniach budynek wciąż pewnie nadawałby się do uratowania. Jednakże pożar, którego przyczyną były anomalie wywołane przez patrol, dokonał zdecydowanie większych zniszczeń. To członkowie magicznej policji byli tak naprawdę bohaterami tej nocy. Burke uścisnąłby im dłoń - gdyby tylko choć przez moment nie próbowali ciskać w niego petryfikusów na raz.
- Wiadomość dla zakonu - odpowiedział dość tajemniczo. Nie chciał zdradzać wszystkiego od razu. Za parę godzin, kiedy drukarnię opuści najnowsze wydanie Proroka, Zachary na pewno zorientuje się, o czym Craig mówił. Po cichu liczył, że świetliste litery, które skreślił w powietrzu przed zrujnowaną cukiernią, rozbłysną już na pierwszej stronie. Prorok przecież lubił sensację, a czy w przeciągu ostatnich dni wydarzyło się coś ciekawszego? Szczerze śmiał w to wątpić.
Burke zastanawiał się także, jak poszło drugiej grupie. Odległość od cukierni do lodziarni nie była wcale znaczna, jednak fakt, że działali w nocy oraz pogoda pod psem nie ułatwiały dostrzeżenia, co dzieje się w drugim lokalu. Craig nie miał żadnych informacji o tym, jak poradziła sobie Sigrun oraz jej dwójka podopiecznych. - Masz jakieś wieści od drugiej grupy? - nie sądził, by Zachary coś wiedział, jednak wolał dopytać. Oby poszło im przynajmniej tak dobrze, jak jemu, Antonii i Mathieu. Albo lepiej.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawało mu się, że pomimo całego bezpieczeństwa zapewnionego w murach Świętego Munga, anomalie nadal odciskały swoje piętno. Nawet jeśli pozostawały nieobecne, zaburzenia magii nadal czaiły się gdzieś za rogiem, wywierając na czarodziejach przede wszystkim psychiczny dyskomfort. Wiedział, że tak być nie mogło. Poddawanie się lękom stanowiło słabość, z którą walczył każdego dnia, gdy sięgał po zaklęcia wymagające ogromnego skupienia oraz wiedzy. Nie pochylał się jednak nad ich efektami zbyt długo; świadomość, że mogły być nieskuteczne pozostawała całkowicie racjonalna, a to, czego zdołał już dokonać, jasno stanowiło o tym, jakimi umiejętnościami się odznaczał. Przypominało mu także, że winien sięgnąć po domenę, w której operował na oddziale. Wystarczyło jedno spojrzenie w stronę medykamentów przygotowanych na stoliku, by bez większego wahania sięgnął po niezawodną maść na odmrożenia w niskim słoiczku.
Nie skomentował odpowiedzi, jedynie milcząco przytaknął, doskonale zdając sobie sprawę z ludzkiej bezmyślności. Nabierając nieco maści na palce, niemal od razu poczuł jej kojące działanie na własnej, zdrowej skórze, po czym ostrożnymi ruchami zaczął nanosić ją na ręce Craiga, miejscami rozsmarowując ją znacznie dokładniej, finalnie pozostawiając na ciele jedynie cienką warstwę, która miała natychmiast ukoić ból.
— Nie powiesz mi, cóż za wzniosłe przesłanie pozostawiłeś naszym przyjaciołom? — Zapytał, wycierając resztki maści z palców w chustę. Nie drążył tematu. Ciekawość doprowadziła go wystarczająco daleko i na tym zamierzał poprzestać. Odsuwając myśli od siebie, sięgnął po maść z wodnej gwiazdy, chcąc szybko nanieść ją na ostatnie ze zranień oraz blizny na rękach. Zapewnienie przyjacielowi komfortu na zbliżającym się balu również stanowiło kwestię, nad którą się pochylił. Nie mógł zostawić go w stanie, w którym stałby się tematem plotek czy ofiarą nieprzychylnego spojrzenia gospodyni Sabatu.
— Gotowe — wymamrotał cicho, zabierając się za stworzenie porządku wokół. Nawyk bycia schludnym przyświecał mu zawsze; stanowił z resztą interesujący sposób zacierania śladów własnej działalności, o której winni wiedzieć tylko uprawnieni. Wszelkie wątpliwości rozwiewał odpowiednią dokumentacją, wyjaśniając wszystkie szczegóły mające prawo ujrzeć światło dzienne. Dokładnie tyle, ile zamierzał ujawnić. — Nie — odparł, schowawszy różdżkę do fałd limonkowej szaty, z łatwością odnajdując w niej długą, wąską kieszeń. — Żadnych wieści. — Nie wiedział nic o poczynaniach innych. Jeśli zamierzali korzystać z jego pomocy, dowie się o tym wkrótce, choć wątpił, by wszyscy zamierzali nawiedzić go o tak późnej porze, wywołując jeszcze więcej niepotrzebnych plotek i domysłów.
Nie skomentował odpowiedzi, jedynie milcząco przytaknął, doskonale zdając sobie sprawę z ludzkiej bezmyślności. Nabierając nieco maści na palce, niemal od razu poczuł jej kojące działanie na własnej, zdrowej skórze, po czym ostrożnymi ruchami zaczął nanosić ją na ręce Craiga, miejscami rozsmarowując ją znacznie dokładniej, finalnie pozostawiając na ciele jedynie cienką warstwę, która miała natychmiast ukoić ból.
— Nie powiesz mi, cóż za wzniosłe przesłanie pozostawiłeś naszym przyjaciołom? — Zapytał, wycierając resztki maści z palców w chustę. Nie drążył tematu. Ciekawość doprowadziła go wystarczająco daleko i na tym zamierzał poprzestać. Odsuwając myśli od siebie, sięgnął po maść z wodnej gwiazdy, chcąc szybko nanieść ją na ostatnie ze zranień oraz blizny na rękach. Zapewnienie przyjacielowi komfortu na zbliżającym się balu również stanowiło kwestię, nad którą się pochylił. Nie mógł zostawić go w stanie, w którym stałby się tematem plotek czy ofiarą nieprzychylnego spojrzenia gospodyni Sabatu.
