Korytarz
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Korytarz w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów jest wysoki i przestrzenny, a widok roztaczający się za strzelistymi oknami zawsze przedstawia skąpaną w słońcu, magiczną część Londynu. Liczne rozwidlenia korytarza prowadzą do niezliczonych pomieszczeń, w których zawsze wre praca - urzędnicy wysyłają oficjalne listy, wypełniają dokumentację, dbają o brytyjski handel zagraniczny.
Początkowy entuzjazm dotyczący kadrowych zmian w ministerialnych strukturach znacząco przygasł, gdy do wielu dotarło, że zwolnienia oznaczają napływ większej ilości pracy dla tych pracowników, którzy szczęśliwie zachowali swoje stanowiska. Choć po kilku tygodniach, kiedy sytuacji zdołała się nieco ustabilizować, rozpisane zostały konkursy na opróżnione stanowiska, to jednak brakowało pośród zgłaszających się osób z należytym doświadczeniem. Zatrudnienie opierało się zresztą na odpowiednich koneksjach niż kompetencjach kandydatów, ale to akurat nie było obce zjawisko. W najbliższym otoczeniu Blacka nie zmieniło się zbyt wiele, co było w dużej mierze zasługą charakteru Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Do tej części Brytyjskiego Ministerstwa Magii nigdy nie trafiały przypadkowe osoby. Znajomością języków obcych, ale również odpowiednim obyciem ugruntowanym poprzez szeroką wiedzę o etykiecie zazwyczaj mogli dumnie chwalić się przedstawiciele najwyższej warstwy czarodziejskiego społeczeństwa. Nic dziwnego, że to właśnie lordowie z szanowanych rodów nawiązywali stosunki dyplomatyczne, gdy uczeni byli podobnej sztuki już od najmłodszych lat. Najmłodszym latoroślom Blacków serwowano lekcje retoryki nim jeszcze dobrze nauczyły się wiązać buty. Od nauki jazdy konnej czy szermierki istotniejsze były zajęcia poświęcone historii magii, ekonomii, a nawet astronomii nawiązującej do rodowej tradycji nadawania dzieciom imion. Można było odnieść wrażenie, że Alphard w gruncie rzeczy skazany jest na sukces, wszak był do niego przygotowywany od dzieciństwa. Tylko nastoletni epizod stanowił coraz mniej wyraźną rysę na jego reputacji, a jednak w pewnych sytuacjach i w oczach niektórych wciąż znaczącą.
Był przygotowany na to, że drzwi jego gabinetu jeszcze dziś się otworzą. Ujrzenie w nich samego nestora rodu Burke było jednak wydarzeniem całkowicie nowym. W żadnym razie nie czuł się tak szczególnym przybyciem onieśmielony, nawet nie poczynił żadnych wcześniejszych przygotowań z tej okazji, choć może powinien. Wątpliwość co do konieczności uporządkowania przestrzeni wokół siebie szybko go opuściła, kiedy tylko otrzymał powitanie od swojego znamienitego gościa. Powstał ze swojego miejsca spokojnie, pozostając dumnie wyprostowanym. Wyszedł zza biurka, aby uścisnąć wyciągniętą ku niemu dłoń. – Edgarze – pozwolił sobie również przywitać go w tak przyjacielski sposób, rezygnując z oficjalnej tytulatury. Zgrabnym ruchem dłoni wskazał wolne miejsce przed biurkiem, wierząc w to, że fotel sprosta wymaganiom drugiego szlachcica. – Nie mógłbym odmówić żadnej prośbie. Postaram się pomóc w miarę swoich możliwości – zadeklarował od razu, bez najmniejszego zwątpienia, szczerze wierząc, że lord Burke nie skierowałby się do niego, gdyby nie żywił przekonania, iż sprawę kieruje do odpowiedniego czarodzieja.
Był przygotowany na to, że drzwi jego gabinetu jeszcze dziś się otworzą. Ujrzenie w nich samego nestora rodu Burke było jednak wydarzeniem całkowicie nowym. W żadnym razie nie czuł się tak szczególnym przybyciem onieśmielony, nawet nie poczynił żadnych wcześniejszych przygotowań z tej okazji, choć może powinien. Wątpliwość co do konieczności uporządkowania przestrzeni wokół siebie szybko go opuściła, kiedy tylko otrzymał powitanie od swojego znamienitego gościa. Powstał ze swojego miejsca spokojnie, pozostając dumnie wyprostowanym. Wyszedł zza biurka, aby uścisnąć wyciągniętą ku niemu dłoń. – Edgarze – pozwolił sobie również przywitać go w tak przyjacielski sposób, rezygnując z oficjalnej tytulatury. Zgrabnym ruchem dłoni wskazał wolne miejsce przed biurkiem, wierząc w to, że fotel sprosta wymaganiom drugiego szlachcica. – Nie mógłbym odmówić żadnej prośbie. Postaram się pomóc w miarę swoich możliwości – zadeklarował od razu, bez najmniejszego zwątpienia, szczerze wierząc, że lord Burke nie skierowałby się do niego, gdyby nie żywił przekonania, iż sprawę kieruje do odpowiedniego czarodzieja.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Burkowie nigdy nie trzymali się kurczowo zasad szlacheckiej etykiety. Korzystali z nich tak, jak akurat było im wygodnie, nie raz wzbudzając oburzenie na salonach. To sprawiło, że przylgnęła do nich łatka osób nieokrzesanych, co nie było dalekie od prawdy, skoro większość życia spędzają w chłodnym hrabstwie Durham z dala od tanecznych parkietów. Nie tak jak Blackowie, mieszkający w samym sercu stolicy kraju – nic dziwnego, że nie tylko są obyci na salonach, ale również dobrze się znają na polityce. Edgar wyjątkowo nie lubił się w nią mieszać, czym nie odstawał od reszty swojej rodziny, dlatego dzisiaj postanowił skorzystać z pomocy doświadczonego pracownika Ministerstwa. Dobrze wiedział, że mógł również szukać wsparcia pośród rodziny jego żony, ale ostatecznie stwierdził, że w tej sprawie lepiej będzie udać się do Alpharda. Nie tylko specjalizował się w handlu, ale również łączyły go z Edgarem te same interesy. Crouchowie jeszcze nie byli tak oddani sprawie Czarnego Pana, jak Edgar by sobie tego życzył.
Zajął miejsce w wygodnym fotelu (nie spodziewał się, że będzie tu stał tutaj jakikolwiek inny) i wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki brązowawą kopertę, w której znajdował się plik dokumentów o planowanych działaniach rodziny Macmillanów. Zdobycie tych informacji nie było szczególnie trudne; członkowie tej rodziny są wystarczająco gadatliwi, żeby wszelkie potrzebne dane o ich transportach dotarły do odpowiednich uszu, a następnie do Edgara. Położył ją na biurku przed Alphardem. - Ostatnio rozmawialiśmy z naszymi przyjaciółmi o wymianie handlowej - przypomniał mężczyźnie ostatnie wieczorne spotkanie w Białej Wywernie, gdzie jego nazwisko padło nie raz podczas dyskusji na ten temat. - Tak się składa, że niedługo Macmillanowie będą przywozić zza granicy sporo surowców. Ich statek ma przybić do portu za mniej więcej dwa tygodnie - zaczął spokojnie, odrywając na chwilę wzrok od Alpharda. Jego uwagę przykuł obraz, wiszący za plecami czarodzieja. Namalowany tam widok wyglądał znajomo. A może tylko mu się wydawało? Odchrząknął cicho, wracając do tematu. - W kopercie znajdziesz dokładniejsze dane o załadunku i trasie statku, a poza tym kilka innych informacji, które udało mi się uzyskać - dodał, ponownie skupiając swoje spojrzenie na Alphardzie. - Byłbyś zainteresowany? - Rzucił pytaniem, celowo na chwilę milknąc. Cały czas wierzył w to, że Black nie wzgardzi taką okazją do uprzykrzenia życia promugolskiemu rodowi. Mimo wszystko istniała szansa, że miał w tej chwili inne ważne zadania do wykonania, ale Edgar nie zamierzał szybko mu odpuścić – teoretycznie mógł udać się z tym do kogoś innego, jednak prawda była taka, że nie chciał tego robić. Stojący przed nim mężczyzna miał największą szansę mu pomóc.
Zajął miejsce w wygodnym fotelu (nie spodziewał się, że będzie tu stał tutaj jakikolwiek inny) i wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki brązowawą kopertę, w której znajdował się plik dokumentów o planowanych działaniach rodziny Macmillanów. Zdobycie tych informacji nie było szczególnie trudne; członkowie tej rodziny są wystarczająco gadatliwi, żeby wszelkie potrzebne dane o ich transportach dotarły do odpowiednich uszu, a następnie do Edgara. Położył ją na biurku przed Alphardem. - Ostatnio rozmawialiśmy z naszymi przyjaciółmi o wymianie handlowej - przypomniał mężczyźnie ostatnie wieczorne spotkanie w Białej Wywernie, gdzie jego nazwisko padło nie raz podczas dyskusji na ten temat. - Tak się składa, że niedługo Macmillanowie będą przywozić zza granicy sporo surowców. Ich statek ma przybić do portu za mniej więcej dwa tygodnie - zaczął spokojnie, odrywając na chwilę wzrok od Alpharda. Jego uwagę przykuł obraz, wiszący za plecami czarodzieja. Namalowany tam widok wyglądał znajomo. A może tylko mu się wydawało? Odchrząknął cicho, wracając do tematu. - W kopercie znajdziesz dokładniejsze dane o załadunku i trasie statku, a poza tym kilka innych informacji, które udało mi się uzyskać - dodał, ponownie skupiając swoje spojrzenie na Alphardzie. - Byłbyś zainteresowany? - Rzucił pytaniem, celowo na chwilę milknąc. Cały czas wierzył w to, że Black nie wzgardzi taką okazją do uprzykrzenia życia promugolskiemu rodowi. Mimo wszystko istniała szansa, że miał w tej chwili inne ważne zadania do wykonania, ale Edgar nie zamierzał szybko mu odpuścić – teoretycznie mógł udać się z tym do kogoś innego, jednak prawda była taka, że nie chciał tego robić. Stojący przed nim mężczyzna miał największą szansę mu pomóc.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
kończymy wątek
W żadnej mierze odporny być nie mógł; urok wili tumanił zmysły, działał coraz intensywniej - jeszcze przed chwilą, gdy zasępiony własnymi myślami spojrzenie wbijał tylko w stertę papierzysk, nie dał się w pełni złowić w sidła wilego czaru, lecz wystarczyło, że ich oczy się spotkały, a on z jakiegoś powodu nie był już w stanie zmusić się do tego, by odejść od swej towarzyszki. Im dłużej rozmawiali, tym trudniej było mu wyłapać podszyte ironią słowa, które kierowała w jego stronę, koncentrował się wyłącznie na melodyjności jej głosu. Krystalicznego, dźwięczał pełnią barw w taki sposób, jakby niczym pryzmat rozszczepiał dźwięki najprzyjemniejsze dla duszy; usta Borgina rozwarły się nieco, zdobiąc twarz mało inteligentnym wyrazem; niech mówi - cokolwiek, byle więcej, byle mógł dalej rozkoszować się tym vibrato.
- To nie mogłaby być pani wina, moje zachowanie było niewłaściwe - z zaskakującą łatwością gładkie słowa osiadły na jego ustach, nie musiał nawet zastanawiać się zbyt długo, co powinien odpowiedzieć.
Zapomniał już całkiem, czym zawinił (w gruncie rzeczy nie był wcale pewien, o czym jeszcze przed chwilą rozmawiali, lód w oczach topił się w emocjach, które były mu obce, adorował ją w ciszy, ją, statuę chłodnego piękna). Wszystko przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie, poza tym, co między nimi. Jeśli ona czuła się winna, to mógł równie dobrze wziąć tę winę na siebie.
Zagapił się nieco; gdyby przyjrzał się tej sytuacji z dystansu, w przestrzeni bezpiecznej od uroku wili, trudno byłoby mu rozpoznać samego siebie.
Na sznurkach otumanienia zagrać mogłaby nim wszystko, czego tylko by zapragnęła; czy dostrzegła to teraz?
Milczał, bo słowami nie potrafił wyrazić niczego.
Ten rodzaj magii, którym niezauważenie emanowała, miał w sobie coś z silnej trucizny, sączył się skąpo, lecz niewielkie jego ilości odbierały zdrowe zmysły.
Trudno orzec, ile tak stał, po prostu stał, bez ruchu, wpatrując się w nią i wytrwale czekając na kolejne słowa, którymi go obdarzy.
- Proszę pozwolić odprowadzić się do wyjścia - podstępem chciał ukraść jeszcze kilka minut w jej towarzystwie. - Ile prawdy jest w tym, że każdy Blythe zna się na jubilerstwie? - dodał jeszcze, czując, że ciężar rozmowy powinien spocząć na jego ramionach.
Brakowało mu jednak wprawy w gładkich, salonowych rozmowach, samo pytanie wypowiedział w ten sposób, jakby przez ostatnie pięć minut gorączkowo zastanawiał się, o co może ją zapytać. O czym mogą rozmawiać.
A w głowie miał tylko pustkę.
przegapiłam to w opisie wil, jednak nie ma żadnych anatomicznych różnic między nimi a ludźmi, ale kroić jakąś pewnie i tak kroił, tak z ciekawości; mea culpa, trochę zamieszałam<3
W żadnej mierze odporny być nie mógł; urok wili tumanił zmysły, działał coraz intensywniej - jeszcze przed chwilą, gdy zasępiony własnymi myślami spojrzenie wbijał tylko w stertę papierzysk, nie dał się w pełni złowić w sidła wilego czaru, lecz wystarczyło, że ich oczy się spotkały, a on z jakiegoś powodu nie był już w stanie zmusić się do tego, by odejść od swej towarzyszki. Im dłużej rozmawiali, tym trudniej było mu wyłapać podszyte ironią słowa, które kierowała w jego stronę, koncentrował się wyłącznie na melodyjności jej głosu. Krystalicznego, dźwięczał pełnią barw w taki sposób, jakby niczym pryzmat rozszczepiał dźwięki najprzyjemniejsze dla duszy; usta Borgina rozwarły się nieco, zdobiąc twarz mało inteligentnym wyrazem; niech mówi - cokolwiek, byle więcej, byle mógł dalej rozkoszować się tym vibrato.
- To nie mogłaby być pani wina, moje zachowanie było niewłaściwe - z zaskakującą łatwością gładkie słowa osiadły na jego ustach, nie musiał nawet zastanawiać się zbyt długo, co powinien odpowiedzieć.
Zapomniał już całkiem, czym zawinił (w gruncie rzeczy nie był wcale pewien, o czym jeszcze przed chwilą rozmawiali, lód w oczach topił się w emocjach, które były mu obce, adorował ją w ciszy, ją, statuę chłodnego piękna). Wszystko przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie, poza tym, co między nimi. Jeśli ona czuła się winna, to mógł równie dobrze wziąć tę winę na siebie.