— Gotowe — wymamrotał cicho, zabierając się za stworzenie porządku wokół. Nawyk bycia schludnym przyświecał mu zawsze; stanowił z resztą interesujący sposób zacierania śladów własnej działalności, o której winni wiedzieć tylko uprawnieni. Wszelkie wątpliwości rozwiewał odpowiednią dokumentacją, wyjaśniając wszystkie szczegóły mające prawo ujrzeć światło dzienne. Dokładnie tyle, ile zamierzał ujawnić. — Nie — odparł, schowawszy różdżkę do fałd limonkowej szaty, z łatwością odnajdując w niej długą, wąską kieszeń. — Żadnych wieści. — Nie wiedział nic o poczynaniach innych. Jeśli zamierzali korzystać z jego pomocy, dowie się o tym wkrótce, choć wątpił, by wszyscy zamierzali nawiedzić go o tak późnej porze, wywołując jeszcze więcej niepotrzebnych plotek i domysłów.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Niech to będzie mała niespodzianka - odpowiedział po prostu. Nie był to może specjalny powód do radości, ale jednak Craig był usatysfakcjonowany, że pozostawił po sobie ten napis. Na tym tak naprawdę polegała ich misja. Wcale nie na rozniesieniu w drobny mak obu tych lokali na Pokątnej. Chodziło o przekazanie wiadomości. O poinformowanie odpowiednich osób, żeby lepiej trzymały się na baczności, bo rycerze powoli i skrupulatnie odkrywali kolejne nazwiska członków zakonu. A wtedy odstrzał był prawdopodobnie tylko kwestią czasu.
Milczał przez całą resztę procesu leczenia. Zauważył, że Zachary zrezygnował z zaklęć. Nie wszystkie wyszły, czuł to w chwilach, gdy nie przynosiły mu oczekiwanej ulgi. Nie wyrzekł jednak ani słowa, grzecznie dając sobie zaaplikować ostatnie maści. Przyjemne ciepło rozeszło się w tych partiach jego ciała, które wcześniej dręczyło przeraźliwe zimno. Ból odszedł w zapomnienie, poparzenia pięknie się zagoiły. Nawet jeśli pozostały mu jakieś ślady, bardzo łatwo je będzie zakryć pod szatą, póki nie znikną. Wciąż czuł się wyczerpany i totalnie wyzuty z sił, ale na to Zachary nie miał lekarstwa. Burke potrzebował zwyczajnie dużej dawki snu. Ale to lekarstwo mógł już sobie zaaplikować sam. W Durham.
- Dziękuję - odpowiedział, gdy Shafiq rozpoczął proces sprzątania swojego stanowiska pracy. Wcześniej obolały Burke powstał z łóżka, ostrożnie próbując się poruszyć i nieco rozciągnąć obolałe mięśnie. Wszystko było w idealnym porządku, Zachary jak zwykle pisał się wyśmienicie. Craig podszedł do niego, aby uścisnąć mu mocno dłoń. Miał u niego dług, chociaż nie był do końca pewien, w jaki sposób mógłby się ewentualnie przyjacielowi odwdzięczyć. Być może czas ześle im jakąś okazję w najbliższej przyszłości.
- Wielka szkoda - mruknął niepocieszony. Liczył, że Zachary jednak będzie coś wiedział. Nie obawiał się o Sigrun, wolał się jednak upewnić, że jego kuzynowi nic nie dolega. Czy natknęli się może na podobne trudności co sam Burke i jego towarzysze? Czy ich także odwiedziła policja? Odpowiedzi na to pytanie miał poznać na dniach.
- Jeszcze raz dziękuję, przyjacielu - z jego ubrań zostały strzępy, niemniej założył na siebie to, co jeszcze w miarę trzymało się w jednym kawałku. - Nie zostawaj tu proszę zbyt długo - nie wiedział, kiedy Zachary kończy swój dyżur. Miał tylko nadzieję, że uzdrowiciel zadba później także o siebie, że oczekiwanie na Burke'a i leczenie go nie wyczerpało Shafiqa zanadto. W kilka chwil później gabinet był już sam - Craig pod postacią czarnej mgły gnał do Durham, do domu, a na Zachary'ego czekał ostatnie tego dnia obowiązku uzdrowicielskie.
zt x2
Milczał przez całą resztę procesu leczenia. Zauważył, że Zachary zrezygnował z zaklęć. Nie wszystkie wyszły, czuł to w chwilach, gdy nie przynosiły mu oczekiwanej ulgi. Nie wyrzekł jednak ani słowa, grzecznie dając sobie zaaplikować ostatnie maści. Przyjemne ciepło rozeszło się w tych partiach jego ciała, które wcześniej dręczyło przeraźliwe zimno. Ból odszedł w zapomnienie, poparzenia pięknie się zagoiły. Nawet jeśli pozostały mu jakieś ślady, bardzo łatwo je będzie zakryć pod szatą, póki nie znikną. Wciąż czuł się wyczerpany i totalnie wyzuty z sił, ale na to Zachary nie miał lekarstwa. Burke potrzebował zwyczajnie dużej dawki snu. Ale to lekarstwo mógł już sobie zaaplikować sam. W Durham.
- Dziękuję - odpowiedział, gdy Shafiq rozpoczął proces sprzątania swojego stanowiska pracy. Wcześniej obolały Burke powstał z łóżka, ostrożnie próbując się poruszyć i nieco rozciągnąć obolałe mięśnie. Wszystko było w idealnym porządku, Zachary jak zwykle pisał się wyśmienicie. Craig podszedł do niego, aby uścisnąć mu mocno dłoń. Miał u niego dług, chociaż nie był do końca pewien, w jaki sposób mógłby się ewentualnie przyjacielowi odwdzięczyć. Być może czas ześle im jakąś okazję w najbliższej przyszłości.
- Wielka szkoda - mruknął niepocieszony. Liczył, że Zachary jednak będzie coś wiedział. Nie obawiał się o Sigrun, wolał się jednak upewnić, że jego kuzynowi nic nie dolega. Czy natknęli się może na podobne trudności co sam Burke i jego towarzysze? Czy ich także odwiedziła policja? Odpowiedzi na to pytanie miał poznać na dniach.
- Jeszcze raz dziękuję, przyjacielu - z jego ubrań zostały strzępy, niemniej założył na siebie to, co jeszcze w miarę trzymało się w jednym kawałku. - Nie zostawaj tu proszę zbyt długo - nie wiedział, kiedy Zachary kończy swój dyżur. Miał tylko nadzieję, że uzdrowiciel zadba później także o siebie, że oczekiwanie na Burke'a i leczenie go nie wyczerpało Shafiqa zanadto. W kilka chwil później gabinet był już sam - Craig pod postacią czarnej mgły gnał do Durham, do domu, a na Zachary'ego czekał ostatnie tego dnia obowiązku uzdrowicielskie.
zt x2
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
4.02
Leżąc na szpitalnym łóżku przeklinała w duchu własną głupotę a przy okazji cały świat. Mogła dziękować jedynie za to, że gdy już dotarła do placówki jej żołądek był na tyle pusty, że nie miała już, czego zwracać. Jeśli miałaby być szczera nie byłaby wstanie powiedzieć czy bardziej dokuczały jej zawroty głowy, ból w ręce czy może upokorzenie, jakie odczuwała. Jak do tego doszło? Wszystko zaczęło się od burzliwiej rozmowy z matką, która próbowała nakłonić Juno do wzięła udziału w spotkaniu towarzyskim popularnie nazywanym popołudniową herbatą. Niechęć dziewczyny do spotkań towarzyskich był dobrze znana starszej lady Travers jednak odkąd córka przekroczyła dwudziesty rok życia kobieta wzięła sobie za punkt honoru zmianę tego nastawienia. Jak już wcześniej w takich sytuacjach bywało w ramach odreagowania Juno postanowiła zamknąć się w rodzinnej szklarni i nie wychodzić z niej póki nie uzna, że każda z roślin doznała odpowiedniej dawki opieki. Wcześniej jednak poprosiła o przyniesienie herbaty, co miało jej pomóc się uspokoić. Nawet nie drgnęła, gdy jedna ze służących postawiła na stole tacę z czajnikiem i filiżanką. Kto by podejrzewał, że w pękatym naczyniu zamiast naparu z melisy znajdował się napar z ciemiernika? Prawdopodobnie nawet sama służąca nie zdawała sobie z tego sprawy. Później zrzuciła fatalną pomyłkę na karb roztargnienia wynikającego z rodzinnych kłopotów, ale to jej nie uratowało. Gdy wszystko wyszło na jaw straciła posadę w posiadłości Traversów. Szansę na to, by znalazła zatrudnienie innej szlacheckiej rodziny były niemal równe zeru.
Wracając jednak do Juno i jej serii niefortunnych zdarzeń. Tuż po wypiciu filiżanki felernego naparu nie odczuła jego efektów. Spokojnie zajęła się przesadzaniem do większej doniczki kolejnej rośliny jednocześnie popijając kolejną filiżankę. Będąc myślami gdzie daleko poza granicami Anglii zupełnie nie zwróciła uwagi na cierpki smak napoju. Z rozmyślań wytrąciły ją silne zawroty głowy. Przytrzymała się krawędzi stołu i wzięła kilka głębokich oddechów jednak to nie pomogło. Kolejny zawrót głowy kosztowało Juno upadek na podłogę. Nic wielkiego by się nie stało gdyby nie fakt, że potrąciła gałęzie ogniste drzewa a spadające nasiona zostawiły na skórze wyraźne czerwone ślady. Krzyk, który wydobył się z tego drobnego ciałka był na tyle doniosły, że po kilku sekundach do szklarni wpadła służba. Mniej więcej dwadzieścia minut później ( zaraz po tym jak zwróciła śniadanie a pomyłka z herbatą wyszła na jaw) znalazła się w świętym Mungu. Ktoś opatrzył jej dłoń, lecz ta nadal bolała potem przeniesiono ją na czwarte piętro gdzie miała czekać na pomoc. Błagała o to by nie trafić na kogoś z towarzystwa. Wolała oszczędzić sobie kolejnych upokorzeń, chociaż jak to mówią nieszczęścia chodzą całymi hordami. Gdy usłyszała, że ktoś się do niej zbliża niechętnie podniosła się na łokciach i otwarła oczy. Zobaczywszy znajomą twarz lorda Shafiq przewróciła oczami i opadła na łóżko. - Świetnie. Szkoda, że sam minister magii nie spełnia się społecznie i tu nie dorabia - burknęła sama do siebie jednak trochę za głośno żeby móc być pewną, że nikt tego nie słyszał.
Leżąc na szpitalnym łóżku przeklinała w duchu własną głupotę a przy okazji cały świat. Mogła dziękować jedynie za to, że gdy już dotarła do placówki jej żołądek był na tyle pusty, że nie miała już, czego zwracać. Jeśli miałaby być szczera nie byłaby wstanie powiedzieć czy bardziej dokuczały jej zawroty głowy, ból w ręce czy może upokorzenie, jakie odczuwała. Jak do tego doszło? Wszystko zaczęło się od burzliwiej rozmowy z matką, która próbowała nakłonić Juno do wzięła udziału w spotkaniu towarzyskim popularnie nazywanym popołudniową herbatą. Niechęć dziewczyny do spotkań towarzyskich był dobrze znana starszej lady Travers jednak odkąd córka przekroczyła dwudziesty rok życia kobieta wzięła sobie za punkt honoru zmianę tego nastawienia. Jak już wcześniej w takich sytuacjach bywało w ramach odreagowania Juno postanowiła zamknąć się w rodzinnej szklarni i nie wychodzić z niej póki nie uzna, że każda z roślin doznała odpowiedniej dawki opieki. Wcześniej jednak poprosiła o przyniesienie herbaty, co miało jej pomóc się uspokoić. Nawet nie drgnęła, gdy jedna ze służących postawiła na stole tacę z czajnikiem i filiżanką. Kto by podejrzewał, że w pękatym naczyniu zamiast naparu z melisy znajdował się napar z ciemiernika? Prawdopodobnie nawet sama służąca nie zdawała sobie z tego sprawy. Później zrzuciła fatalną pomyłkę na karb roztargnienia wynikającego z rodzinnych kłopotów, ale to jej nie uratowało. Gdy wszystko wyszło na jaw straciła posadę w posiadłości Traversów. Szansę na to, by znalazła zatrudnienie innej szlacheckiej rodziny były niemal równe zeru.
Wracając jednak do Juno i jej serii niefortunnych zdarzeń. Tuż po wypiciu filiżanki felernego naparu nie odczuła jego efektów. Spokojnie zajęła się przesadzaniem do większej doniczki kolejnej rośliny jednocześnie popijając kolejną filiżankę. Będąc myślami gdzie daleko poza granicami Anglii zupełnie nie zwróciła uwagi na cierpki smak napoju. Z rozmyślań wytrąciły ją silne zawroty głowy. Przytrzymała się krawędzi stołu i wzięła kilka głębokich oddechów jednak to nie pomogło. Kolejny zawrót głowy kosztowało Juno upadek na podłogę. Nic wielkiego by się nie stało gdyby nie fakt, że potrąciła gałęzie ogniste drzewa a spadające nasiona zostawiły na skórze wyraźne czerwone ślady. Krzyk, który wydobył się z tego drobnego ciałka był na tyle doniosły, że po kilku sekundach do szklarni wpadła służba. Mniej więcej dwadzieścia minut później ( zaraz po tym jak zwróciła śniadanie a pomyłka z herbatą wyszła na jaw) znalazła się w świętym Mungu. Ktoś opatrzył jej dłoń, lecz ta nadal bolała potem przeniesiono ją na czwarte piętro gdzie miała czekać na pomoc. Błagała o to by nie trafić na kogoś z towarzystwa. Wolała oszczędzić sobie kolejnych upokorzeń, chociaż jak to mówią nieszczęścia chodzą całymi hordami. Gdy usłyszała, że ktoś się do niej zbliża niechętnie podniosła się na łokciach i otwarła oczy. Zobaczywszy znajomą twarz lorda Shafiq przewróciła oczami i opadła na łóżko. - Świetnie. Szkoda, że sam minister magii nie spełnia się społecznie i tu nie dorabia - burknęła sama do siebie jednak trochę za głośno żeby móc być pewną, że nikt tego nie słyszał.