Zagapił się nieco; gdyby przyjrzał się tej sytuacji z dystansu, w przestrzeni bezpiecznej od uroku wili, trudno byłoby mu rozpoznać samego siebie.
Na sznurkach otumanienia zagrać mogłaby nim wszystko, czego tylko by zapragnęła; czy dostrzegła to teraz?
Milczał, bo słowami nie potrafił wyrazić niczego.
Ten rodzaj magii, którym niezauważenie emanowała, miał w sobie coś z silnej trucizny, sączył się skąpo, lecz niewielkie jego ilości odbierały zdrowe zmysły.
Trudno orzec, ile tak stał, po prostu stał, bez ruchu, wpatrując się w nią i wytrwale czekając na kolejne słowa, którymi go obdarzy.
- Proszę pozwolić odprowadzić się do wyjścia - podstępem chciał ukraść jeszcze kilka minut w jej towarzystwie. - Ile prawdy jest w tym, że każdy Blythe zna się na jubilerstwie? - dodał jeszcze, czując, że ciężar rozmowy powinien spocząć na jego ramionach.
Brakowało mu jednak wprawy w gładkich, salonowych rozmowach, samo pytanie wypowiedział w ten sposób, jakby przez ostatnie pięć minut gorączkowo zastanawiał się, o co może ją zapytać. O czym mogą rozmawiać.
A w głowie miał tylko pustkę.
przegapiłam to w opisie wil, jednak nie ma żadnych anatomicznych różnic między nimi a ludźmi, ale kroić jakąś pewnie i tak kroił, tak z ciekawości; mea culpa, trochę zamieszałam<3
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez chwilę obawiała się, że weźmie sobie jej słowa do serca i stosunki pomiędzy ich rodzinami ulegną pogorszeniu. Fakt, nie wyglądał na takiego, to było głupie, ale nie mogła pozbyć się tego uczucia. Że zawiedzie, że narobi wstydu swojej rodzinie. Przez moment. Ale kiedy usłyszała jego następne słowa, wszystko minęło, a ją zalała fala ulgi.
Nie mogła powstrzymać się od lekkiego pobłażliwego wręcz uśmiechu. Sam cisnął się na usta po bezgłośnym westchnięciu.
– Cóż, myślę, że możemy zgodzić się, że każde z nas w jakiś sposób zawiniło – powiedziała, potrząsając delikatnie głową. Gęste złote loki podążyły za jej ruchem. Nie chciała się kłócić. Właściwie, teraz bardziej niż na postawieniu na swoim zależało jej na naprawieniu wyrządzonej szkody. Co więcej, nabrała ochoty poznać tajemniczego jegomościa bliżej, oczywiście dalej w granicach przyzwoitości. Ich rodziny w końcu się przyjaźniły, szkoda byłoby zmarnować okazję do poznania kogoś z ich kręgu. Nawet jeśli ani Blythe’owie, ani Borginowie nie byli arystokratami, o sojusze tak czy owak zawsze było warto w jakiś sposób podtrzymywać. W tym świecie łatwo było przecież zginąć, gdy problemom stawiało się czoła tylko w pojedynkę.
Rozszerzyła oczy ze zdziwienia na jego odpowiedź. Chciał ją odprowadzić? To było nawet na swój sposób urocze, chociaż patrząc na ich niedawne porozumienie, ani trochę się tego nie spodziewała. Przez myśl przemknęło jej, że może była to kwestia uroku wili, ale pozwoliła pozostawić sobie to nieznanym. Nie pogardziłaby dzisiaj miłym towarzystwem; ten cały dramat z dokumentami był przecież naprawdę absurdalny i działający na nerwy.
– Chyba nie mogę odmówić. Mam nadzieję, że da się pan namówić na herbatkę – odparła z błogą ekspresją na twarzy. Kompletnie w niepamięć puściła dawne niesnaski i skupiła się na tym, co obecnie miała przed oczami. – Zanim się jednak na nią udamy…
Poprawiła, co powinna na dokumencie i odniosła go do urzędnika. Bez tego ani rusz. Mogliby ją złapać na terenie Londynu bez przepustki i nawet gdyby się z tego jakoś wytłumaczyła, niesmak długo by pozostał. Była w końcu potomkinią wil w rodzinie, w której czysta krew była pielęgnowana od pokoleń. Nie wspominając, że była poniekąd celebrytką w czarodziejskim świecie… Wstyd byłoby zostać wtrąconym do celi i w takiej scenerii wylądować na pierwszych stronach gazet.
Wróciła do swojego niedawnego towarzysza. Teraz mogli ruszać dalej. Zmarszczyła jednak brwi w konsternacji, słysząc jego pytanie.
– Ach, to prawda że mój ojciec znał się na kamieniach szlachetnych. – Nie znała go za bardzo, ale matka trochę jej o nim opowiadała. Szczęśliwie, Angelica nie potraktowała jednak tego pytania jako próbę urażenia jej, a raczej jako coś rzuconego z czystej ciekawości. W pewnym sensie nawet to rozumiała, Blythe’owie byli dość specyficzni, choć niewątpliwie dla jednej z nich zawsze było to ich zaletą. – Ja natomiast nie znam się na biżuterii… nie bardziej niż typowa dama – zaśmiała się lekko, a był to śmiech tak melodyjny, że każdy by się w nim rozmiłował.
Poprawiła niesforny kosmyk włosów cofając go za ucho jednym ruchem smukłych palców. Mogłaby się założyć, że jakiś lubieżny mężczyzna uznałby to za rodzaj flirtu, ale nic z tych rzeczy! – po prostu zaczął jej przeszkadzać, dopiero gdy go zauważyła. Dotąd była tak zdenerwowana, że nawet go nie spostrzegła.
– Prawdę mówiąc, nie jestem tylko damą. Jestem również podwaliną angielskich oper, solistką na właściwej pozycji. – Wywróciła oczami na wyjściu niby kompletnie speszona, niedbająca o zaszczyty. Czuła się odrobinę tak, jakby się przechwalała, ale czasem naprawdę tego potrzebowała. Żyła przepełniona nieustannymi obawami, więc kiedy znajdywała u kogoś schronienie, często traciła instynkt samozachowawczy i nie widziała, że on też mógł ją zranić... A może po prostu chciała wierzyć w to, że jej ostoją zawsze pozostawała rodzina.
Była świadoma, że ta jej miniaturowa samotnia, ten jej dom jest kruchy. Zupełnie tak jakby ktoś stworzył go z piasku. Wystarczyła mała ingerencja z zewnątrz jak poprzednio, by musiała odbudowywać go miesiącami. Miała jednak nadzieję, że po tym gdy stąd wyjdzie, jej światopogląd nie zostanie zniszczony. Nie chciała, by żal pochłonął ją tak dogłębnie, że dłużej nie byłaby w stanie dokonywać właściwych sądów. Tak jak to zrobiła prawie dzisiaj.
[z/t - przepraszamy za najście jak coś, kończymy wątek < 3]
Nie mogła powstrzymać się od lekkiego pobłażliwego wręcz uśmiechu. Sam cisnął się na usta po bezgłośnym westchnięciu.
– Cóż, myślę, że możemy zgodzić się, że każde z nas w jakiś sposób zawiniło – powiedziała, potrząsając delikatnie głową. Gęste złote loki podążyły za jej ruchem. Nie chciała się kłócić. Właściwie, teraz bardziej niż na postawieniu na swoim zależało jej na naprawieniu wyrządzonej szkody. Co więcej, nabrała ochoty poznać tajemniczego jegomościa bliżej, oczywiście dalej w granicach przyzwoitości. Ich rodziny w końcu się przyjaźniły, szkoda byłoby zmarnować okazję do poznania kogoś z ich kręgu. Nawet jeśli ani Blythe’owie, ani Borginowie nie byli arystokratami, o sojusze tak czy owak zawsze było warto w jakiś sposób podtrzymywać. W tym świecie łatwo było przecież zginąć, gdy problemom stawiało się czoła tylko w pojedynkę.
Rozszerzyła oczy ze zdziwienia na jego odpowiedź. Chciał ją odprowadzić? To było nawet na swój sposób urocze, chociaż patrząc na ich niedawne porozumienie, ani trochę się tego nie spodziewała. Przez myśl przemknęło jej, że może była to kwestia uroku wili, ale pozwoliła pozostawić sobie to nieznanym. Nie pogardziłaby dzisiaj miłym towarzystwem; ten cały dramat z dokumentami był przecież naprawdę absurdalny i działający na nerwy.
– Chyba nie mogę odmówić. Mam nadzieję, że da się pan namówić na herbatkę – odparła z błogą ekspresją na twarzy. Kompletnie w niepamięć puściła dawne niesnaski i skupiła się na tym, co obecnie miała przed oczami. – Zanim się jednak na nią udamy…
Poprawiła, co powinna na dokumencie i odniosła go do urzędnika. Bez tego ani rusz. Mogliby ją złapać na terenie Londynu bez przepustki i nawet gdyby się z tego jakoś wytłumaczyła, niesmak długo by pozostał. Była w końcu potomkinią wil w rodzinie, w której czysta krew była pielęgnowana od pokoleń. Nie wspominając, że była poniekąd celebrytką w czarodziejskim świecie… Wstyd byłoby zostać wtrąconym do celi i w takiej scenerii wylądować na pierwszych stronach gazet.
Wróciła do swojego niedawnego towarzysza. Teraz mogli ruszać dalej. Zmarszczyła jednak brwi w konsternacji, słysząc jego pytanie.
– Ach, to prawda że mój ojciec znał się na kamieniach szlachetnych. – Nie znała go za bardzo, ale matka trochę jej o nim opowiadała. Szczęśliwie, Angelica nie potraktowała jednak tego pytania jako próbę urażenia jej, a raczej jako coś rzuconego z czystej ciekawości. W pewnym sensie nawet to rozumiała, Blythe’owie byli dość specyficzni, choć niewątpliwie dla jednej z nich zawsze było to ich zaletą. – Ja natomiast nie znam się na biżuterii… nie bardziej niż typowa dama – zaśmiała się lekko, a był to śmiech tak melodyjny, że każdy by się w nim rozmiłował.
Poprawiła niesforny kosmyk włosów cofając go za ucho jednym ruchem smukłych palców. Mogłaby się założyć, że jakiś lubieżny mężczyzna uznałby to za rodzaj flirtu, ale nic z tych rzeczy! – po prostu zaczął jej przeszkadzać, dopiero gdy go zauważyła. Dotąd była tak zdenerwowana, że nawet go nie spostrzegła.
– Prawdę mówiąc, nie jestem tylko damą. Jestem również podwaliną angielskich oper, solistką na właściwej pozycji. – Wywróciła oczami na wyjściu niby kompletnie speszona, niedbająca o zaszczyty. Czuła się odrobinę tak, jakby się przechwalała, ale czasem naprawdę tego potrzebowała. Żyła przepełniona nieustannymi obawami, więc kiedy znajdywała u kogoś schronienie, często traciła instynkt samozachowawczy i nie widziała, że on też mógł ją zranić... A może po prostu chciała wierzyć w to, że jej ostoją zawsze pozostawała rodzina.
Była świadoma, że ta jej miniaturowa samotnia, ten jej dom jest kruchy. Zupełnie tak jakby ktoś stworzył go z piasku. Wystarczyła mała ingerencja z zewnątrz jak poprzednio, by musiała odbudowywać go miesiącami. Miała jednak nadzieję, że po tym gdy stąd wyjdzie, jej światopogląd nie zostanie zniszczony. Nie chciała, by żal pochłonął ją tak dogłębnie, że dłużej nie byłaby w stanie dokonywać właściwych sądów. Tak jak to zrobiła prawie dzisiaj.
[z/t - przepraszamy za najście jak coś, kończymy wątek < 3]
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Trudno byłoby naderwać silną więź, która łączyła ich rodziny od dawien dawna. Potrzeba do tego znacznie więcej niż kilka kąśliwych uwag poirytowanego Borgina, który ostatecznie dał się owinąć wokół wilego palca i złagodniał, pokazując pannie Blythe twarz, jakiej nikt jeszcze nie widział. Nie miał w zwyczaju rozpływać się na widok kobiecego piękna, nie, jeśli nie miało to nic wspólnego z harmonią śmiertelnego płótna. Dzisiaj jednak docenił to żywe, zachłysnął się urodą, od której nie dało się odwrócić oczu. O samych papierach, wciąż trzymanych przecież w dłoni, zdawał się zapomnieć - jak i o nieprzesadnie przyjemnej sytuacji przy jednym z biurek, przy którym zarejestrował dziś swą różdżkę.
Nie wykłócał się, kto ostatecznie zawinił, a kto niekoniecznie - o wiele bardziej zajmowało go to, jak płynne złoto loków rozsypuje się świetliście wokół jej twarzy; pozwolił sobie tylko na nieznaczne skinięcie głową, przyznając jej rację - choć nie był wcale taki pewien, w czym jej tę rację przyznał. O czym była mowa?
Właściwie - czy to istotne?
- Z przyjemnością - przystał na sugestię niemal tak szybko, jak tylko ją usłyszał; mało co zdarzało mu się robić w takim tempie, i bez uprzedniego poddania pod rozwagę wszystkich za i przeciw - choć może wybierzemy się gdzieś, gdzie serwują nieco lepszą niż w gmachu Ministerstwa, ma pani jakieś sugestie? - co prawda nigdy nie był w tutejszej herbaciarni, lecz mógł się domyślić, że skoro obsługa biurokratyczna była na takim poziomie, to i dobrej herbaty nikt im nie zaparzy. Z jakiegoś powodu uznał, iż jego czarująca (swym urokiem wili) towarzyszka nie pija zwykłych lur.
Zdołał nieco otrzeźwieć, gdy Angelique odeszła od niego, by skorygować błąd w papierach; czuł się tak, jakby ktoś rzucił na niego jakąś łagodną formę obliviate, jak przez mgłę pamiętał to, o czym rozmawiali przez naście ostatnich minut.
Czy on właśnie umówił się na herbatę?
Jakiekolwiek pytania nie zaczęły coraz wyraźniej dźwięczeć w jego głowie, stłumił je szybko powrót Blythe. - Zajmował się także wytwórstwem talizmanów? - dopytał, niekoniecznie z powodu zainteresowania jej ojcem; po prostu czuł potrzebę zadania jakiegokolwiek pytania, by podtrzymać rozmowę i pozwolić Angelique opowiadać; sam nie mówił niemal nic na swój temat, nawet czar wili nie był w stanie nadkruszyć lodowego muru, którym odgradzał się od innych.