Come out, sea demons wherever you are
your queen summons you
your queen summons you
Junona Travers
Zawód : geograf, podróżnik teoretyczny, naukowiec
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Samotność ma swoje przywileje; w samotności można robić to, na co ma się ochotę.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
noc z 27.03 na 28.03 po Marinie
(-131 kłute), (tłuczone: -15 plecy)
Był wściekły. Tak po prostu zwyczajnie wściekły. Gdyby tylko miał siły, prawdopodobnie ciskałby w ludzi wszystkim, co tylko nawinęło mu się pod rękę. Już nawet nie zaklęciami - te ostatnio zawodziły go tak bardzo, że patrzył na swoją różdżkę z pewnym obrzydzeniem. Po raz kolejny nie był w stanie zrobić nic. Nic! A przecież los zetknął go ponownie nie z jednym, ale z dwójką zdrajców. Na obu pragnął wziąć odwet. Obaj uczynili mu takie rzeczy, że konsekwencje ich działań miały go prześladować do końca życia. Azkaban i zdradzone zaufanie. Burke dziś był ledwie cieniem tego energicznego, sarkastycznego czarodzieja, który ledwie rok temu powrócił do Anglii po swoich zagranicznych podróżach. Stanowił tylko wspomnienie tamtego lorda, dumnego i gotowego do działania. Wielkie marzenia i planu zderzyły się boleśnie z rzeczywistością. Choćby przyznał sobie milion tytułów, Burke wiedział, że tak naprawdę jego osoba nie była warta złamanego knuta.
Mimo to, jakoś czepiał się życia. Gdy tylko pole antymagiczne przestało działać, a jego ciało samowolnie znów zmieniło się w czarną mgłę, w pierwszym odruchu chciał lecieć do domu. W myśl zasady, że ranne zwierzę zawsze chowa się we własnej norze. Nie chciał pytań, nie chciał czujnych, uważnych, lustrujących go spojrzeń. Po prostu ukryć się i wlać w siebie alkohol by o wszystkim zapomnieć.
Jakaś część rozsądku jednak kazała mu zawrócić. Podążyć w innym kierunku. I chociaż czuł palący wstyd i zażenowanie, w końcu zmusił się do zmiany kierunku. Szpital świętego Munga. Przybyciem tutaj na pewno narobił trochę szumu, tym bardziej że gdy tylko zmaterializował się ponownie, na bruku pojawiły się drobne kropelki krwi z licznych ran na jego torsie. Nie dał się dotknąć nikomu, chociaż na jego widok uzdrowiciele rzucili się z miejsca, by mu pomóc. Gdy jednak kazał im wszystkim iść do diabła i posłać po Shafiqa, popatrzyli się dość niechętnie, ale koniec końców - poinformowali młodego lorda o tym, że jest potrzebny. Dotarcie na jego piętro nie było łatwe. Trafił jednak tam, gdzie potrzebował. Z rozbieganym, zdenerwowanym wzrokiem, wyrażającym także ból i ogromną rezygnację.
- Nie pytaj - wyszeptał tylko cicho, zamiast powitania. Ledwie oderwał się od framugi, którą umazał krwią, mocno się zachwiał. Dał radę jednak dowlec się jakoś do jednego z łóżek, na którym spoczął. Nie patrzył na przyjaciela, naprawdę nie chciał teraz rozmawiać o kolejnej ze swoich porażek - chociaż miał świadomość, że będzie musiał. Reszta musiała się dowiedzieć o losie Deirdre i Alpharda. Może oni zdołają im jakoś pomóc.
(-131 kłute), (tłuczone: -15 plecy)
Był wściekły. Tak po prostu zwyczajnie wściekły. Gdyby tylko miał siły, prawdopodobnie ciskałby w ludzi wszystkim, co tylko nawinęło mu się pod rękę. Już nawet nie zaklęciami - te ostatnio zawodziły go tak bardzo, że patrzył na swoją różdżkę z pewnym obrzydzeniem. Po raz kolejny nie był w stanie zrobić nic. Nic! A przecież los zetknął go ponownie nie z jednym, ale z dwójką zdrajców. Na obu pragnął wziąć odwet. Obaj uczynili mu takie rzeczy, że konsekwencje ich działań miały go prześladować do końca życia. Azkaban i zdradzone zaufanie. Burke dziś był ledwie cieniem tego energicznego, sarkastycznego czarodzieja, który ledwie rok temu powrócił do Anglii po swoich zagranicznych podróżach. Stanowił tylko wspomnienie tamtego lorda, dumnego i gotowego do działania. Wielkie marzenia i planu zderzyły się boleśnie z rzeczywistością. Choćby przyznał sobie milion tytułów, Burke wiedział, że tak naprawdę jego osoba nie była warta złamanego knuta.
Mimo to, jakoś czepiał się życia. Gdy tylko pole antymagiczne przestało działać, a jego ciało samowolnie znów zmieniło się w czarną mgłę, w pierwszym odruchu chciał lecieć do domu. W myśl zasady, że ranne zwierzę zawsze chowa się we własnej norze. Nie chciał pytań, nie chciał czujnych, uważnych, lustrujących go spojrzeń. Po prostu ukryć się i wlać w siebie alkohol by o wszystkim zapomnieć.
Jakaś część rozsądku jednak kazała mu zawrócić. Podążyć w innym kierunku. I chociaż czuł palący wstyd i zażenowanie, w końcu zmusił się do zmiany kierunku. Szpital świętego Munga. Przybyciem tutaj na pewno narobił trochę szumu, tym bardziej że gdy tylko zmaterializował się ponownie, na bruku pojawiły się drobne kropelki krwi z licznych ran na jego torsie. Nie dał się dotknąć nikomu, chociaż na jego widok uzdrowiciele rzucili się z miejsca, by mu pomóc. Gdy jednak kazał im wszystkim iść do diabła i posłać po Shafiqa, popatrzyli się dość niechętnie, ale koniec końców - poinformowali młodego lorda o tym, że jest potrzebny. Dotarcie na jego piętro nie było łatwe. Trafił jednak tam, gdzie potrzebował. Z rozbieganym, zdenerwowanym wzrokiem, wyrażającym także ból i ogromną rezygnację.
- Nie pytaj - wyszeptał tylko cicho, zamiast powitania. Ledwie oderwał się od framugi, którą umazał krwią, mocno się zachwiał. Dał radę jednak dowlec się jakoś do jednego z łóżek, na którym spoczął. Nie patrzył na przyjaciela, naprawdę nie chciał teraz rozmawiać o kolejnej ze swoich porażek - chociaż miał świadomość, że będzie musiał. Reszta musiała się dowiedzieć o losie Deirdre i Alpharda. Może oni zdołają im jakoś pomóc.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oczekiwanie wypełniało mu czas pracy na oddziale. Wiedział, że to właśnie tego wieczora, być może i tej nocy działo się jedno z ważnych zadań powierzonych przez Czarnego Pana. Jedno z wielu, jak grzecznie napominał samego siebie, doskonale wiedząc, iż w każdej chwili mógł zjawić się potrzebujący. Nawykł do oczekiwania w ten właśnie sposób – przynajmniej tyle mógł zrobić w sytuacji, w której nie był wystawiany na takie niebezpieczeństwa jak ostatnio. Choć pierwsze zadanie okazało się sukcesem, fundamentem ku budowania odpowiedniego zaufania pośród Rycerzy, to nie oczekiwał tak wielkiego wyróżnienia, by wspólnie z jednostką badawczą pracować nad tym, o czym bał się myśleć. Wiedział, że konsekwencje wydania tajemnicy na świat były wyjątkowo niebezpieczne i na każdym kroku upominał siebie, by zapomniał i zajął się bieżącymi sprawami, a przede wszystkim uspokoił, wszak tylko spokój był mu pisany, wraz z nim chłód, opanowanie, które zdawało się zapadać, gdy w drzwiach zjawił się przyjaciel.
Widok Craiga od pewnego czasu wyzwalał w nim pewnego rodzaju opiekuńczość, której źródła nie chciał szukać. Był jedną z bliskich mu osób i to proste wyjaśnienie wraz z posiadaną wiedzą stanowiło dla niego satysfakcjonującą odpowiedź, choć pytania cisnęły się na język same, całkowicie bez udziału woli Zechariaha, to jedno za drugim mełł w ustach, czekając aż Burke poraniony z każdej strony zajmie miejsce na łóżku. Chciał mu pomóc, lecz przeczuwał, że nadmierna opieka w tak prostej czynności zostanie przyjęta za absolutną ujmę, skoro ewidentną skazę na honorze dostrzegał gołym okiem.
Różdżkę wolnym ruchem wyciągnął dopiero, gdy zamknął drzwi. Nie potrzebowali dodatkowych obserwatorów; na żadnych nie pozwoliłby, gdy zajmował się tak ważnymi osobistościami, krewnymi czy wreszcie przyjaciółmi. Spoczął na brzegu łóżka obok Burke'a, spoglądając na niego jedynie dość pobieżnie, by w milczeniu zabrać się za rozpięcie guzik koszuli i odsłonięcie zranień zostawiających czerwone ślady na odzieniu. Starał się zachować przy tym należytą ostrożność, nie chcąc przyprawić przyjacielowi dodatkowego bólu.
— Curatio Vulnera Maxima — wypowiedział formułę, zbliżając koniec różdżki do jednej z najbardziej paskudnych ran w jego oczach. — Curatio Vulnera Maxima — powtórzył zaklęcie, przesuwając ją powoli ku kolejnym krwawym obrażeniom. — Curatio Vulnera Maxima — raz jeszcze, tym razem nieco ciszej powtórzył, zataczając różdżką nieco większy obszar, na którym miała zadziałać magia lecznicza. Dopiero wtedy podniósł wzrok na Craiga.
— Co z pozostałymi? — zapytał półszeptem, obserwując, czy rzucone czary zaczęły działać, w palcach obracając różdżkę dość nieporadnie, bowiem zdawał sobie sprawę z tego, że nie wszystko poszło pomyślnie w trakcie zadania. Chciał wiedzieć, co dokładnie się stało, ale równie mocno interesował go los tych, którzy towarzyszyli Craigowi i to własnie to pytanie zadał najpierw.
Widok Craiga od pewnego czasu wyzwalał w nim pewnego rodzaju opiekuńczość, której źródła nie chciał szukać. Był jedną z bliskich mu osób i to proste wyjaśnienie wraz z posiadaną wiedzą stanowiło dla niego satysfakcjonującą odpowiedź, choć pytania cisnęły się na język same, całkowicie bez udziału woli Zechariaha, to jedno za drugim mełł w ustach, czekając aż Burke poraniony z każdej strony zajmie miejsce na łóżku. Chciał mu pomóc, lecz przeczuwał, że nadmierna opieka w tak prostej czynności zostanie przyjęta za absolutną ujmę, skoro ewidentną skazę na honorze dostrzegał gołym okiem.
Różdżkę wolnym ruchem wyciągnął dopiero, gdy zamknął drzwi. Nie potrzebowali dodatkowych obserwatorów; na żadnych nie pozwoliłby, gdy zajmował się tak ważnymi osobistościami, krewnymi czy wreszcie przyjaciółmi. Spoczął na brzegu łóżka obok Burke'a, spoglądając na niego jedynie dość pobieżnie, by w milczeniu zabrać się za rozpięcie guzik koszuli i odsłonięcie zranień zostawiających czerwone ślady na odzieniu. Starał się zachować przy tym należytą ostrożność, nie chcąc przyprawić przyjacielowi dodatkowego bólu.
— Curatio Vulnera Maxima — wypowiedział formułę, zbliżając koniec różdżki do jednej z najbardziej paskudnych ran w jego oczach. — Curatio Vulnera Maxima — powtórzył zaklęcie, przesuwając ją powoli ku kolejnym krwawym obrażeniom. — Curatio Vulnera Maxima — raz jeszcze, tym razem nieco ciszej powtórzył, zataczając różdżką nieco większy obszar, na którym miała zadziałać magia lecznicza. Dopiero wtedy podniósł wzrok na Craiga.
— Co z pozostałymi? — zapytał półszeptem, obserwując, czy rzucone czary zaczęły działać, w palcach obracając różdżkę dość nieporadnie, bowiem zdawał sobie sprawę z tego, że nie wszystko poszło pomyślnie w trakcie zadania. Chciał wiedzieć, co dokładnie się stało, ale równie mocno interesował go los tych, którzy towarzyszyli Craigowi i to własnie to pytanie zadał najpierw.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45, 75, 58
'k100' : 45, 75, 58
Z chwilą, kiedy tylko zamknięto drzwi, śmierciożerca wyraźnie rozluźnił się - pomagała mu świadomość, że znajdował się w bezpiecznym miejscu, za jedyne towarzystwo mając osobę, która nie ocenia - lub przynajmniej ocenia na tyle dyskretnie, że nie sprawiało mu to dyskomfortu. Ciszę także powitał z radością, zadowolony z faktu, że przyjaciel uszanował jego prośbę. Do czasu, jak się miało jednak okazać.