Nie tylko dama stanowiła wdzięczny obrazek do obserwacji; wygłodniały wzrok podążał kolejno za jej smukłymi dłońmi, za lokiem snującym się w pobliżu ust, w końcu za rytmem, w jakim one same zaczęły się poruszać, gdy kobieta mówiła więcej.
Borgin niezmiennie milczał, co jakiś czas zadając kolejne pytanie, niemniej sztuczne niż każde poprzednie. - Gdzie można panią usłyszeć? - nie to, żeby miał jakiekolwiek pojęcie o sztuce, właściwie nie potrafiłby zdefiniować słowa 'opera'; niemniej, zdawać by się mogło, że właśnie tym tropem powinien podążyć, by opowiadając o swej karierze dama mogła wciąż błyszczeć - niczym najcenniejszy klejnot Blythe'ów.
zt, już nas nie ma!
Nie wykłócał się, kto ostatecznie zawinił, a kto niekoniecznie - o wiele bardziej zajmowało go to, jak płynne złoto loków rozsypuje się świetliście wokół jej twarzy; pozwolił sobie tylko na nieznaczne skinięcie głową, przyznając jej rację - choć nie był wcale taki pewien, w czym jej tę rację przyznał. O czym była mowa?
Właściwie - czy to istotne?
- Z przyjemnością - przystał na sugestię niemal tak szybko, jak tylko ją usłyszał; mało co zdarzało mu się robić w takim tempie, i bez uprzedniego poddania pod rozwagę wszystkich za i przeciw - choć może wybierzemy się gdzieś, gdzie serwują nieco lepszą niż w gmachu Ministerstwa, ma pani jakieś sugestie? - co prawda nigdy nie był w tutejszej herbaciarni, lecz mógł się domyślić, że skoro obsługa biurokratyczna była na takim poziomie, to i dobrej herbaty nikt im nie zaparzy. Z jakiegoś powodu uznał, iż jego czarująca (swym urokiem wili) towarzyszka nie pija zwykłych lur.
Zdołał nieco otrzeźwieć, gdy Angelique odeszła od niego, by skorygować błąd w papierach; czuł się tak, jakby ktoś rzucił na niego jakąś łagodną formę obliviate, jak przez mgłę pamiętał to, o czym rozmawiali przez naście ostatnich minut.
Czy on właśnie umówił się na herbatę?
Jakiekolwiek pytania nie zaczęły coraz wyraźniej dźwięczeć w jego głowie, stłumił je szybko powrót Blythe. - Zajmował się także wytwórstwem talizmanów? - dopytał, niekoniecznie z powodu zainteresowania jej ojcem; po prostu czuł potrzebę zadania jakiegokolwiek pytania, by podtrzymać rozmowę i pozwolić Angelique opowiadać; sam nie mówił niemal nic na swój temat, nawet czar wili nie był w stanie nadkruszyć lodowego muru, którym odgradzał się od innych.
Nie tylko dama stanowiła wdzięczny obrazek do obserwacji; wygłodniały wzrok podążał kolejno za jej smukłymi dłońmi, za lokiem snującym się w pobliżu ust, w końcu za rytmem, w jakim one same zaczęły się poruszać, gdy kobieta mówiła więcej.
Borgin niezmiennie milczał, co jakiś czas zadając kolejne pytanie, niemniej sztuczne niż każde poprzednie. - Gdzie można panią usłyszeć? - nie to, żeby miał jakiekolwiek pojęcie o sztuce, właściwie nie potrafiłby zdefiniować słowa 'opera'; niemniej, zdawać by się mogło, że właśnie tym tropem powinien podążyć, by opowiadając o swej karierze dama mogła wciąż błyszczeć - niczym najcenniejszy klejnot Blythe'ów.
zt, już nas nie ma!
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 2 października
Nie lubił biurokracji. To, że jej nie lubił nie znaczyło jednak, że jej nie znał. Poruszał się po jej labiryntach zwinnie jak wąż lub giętka jaszczurka. Najbardziej lubił, oczywiście, jej unikać, ale jako były pracownik Ministerstwa, doceniał to, że czasami podpisany papierek naprawdę bardzo może kryć tyłek. Zwłaszcza, kiedy to zaklęty papier, który sprawiał, że złamanie umowy prowadziło do poważnych uszkodzeń cielesnych. Kiedyś taką sporządził na zalecenie jakiegoś faceta, który na sto procent był z jakiejś mafii. Miał zbyt mocno wykrochmalony garnitur i pachniał za drogą whisky. Wolał nie wiedzieć co się stało z biedakiem, który podpisał ten nieszczęsny papier. Ale galeony się zgadzały, więc chyba nie powinien za bardzo dociekać. I miał anegdotkę do opowiadania przy piwie. Opowiadał to chyba nawet kumplom z Niemiec, śmiali się do rozpuku.
Myślami ciągle odlatywał stojąc w... właściwie braku kolejki do rejestracji. Po prostu okienko miało wywieszone wielki, płonący napis zaraz wracam, więc musiał sobie chwilę poczekać na panią z urzędu. Albo więcej niż chwilę. Stał tak sobie spokojnie z przygotowaną teczką zastanawiając się ile zajmie mu odzyskanie mieszkania i czy stanie się to zanim przestanie go być stać na motel. On nie chciał innego miejsca. Chciał to jedno konkretne i nikt miał mu go nie odebrać. Kropka. Bez wymówek. Choćby miał walczyć z tym szarym życiem babek z urzędu całe wieki.
W końcu pani z urzędu się pojawiła. Pachniała intensywnie kawą zbożową. Usiadła wygodnie na krzesełku i poprosiła Willrica najpierw o wypełniony dokument. A później o jego różdżkę. Nie można było powiedzieć, że był specjalnie zadowolony z tego, że jakaś babka grzebała przy jego różdżce. Przecież to bardziej intymne niż prywatny planer... Prawie jakby grzebała mu W SPODNIACH. I z całym szacunkiem do pani, bo jej entuzjazm na bycie tutaj był prawdopodobnie równy jego, ale wolałby jednak nie. A nawet zdecydowanie nie. Chciał to tylko szybko załatwić. Kiedy zaś papiery zostały podpisane, odszedł od okienka i skierował kroki do wyjścia.
| zt
Nie lubił biurokracji. To, że jej nie lubił nie znaczyło jednak, że jej nie znał. Poruszał się po jej labiryntach zwinnie jak wąż lub giętka jaszczurka. Najbardziej lubił, oczywiście, jej unikać, ale jako były pracownik Ministerstwa, doceniał to, że czasami podpisany papierek naprawdę bardzo może kryć tyłek. Zwłaszcza, kiedy to zaklęty papier, który sprawiał, że złamanie umowy prowadziło do poważnych uszkodzeń cielesnych. Kiedyś taką sporządził na zalecenie jakiegoś faceta, który na sto procent był z jakiejś mafii. Miał zbyt mocno wykrochmalony garnitur i pachniał za drogą whisky. Wolał nie wiedzieć co się stało z biedakiem, który podpisał ten nieszczęsny papier. Ale galeony się zgadzały, więc chyba nie powinien za bardzo dociekać. I miał anegdotkę do opowiadania przy piwie. Opowiadał to chyba nawet kumplom z Niemiec, śmiali się do rozpuku.
Myślami ciągle odlatywał stojąc w... właściwie braku kolejki do rejestracji. Po prostu okienko miało wywieszone wielki, płonący napis zaraz wracam, więc musiał sobie chwilę poczekać na panią z urzędu. Albo więcej niż chwilę. Stał tak sobie spokojnie z przygotowaną teczką zastanawiając się ile zajmie mu odzyskanie mieszkania i czy stanie się to zanim przestanie go być stać na motel. On nie chciał innego miejsca. Chciał to jedno konkretne i nikt miał mu go nie odebrać. Kropka. Bez wymówek. Choćby miał walczyć z tym szarym życiem babek z urzędu całe wieki.
W końcu pani z urzędu się pojawiła. Pachniała intensywnie kawą zbożową. Usiadła wygodnie na krzesełku i poprosiła Willrica najpierw o wypełniony dokument. A później o jego różdżkę. Nie można było powiedzieć, że był specjalnie zadowolony z tego, że jakaś babka grzebała przy jego różdżce. Przecież to bardziej intymne niż prywatny planer... Prawie jakby grzebała mu W SPODNIACH. I z całym szacunkiem do pani, bo jej entuzjazm na bycie tutaj był prawdopodobnie równy jego, ale wolałby jednak nie. A nawet zdecydowanie nie. Chciał to tylko szybko załatwić. Kiedy zaś papiery zostały podpisane, odszedł od okienka i skierował kroki do wyjścia.
| zt
| 8 października 1957 rok
Rozpoczynał się kolejny, piękny dzień w pracy. Wstał dość wcześnie około szóstej nad ranem, ponieważ, na dzisiejszy dzień musiał pojawić się dodatkowo w innym dziale. Ostatnie wydarzenia miały na niego nie mały wpływ. Śmierć brata i powrót do kraju całkowicie zaburzyły jego pracę. Musiał ponownie przypomnieć sobie jak powinien postępować w Brytyjskim Ministerstwie Magii. Ostatnie lata spędził w Ameryce poprawiając relacje z tamtejszym Magicznym Kongresem. Bywało różnie, ale nigdy nie narzekał na nudę czy złe traktowanie. Doskonale wiedział co to znaczy być dyplomatą i jakie znaczenie ma utrzymanie emocji na wodzy. Przez emocje można było stracić grunt pod nogami co w tej pracy oznaczało stratę wielu pieniędzy, a co gorsza wpływów. Kapitał polityczny był wszystkim. Najważniejsza waluta w polityce, która może zostać wymieniona na wiele innych, ważniejszych rzeczy, a bezapelacyjnie władza była najważniejszą z nich.
Przybył do Ministerstwa o godzinie siódmej. Jak zawsze był ubrany elegancko w czarny garnitur, a na wierzchu długi, czarny płaszcz. W kieszeni piersiowej garnituru miał włożoną, czarną, magiczną różę, która wyświetlała gwiazdozbiór Hydry. Był to żałobny symbol Blacków. Nosili go na cześć brata, który oddał życie za rodzinę, a także za sprawę, o którą walczył. Do czasu zakończenia żałoby nie miał zamiaru go ściągać. Było to osobiście dla niego ważne, ale także miało to wydźwięk wizerunkowy. Jeżeli inni zobaczą jak zależało mu na bracie, bardziej się do niego przekonają. Cygnus nigdy nie robił czegoś z czego niemiałby jakiegoś zysku.
Swoje pierwsze kroki skierował w stronę departamentu, który zajmuje się mediami i propagandą. Posiadał dla nich mały prezent, który powinien im się przydać w dalszych badaniach jak przekonać do siebie czarodziejską społeczność, a inni będą mogli ją wykorzystać do szukania zdrajców. Myślał, że każdy na tym skorzysta. On uwolni się od tego ciężaru jakim jest posiadanie nielegalnej gazety, a inni będą mieli nad czym pracować. Być może jego czyn przyczyni się do zakończenia tej wojny. Bardzo by chciał wrócić do normalności, ale nic się na to nie zapowiadało. Walki toczyły się dalej i jedyne co mógł zrobić to wymyślić sposób na usprawnienie życia tych obywateli, którzy byli po ich stronie.
Wszedł do biura i podszedł do jednego z stołów. Otworzył swoją torbę, a z niej wyciągnął zawinięta w materiał gazetę Proroka Codziennego. Spojrzał na pracownika biura, który ewidentnie zdziwił się widząc tą, konkretną gazetę. Cygnus wyczuł nawet że się go przestraszył, jakby był jednym ze zdrajców.
- Lord Cygnus Black. Przynoszę nielegalną gazetę, która trafiła w moje ręce. Wierzę iż zrobicie z niej lepszy użytek. - powiedział poważnym tonem w kierunku pracownika, który był "lekko" zagubiony. Nie wiedział dokładnie co powinien zrobić w tej sytuacji, ponieważ nikt nigdy nie przyniósł mu takiego dokumentu. Powiedział tylko "Proszę chwilę poczekać", a zaraz po tym poszedł w kierunku biura swojego szefa. Cygnus musiał czekać. Nie lubił takich sytuacji, ponieważ wiedział co teraz będzie. Spodziewał się tego. Miał już duże doświadczenie jeżeli chodziło o biurową prace, zwłaszcza gdy ktoś przynosi nielegalny przedmiot. Po kilku minutach przyszedł szef pracownika, a także ktoś inny. Po wyglądzie wywnioskował, że jest to ktoś z policji, lub z Departamentu Przestrzegania Prawa.
- Lordzie Black, mógłbym Pana prosić na rozmowę? - odezwał się szef i zaprowadził go do pokoju w którym był tylko stół, a także trzy krzesła. Był to nic innego jak pokój przesłuchań tylko wyglądał przyjemniej, aby pracownicy nie stresowali się podczas "rozmowy". Cygnus usiadł na jednym z krzeseł, szef i policjant usiedli na dwóch pozostałych na przeciwko niemu.
- Lordzie Black, musimy zapytać, skąd Pan posiada tą gazetę? - zaczął szef. Wyglądał niemal tak samo zmieszany jak jego pracownik, tylko przez doświadczenie jakie nabrał w tej pracy był w stanie ukryć ten stan, prawie. Cygnus rozsiadł się wygodnie i był bardzo spokojny. Widać było iż przygotował się na tą sytuacje.
- Została dostarczona do mojego domu 6 października. Spodziewam się że jest to zabieg terrorystów, ponieważ w gazecie pojawił sią artykuł obrażający pamięć mojego brata Lorda Alpharda Black, który oddał życie na służbie. Myślę, że chcieli zadać nam jakiś niemoralny i bezwzględny cios emocjonalny. W swojej zaślepionej złości i nienawiści popełnili błąd, ponieważ w gazecie znajdowały się miejsca spotkań zdrajców. Od razu po otrzymaniu gazety podjąłem odpowiednie środki informując służby, aby zareagować. Przyniosłem tą gazetę teraz, ponieważ po pogrzebie musiałem poświęcić czas rodzinie, myślę że Panowie mnie zrozumieją. - powiedział spokojnie i poważnie. Mężczyźni spojrzeli na siebie, a potem na Cygnusa. - Tak jest Lordzie, rozumiemy doskonale. Dziękujemy za przyniesienie tej gazety, niezwłocznie ją zbadamy. Proszę przyjąć najszczersze kondolencje ze względu śmierci brata. Już nie będziemy Lorda zatrzymywać. - odpowiedział policjant, który poczekał aż Cygnus wstanie z miejsca. Panowie się pożegnali i każdy poszedł w swoją stronę. Black ruszył do Departamentu Międzynarodowej Współpracy. Czekało go jeszcze sporo pracy więc udał się w stronę swojego gabinetu. Wchodząc do niego poczuł lekką nostalgie. Spędził tutaj mnóstwo czasu gdy nie pracował za granicą. Pod jego nieobecność ktoś inny korzystał z tego pomieszczenia, lecz jego powrót spowodował, że go odzyskał. Usiadł przy biurku i zabrał się od razu za papiery, które ładnie dekorowały jego biurko. Miał dzisiaj pokaźny stos dokumentów do przejrzenia i podpisania, więc nie tracił czasu. Papiery głównie dotyczyły spraw dyplomatycznych i działania Ministerstwa za granicą. Podczas wojny ważne było utrzymywanie dobrych stosunków z innymi krajami. Nikt nie chciałby, aby inne nacje wtrąciły się do tego konfliktu. Co innego było wspomaganie Ministerstwa stosunkowo dobrymi umowami handlowymi. Być może dzięki dobrym stosunkom można by było uzyskać wsparcie w międzynarodowych mediach, co przyczyniłoby się do lepszego spojrzenia społeczeństwa.
Zostawiając nagle Magiczny Kongres Stanów Zjednoczonych Ameryki bez dyplomaty z Wielkiej Brytanii. Wiedział doskonale, że Ministerstwo wyśle kogoś na jego miejsce, lecz miał wiele aktualnych spraw, które wymagały ciągłej jego ingerencji. Pozamykanie tych wątków może zająć sporą ilość czasu, nawet do trzech miesięcy. Zaczął prace od przeglądania poczty, która do niego przyszła. Tak jak się spodziewał, musiał odpowiedzieć wielu osobą dlaczego wrócił do kraju, a także musiał zaznaczyć iż nie będzie wracał do zagranicznych wyjazdów co go niezmiernie smuciło. Lubił tą prace, poznawanie nowych, ciekawych ludzi, a także zdobywanie kontaktów zagranicznych. Być może niektóre z nich mogłyby mu pomóc w późniejszej karierze.
Zaczął odpisywać na listy. Kolejność odpisywania miał ustaloną od ważności osób. Na samej górze byli ci najważniejsi do których potrafił rozpisywać się na kilka stron, a im lista szła niżej wystarczała zaledwie jedna. Była to smutna rzeczywistość, ale jego czas był cenny. Nie mógł go poświęcać za wiele dla ludzi, którzy mniej znaczyli. Taka była właśnie praca polityczna, każdy o tym wiedział, akceptował, ale nikt nie mówił.
Jego kolejnym zadaniem było opisanie sytuacji w kraju, pochlebienie władzom iż doskonale radzą sobie z terrorystami. Zapewniał inne nacje, że wojna była nieunikniona, podkreślał mocno swoje stanowisko w niej i wyolbrzymiał o tym jakie mugole stanowią zagrożenie dla czystego, pięknego, magicznego świata. Listy głównie słał do Ameryki, lecz zdążyło mu się kilka wysłać do Francji. Zależało mu na utrzymaniu dobrych stosunków dyplomatycznych z największymi partnerami handlowymi. Cygnus spędził wiele nocy rozmyślając nad otwarciem nowych szlaków handlowych, aby wspomóc gospodarkę krajową. Niestety, to rozwiązanie ma swoje minusy. Jeżeli czegoś będą chcieli, będzie trzeba coś oddać w zamian. Brytyjczycy słyną z Ognistej Whisky i przeróżnych alkoholów. Mógłby być dobrym towarem, ale większy eksport obniżyłby ceny wynikiem tego niektórzy producenci mogliby się zbuntować. Niestety... nie było złotego środka.
Pod koniec swojej pracy posegregował dokumenty i przygotował kolejną kupkę papierów na następny dzień. Najważniejsze sprawy pozałatwiał, a jutro też był dzień. Pracując w biurze nauczył się, że wszystkiego nie da się załatwić w jedno popołudnie. Dawał z siebie zawsze sto dziesięć procent, ale to i tak było za mało. Najważniejsze było, aby się tym nie przejmować.
/zt
Rozpoczynał się kolejny, piękny dzień w pracy. Wstał dość wcześnie około szóstej nad ranem, ponieważ, na dzisiejszy dzień musiał pojawić się dodatkowo w innym dziale. Ostatnie wydarzenia miały na niego nie mały wpływ. Śmierć brata i powrót do kraju całkowicie zaburzyły jego pracę. Musiał ponownie przypomnieć sobie jak powinien postępować w Brytyjskim Ministerstwie Magii. Ostatnie lata spędził w Ameryce poprawiając relacje z tamtejszym Magicznym Kongresem. Bywało różnie, ale nigdy nie narzekał na nudę czy złe traktowanie. Doskonale wiedział co to znaczy być dyplomatą i jakie znaczenie ma utrzymanie emocji na wodzy. Przez emocje można było stracić grunt pod nogami co w tej pracy oznaczało stratę wielu pieniędzy, a co gorsza wpływów. Kapitał polityczny był wszystkim. Najważniejsza waluta w polityce, która może zostać wymieniona na wiele innych, ważniejszych rzeczy, a bezapelacyjnie władza była najważniejszą z nich.
Przybył do Ministerstwa o godzinie siódmej. Jak zawsze był ubrany elegancko w czarny garnitur, a na wierzchu długi, czarny płaszcz. W kieszeni piersiowej garnituru miał włożoną, czarną, magiczną różę, która wyświetlała gwiazdozbiór Hydry. Był to żałobny symbol Blacków. Nosili go na cześć brata, który oddał życie za rodzinę, a także za sprawę, o którą walczył. Do czasu zakończenia żałoby nie miał zamiaru go ściągać. Było to osobiście dla niego ważne, ale także miało to wydźwięk wizerunkowy. Jeżeli inni zobaczą jak zależało mu na bracie, bardziej się do niego przekonają. Cygnus nigdy nie robił czegoś z czego niemiałby jakiegoś zysku.
Swoje pierwsze kroki skierował w stronę departamentu, który zajmuje się mediami i propagandą. Posiadał dla nich mały prezent, który powinien im się przydać w dalszych badaniach jak przekonać do siebie czarodziejską społeczność, a inni będą mogli ją wykorzystać do szukania zdrajców. Myślał, że każdy na tym skorzysta. On uwolni się od tego ciężaru jakim jest posiadanie nielegalnej gazety, a inni będą mieli nad czym pracować. Być może jego czyn przyczyni się do zakończenia tej wojny. Bardzo by chciał wrócić do normalności, ale nic się na to nie zapowiadało. Walki toczyły się dalej i jedyne co mógł zrobić to wymyślić sposób na usprawnienie życia tych obywateli, którzy byli po ich stronie.
Wszedł do biura i podszedł do jednego z stołów. Otworzył swoją torbę, a z niej wyciągnął zawinięta w materiał gazetę Proroka Codziennego. Spojrzał na pracownika biura, który ewidentnie zdziwił się widząc tą, konkretną gazetę. Cygnus wyczuł nawet że się go przestraszył, jakby był jednym ze zdrajców.
- Lord Cygnus Black. Przynoszę nielegalną gazetę, która trafiła w moje ręce. Wierzę iż zrobicie z niej lepszy użytek. - powiedział poważnym tonem w kierunku pracownika, który był "lekko" zagubiony. Nie wiedział dokładnie co powinien zrobić w tej sytuacji, ponieważ nikt nigdy nie przyniósł mu takiego dokumentu. Powiedział tylko "Proszę chwilę poczekać", a zaraz po tym poszedł w kierunku biura swojego szefa. Cygnus musiał czekać. Nie lubił takich sytuacji, ponieważ wiedział co teraz będzie. Spodziewał się tego. Miał już duże doświadczenie jeżeli chodziło o biurową prace, zwłaszcza gdy ktoś przynosi nielegalny przedmiot. Po kilku minutach przyszedł szef pracownika, a także ktoś inny. Po wyglądzie wywnioskował, że jest to ktoś z policji, lub z Departamentu Przestrzegania Prawa.
- Lordzie Black, mógłbym Pana prosić na rozmowę? - odezwał się szef i zaprowadził go do pokoju w którym był tylko stół, a także trzy krzesła. Był to nic innego jak pokój przesłuchań tylko wyglądał przyjemniej, aby pracownicy nie stresowali się podczas "rozmowy". Cygnus usiadł na jednym z krzeseł, szef i policjant usiedli na dwóch pozostałych na przeciwko niemu.
- Lordzie Black, musimy zapytać, skąd Pan posiada tą gazetę? - zaczął szef. Wyglądał niemal tak samo zmieszany jak jego pracownik, tylko przez doświadczenie jakie nabrał w tej pracy był w stanie ukryć ten stan, prawie. Cygnus rozsiadł się wygodnie i był bardzo spokojny. Widać było iż przygotował się na tą sytuacje.
- Została dostarczona do mojego domu 6 października. Spodziewam się że jest to zabieg terrorystów, ponieważ w gazecie pojawił sią artykuł obrażający pamięć mojego brata Lorda Alpharda Black, który oddał życie na służbie. Myślę, że chcieli zadać nam jakiś niemoralny i bezwzględny cios emocjonalny. W swojej zaślepionej złości i nienawiści popełnili błąd, ponieważ w gazecie znajdowały się miejsca spotkań zdrajców. Od razu po otrzymaniu gazety podjąłem odpowiednie środki informując służby, aby zareagować. Przyniosłem tą gazetę teraz, ponieważ po pogrzebie musiałem poświęcić czas rodzinie, myślę że Panowie mnie zrozumieją. - powiedział spokojnie i poważnie. Mężczyźni spojrzeli na siebie, a potem na Cygnusa. - Tak jest Lordzie, rozumiemy doskonale. Dziękujemy za przyniesienie tej gazety, niezwłocznie ją zbadamy. Proszę przyjąć najszczersze kondolencje ze względu śmierci brata. Już nie będziemy Lorda zatrzymywać. - odpowiedział policjant, który poczekał aż Cygnus wstanie z miejsca. Panowie się pożegnali i każdy poszedł w swoją stronę. Black ruszył do Departamentu Międzynarodowej Współpracy. Czekało go jeszcze sporo pracy więc udał się w stronę swojego gabinetu. Wchodząc do niego poczuł lekką nostalgie. Spędził tutaj mnóstwo czasu gdy nie pracował za granicą. Pod jego nieobecność ktoś inny korzystał z tego pomieszczenia, lecz jego powrót spowodował, że go odzyskał. Usiadł przy biurku i zabrał się od razu za papiery, które ładnie dekorowały jego biurko. Miał dzisiaj pokaźny stos dokumentów do przejrzenia i podpisania, więc nie tracił czasu. Papiery głównie dotyczyły spraw dyplomatycznych i działania Ministerstwa za granicą. Podczas wojny ważne było utrzymywanie dobrych stosunków z innymi krajami. Nikt nie chciałby, aby inne nacje wtrąciły się do tego konfliktu. Co innego było wspomaganie Ministerstwa stosunkowo dobrymi umowami handlowymi. Być może dzięki dobrym stosunkom można by było uzyskać wsparcie w międzynarodowych mediach, co przyczyniłoby się do lepszego spojrzenia społeczeństwa.
Zostawiając nagle Magiczny Kongres Stanów Zjednoczonych Ameryki bez dyplomaty z Wielkiej Brytanii. Wiedział doskonale, że Ministerstwo wyśle kogoś na jego miejsce, lecz miał wiele aktualnych spraw, które wymagały ciągłej jego ingerencji. Pozamykanie tych wątków może zająć sporą ilość czasu, nawet do trzech miesięcy. Zaczął prace od przeglądania poczty, która do niego przyszła. Tak jak się spodziewał, musiał odpowiedzieć wielu osobą dlaczego wrócił do kraju, a także musiał zaznaczyć iż nie będzie wracał do zagranicznych wyjazdów co go niezmiernie smuciło. Lubił tą prace, poznawanie nowych, ciekawych ludzi, a także zdobywanie kontaktów zagranicznych. Być może niektóre z nich mogłyby mu pomóc w późniejszej karierze.
Zaczął odpisywać na listy. Kolejność odpisywania miał ustaloną od ważności osób. Na samej górze byli ci najważniejsi do których potrafił rozpisywać się na kilka stron, a im lista szła niżej wystarczała zaledwie jedna. Była to smutna rzeczywistość, ale jego czas był cenny. Nie mógł go poświęcać za wiele dla ludzi, którzy mniej znaczyli. Taka była właśnie praca polityczna, każdy o tym wiedział, akceptował, ale nikt nie mówił.
Jego kolejnym zadaniem było opisanie sytuacji w kraju, pochlebienie władzom iż doskonale radzą sobie z terrorystami. Zapewniał inne nacje, że wojna była nieunikniona, podkreślał mocno swoje stanowisko w niej i wyolbrzymiał o tym jakie mugole stanowią zagrożenie dla czystego, pięknego, magicznego świata. Listy głównie słał do Ameryki, lecz zdążyło mu się kilka wysłać do Francji. Zależało mu na utrzymaniu dobrych stosunków dyplomatycznych z największymi partnerami handlowymi. Cygnus spędził wiele nocy rozmyślając nad otwarciem nowych szlaków handlowych, aby wspomóc gospodarkę krajową. Niestety, to rozwiązanie ma swoje minusy. Jeżeli czegoś będą chcieli, będzie trzeba coś oddać w zamian. Brytyjczycy słyną z Ognistej Whisky i przeróżnych alkoholów. Mógłby być dobrym towarem, ale większy eksport obniżyłby ceny wynikiem tego niektórzy producenci mogliby się zbuntować. Niestety... nie było złotego środka.
Pod koniec swojej pracy posegregował dokumenty i przygotował kolejną kupkę papierów na następny dzień. Najważniejsze sprawy pozałatwiał, a jutro też był dzień. Pracując w biurze nauczył się, że wszystkiego nie da się załatwić w jedno popołudnie. Dawał z siebie zawsze sto dziesięć procent, ale to i tak było za mało. Najważniejsze było, aby się tym nie przejmować.
/zt
Cygnus Black
Zawód : Pracownik Departamentu Międzynarodowej Współpracy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| koniec stycznia
Jak zwykle musiała zająć się wszystkim sama.