Słysząc znajome już inkantacje i czując, jak ból powoli odpuszcza, Burke pozwolił sobie na zamknięcie oczu. Nie mógł odpocząć, sen i tak prawdopodobnie nie miał go nawiedzić tej nocy - przynajmniej nie w sposób naturalny. Wciąż prześladowały go twarze Percivala oraz Weasley'a - dwójki czarodziejów, których najbardziej chciał zobaczyć martwych, a którzy znajdowali się jednak zbyt daleko i byli zbyt potężni, by chociaż ich drasnąć. Mimo to Burke zamknął oczy, pogrążając się w nieprzyjemnych myślach i mierząc się po cichu z demonami swojego własnego umysłu. Słysząc, jak ciszę przerywa coś innego niż inkantacje zaklęć leczniczych, Craig skrzywił się, unosząc wzrok na swojego przyjaciela.
- Mówiłem, żebyś nie pytał - uwaga zabrzmiała sucho, nieuprzejmie. Wiedział o tym, czuł jednak złość, wściekłość. Na wspomnienie własnej bezsilności i nieporadnych prób zadania Percivalowi jakiegokolwiek bólu, czuł w ustach gromadzącą się gorycz. Musiał się powstrzymywać, by nie zakląć w głos. Dopiero po chwili zdołał się uspokoić na tyle, by móc w pełni zapanować nad swoim głosem. Zachary mimo wszystko zasługiwał na jakieś informacje - Zostali na miejscu. Deirdre pokonana, Alphard spętany - a Burke nic nie mógł na to poradzić. Nic, poza ucieczką z miejsca i powiadomieniem odpowiednich osób, co też z resztą zrobił. Gdyby został na miejscu, niechybnie pochwyciliby także i jego. Na samą myśl przed oczami stawały mu chwile gdy Weasley dostał go w swoje łapy po raz pierwszy - Azkaban miał już na zawsze pozostać częścią jestestwa Burke'a, nie ważne, czy minął dzień czy pół roku. Na samą myśl ponownie zrobiło mu się zimno i lekko zadygotał.
- To była całkowita porażka - dodał wbijając wzrok w jeden punkt pomieszczenia. Nie osiągnęli nic, poza rozpoznaniem, który statek był wykorzystywany do wywożenia mugolaków z kraju. Ci, którzy byli zamieszani, musieliby być chyba głupi, aby ponownie zaryzykować wykorzystanie tej samej łajby, była całkowicie spalona. Ale to by było na tyle. Nic więcej nie zyskali tej nocy w porcie.
Słysząc znajome już inkantacje i czując, jak ból powoli odpuszcza, Burke pozwolił sobie na zamknięcie oczu. Nie mógł odpocząć, sen i tak prawdopodobnie nie miał go nawiedzić tej nocy - przynajmniej nie w sposób naturalny. Wciąż prześladowały go twarze Percivala oraz Weasley'a - dwójki czarodziejów, których najbardziej chciał zobaczyć martwych, a którzy znajdowali się jednak zbyt daleko i byli zbyt potężni, by chociaż ich drasnąć. Mimo to Burke zamknął oczy, pogrążając się w nieprzyjemnych myślach i mierząc się po cichu z demonami swojego własnego umysłu. Słysząc, jak ciszę przerywa coś innego niż inkantacje zaklęć leczniczych, Craig skrzywił się, unosząc wzrok na swojego przyjaciela.
- Mówiłem, żebyś nie pytał - uwaga zabrzmiała sucho, nieuprzejmie. Wiedział o tym, czuł jednak złość, wściekłość. Na wspomnienie własnej bezsilności i nieporadnych prób zadania Percivalowi jakiegokolwiek bólu, czuł w ustach gromadzącą się gorycz. Musiał się powstrzymywać, by nie zakląć w głos. Dopiero po chwili zdołał się uspokoić na tyle, by móc w pełni zapanować nad swoim głosem. Zachary mimo wszystko zasługiwał na jakieś informacje - Zostali na miejscu. Deirdre pokonana, Alphard spętany - a Burke nic nie mógł na to poradzić. Nic, poza ucieczką z miejsca i powiadomieniem odpowiednich osób, co też z resztą zrobił. Gdyby został na miejscu, niechybnie pochwyciliby także i jego. Na samą myśl przed oczami stawały mu chwile gdy Weasley dostał go w swoje łapy po raz pierwszy - Azkaban miał już na zawsze pozostać częścią jestestwa Burke'a, nie ważne, czy minął dzień czy pół roku. Na samą myśl ponownie zrobiło mu się zimno i lekko zadygotał.
- To była całkowita porażka - dodał wbijając wzrok w jeden punkt pomieszczenia. Nie osiągnęli nic, poza rozpoznaniem, który statek był wykorzystywany do wywożenia mugolaków z kraju. Ci, którzy byli zamieszani, musieliby być chyba głupi, aby ponownie zaryzykować wykorzystanie tej samej łajby, była całkowicie spalona. Ale to by było na tyle. Nic więcej nie zyskali tej nocy w porcie.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Atmosfera, mimo tego, że obaj mogli odpuścić poprawnym zachowaniom, była wyraźnie gęsta i napięta. Niemal przez uzdrowicielską szatę narzuconą na zwyczajowe odzienie był w stanie odczuć na skórze powagę sytuacji. Oraz porażki, którą smakował całym sobą, wiedząc, że zawiedli nim jeszcze Craig wypowiedział znamienne słowa. Znał go dostatecznie długo, wystarczająco dobrze, aby wysnuć tego rodzaju wnioski. Wcześniej byłyby to może przypuszczenia – natomiast teraz stanowiły kompletny wywód, co do którego miał całkowitą pewność.
— Wiedziałeś, że zapytam — odpowiedział równie sucho, choć całkowicie obojętnie do okazanej mu nieuprzejmości. Ową obrazę puścił całkowicie mimo uszu, wszak to teraz on obejmował rolę tego, który mógł łatwo wyrządzić przyjacielowi krzywdę. Zamiast tego przytykał różdżkę do poranionego ciała, mogąc uśmierzyć jedynie ten rodzaj bólu. Pierwsze efekty już dostrzegał na zamykających się ranach oraz powstających na nich bliznach. Stanowiły jedynie początek, choć w całej swej okazałości oceniał je uzdrowicielskim okiem jako połowę przebytej drogi. Prawie, jak logicznie zauważył we własnych myślach, ponownie roztaczając niewielki, bliżej nieokreślony kształt nad obrażeniami na torsie.