Ostatnie tygodnie nie oszczędzały La Fantasmagorii. Nowy rok miał być lepszy, przynieść spokój i zapewnić nowy początek, grubą kreską separując się od pełnych bólu, cierpienia i zamachów terrorystycznych mijających miesięcy, lecz pierwsze tygodnie tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego nie sprostały tym wymaganiom. Nie tylko pod względem paskudnej pogody, smagającej marmurowe cudo architektury śnieżnymi wichurami, tak potężnymi, że przełamującymi zaklęcia ochronne. Od tego zaczęło się pasmo irytujących problemów, zdające się żerować na ledwie debiutującym roku i zarazem nie mające końca. Witrażowe okna pierwszego piętra, wybite przez lodowatą wichurę, wymagały naprawy przez magicznego rzemielśnika. Wstawienie byle szkła nie wchodziło w grę, korytarze prowadzące do położonych wysoko lóż musiały skrzyć się bogactwem, które do tej pory podkreślały właśnie zaczarowane, wykonywanie ręcznie, witraże, przedstawiające syrenie żywoty. Znalezienie artysty, który podjąłby się stworzenia podobnego dzieła stwarzało wiele trudności; niektórzy rzemieślnicy zapadli się pod ziemię, innych pochłonęła wojenna zawierucha, a ci, którzy pozostali, życzyli sobie wygórowanych sum. Deirdre była gotowa je zapłacić, czerpiąc hojnie z skarbca Rosierów, ale nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała negocjować. Kokietowała, mamiła i manipulowała, chcąc osiągnąć jak najbardziej korzystną cenę - a znała już świat artystów, nawet tych technicznych, na tyle dobrze, by wiedzieć, na jakich, wrażliwych strunach zagrać, by osiągnąć kompromis. Dalej drogi, lecz już akceptowalnie - przed zaledwie kilkoma dniami podpisała umowę z Theodorem Faulknerem, dalekim krewnym Fawleyów, zobowiązującym się do stworzenia witrażowych arcydzieł w przeciągu zaledwie trzech tygodni. Jego dotychczasowe dokonania w dziedzinie szklarstwa i rzeźb budziły podziw, specjalizował się zwłaszcza w motywach fauny i flory, dlatego madame Mericourt wierzyła, że nada dużym przeszkleniom na pierwszym piętrze budynku niezwykłej magii, być może nawet prześcigając w pięknie pierwotne witraże. Jeden problem został rozwiązany - musiała tylko przypominać pracownikom La Fantasmagorii o wprowadzaniu wybitnych gości drugą klatką schodową oraz o cowieczorne podtrzymywanie zaklęciami iluzji malowideł oraz zaklęć chroniących przed przykrymi zjawiskami atmosferycznymi. Było to kluczowe, by zapewnić gościom komfort; na szczęście w te rejony budynku zapuszczano się tylko podczas wieczornych występów, a dzięki sensownemu rozplanowaniu przestrzeni widownia mogła znaleźć się na swoich miejscach bez uszczerbku na doznaniach estetycznych. Przynajmniej do czasu, czas odgrywał ważną rolę, dlatego Deirdre oczarowała Theodora na tyle, by ten naprawdę przyłożył się do pracy, motywowany nie tylko sowitym wynagrodzeniem.
To nie był jednak koniec pecha - tym razem to jedna z gwiazdek baletu poważnie się rozchorowała, a choć przezornie skonstruowana umowa przewidywała potężne wynagrodzenie za niedyspozycję (co niezmiernie frustrowało marszanda, opiekującego się wątłą dzierlatką, tracącego przez jej smoczą ospę większość zarobku), to ponownie na Deirdre spadał ciężar odnalezienia zastępstwa. Baletmistrz i trener, opiekujący się nowym repertuarem, oczywiście towarzyszył jej na próbach, oceniając merytorycznie umiejętności zgłaszających się awaryjnie tancerek, odsiewając te, które miały wybitny potencjał od tych, które pojawiły się w progach La Fantamsmagorii tylko po to, by porozglądać się po drogo urządzonych wnętrzach, zjeść wykwintne przekąski i mieć o czym plotkować w swoich niższych kręgach. Do madame Mericourt należała dalsza część rekrutacji, czyli negocjacje z marszandami, roztaczającymi mentorską opiekę nad baletnicami - i była to część wbrew pozorom dużo trudniejsza, wymagająca nie tylko ogłady i opanowania, ale i umiejętności czytania ludzi, w której szkoliła się z uporem. Odrzucała krzykaczy, prowokatorów i przesadnie aroganckich, francuskich piesków, sądzących, że są królami wszechświata. Zdecydowała się w końcu na tancerkę pochodzenia rosyjskiego, skromną, pracowitą i bardzo zagubioną w Wielkiej Brytanii, do której przyjechała dopiero niedawno. Również jej artystyczny i finansowy opiekun spodobał się Deirdre: miał posturę niedźwiedzia, na którego rzucono dodatkowo zaklęcie powiększajace, charakter również pasował do tego monumentalnego drapieżnika, tylko pozornie powolnego. Długo toczyła z nim dyskusje o stawkach, wyjątkowych bonunsach związanych z krótkim czasem przystosowania Leokadii do nowych warunków i nauczenia trudnego repertuaru. Na szczęście urok osobisty madame Mericourt kruszył petersburskie lody i udało im się dojść do porozumienia. Gdy już sądziła, że nic gorszego się nie wydarzy, a wszystkie te pechowe zdarzenia były tylko przykrym wstępem do spokojnego roku, okazało się, że La Fantasmagoria ponownie ma problem z dostawami, przeznaczonymi tylko dla magicznego baletu.
Tym razem udanie się do portu niczego nie zmieniło, statki zostały zablokowane a pilnująca ich magiczna policja nie rozumiała poleceń, gróźb ani próśb; zresztą, Deirdre nie zamierzała łamać prawa, które przecież sama poniekąd ustalała, wspierając działania na rzecz większej kontroli dotyczącej przepraw przez cieśninę oddzielającą Wielką Brytanię od Magicznej Republiki Francuskiej. Zmarnowała tylko czas na próbach dowiedzenia się szczegółów; odesłano ją do Ministerstwa Magii, do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, gdzie od razu się udała, zirytowana piętrzącymi się trudnościami z utrzymaniem La Fantasmagorii w odpowiednim dla jej pozycji stanie. Jak nikt inny rozumiala trudności wynikające z toczącej się wojny, zbierające coraz większe żniwo niestey nie tylko wśród zdrajców, ale i małych magicznych przedsiębiorstw oraz zagranicznej polityki i zagranicznego handlu, lecz nie pojmowała, dlaczego sankcje oraz pechowe wydarzenia dotykają akurat magiczny balet, zakupiony wszak przez lorda nestora Kent, Tristana Rosiera. Zamierzała to wyjaśnić osobiście, bowiem odesłanie pracowników i księgowych spełzło na niczym; odsyłano ich od działu do działu, a ci nie mieli siły przebicia, jaką charakteryzowała się madame Mericourt. Przed laty sama pracowała w tym konkretnym Departamencie, więc pomimo zmian, które działy się na przestrzeni ostatniego czasu, od podszewki znała sposób działania urzędników i odpowiednich służb. Zjawiła się więc w nowej siedzibie Ministerstwa Magii zdeterminowana, gotowa wykorzystać wszelkie swe znajomości i doświadczenia. I to też robiła, przedzierając się przez pierwsze zasieki urzędników z determinacją godną podziwu. Brnęła przez kolejne szczeble równie umiejętnie, posługując się głównie swym czarem, doskonale działającym na młodych formalistów, otumanionych wdziękami tak zmysłowej kobiety; tam, gdzie nie mogła posłużyć się kokieterią, działały znajomości, a w walce z finalnym przeciwnikiem, sekretarką zastępcy szefa Departamentu, to Mroczny Znak, obnażony na bladym przedramieniu, otworzył imponujące drzwi do jego gabinetu.
To tam dokonała się ostateczna walka pomiędzy literą prawa a prawdziwą sprawiedliwością. Deirdre dokładnie opisała politykowi swoje problemy, a mianowicie: zatrzymanie w porcie całego statku luksusowych dóbr, które miały znaleźć się na stołach La Fantasmagorii. Priorytetem były kwestie zaopatrzenia i jedzenia, zamknięte w magicznie schłodzonych skrzyniach potrawy, przywiezione z Francji, w tym świeże owoce i ryby, mogły ulec zepsuciu, nie mówiąc już o ich walorach smakowych. Zastępca szefa departamentu bronił się, opowiadając o potrzebie dwukrotnego przeszukania statku, by odnaleźć potencjalnych uciekinierów, domagał się też ponownego przesłuchania załogi na okoliczności równie potencjalnego ryzyka kolaboracji. Wyjaśniła mu w miarę spokojnie, że jest gotowa poświadczyć i podpisać wszelkie oświadczenia, była pewna ludzi, którzy współpracowali z La Fantasmagorią, wiedzieli bowiem, jaka kara groziła za choćby niesuborodynację, o zdradzie nawet nie wspominając. Serwowane lodowatym tonem argumenty zdawały się trafiać w próżnię, Deirdre musiała więc przerzucić się na swą bardziej uroczą wersję, subtelnie kokietując i odgrywając raczej damę w opałach niż wściekłą śmierciożerczynię. Dopiero te działania przyniosły skutek i po kilkudziesięciominutowej wymianie zdań madame Mericourt osiągnęła swój cel: zastępca szefa departamentu wydał odpowiednią notę, zezwalającą na opuszczenie skrzyni olakowanych jako te, przeznaczone dla La Fantasmagorie, z terenów portu, bez dodatkowych ekspertyz, badań i przesłuchań. Zezwolił też marynarzom oraz kapitanowi jednostki na swobodne poruszanie się po nabrzeżach Londynu oraz udzielił im pisemnego zezwolenia na powrót do portu w przeciągu trzydziestu dni. Madame Mericourt była usatysfakcjonowana tymi ustaleniami, usprawniającymi przewóz nie tylko zaopatrzenia, ale także środków niezbędnych charakteryzatorom, garderobianym oraz innym pracownikom technicznym magicznego baletu. Opuszczała więc Ministerstwo Magii usatysfakcjonowana, ale równie mocno zmęczona całym tym tańcem wśród urzędników i sprawujących prawa; czekała ją też rozmowa z opiekunami portu, ale posiadająć rządowe wytyczne oraz poświadczenia na pergamiach ozdobionych lakiem z oficjalnych pieczęci, nie musiała obawiać się pozytywnego zakończenia działań.
| zt
Jak zwykle musiała zająć się wszystkim sama.
Ostatnie tygodnie nie oszczędzały La Fantasmagorii. Nowy rok miał być lepszy, przynieść spokój i zapewnić nowy początek, grubą kreską separując się od pełnych bólu, cierpienia i zamachów terrorystycznych mijających miesięcy, lecz pierwsze tygodnie tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego nie sprostały tym wymaganiom. Nie tylko pod względem paskudnej pogody, smagającej marmurowe cudo architektury śnieżnymi wichurami, tak potężnymi, że przełamującymi zaklęcia ochronne. Od tego zaczęło się pasmo irytujących problemów, zdające się żerować na ledwie debiutującym roku i zarazem nie mające końca. Witrażowe okna pierwszego piętra, wybite przez lodowatą wichurę, wymagały naprawy przez magicznego rzemielśnika. Wstawienie byle szkła nie wchodziło w grę, korytarze prowadzące do położonych wysoko lóż musiały skrzyć się bogactwem, które do tej pory podkreślały właśnie zaczarowane, wykonywanie ręcznie, witraże, przedstawiające syrenie żywoty. Znalezienie artysty, który podjąłby się stworzenia podobnego dzieła stwarzało wiele trudności; niektórzy rzemieślnicy zapadli się pod ziemię, innych pochłonęła wojenna zawierucha, a ci, którzy pozostali, życzyli sobie wygórowanych sum. Deirdre była gotowa je zapłacić, czerpiąc hojnie z skarbca Rosierów, ale nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała negocjować. Kokietowała, mamiła i manipulowała, chcąc osiągnąć jak najbardziej korzystną cenę - a znała już świat artystów, nawet tych technicznych, na tyle dobrze, by wiedzieć, na jakich, wrażliwych strunach zagrać, by osiągnąć kompromis. Dalej drogi, lecz już akceptowalnie - przed zaledwie kilkoma dniami podpisała umowę z Theodorem Faulknerem, dalekim krewnym Fawleyów, zobowiązującym się do stworzenia witrażowych arcydzieł w przeciągu zaledwie trzech tygodni. Jego dotychczasowe dokonania w dziedzinie szklarstwa i rzeźb budziły podziw, specjalizował się zwłaszcza w motywach fauny i flory, dlatego madame Mericourt wierzyła, że nada dużym przeszkleniom na pierwszym piętrze budynku niezwykłej magii, być może nawet prześcigając w pięknie pierwotne witraże. Jeden problem został rozwiązany - musiała tylko przypominać pracownikom La Fantasmagorii o wprowadzaniu wybitnych gości drugą klatką schodową oraz o cowieczorne podtrzymywanie zaklęciami iluzji malowideł oraz zaklęć chroniących przed przykrymi zjawiskami atmosferycznymi. Było to kluczowe, by zapewnić gościom komfort; na szczęście w te rejony budynku zapuszczano się tylko podczas wieczornych występów, a dzięki sensownemu rozplanowaniu przestrzeni widownia mogła znaleźć się na swoich miejscach bez uszczerbku na doznaniach estetycznych. Przynajmniej do czasu, czas odgrywał ważną rolę, dlatego Deirdre oczarowała Theodora na tyle, by ten naprawdę przyłożył się do pracy, motywowany nie tylko sowitym wynagrodzeniem.
To nie był jednak koniec pecha - tym razem to jedna z gwiazdek baletu poważnie się rozchorowała, a choć przezornie skonstruowana umowa przewidywała potężne wynagrodzenie za niedyspozycję (co niezmiernie frustrowało marszanda, opiekującego się wątłą dzierlatką, tracącego przez jej smoczą ospę większość zarobku), to ponownie na Deirdre spadał ciężar odnalezienia zastępstwa. Baletmistrz i trener, opiekujący się nowym repertuarem, oczywiście towarzyszył jej na próbach, oceniając merytorycznie umiejętności zgłaszających się awaryjnie tancerek, odsiewając te, które miały wybitny potencjał od tych, które pojawiły się w progach La Fantamsmagorii tylko po to, by porozglądać się po drogo urządzonych wnętrzach, zjeść wykwintne przekąski i mieć o czym plotkować w swoich niższych kręgach. Do madame Mericourt należała dalsza część rekrutacji, czyli negocjacje z marszandami, roztaczającymi mentorską opiekę nad baletnicami - i była to część wbrew pozorom dużo trudniejsza, wymagająca nie tylko ogłady i opanowania, ale i umiejętności czytania ludzi, w której szkoliła się z uporem. Odrzucała krzykaczy, prowokatorów i przesadnie aroganckich, francuskich piesków, sądzących, że są królami wszechświata. Zdecydowała się w końcu na tancerkę pochodzenia rosyjskiego, skromną, pracowitą i bardzo zagubioną w Wielkiej Brytanii, do której przyjechała dopiero niedawno. Również jej artystyczny i finansowy opiekun spodobał się Deirdre: miał posturę niedźwiedzia, na którego rzucono dodatkowo zaklęcie powiększajace, charakter również pasował do tego monumentalnego drapieżnika, tylko pozornie powolnego. Długo toczyła z nim dyskusje o stawkach, wyjątkowych bonunsach związanych z krótkim czasem przystosowania Leokadii do nowych warunków i nauczenia trudnego repertuaru. Na szczęście urok osobisty madame Mericourt kruszył petersburskie lody i udało im się dojść do porozumienia. Gdy już sądziła, że nic gorszego się nie wydarzy, a wszystkie te pechowe zdarzenia były tylko przykrym wstępem do spokojnego roku, okazało się, że La Fantasmagoria ponownie ma problem z dostawami, przeznaczonymi tylko dla magicznego baletu.
Tym razem udanie się do portu niczego nie zmieniło, statki zostały zablokowane a pilnująca ich magiczna policja nie rozumiała poleceń, gróźb ani próśb; zresztą, Deirdre nie zamierzała łamać prawa, które przecież sama poniekąd ustalała, wspierając działania na rzecz większej kontroli dotyczącej przepraw przez cieśninę oddzielającą Wielką Brytanię od Magicznej Republiki Francuskiej. Zmarnowała tylko czas na próbach dowiedzenia się szczegółów; odesłano ją do Ministerstwa Magii, do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, gdzie od razu się udała, zirytowana piętrzącymi się trudnościami z utrzymaniem La Fantasmagorii w odpowiednim dla jej pozycji stanie. Jak nikt inny rozumiala trudności wynikające z toczącej się wojny, zbierające coraz większe żniwo niestey nie tylko wśród zdrajców, ale i małych magicznych przedsiębiorstw oraz zagranicznej polityki i zagranicznego handlu, lecz nie pojmowała, dlaczego sankcje oraz pechowe wydarzenia dotykają akurat magiczny balet, zakupiony wszak przez lorda nestora Kent, Tristana Rosiera. Zamierzała to wyjaśnić osobiście, bowiem odesłanie pracowników i księgowych spełzło na niczym; odsyłano ich od działu do działu, a ci nie mieli siły przebicia, jaką charakteryzowała się madame Mericourt. Przed laty sama pracowała w tym konkretnym Departamencie, więc pomimo zmian, które działy się na przestrzeni ostatniego czasu, od podszewki znała sposób działania urzędników i odpowiednich służb. Zjawiła się więc w nowej siedzibie Ministerstwa Magii zdeterminowana, gotowa wykorzystać wszelkie swe znajomości i doświadczenia. I to też robiła, przedzierając się przez pierwsze zasieki urzędników z determinacją godną podziwu. Brnęła przez kolejne szczeble równie umiejętnie, posługując się głównie swym czarem, doskonale działającym na młodych formalistów, otumanionych wdziękami tak zmysłowej kobiety; tam, gdzie nie mogła posłużyć się kokieterią, działały znajomości, a w walce z finalnym przeciwnikiem, sekretarką zastępcy szefa Departamentu, to Mroczny Znak, obnażony na bladym przedramieniu, otworzył imponujące drzwi do jego gabinetu.
To tam dokonała się ostateczna walka pomiędzy literą prawa a prawdziwą sprawiedliwością. Deirdre dokładnie opisała politykowi swoje problemy, a mianowicie: zatrzymanie w porcie całego statku luksusowych dóbr, które miały znaleźć się na stołach La Fantasmagorii. Priorytetem były kwestie zaopatrzenia i jedzenia, zamknięte w magicznie schłodzonych skrzyniach potrawy, przywiezione z Francji, w tym świeże owoce i ryby, mogły ulec zepsuciu, nie mówiąc już o ich walorach smakowych. Zastępca szefa departamentu bronił się, opowiadając o potrzebie dwukrotnego przeszukania statku, by odnaleźć potencjalnych uciekinierów, domagał się też ponownego przesłuchania załogi na okoliczności równie potencjalnego ryzyka kolaboracji. Wyjaśniła mu w miarę spokojnie, że jest gotowa poświadczyć i podpisać wszelkie oświadczenia, była pewna ludzi, którzy współpracowali z La Fantasmagorią, wiedzieli bowiem, jaka kara groziła za choćby niesuborodynację, o zdradzie nawet nie wspominając. Serwowane lodowatym tonem argumenty zdawały się trafiać w próżnię, Deirdre musiała więc przerzucić się na swą bardziej uroczą wersję, subtelnie kokietując i odgrywając raczej damę w opałach niż wściekłą śmierciożerczynię. Dopiero te działania przyniosły skutek i po kilkudziesięciominutowej wymianie zdań madame Mericourt osiągnęła swój cel: zastępca szefa departamentu wydał odpowiednią notę, zezwalającą na opuszczenie skrzyni olakowanych jako te, przeznaczone dla La Fantasmagorie, z terenów portu, bez dodatkowych ekspertyz, badań i przesłuchań. Zezwolił też marynarzom oraz kapitanowi jednostki na swobodne poruszanie się po nabrzeżach Londynu oraz udzielił im pisemnego zezwolenia na powrót do portu w przeciągu trzydziestu dni. Madame Mericourt była usatysfakcjonowana tymi ustaleniami, usprawniającymi przewóz nie tylko zaopatrzenia, ale także środków niezbędnych charakteryzatorom, garderobianym oraz innym pracownikom technicznym magicznego baletu. Opuszczała więc Ministerstwo Magii usatysfakcjonowana, ale równie mocno zmęczona całym tym tańcem wśród urzędników i sprawujących prawa; czekała ją też rozmowa z opiekunami portu, ale posiadająć rządowe wytyczne oraz poświadczenia na pergamiach ozdobionych lakiem z oficjalnych pieczęci, nie musiała obawiać się pozytywnego zakończenia działań.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 7 sierpnia
Przy okazji załatwiania sprawunków w Londynie, lady Selwyn postanowiła odwiedzić również Ministerstwo Magii. Jeśli jej dwudziestopięcioletnie życie czegoś ją nauczyło to tego, że jeśli czarodziej (nawet arystokrata) sam sobie czegoś nie załatwi to po prostu nie będzie tego miał, toteż nie wahała się ani przez chwilę.
Jako że wcześniej odwiedziła jedno z lokalnych muzeów miała na sobie elegancką szatę w rodowych kolorach oraz spięte włosy ozdobione wsuwkami w kształcie salamander. Nie było to nic wieczorowego, nic ekstrawaganckiego — gdyby wybierała się po prostu do Ministerstwa, prawdopodobnie założyłaby na siebie coś podobnego, toteż strój nie mógł jej i tak powstrzymać. Wszystko, od stroju po sposób poruszania się, sugerowało, że Wendelina nie jest po prostu jakąś interesantką, nawet jeśli ktoś nie kojarzył jej twarzy.
Gdy weszła do budynku, natychmiast skierowała się na poziom piąty. Długi korytarz Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów nie był jej najlepiej znany, jednak nie dawała tego po sobie poznać. Wysoko podniesiona głowa, wyprostowane plecy oraz przenikliwe spojrzenie szarych oczu sugerowały, że Wendelina nie jest wcale w najlepszym nastroju. Po prawdzie, wizyty w tym miejscu nigdy nie napawały jej optymizmem. Urzędnicy rzadko kiedy wiedzieli i rozumieli, jak należy traktować damy. Nic więc dziwnego, że lady Selwyn od razu wchodziła do Ministerstwa z niemalże bojowym nastawieniem.
Kierując się plakietkami na drzwiach, weszła do jednego z pomieszczeń. Ciasne i zdecydowanie niezbyt ekskluzywne, mieściło jedno biurko, przy którym siedziała kobieta w średnim wieku, akurat wypełniająca jakieś papierowe formularze. Nagłe wejście szlachetnie urodzonej damy sprawiło, że podskoczyła z przestrachu, jednak nawet nie spróbowała wstać w miejsca, aby powitać arystokratkę ukłonem. Nie mówiąc o tym, że wypadałoby, aby takiej postaci, jak Wendelina zaproponować herbatę. A lady Selwyn naprawdę chciało się pić. W końcu niemal wbiegła na piąty poziom, co przy jej chorobie było niemałym osiągnięciem.
— Czego? — spytała kobieta zmęczonym głosem. — Ma numerek?
Lady Selwyn uniosła brwi. Czując nagły przypływ łaskawości, postanowiła nie zaczynać tej rozmowy od krzyku lub pouczania kobiety, w związku z czym uznała, że po prostu nie usłyszała jej słów.
— Mam poważny problem z moimi listami i mam szczerą nadzieję, że uda się pani szybko ten problem rozwiązać — mówiąc, zajęła miejsce przy biurku, nie czekając, aż kobieta ją zaprosi.
Urzędniczka zmarszczyła brwi.
— Ale pani droga, my się tu sowami nie zajmujemy…
— Jesteście departamentem m i ę d z y n a r o d o w e j współpracy czarodziejów, prawda? Moje listy wysyłane do Francji nigdy tam nie dotarły, psując m o j ą międzynarodową współpracę ze szkolnymi przyjaciółkami, toteż proszę podać mi źródło problemu i jak najszybciej go rozwiązać — złożyła ręce na piersi i uniosła brew, nie mając zamiaru grać w kulki z kobietą. Szanowna lady miała problem i chciała, by problem zniknął. I naprawdę nie obchodziło jej, czy przyszła do odpowiednich miejsca, czy kobieta się tym zajmuje, czy nie. Już wystarczyło, że w ogóle musiała się gdziekolwiek pojawiać. Sam ojciec, gdy zaczęła mu mówić o problemie z pocztą, uznał, że to sprawa dla urzędnika, nie dla niego, a gdzie można znaleźć urzędników, jak nie właśnie w Ministerstwie Magii?
Przy okazji załatwiania sprawunków w Londynie, lady Selwyn postanowiła odwiedzić również Ministerstwo Magii. Jeśli jej dwudziestopięcioletnie życie czegoś ją nauczyło to tego, że jeśli czarodziej (nawet arystokrata) sam sobie czegoś nie załatwi to po prostu nie będzie tego miał, toteż nie wahała się ani przez chwilę.
Jako że wcześniej odwiedziła jedno z lokalnych muzeów miała na sobie elegancką szatę w rodowych kolorach oraz spięte włosy ozdobione wsuwkami w kształcie salamander. Nie było to nic wieczorowego, nic ekstrawaganckiego — gdyby wybierała się po prostu do Ministerstwa, prawdopodobnie założyłaby na siebie coś podobnego, toteż strój nie mógł jej i tak powstrzymać. Wszystko, od stroju po sposób poruszania się, sugerowało, że Wendelina nie jest po prostu jakąś interesantką, nawet jeśli ktoś nie kojarzył jej twarzy.
Gdy weszła do budynku, natychmiast skierowała się na poziom piąty. Długi korytarz Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów nie był jej najlepiej znany, jednak nie dawała tego po sobie poznać. Wysoko podniesiona głowa, wyprostowane plecy oraz przenikliwe spojrzenie szarych oczu sugerowały, że Wendelina nie jest wcale w najlepszym nastroju. Po prawdzie, wizyty w tym miejscu nigdy nie napawały jej optymizmem. Urzędnicy rzadko kiedy wiedzieli i rozumieli, jak należy traktować damy. Nic więc dziwnego, że lady Selwyn od razu wchodziła do Ministerstwa z niemalże bojowym nastawieniem.
Kierując się plakietkami na drzwiach, weszła do jednego z pomieszczeń. Ciasne i zdecydowanie niezbyt ekskluzywne, mieściło jedno biurko, przy którym siedziała kobieta w średnim wieku, akurat wypełniająca jakieś papierowe formularze. Nagłe wejście szlachetnie urodzonej damy sprawiło, że podskoczyła z przestrachu, jednak nawet nie spróbowała wstać w miejsca, aby powitać arystokratkę ukłonem. Nie mówiąc o tym, że wypadałoby, aby takiej postaci, jak Wendelina zaproponować herbatę. A lady Selwyn naprawdę chciało się pić. W końcu niemal wbiegła na piąty poziom, co przy jej chorobie było niemałym osiągnięciem.
— Czego? — spytała kobieta zmęczonym głosem. — Ma numerek?
Lady Selwyn uniosła brwi. Czując nagły przypływ łaskawości, postanowiła nie zaczynać tej rozmowy od krzyku lub pouczania kobiety, w związku z czym uznała, że po prostu nie usłyszała jej słów.
— Mam poważny problem z moimi listami i mam szczerą nadzieję, że uda się pani szybko ten problem rozwiązać — mówiąc, zajęła miejsce przy biurku, nie czekając, aż kobieta ją zaprosi.
Urzędniczka zmarszczyła brwi.
— Ale pani droga, my się tu sowami nie zajmujemy…
— Jesteście departamentem m i ę d z y n a r o d o w e j współpracy czarodziejów, prawda? Moje listy wysyłane do Francji nigdy tam nie dotarły, psując m o j ą międzynarodową współpracę ze szkolnymi przyjaciółkami, toteż proszę podać mi źródło problemu i jak najszybciej go rozwiązać — złożyła ręce na piersi i uniosła brew, nie mając zamiaru grać w kulki z kobietą. Szanowna lady miała problem i chciała, by problem zniknął. I naprawdę nie obchodziło jej, czy przyszła do odpowiednich miejsca, czy kobieta się tym zajmuje, czy nie. Już wystarczyło, że w ogóle musiała się gdziekolwiek pojawiać. Sam ojciec, gdy zaczęła mu mówić o problemie z pocztą, uznał, że to sprawa dla urzędnika, nie dla niego, a gdzie można znaleźć urzędników, jak nie właśnie w Ministerstwie Magii?
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W ciągu ostatnich tygodni dni w pracy mijały mu zdecydowanie za szybko. Zawieszenie broni było ważnym momentem, w którym można było zająć się stosunkami międzynarodowymi, więc na ich departament spadło wiele obowiązków, które w normalnych warunkach wykonywali by już od przynajmniej pół roku. Praca sprawiała mu satysfakcję, więc mimo tego, że był zmęczony (gdyby się przyjrzeć widać było to po podkrążonych oczach), był zadowolony. Wiedział, że dzięki temu, że jest teraz dużo pracy będzie mógł się wybić, a papierkowa robota zdecydowanie go relaksowała. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało. Gdy prywatne był lwem salonowym i bawidamkiem, służbowo był... dalej lwem salonowym, ale też biurokratą. Właśnie zajmował się studiowaniem pliku francuskich dokumentów, które dotarły w jego ręce za pośrednictwem Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, gdy usłyszał czyjś wzburzony głos na korytarzu. Na ich piętro rzadko zaglądali interesanci, dlatego też nie był przyzwyczajony do wykłócania się o cokolwiek. Przewrócił oczami i przypomniał sobie czasy pracy w Departamencie Przestrzegania Prawa, gdzie takie sytuacje być może nie nagminnie, ale jednak się przydarzały. Ale tutaj... A może wybuchła jakaś międzynarodowa afera. Gdy ta myśl pojawiła mu się w głowie wziął łyk herbaty, odstawił filiżankę na biurko i postanowił wyjrzeć ze swojego gabinetu. Wychodząc jeszcze spojrzał duże lustro wiszące tuż przy drzwiach i poprawił ułożenie swoich włosów. Musiał oduczyć się przeczesywania ich palcami, kiedy coś czytał. Jak narazie niestety mu to nie szło. Uchylił drzwi i uniósł jedną brew widząc Lady Selwyn. Na pierwszy rzut oka rozpoznawał piękne, szlachetnie urodzone panny. Sekretarka wyglądała na nieprzejętą problemem arystokratki. Uśmiechnął się lekko rozbawiony tą sytuację i chwilę się jej przysłuchiwał. Czekał aż usłyszy, że trzeba przynieść formularz D42, żeby otrzymać formularz B15 i poczekać 2 tygodnie na rozpatrzenie sprawy. Nie dotarło jednak do tego. Podszedł do biurka stanął obok obok sekretarki. Założył ręce.
– Może czas na nowe hobby, pani Jones? Hodowla sów wydaje się naprawdę ciekawym zajęciem – zażartował czym prawdopodobnie tylko rozzłościł sekretarkę następnie przeniósł wzrok na Lady Selwyn i posłał jej swój firmowy zawadiacki uśmiech.
– Lady Selwyn, jestem Nicholas Nott i pracuję w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów. W prawdzie sprawy korespondencji nie podpadają pod nasz urząd, ale z przyjemnością Pani wysłucham i postaram się przekazać sprawę w najodpowiedniejsze ręce. Zechce się Pani napić herbaty, Lady Selwyn? – zapytał posyłając kolejne zawadiackie spojrzenie. Ewidentnie sprawiało mu to przyjemność. A odłożenie na chwilę poważnych prawniczych dokumentów przecież nie sprawi kłopotu. Najwyżej zostanie dłużej w biurze.
– Może czas na nowe hobby, pani Jones? Hodowla sów wydaje się naprawdę ciekawym zajęciem – zażartował czym prawdopodobnie tylko rozzłościł sekretarkę następnie przeniósł wzrok na Lady Selwyn i posłał jej swój firmowy zawadiacki uśmiech.
– Lady Selwyn, jestem Nicholas Nott i pracuję w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów. W prawdzie sprawy korespondencji nie podpadają pod nasz urząd, ale z przyjemnością Pani wysłucham i postaram się przekazać sprawę w najodpowiedniejsze ręce. Zechce się Pani napić herbaty, Lady Selwyn? – zapytał posyłając kolejne zawadiackie spojrzenie. Ewidentnie sprawiało mu to przyjemność. A odłożenie na chwilę poważnych prawniczych dokumentów przecież nie sprawi kłopotu. Najwyżej zostanie dłużej w biurze.
Nicholas Nott
Zawód : Urzędnik w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Dwa są sposoby prowadzenia walki: jeden - prawem, drugi - siłą; pierwszy sposób jest ludzki, drugi zwierzęcy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już miała zawyrokować, że w y c h o d z i, gdy na szczęście w pomieszczeniu pojawił się jej wybawiciel. Już powoli nie aż tak młody (jak ona) lord Nicholas Nott, najwspanialszy z kuzynów (bo jako jedyny raczył się pojawić) pojawił się w pomieszczeniu, przejmując kontrolę nad tą sytuacją, jakby nie było oczywiste, że to właśnie takie osoby jak on powinny zajmować się sprawami dam. Nie jakieś pierwsze lepsze sekretarki. Jones! Co to w ogóle za nazwisko?
Wstała natychmiast z krzesła, gdy Nicholas pojawił się w pomieszczeniu, dumna z krewnego, który najwyraźniej również nie miał zamiaru przejmować się emocjami swoich podwładnych (i słusznie). Kompletnie nie zauważyła rozbawienia tlącego się na twarzy sekretarki, zbyt skupiona na sobie i swoim własnym problemie.
— Dzień dobry, lordzie Nott — skłoniła się łagodnie zgodnie z etykietą. — Oczywiście, rozumiem, chętnie wyjaśnię moją sprawę w bardziej… sprzyjających okolicznościach — powiedziała, niby ukradkiem rozglądając się po pomieszczeniu, które już wiele lat temu powinno zostać odnowione. — W taki dzień jak dzisiaj herbata będzie wyśmienita — potwierdziła, czekając, aż kuzyn ruszy i zacznie prowadzić ją w bardziej adekwatne miejsce. Takie, w którym nie będzie musiała przejmować się tą obrzydliwą, klejącą się podłogą, ani ranić oczu odklejającą się od ścian tapetą. W jaki sposób Ministerstwo mogło w ogóle uznać, że takie wnętrza nadają się do zatrudniania w nich arystokracji? Ona sama chyba prędzej dałaby sobie złamać różdżkę, niż podjąć się pracy w takich okolicznościach.
No dobrze, nie dramatyzujmy aż tak. Jednak to różdżka, na równi z urodą oraz statusem urodzenia świadczyła o człowieku i tego akurat lady Selwyn nie miała zamiaru oddać za żadne skarby. Nie wyobrażała sobie, jak bardzo niemagiczni musieli splamić godność Merlina, że odmówiono im tego daru.
Miała tylko nadzieje, że zaproponowana przez Nicholasa herbata będzie adekwatna dla podniebienia damy. Biorąc pod uwagę zapach w korytarzu i w tym niewielkim pomieszczeniu, pita była tu głównie najtańsza lura, na którą Wendelina nie miała zamiaru nawet spoglądać, a jak na alchemiczkę przystało, mogła się poszczycić całkiem dobrym zmysłem węchu. To w końcu dzięki niemu była w stanie adekwatnie rozpoznawać składniki. Wygląd ingrediencji oczywiście się liczył, ale często to zapach determinował najwyższą jakość.
Wstała natychmiast z krzesła, gdy Nicholas pojawił się w pomieszczeniu, dumna z krewnego, który najwyraźniej również nie miał zamiaru przejmować się emocjami swoich podwładnych (i słusznie). Kompletnie nie zauważyła rozbawienia tlącego się na twarzy sekretarki, zbyt skupiona na sobie i swoim własnym problemie.
— Dzień dobry, lordzie Nott — skłoniła się łagodnie zgodnie z etykietą. — Oczywiście, rozumiem, chętnie wyjaśnię moją sprawę w bardziej… sprzyjających okolicznościach — powiedziała, niby ukradkiem rozglądając się po pomieszczeniu, które już wiele lat temu powinno zostać odnowione. — W taki dzień jak dzisiaj herbata będzie wyśmienita — potwierdziła, czekając, aż kuzyn ruszy i zacznie prowadzić ją w bardziej adekwatne miejsce. Takie, w którym nie będzie musiała przejmować się tą obrzydliwą, klejącą się podłogą, ani ranić oczu odklejającą się od ścian tapetą. W jaki sposób Ministerstwo mogło w ogóle uznać, że takie wnętrza nadają się do zatrudniania w nich arystokracji? Ona sama chyba prędzej dałaby sobie złamać różdżkę, niż podjąć się pracy w takich okolicznościach.
No dobrze, nie dramatyzujmy aż tak. Jednak to różdżka, na równi z urodą oraz statusem urodzenia świadczyła o człowieku i tego akurat lady Selwyn nie miała zamiaru oddać za żadne skarby. Nie wyobrażała sobie, jak bardzo niemagiczni musieli splamić godność Merlina, że odmówiono im tego daru.
Miała tylko nadzieje, że zaproponowana przez Nicholasa herbata będzie adekwatna dla podniebienia damy. Biorąc pod uwagę zapach w korytarzu i w tym niewielkim pomieszczeniu, pita była tu głównie najtańsza lura, na którą Wendelina nie miała zamiaru nawet spoglądać, a jak na alchemiczkę przystało, mogła się poszczycić całkiem dobrym zmysłem węchu. To w końcu dzięki niemu była w stanie adekwatnie rozpoznawać składniki. Wygląd ingrediencji oczywiście się liczył, ale często to zapach determinował najwyższą jakość.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Może młodzieńcem już nie był, ale także nie należał do starszych członków arystokracji. Jednak trzeba przyznać, że zwykle zachowywał się jakby nie zauważał, że nie ma już 20 lat. Ale czy mu to przeszkadzało? Właściwie lubił swój "kawalerski" styl bycia. Właściwie to uważał, że powinien zacząć przykładać się bardziej do znajomości zasad ekonomii niż prawa, żeby w przyszłości zarządzać rodzinnym majątkiem zamiast zaprzepaścić dziedzictwo na drogi alkohol i wystawne przyjęcia. Z wiekiem zauważał, że z bawidamka powoli zmienia się w dewianta. Co gorsze? Z pewnością ta druga możliwość przysparzałaby więcej problemów niż korzyści. W każdym razie aktualnie brakowało mu tylko białego konia i zbroi, bo damy w opałach wyczuwał na odległość i jak ten książę z bajki pędził z odsieczą. Przez rodowe przekonania powinien być Rycerzem Walpurgii, ale życie sprawiło, że był jedynie Rycerzem na białym koniu ratującym damy. Zawsze lepsze to niż podstarzały Rycerz na kanapie w miękkich pantoflach.
– W takim razie, jeśli Pani pozwoli... – wyciągnął w jej kierunku ramię już bardziej jak Lord proponuje asystę Lady niż urzędnik proponuje pomoc petentce. Przecież doskonale wiedział, że zajmowanie się zaginionymi sowami to nie jego działka. Ale innym rodzinom czystek krwi należało pomagać. W każdej, nawet tak drobnej sprawie.
Zaprowadził Lady Selwyn do swojego gabinetu, gdzie wskazał jej miejsce na fotelu. Wyjrzał na korytarz i skinął na stażystę. Sam gdy odbywał staż w ministerstwie też wiele razy biegał po kawę i herbatę, albo sortował sterty archiwalnych dokumentów. Uważał, że to całkowicie normalne wysługiwać się stażystami to takich celów. W końcu tutaj nie miał skrzata.
Uznał, że rozmowa jest bardziej prywatna niż służbowa, więc nie zamierzał siadać za biurkiem. Zajął miejsce na drugim fotelu.
– Mam nadzieję, że u Twojej rodziny wszystko w porządku. Dawno się nie widzieliśmy. Proszę pozdrowić ode mnie Ojca – założył nogę na nogę i uśmiechnął się uprzejmie – Następnym razem odezwij się od razu do mnie. Dobrze wiemy jak działa biurokracja w Ministerstwie. Jak mogę Ci pomóc, Wendy? – zapytał z kolejnym uśmiechem zachowując się już o wiele bardziej nieformalnie. W końcu byli sami, a dzięki matce Wendy byli dość bliską rodziną.
– W takim razie, jeśli Pani pozwoli... – wyciągnął w jej kierunku ramię już bardziej jak Lord proponuje asystę Lady niż urzędnik proponuje pomoc petentce. Przecież doskonale wiedział, że zajmowanie się zaginionymi sowami to nie jego działka. Ale innym rodzinom czystek krwi należało pomagać. W każdej, nawet tak drobnej sprawie.
Zaprowadził Lady Selwyn do swojego gabinetu, gdzie wskazał jej miejsce na fotelu. Wyjrzał na korytarz i skinął na stażystę. Sam gdy odbywał staż w ministerstwie też wiele razy biegał po kawę i herbatę, albo sortował sterty archiwalnych dokumentów. Uważał, że to całkowicie normalne wysługiwać się stażystami to takich celów. W końcu tutaj nie miał skrzata.
Uznał, że rozmowa jest bardziej prywatna niż służbowa, więc nie zamierzał siadać za biurkiem. Zajął miejsce na drugim fotelu.
– Mam nadzieję, że u Twojej rodziny wszystko w porządku. Dawno się nie widzieliśmy. Proszę pozdrowić ode mnie Ojca – założył nogę na nogę i uśmiechnął się uprzejmie – Następnym razem odezwij się od razu do mnie. Dobrze wiemy jak działa biurokracja w Ministerstwie. Jak mogę Ci pomóc, Wendy? – zapytał z kolejnym uśmiechem zachowując się już o wiele bardziej nieformalnie. W końcu byli sami, a dzięki matce Wendy byli dość bliską rodziną.
Nicholas Nott
Zawód : Urzędnik w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Dwa są sposoby prowadzenia walki: jeden - prawem, drugi - siłą; pierwszy sposób jest ludzki, drugi zwierzęcy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyjęła wyciągnięte ramie kuzyna z delikatnym uśmiechem. Jakby szli na bal, tańczyć, nie zaś rozmawiać na temat problemów organizacyjnych w murach Ministerstwa Magii. Pozwoliła się prowadzić, po chwili trafiając do niego przyjemniej wyglądającego wnętrza.
Gdyby Nicholas opowiedział jej o swojej pracy w roli stażysty, nie uwierzyłaby. Nie sądziła, że ktokolwiek mógłby pomyśleć o tak złym traktowaniu arystokratów. Człowieka, którego kuzyn wysłał po herbatę, traktowała po prostu jako służbę. Nieistotne tło, na które nie należy zwracać uwagi. A przynajmniej nie u kogoś. Zawsze była przekonana, że zarówno ludzka, jak i skrzacia służba powinna być przede wszystkim niewidzialna, chyba że pełni jakąś funkcję reprezentacyjną. Człowiek podający herbatę zdecydowanie takowy nie był.
Gdyby nie więzy krwi, bycie sam na sam ze wciąż mimo wszystko młodym kawalerem mogłoby nie być mile widziane, jednak była przekonana, że pokrewieństwo oraz sytuacja były odpowiednim wyjaśnieniem i dopuszczały wspólne spędzanie czasu sam na sam, nie licząc rzecz jasna stażysty. Wendelina nie sądziła jednak, aby krew była przeszkodą w ewentualnym małżeństwie, gdyby cioteczka tego sobie zażyczyła. Wszak i tak cała arystokracja była ze sobą blisko spokrewniona. Czarodziejów o nieskazitelnej krwi było tak niewielu, że niestety zostali na to skazani. Lady Selwyn była jednak dumna ze swoich przodków: strzegli jej dziedzictwa, dzięki czemu mogła teraz z dumą spoglądać na rozciągający się u jej stóp świat.
Usiadła na wskazanym przez Nicholasa fotelu, który nie należał być może do najpiękniejszych, ale był przynajmniej czysty i wygodny na tyle, że nie musiała się martwić o ból pleców. Cóż, na więcej w Ministerstwie Magii raczej liczyć nie mogła.
— Oczywiście, Nicholasie. Moja matka z niecierpliwością czeka na dzień, kiedy będzie w stanie odwiedzić Nottingamshire, szykuje się do tego od roku, jednak rozumiesz… obowiązki. — Westchnęła ze smutkiem. Zdrada Lucindy nie pomogła zaś matce w spokojnym i sprawnym zajęciu się sprawami. — Nie chcę cię kłopotać, na pewno masz wiele pracy… ale nie da się ukryć, nasza administracja to coś, nad czym zdecydowanie musimy jeszcze popracować. Jestem przekonana, że nie brakuje Ci w tym względzie pomysłów?
Dopiero po chwili, po pierwszej wymianie zdań, postanowiła wyjaśnić kuzynowi z czym przyszła do Ministerstwa:
— Pisałam ostatnio listy do przyjaciółek ze szkoły. Niestety, sowy wracały, tak jakby w ogóle nie były w stanie opuścić granic kraju. Czy wiesz dlaczego? Miałyśmy zwyczaj co rok wysyłać sobie wiadomości. A tak nawet nie mam jak się z nimi skontaktować. Biedaczki, będą się o mnie martwić, a dobrze wiesz, Nicholasie, że zmartwiona dama to nieszczęśliwa dama, do takiej zbrodni nie można dopuszczać. — Gdy mówiła o zmartwieniu, to wymalowało się na jej twarzy. Po chwili jednak jej mimika odrobinę się uspokoiła: — Poza tym do damy z doskonałych rodzin, których poparcie jest nieocenione dla mojej rodziny także ze względów handlowych.
Gdyby Nicholas opowiedział jej o swojej pracy w roli stażysty, nie uwierzyłaby. Nie sądziła, że ktokolwiek mógłby pomyśleć o tak złym traktowaniu arystokratów. Człowieka, którego kuzyn wysłał po herbatę, traktowała po prostu jako służbę. Nieistotne tło, na które nie należy zwracać uwagi. A przynajmniej nie u kogoś. Zawsze była przekonana, że zarówno ludzka, jak i skrzacia służba powinna być przede wszystkim niewidzialna, chyba że pełni jakąś funkcję reprezentacyjną. Człowiek podający herbatę zdecydowanie takowy nie był.
Gdyby nie więzy krwi, bycie sam na sam ze wciąż mimo wszystko młodym kawalerem mogłoby nie być mile widziane, jednak była przekonana, że pokrewieństwo oraz sytuacja były odpowiednim wyjaśnieniem i dopuszczały wspólne spędzanie czasu sam na sam, nie licząc rzecz jasna stażysty. Wendelina nie sądziła jednak, aby krew była przeszkodą w ewentualnym małżeństwie, gdyby cioteczka tego sobie zażyczyła. Wszak i tak cała arystokracja była ze sobą blisko spokrewniona. Czarodziejów o nieskazitelnej krwi było tak niewielu, że niestety zostali na to skazani. Lady Selwyn była jednak dumna ze swoich przodków: strzegli jej dziedzictwa, dzięki czemu mogła teraz z dumą spoglądać na rozciągający się u jej stóp świat.
Usiadła na wskazanym przez Nicholasa fotelu, który nie należał być może do najpiękniejszych, ale był przynajmniej czysty i wygodny na tyle, że nie musiała się martwić o ból pleców. Cóż, na więcej w Ministerstwie Magii raczej liczyć nie mogła.
— Oczywiście, Nicholasie. Moja matka z niecierpliwością czeka na dzień, kiedy będzie w stanie odwiedzić Nottingamshire, szykuje się do tego od roku, jednak rozumiesz… obowiązki. — Westchnęła ze smutkiem. Zdrada Lucindy nie pomogła zaś matce w spokojnym i sprawnym zajęciu się sprawami. — Nie chcę cię kłopotać, na pewno masz wiele pracy… ale nie da się ukryć, nasza administracja to coś, nad czym zdecydowanie musimy jeszcze popracować. Jestem przekonana, że nie brakuje Ci w tym względzie pomysłów?
Dopiero po chwili, po pierwszej wymianie zdań, postanowiła wyjaśnić kuzynowi z czym przyszła do Ministerstwa:
— Pisałam ostatnio listy do przyjaciółek ze szkoły. Niestety, sowy wracały, tak jakby w ogóle nie były w stanie opuścić granic kraju. Czy wiesz dlaczego? Miałyśmy zwyczaj co rok wysyłać sobie wiadomości. A tak nawet nie mam jak się z nimi skontaktować. Biedaczki, będą się o mnie martwić, a dobrze wiesz, Nicholasie, że zmartwiona dama to nieszczęśliwa dama, do takiej zbrodni nie można dopuszczać. — Gdy mówiła o zmartwieniu, to wymalowało się na jej twarzy. Po chwili jednak jej mimika odrobinę się uspokoiła: — Poza tym do damy z doskonałych rodzin, których poparcie jest nieocenione dla mojej rodziny także ze względów handlowych.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nick nawet, gdy próbował nie zachowywać się jak arystokrata to jednak... zachowywał się jak arystokrata. W jego ruchach i gestach było widać wpływy wychowania Nottów i wyglądał na osobę, która zawsze jest przygotowana do prowadzenia kurtuazyjnych rozmów jak na rodzinnym bankiecie. Wiedział, że nie może poświęcić Wendy tyle czasu na ile zasługiwała, bo jednak w Ministerstwie trzymały go głównie obowiązki, ale utrzymywanie dobrych relacji z innymi rodami również uważał za swój obowiązek. I to dużo ważniejszy, bo jednak rodzinę przedkładał nad wszystko inne. To właśnie Ród był dla niego najważniejszy i dbałość o jego interesy. Dobre relacje z innymi arystokratami traktował więc priorytetowo. A jeśli będzie wstanie pomóc nawet w drobny sposób Selwynom zawsze jest to jakiś plus na tej arenie polityki międzyrodowej. Trzeba było zmieniać te punkty, bo wojny sprzyjały destabilizacji status quo. Dla takiego czarodzieja jak Nott konwenanse i etykieta były drugą naturą (a może nawet pierwszą), ale nawet do głowy mu nie przyszło, że zapraszając ją do gabinetu robi coś niestosownego. W końcu teraz był urzędnikiem, a nie ciągle dość młodym wdowcem. Damy obowiązywały jednak nieco inne zasady. Nie mogły sobie pozwalać na pozostawanie sam na sam z mężczyzną. Co nie znaczy, że nie pozostawały... Balansowanie na linii tego, co wypada, a czego nie wypada w relacjach damsko-męskich było swoistym hobby Nicholasa. W końcu w jakiś sposób zasłużył sobie na opinię bawidamka, która to opinia mimo że niezbyt pochlebna całkiem go cieszyła.
– Z przyjemnością ciotka przyjmie ją na herbatę, gdy tylko Lady Selwyn znajdzie czas - odpowiedział uprzejmie – Jeśli w jakiś sposób jestem wstanie pomóc z tym nadmiarem obowiązków, to niech też się nie krępuje. W końcu jesteśmy bliską rodziną – uśmiechnął się i jakby zaprzeczając swoim własnym słowom przez dosłownie kilka sekund mierzył ją wzrokiem. Młoda, ładna, dobrze wychowana. Przebywanie w towarzystwie takiej damy sprawiało mu dużo przyjemności.
– Z pewnością działania administracji w czasie wojny wymagają udoskonalenia. To trudny czas, ale nie powinno być też tak, że nadrabia się zaległości dopiero w czasie zawieszenia broni. Niektóre sterty pozostawionych dokumentów wymagałyby co najmniej pół roku pracy – odpowiedział na dość niekonkretne pytanie kuzynki. Jednak nie miał w zwyczaju dopytywać, a kontynuować rozmowę jakkolwiek nie byłaby trudna. Wkrótce jednak jego ciekawość została zaspokojona. Zmarszczył czoło. Niezbyt dobrze znał się... na sowach.
– Zdecydowanie nie możemy dopuścić, by taka sytuacja trwała dłużej. Porozmawiam z kilkoma osobami, na pewno ktoś za przysługę zajmie się tą sprawą priorytetowo – odpowiedział całkiem dobrze odgrywając, że jest przejęty tymi kobiecymi ploteczkami wysyłanymi do Francji. Chociaż do pewnego stopnia przyznawał jej rację. Warto było utrzymywać zagraniczne kontakty.
– Z przyjemnością ciotka przyjmie ją na herbatę, gdy tylko Lady Selwyn znajdzie czas - odpowiedział uprzejmie – Jeśli w jakiś sposób jestem wstanie pomóc z tym nadmiarem obowiązków, to niech też się nie krępuje. W końcu jesteśmy bliską rodziną – uśmiechnął się i jakby zaprzeczając swoim własnym słowom przez dosłownie kilka sekund mierzył ją wzrokiem. Młoda, ładna, dobrze wychowana. Przebywanie w towarzystwie takiej damy sprawiało mu dużo przyjemności.
– Z pewnością działania administracji w czasie wojny wymagają udoskonalenia. To trudny czas, ale nie powinno być też tak, że nadrabia się zaległości dopiero w czasie zawieszenia broni. Niektóre sterty pozostawionych dokumentów wymagałyby co najmniej pół roku pracy – odpowiedział na dość niekonkretne pytanie kuzynki. Jednak nie miał w zwyczaju dopytywać, a kontynuować rozmowę jakkolwiek nie byłaby trudna. Wkrótce jednak jego ciekawość została zaspokojona. Zmarszczył czoło. Niezbyt dobrze znał się... na sowach.
– Zdecydowanie nie możemy dopuścić, by taka sytuacja trwała dłużej. Porozmawiam z kilkoma osobami, na pewno ktoś za przysługę zajmie się tą sprawą priorytetowo – odpowiedział całkiem dobrze odgrywając, że jest przejęty tymi kobiecymi ploteczkami wysyłanymi do Francji. Chociaż do pewnego stopnia przyznawał jej rację. Warto było utrzymywać zagraniczne kontakty.
Nicholas Nott
Zawód : Urzędnik w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Dwa są sposoby prowadzenia walki: jeden - prawem, drugi - siłą; pierwszy sposób jest ludzki, drugi zwierzęcy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie było nic ważniejszego od rodziny – to dla Wendeliny było jasne od zawsze. Jednak w magicznym świecie częściej definiowało ją nazwisko, niż więzy krwi. Nicholas był jej kuzynem ze strony matki, toteż mogła pozwolić sobie na nieco cieplejszą myśl skierowaną w jego stronę, jednak mimo wszystko nie był Selwynem. I to z jednej strony budowało pomiędzy nimi mur, z drugiej – otwierało pewne możliwości.
– Miło mi to słyszeć – posłała Nottowi ciepły uśmiech. – Nie, nie, już dziś wystarczająco czasu Ci zabieram, a kobiece sprawunki… cóż, sam rozumiesz, pozostają kobiecymi sprawunkami, nie mam zamiaru Cię w nie mieszać, moja matka zapewne też nie! Ale dziękuję za propozycje. – Skinęła głową w jego stronę.
Nie dało się ukryć, że Nicholas nie miałby zbyt dużego pola do popisu, jeśli chodzi o pomaganie jej matce, która w ostatnim czasie zaangażowała się szczególnie w bycie panią domu. Pilnowała, by niczego nie brakowało w pałacu, kontrolowała służbę, organizowała przyjęcia… Oczywiście nie robiła tego wszystkiego sama, jednak funkcja nadzorcza nie była wcale taka prosta.
Westchnęła przeciągle, słysząc odpowiedź na swoje pytanie, po czym przekrzywiła głowę:
– Nie możecie po prostu zatrudnić większą liczbę stażystów? Może to naiwne pytanie, ale praca w Ministerstwie to na pewno okazja dla wielu, na pewno znaleźliby się chętni. I mam nadzieję, że się nie przemęczasz, kuzynie! A jeśli kiedykolwiek byś potrzebował, napisz do mnie sowę, na pewno będę w stanie przygotować eliksir na twoje dolegliwości – zaproponowała. W końcu prowadzenie sprzedaży eliksirów przez dobrze urodzoną damę nie było szczególnie mile widziane, a Wendelina nie lubiła, gdy jej małe dzieła sztuki się marnowały.
Kolejne słowa kuzyna sprawiły jednak, że alchemiczka skrzywiła się. Nieznacznie wprawdzie, tak, by nie prowokować nieprzyjemnie wyglądających zmarszczek do powstawania, ale Nicholas bez wątpienia mógł zauważyć zmianę na jej twarzy.
– Nicholasie, za jaką przysługę… Nasze słowo powinno wystarczyć, by wszystko działało odpowiednio. – Pokręciła głową. – Nie jestem naiwna, ale na Merlina, jak nasza wspaniała, nowa rzeczywistość ma funkcjonować poprawnie bez odpowiedzialnych ludzi, którzy po prostu wykonują swoją pracę? – Wzięła głęboki oddech. – Wybacz, ale nie lubię niekompetencji. I lenistwa. To oczywiście nie jest absolutnie przytyk w twoją stronę.
– Miło mi to słyszeć – posłała Nottowi ciepły uśmiech. – Nie, nie, już dziś wystarczająco czasu Ci zabieram, a kobiece sprawunki… cóż, sam rozumiesz, pozostają kobiecymi sprawunkami, nie mam zamiaru Cię w nie mieszać, moja matka zapewne też nie! Ale dziękuję za propozycje. – Skinęła głową w jego stronę.
Nie dało się ukryć, że Nicholas nie miałby zbyt dużego pola do popisu, jeśli chodzi o pomaganie jej matce, która w ostatnim czasie zaangażowała się szczególnie w bycie panią domu. Pilnowała, by niczego nie brakowało w pałacu, kontrolowała służbę, organizowała przyjęcia… Oczywiście nie robiła tego wszystkiego sama, jednak funkcja nadzorcza nie była wcale taka prosta.
Westchnęła przeciągle, słysząc odpowiedź na swoje pytanie, po czym przekrzywiła głowę:
– Nie możecie po prostu zatrudnić większą liczbę stażystów? Może to naiwne pytanie, ale praca w Ministerstwie to na pewno okazja dla wielu, na pewno znaleźliby się chętni. I mam nadzieję, że się nie przemęczasz, kuzynie! A jeśli kiedykolwiek byś potrzebował, napisz do mnie sowę, na pewno będę w stanie przygotować eliksir na twoje dolegliwości – zaproponowała. W końcu prowadzenie sprzedaży eliksirów przez dobrze urodzoną damę nie było szczególnie mile widziane, a Wendelina nie lubiła, gdy jej małe dzieła sztuki się marnowały.
Kolejne słowa kuzyna sprawiły jednak, że alchemiczka skrzywiła się. Nieznacznie wprawdzie, tak, by nie prowokować nieprzyjemnie wyglądających zmarszczek do powstawania, ale Nicholas bez wątpienia mógł zauważyć zmianę na jej twarzy.
– Nicholasie, za jaką przysługę… Nasze słowo powinno wystarczyć, by wszystko działało odpowiednio. – Pokręciła głową. – Nie jestem naiwna, ale na Merlina, jak nasza wspaniała, nowa rzeczywistość ma funkcjonować poprawnie bez odpowiedzialnych ludzi, którzy po prostu wykonują swoją pracę? – Wzięła głęboki oddech. – Wybacz, ale nie lubię niekompetencji. I lenistwa. To oczywiście nie jest absolutnie przytyk w twoją stronę.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Korytarz
Szybka odpowiedź