— Curatio Vulnera Maxima — wymamrotał cicho zaklęcie, pozostawiając je, by spojrzeć na plecy przygarbione pod ciężarem zranionej dumy. — Episkey — wypowiedział zaklęcie, przytykając koniec różdżki do pierwszych stłuczeń, chcąc je co najmniej zminimalizować do znośnych, po czym odsunął się, słuchając dalszych, wyjątkowo skąpych wyjaśnień. Skinął jedynie głową, w ruch puszczając swobodny potok myśli, czy mógł w jakiś sposób pomóc Deirdre i Alphardowi. Mógł coś zdziałać; pod racjonalny osąd stawiał jedynie pytanie, czy powinien robić to tak spontanicznie. Nie wiedział, czego oczekiwać na miejscu, co więcej, nie miał absolutnie zielonego pojęcia, gdzie stoczono bitwę.
— Episkey — powtórzył cicho, raz jeszcze zbliżając koniec różdżki ku plecom Craiga. Wzrok odwrócił niemal natychmiast, sięgając spojrzeniem ku obliczu przyjaciela. Całym sobą próbował coś z niego wyczytać. Pragnął zadać więcej pytań, uzyskać znacznie więcej odpowiedzi. Chciał działać – pomóc tym, którzy nie byli w stanie do niego dotrzeć o własnych siłach.
— Wiedziałeś, że zapytam — odpowiedział równie sucho, choć całkowicie obojętnie do okazanej mu nieuprzejmości. Ową obrazę puścił całkowicie mimo uszu, wszak to teraz on obejmował rolę tego, który mógł łatwo wyrządzić przyjacielowi krzywdę. Zamiast tego przytykał różdżkę do poranionego ciała, mogąc uśmierzyć jedynie ten rodzaj bólu. Pierwsze efekty już dostrzegał na zamykających się ranach oraz powstających na nich bliznach. Stanowiły jedynie początek, choć w całej swej okazałości oceniał je uzdrowicielskim okiem jako połowę przebytej drogi. Prawie, jak logicznie zauważył we własnych myślach, ponownie roztaczając niewielki, bliżej nieokreślony kształt nad obrażeniami na torsie.
— Curatio Vulnera Maxima — wymamrotał cicho zaklęcie, pozostawiając je, by spojrzeć na plecy przygarbione pod ciężarem zranionej dumy. — Episkey — wypowiedział zaklęcie, przytykając koniec różdżki do pierwszych stłuczeń, chcąc je co najmniej zminimalizować do znośnych, po czym odsunął się, słuchając dalszych, wyjątkowo skąpych wyjaśnień. Skinął jedynie głową, w ruch puszczając swobodny potok myśli, czy mógł w jakiś sposób pomóc Deirdre i Alphardowi. Mógł coś zdziałać; pod racjonalny osąd stawiał jedynie pytanie, czy powinien robić to tak spontanicznie. Nie wiedział, czego oczekiwać na miejscu, co więcej, nie miał absolutnie zielonego pojęcia, gdzie stoczono bitwę.
— Episkey — powtórzył cicho, raz jeszcze zbliżając koniec różdżki ku plecom Craiga. Wzrok odwrócił niemal natychmiast, sięgając spojrzeniem ku obliczu przyjaciela. Całym sobą próbował coś z niego wyczytać. Pragnął zadać więcej pytań, uzyskać znacznie więcej odpowiedzi. Chciał działać – pomóc tym, którzy nie byli w stanie do niego dotrzeć o własnych siłach.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6, 85, 63
'k100' : 6, 85, 63
Nie trzeba było być specjalnie spostrzegawczym, by z twarzy Craiga wyczytać targające nim emocje - choć starał się ostudzić swój gniew, wspomnienia powracały wciąż i wciąż, drażniąc potłuczoną dumę. Czy nie powinien już przywyknąć do stale powtarzających się porażek? Do faktu, że nie zaznał jeszcze nigdy smaku bezsprzecznego zwycięstwa nad zagrażającym im wrogiem? Gdy mężczyzna dostrzegł swoje odbicie w szklanej szafce stojącej po przeciwnej stronie sali, szybko odwrócił wzrok. Zachary znał jednak śmierciożercę lepiej. A z racji na głęboką więź jaka ich łączyła, odczytanie zachowania Burke'a przychodziło mu z jeszcze większą łatwością.
- Oczywiście - jeszcze jakiś czas temu przy podobnym stwierdzeniu, na jego ustach być może pojawiłby się charakterystyczny mu, lekko sarkastyczny uśmieszek. Tym razem próżno było jednak szukać podobnego grymasu na jego twarzy. Choć ciało leczyło się z każdym udanym zaklęciem które padało z ust lorda Shafiqa, umysł śmierciożercy pogrążony był w mrokach rozmyślań.
- Uciekłem jak jakiś pieprzony tchórz - wycharczał w którymś momencie, niemalże wypluwając ostatnie słowo. Tak się czuł - jak zdradziecki tchórz, nie zachował się wcale lepiej niż Samantha, gdy ta zwiała z portu, aby poinformować Czarnego Pana, że w wyniku zdrady w ich szeregach, jeden z jego sług został pojmany i zamknięty w Azkabanie. Czuł obrzydzenie do własnej osoby. Bo przecież mógł zrobić tylko to - uciec jak szczur. Żadne z nich nie było w stanie nawet zadrasnąć pieprzonych szlam.
Zrobił jedyne co mógł - zanim dotarł w bezpieczne, choć ponure progi szpitala, zadbał chociaż o to, aby wieść o losie jego towarzyszy dotarła do właściwych uszu. Nie czuł się jednak przez to w żaden sposób usprawiedliwiony ani nie zdjęło mu to ciężaru z ramion. Nie wiedział, co się z nimi dalej stanie. Być może Zachary miał być jednak jeszcze potrzebny. Burke nie mógł mu powiedzieć więcej, bo zwyczajnie sam nie wiedział. Pewnym było tylko to, że ktoś na pewno udzieli Deirdre i Alphardowi pomocy - pozostawało więc tylko pytanie, czy dwójka ta wyląduje finalnie w Tower. Ale nawet jeśli, przedwczesne zwalnianie więźniów zza krat było czymś, w czym byli niezawodni. Chociaż tyle. Tymczasem warta Zachary'ego nie została zakończona. Inni rycerze również tego dnia zostali wysłani w teren - każdy z innym, wyjątkowym zadaniem.
- Oczywiście - jeszcze jakiś czas temu przy podobnym stwierdzeniu, na jego ustach być może pojawiłby się charakterystyczny mu, lekko sarkastyczny uśmieszek. Tym razem próżno było jednak szukać podobnego grymasu na jego twarzy. Choć ciało leczyło się z każdym udanym zaklęciem które padało z ust lorda Shafiqa, umysł śmierciożercy pogrążony był w mrokach rozmyślań.
- Uciekłem jak jakiś pieprzony tchórz - wycharczał w którymś momencie, niemalże wypluwając ostatnie słowo. Tak się czuł - jak zdradziecki tchórz, nie zachował się wcale lepiej niż Samantha, gdy ta zwiała z portu, aby poinformować Czarnego Pana, że w wyniku zdrady w ich szeregach, jeden z jego sług został pojmany i zamknięty w Azkabanie. Czuł obrzydzenie do własnej osoby. Bo przecież mógł zrobić tylko to - uciec jak szczur. Żadne z nich nie było w stanie nawet zadrasnąć pieprzonych szlam.
Zrobił jedyne co mógł - zanim dotarł w bezpieczne, choć ponure progi szpitala, zadbał chociaż o to, aby wieść o losie jego towarzyszy dotarła do właściwych uszu. Nie czuł się jednak przez to w żaden sposób usprawiedliwiony ani nie zdjęło mu to ciężaru z ramion. Nie wiedział, co się z nimi dalej stanie. Być może Zachary miał być jednak jeszcze potrzebny. Burke nie mógł mu powiedzieć więcej, bo zwyczajnie sam nie wiedział. Pewnym było tylko to, że ktoś na pewno udzieli Deirdre i Alphardowi pomocy - pozostawało więc tylko pytanie, czy dwójka ta wyląduje finalnie w Tower. Ale nawet jeśli, przedwczesne zwalnianie więźniów zza krat było czymś, w czym byli niezawodni. Chociaż tyle. Tymczasem warta Zachary'ego nie została zakończona. Inni rycerze również tego dnia zostali wysłani w teren - każdy z innym, wyjątkowym zadaniem.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Istotnie Craig był niczym otwarta księga, szczególnie teraz, gdy siedział koło niego i otaczała ich cisza wypełniana mrukliwymi inkantacjami oraz uszczypliwościami, które nie powinny mieć miejsca. Atmosfera była jednak dokładnie taka; w całości sprzężona z konsekwencjami działań sprzed zaledwie minut oraz godzin, a łatwość, z jaką odnajdywał się w tym wszystkim, ani trochę nie była dla Zachary'ego przerażająca. Nasiąkł nią szybko, płynnie oddając się postawionym zadaniom, dumnie sięgając po własny talent oraz wiedzę nabytą przez lata skrupulatnej nauki. Mimo później pory i docierającego do niego powoli zmęczenia starał się zachować należytą staranność.
— Curatio Vulnera Maxima — odpowiedział jedynie, przesuwając powoli końcem różdżki nad kolejnymi zranieniami. — Curatio Vulnera Maxima — powtórzył już nieco ciszej, zaznaczając nieco większy obszar. Dwa zaklęcia winny stać się skutecznymi, taką miał nadzieję, bowiem i jemu towarzyszył mrok naznaczony poznaną sytuacją. Ciągle jednak nie wypowiedział własnego zdania w tej kwestii. Zachował absolutne milczenie, doskonale wiedząc, że subiektywna ocena działań nigdy nie leżała w jego gestii. Obiektywności zachować nie potrafił, zatem i remedium na pocieszenie odnaleźć nie potrafił. Całkowicie przemilczał wspomniane tchórzostwo, nie wiedząc, czy powinien odbierać je w ten sposób. Nie znał szczegółów sytuacji. Wiedział zbyt mało; nie chciał ciągnąć Craiga za język i umacniać jego bólu. Mógł jednie proponować własne wsparcie.
— Może mógłbyś mnie tam zaprowadzić — odezwał się, sugerując dość proste działanie. W uzdrowicielskiej szacie łatwo mógł wyłgać się swoją obecnością wszędzie, gdzie znajdowali się ranni. Tak długo, jak był potrzebny, by zwrócić życie, drzwi pozostawały otwarte. Wystarczyło tylko umiejętnie z nich skorzystać i przystąpić do działania.
— Curatio Vulnera Maxima — wypowiedział inkantację, raz jeszcze przytykając ostrożnym ruchem nadgarstka koniec różdżki do wierzchu otwartej rany. Szczęśliwie żadne nie sączyły krwią, a powstające blizny dawały mu nadzieję, że wszystko skończy się pomyślnie i zostaną jedynie wspomnieniem, nauczką na przyszłość, by choć przez moment rozważyć obecność w zadaniu kogoś, kto władał trudną i wymagają sztuką uzdrawiania. Bądź wiedzą w tym zakresie, która w pewnym stopniu była w stanie zastąpić brak kompletnych umiejętności.
— Curatio Vulnera Maxima — odpowiedział jedynie, przesuwając powoli końcem różdżki nad kolejnymi zranieniami. — Curatio Vulnera Maxima — powtórzył już nieco ciszej, zaznaczając nieco większy obszar. Dwa zaklęcia winny stać się skutecznymi, taką miał nadzieję, bowiem i jemu towarzyszył mrok naznaczony poznaną sytuacją. Ciągle jednak nie wypowiedział własnego zdania w tej kwestii. Zachował absolutne milczenie, doskonale wiedząc, że subiektywna ocena działań nigdy nie leżała w jego gestii. Obiektywności zachować nie potrafił, zatem i remedium na pocieszenie odnaleźć nie potrafił. Całkowicie przemilczał wspomniane tchórzostwo, nie wiedząc, czy powinien odbierać je w ten sposób. Nie znał szczegółów sytuacji. Wiedział zbyt mało; nie chciał ciągnąć Craiga za język i umacniać jego bólu. Mógł jednie proponować własne wsparcie.
— Może mógłbyś mnie tam zaprowadzić — odezwał się, sugerując dość proste działanie. W uzdrowicielskiej szacie łatwo mógł wyłgać się swoją obecnością wszędzie, gdzie znajdowali się ranni. Tak długo, jak był potrzebny, by zwrócić życie, drzwi pozostawały otwarte. Wystarczyło tylko umiejętnie z nich skorzystać i przystąpić do działania.
— Curatio Vulnera Maxima — wypowiedział inkantację, raz jeszcze przytykając ostrożnym ruchem nadgarstka koniec różdżki do wierzchu otwartej rany. Szczęśliwie żadne nie sączyły krwią, a powstające blizny dawały mu nadzieję, że wszystko skończy się pomyślnie i zostaną jedynie wspomnieniem, nauczką na przyszłość, by choć przez moment rozważyć obecność w zadaniu kogoś, kto władał trudną i wymagają sztuką uzdrawiania. Bądź wiedzą w tym zakresie, która w pewnym stopniu była w stanie zastąpić brak kompletnych umiejętności.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź