Pokój wspólny na oddziale zamkniętym
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój wspólny na oddziale zamkniętym
Pomieszczenie służące za salon dla tymczasowych mieszkańców oddziału psychiatrycznego. Brudnobiałe ściany, brzydkie, żółtawe linoleum na podłodze, źle skompletowane meble, kulawe fotele z obiciami w niezbyt gustowne kwiaty roztaczają wrażenie wnętrza sklepu ze starzyzną. Znajduje się tu regał, na którym stoi kilka książek, znanych pensjonariuszom szpitala już niemal na pamięć od wielokrotnego czytania, gramofon wymagający częstych napraw, a także stos sfatygowanych, wytartych płyt. Dla osób zachowujących większą przytomność umysłu, w rogu pokoju ustawiono szachownicę z mugolskim kompletem figur, żeby nie wyzwalać w pacjentach agresji.
| 08.07?
Minęły prawie dwa tygodnie odkąd Jocelyn opuściła oddział. Miało to miejsce w dzień tragedii w ministerstwie, więc mimo obiecanego jej urlopu została zaangażowana do pomagania rannym, bo potrzebowano każdych rąk do pracy, by uporać się z taką ilością poparzonych, podduszonych dymem oraz poranionych przez walące się ściany i sufity. Nie miało to jednak dobrego wpływu na nadszarpniętą psychikę młodej stażystki, która parę dni wcześniej sama prawie zginęła wskutek innych tragicznych wydarzeń. Ale jej tragedia nikogo nie obchodziła w obliczu innej, znacznie większej. O tym, co stało się na bezimiennej wyspie wiedziało tylko kilka osób, innych uczestników tamtych zdarzeń. Społeczeństwo było skupione na pożarze ministerstwa, w którym zginęło wielu. Czym więc było nieszczęście kilku osób i śmierć dwóch czarownic, kiedy parę dni później straciło życie o wiele więcej ludzi, kiedy najważniejsza instytucja magicznego świata przestała istnieć?
Josie nie było w ministerstwie, i prawdę mówiąc, wciąż nie do końca docierała do niej myśl o tym, co się tam stało, zupełnie jakby wydawało jej się to nierealne – raczej jak kolejny zły sen z serii koszmarów niż rzeczywistość. Może była zbyt mocno skupiona na własnych problemach; wspomnieniach z wyspy, koszmarach, odnalezieniu się zaginionego brata, który odwiedził ją w Mungu dzień po wydarzeniach na wyspie oraz problemach zdrowotnych matki. Relacje z Theą wydawały się znacznie bardziej napięte niż zwykle, matka, której stan się pogorszył, odreagowywała swoje humorki na córce, licząc też, że po tym, co ją spotkało, zostanie już w domu na stałe, a nie tylko na czas lipca. Thea liczyła, że Jocelyn porzuci staż i zajmie się czymś bardziej odpowiednim, ale w tej chwili Josie zaskakująco mało myślała o związkach, zaręczynach, wyjściach towarzyskich i tego typu sprawach.
Wypoczywała w domowym zaciszu, starając się puszczać mimo uszu nieustanne potoki narzekań i utyskiwań matki. Zażywała przepisane jej eliksiry, które miały ułatwić spokojny, pozbawiony koszmarów sen. Stopniowo układała sobie wszystko w głowie i wiedziała też, że prędzej czy później musi pojawić się na wizycie kontrolnej i porozmawiać z Richardem o tym, co się wydarzyło. Miała pojawić się początkiem lipca, nie mogła odwlekać tego w nieskończoność, bo jeśli zaniedba odpowiednią terapię, mogła jeszcze długo nie dostać pozwolenia na powrót do pracy. Liczyła na to, że Richard nie będzie jej robił problemów i że szybko i gładko przebrną przez wszystko tak, by uniknęła problemów z przełożonymi. Wiedziała też, że Lupusowi Blackowi na pewno by się to wszystko nie podobało, i nie wiadomo, czy będzie chciał dalej ją szkolić jeśli będzie istniał cień podejrzenia, że sobie nie radzi ze swoimi przeżyciami. Nie mogła dać mu powodów, by to kruche zaufanie którym ją obdarzył pękło.
I w końcu pewnego dnia pojawiła się w Mungu. Liczyła że teraz, dwa tygodnie po pożarze, będzie już spokojniej i nie odciągnie Richarda od pilniejszych spraw. Wszyscy uzdrowiciele mieli teraz dużo pracy, podczas gdy ona wypoczywała na urlopie i żyła w pewnym oderwaniu od tego wszystkiego, nie tak, jak miało to miejsce po wybuchu anomalii.
Gdy przybyła do jego gabinetu, w którym miała się stawić, okazało się, że ich spotkanie nie może odbyć się tam, ponieważ w gabinecie uzdrowiciela coś się stało, co uniemożliwiło przebywanie tam i musieli znaleźć inne miejsce do planowanej rozmowy.
- Może powinnam wrócić innego dnia, skoro najwyraźniej wybrałam nieodpowiedni moment na pojawienie się? – zapytała, jakby w nikłej nadziei, że uniknie tego, co odwlekała przez dwa tygodnie od momentu wypisu. Ale z drugiej strony wolałaby też mieć to za sobą, więc spojrzała na Richarda, czekając, co postanowi. Szła za nim korytarzem, zastanawiając się, do jakiego pomieszczenia ją wprowadzi. Nie czuła się tu dobrze. Wolała już tu być jako stażystka, nie pacjentka. To jej się zdecydowanie nie podobało, dlatego wolała myśleć o tym po prostu jako o wizycie i rozmowie niż faktycznym leczeniu.
Minęły prawie dwa tygodnie odkąd Jocelyn opuściła oddział. Miało to miejsce w dzień tragedii w ministerstwie, więc mimo obiecanego jej urlopu została zaangażowana do pomagania rannym, bo potrzebowano każdych rąk do pracy, by uporać się z taką ilością poparzonych, podduszonych dymem oraz poranionych przez walące się ściany i sufity. Nie miało to jednak dobrego wpływu na nadszarpniętą psychikę młodej stażystki, która parę dni wcześniej sama prawie zginęła wskutek innych tragicznych wydarzeń. Ale jej tragedia nikogo nie obchodziła w obliczu innej, znacznie większej. O tym, co stało się na bezimiennej wyspie wiedziało tylko kilka osób, innych uczestników tamtych zdarzeń. Społeczeństwo było skupione na pożarze ministerstwa, w którym zginęło wielu. Czym więc było nieszczęście kilku osób i śmierć dwóch czarownic, kiedy parę dni później straciło życie o wiele więcej ludzi, kiedy najważniejsza instytucja magicznego świata przestała istnieć?
Josie nie było w ministerstwie, i prawdę mówiąc, wciąż nie do końca docierała do niej myśl o tym, co się tam stało, zupełnie jakby wydawało jej się to nierealne – raczej jak kolejny zły sen z serii koszmarów niż rzeczywistość. Może była zbyt mocno skupiona na własnych problemach; wspomnieniach z wyspy, koszmarach, odnalezieniu się zaginionego brata, który odwiedził ją w Mungu dzień po wydarzeniach na wyspie oraz problemach zdrowotnych matki. Relacje z Theą wydawały się znacznie bardziej napięte niż zwykle, matka, której stan się pogorszył, odreagowywała swoje humorki na córce, licząc też, że po tym, co ją spotkało, zostanie już w domu na stałe, a nie tylko na czas lipca. Thea liczyła, że Jocelyn porzuci staż i zajmie się czymś bardziej odpowiednim, ale w tej chwili Josie zaskakująco mało myślała o związkach, zaręczynach, wyjściach towarzyskich i tego typu sprawach.
Wypoczywała w domowym zaciszu, starając się puszczać mimo uszu nieustanne potoki narzekań i utyskiwań matki. Zażywała przepisane jej eliksiry, które miały ułatwić spokojny, pozbawiony koszmarów sen. Stopniowo układała sobie wszystko w głowie i wiedziała też, że prędzej czy później musi pojawić się na wizycie kontrolnej i porozmawiać z Richardem o tym, co się wydarzyło. Miała pojawić się początkiem lipca, nie mogła odwlekać tego w nieskończoność, bo jeśli zaniedba odpowiednią terapię, mogła jeszcze długo nie dostać pozwolenia na powrót do pracy. Liczyła na to, że Richard nie będzie jej robił problemów i że szybko i gładko przebrną przez wszystko tak, by uniknęła problemów z przełożonymi. Wiedziała też, że Lupusowi Blackowi na pewno by się to wszystko nie podobało, i nie wiadomo, czy będzie chciał dalej ją szkolić jeśli będzie istniał cień podejrzenia, że sobie nie radzi ze swoimi przeżyciami. Nie mogła dać mu powodów, by to kruche zaufanie którym ją obdarzył pękło.
I w końcu pewnego dnia pojawiła się w Mungu. Liczyła że teraz, dwa tygodnie po pożarze, będzie już spokojniej i nie odciągnie Richarda od pilniejszych spraw. Wszyscy uzdrowiciele mieli teraz dużo pracy, podczas gdy ona wypoczywała na urlopie i żyła w pewnym oderwaniu od tego wszystkiego, nie tak, jak miało to miejsce po wybuchu anomalii.
Gdy przybyła do jego gabinetu, w którym miała się stawić, okazało się, że ich spotkanie nie może odbyć się tam, ponieważ w gabinecie uzdrowiciela coś się stało, co uniemożliwiło przebywanie tam i musieli znaleźć inne miejsce do planowanej rozmowy.
- Może powinnam wrócić innego dnia, skoro najwyraźniej wybrałam nieodpowiedni moment na pojawienie się? – zapytała, jakby w nikłej nadziei, że uniknie tego, co odwlekała przez dwa tygodnie od momentu wypisu. Ale z drugiej strony wolałaby też mieć to za sobą, więc spojrzała na Richarda, czekając, co postanowi. Szła za nim korytarzem, zastanawiając się, do jakiego pomieszczenia ją wprowadzi. Nie czuła się tu dobrze. Wolała już tu być jako stażystka, nie pacjentka. To jej się zdecydowanie nie podobało, dlatego wolała myśleć o tym po prostu jako o wizycie i rozmowie niż faktycznym leczeniu.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Richard strzykał nerwowo palcami, łudząc się przy tym, że przez uporządkowane ruchy ulotni się z niego gniew na pracowników personelu sprzątającego. Nadal nie mogli uporać się z zalegającym w jego gabinecie od rana potwornym fetorem zgniłych ryb. Nikt nie mógł znaleźć przyczyny tej awarii, a ku irytacji uzdrowiciela, z odszukaniem sposobu na jej naprawę nie szło ani trochę lepiej. Wyklinał niekompetencję podrzędnych pracowników Munga, dorzucając też przy okazji porcję narzekań na bałagan wprowadzony przez dokwaterowanie im ministerialnych urzędów. Richard nie odpowiedział na wezwanie bezpośrednio pod płonący budynek ministerstwa; nawet, a może szczególnie wręcz w czasach, gdy uzdrowicieli brakowało, wciąż często odmawiał wychodzenia poza obszar swej specjalizacji. Jeśli poproszą go o prowadzenie terapii z częścią poszkodowanych – wyrazi zgodę, bez wątpienia. Do tej pory jednak nie zamierzał angażować się w niosącą się echem po szpitalnych salach sprawę pożaru. Miał na głowie dość własnych zmartwień, a na ich czele znalazło się odwoływanie i przekładanie sesji z pacjentami, do czego zmuszony był wypadkiem w swoim gabinecie. Nikomu nie chciał zdradzić wstydliwej natury usterki. Z władczą miną wygłaszał po prostu swoje decyzje, a podjąwszy się spotkania z pilniejszymi przypadkami w innym niż zwykle miejscu, postępował jak gdyby nigdy nic. Spokojne, nieruchome, znane już gościom oddziału magipsychiatrii wnętrze pokoju Sykesa spełniało bardzo pomocną funkcję. Nic nie rozpraszało tam pacjentów, byli odseparowani od ciągłego ruchu magicznej lecznicy; chętniej skupiali się na własnych myślach, a nakłonienie do tego kilkorga z jego stałych podopiecznych było nie lada wyzwaniem. Nic dziwnego więc w tym, że po jednej z takich sesji był bardziej zmęczony niż bywał zwykle w połowie dnia. Skorzystał z dziesięciu lat pracy w szpitalu, by nauczyć się funkcjonować zgodnie z jego rytmem – nieregularnym, intensywnym, szalenie wymagającym. Ciało ludzkie jednak adaptuje się szybciej niż umysł i Richard był nadal w pełni sił, gdy przybyła Jocelyn Vane.
Była to jedna z wizyt, których nie mógł przełożyć. Kondycja stażystki nie spędzała mu snu z powiek, ale w jej przypadku było coś, co kazało mu skupiać się na jej terapii, zastanawiać się nad nią częściej niż nad większością pacjentów. Czy to dlatego, że pracowała w szpitalu? Richard nie miał jeszcze sposobności, by wspomagać swoimi umiejętnościami jakiegoś uzdrowiciela, nawet uprawnionego tylko po części. Ciekawiło go, jak Jocelyn ustosunkuje się do wniosków, które Sykes planował pomóc wysnuć. Czekał na znaki zdradzające poczucie upokorzenia, świadomość słabości, wreszcie – okaleczające zwątpienie. Czekał cierpliwie, bez nadmiernej ekscytacji, choć czuł już głód zawodowej ciekawości. Na miejsce spotkania z Jocelyn musiał z żalem wybrać salę dzienną przeznaczoną pacjentom oddziału zamkniętego.
- To przykry przypadek, w żadnym razie twoja wina. Jeżeli się zgodzisz, przeprowadzimy pierwszą sesję tutaj. – rzekł, otworzywszy przed nią drzwi do opustoszałego pokoju. – Uznałem, że odwlekanie rozpoczęcia twojej terapii będzie niekorzystne. Zapewne chciałabyś wrócić już do pracy, a przedtem ktoś musi wystawić opinię poświadczającą, że jesteś na to psychicznie gotowa. Żebym zaś mógł to zrobić, muszę kierować się nadrzędnym celem, jakim jest twoje zdrowienie.
Miał nadzieję, że Jocelyn nie pamiętała kilku dni na oddziale zamkniętym zbyt wyraźnie. Zdarzało się tu mniej skandalicznych incydentów i przygnębiających scen, niż mogłoby wydawać się postronnemu obserwatorowi, ale łatka klatki dla wariatów i pełna napięcia atmosfera zdołały przylgnąć także do miejsc, które próbowali kiedyś wraz z innymi psychiatrami zaadaptować na tak zwykłe, jak tylko się dało, by chorzy mieli tu namiastkę normalnego życia. Ich starania nie wytrzymały próby czasu. Pokoik zbrzydł, nikt nie dawał się już oszukać tanim sztuczkom jego dawno minionej nowości.
- Usiądź, proszę. – gestem zaproponował jej miejsce na wąskiej wersalce. Dla siebie przysunął krzesło, które ustawił w niewielkim oddaleniu od Jocelyn, lekko pod kątem, by nie czuła się osaczona. Mimo to miał przez cały czas widok na jej twarz i ułożenie sylwetki. – Kluczem do dobrania odpowiedniej terapii będzie identyfikacja problemu. – nie musiał jej się przedstawiać, czym zwykle poprzedzona była sesja z nowym pacjentem, przeszedł więc od razu do rzeczy. – Chciałbym, żebyś opowiedziała mi, czego najbardziej się obawiasz, zwłaszcza w kontekście wydarzeń sprzed kilku tygodni. Co zmieniło się w twoim życiu od tamtego dnia?
Była to jedna z wizyt, których nie mógł przełożyć. Kondycja stażystki nie spędzała mu snu z powiek, ale w jej przypadku było coś, co kazało mu skupiać się na jej terapii, zastanawiać się nad nią częściej niż nad większością pacjentów. Czy to dlatego, że pracowała w szpitalu? Richard nie miał jeszcze sposobności, by wspomagać swoimi umiejętnościami jakiegoś uzdrowiciela, nawet uprawnionego tylko po części. Ciekawiło go, jak Jocelyn ustosunkuje się do wniosków, które Sykes planował pomóc wysnuć. Czekał na znaki zdradzające poczucie upokorzenia, świadomość słabości, wreszcie – okaleczające zwątpienie. Czekał cierpliwie, bez nadmiernej ekscytacji, choć czuł już głód zawodowej ciekawości. Na miejsce spotkania z Jocelyn musiał z żalem wybrać salę dzienną przeznaczoną pacjentom oddziału zamkniętego.
- To przykry przypadek, w żadnym razie twoja wina. Jeżeli się zgodzisz, przeprowadzimy pierwszą sesję tutaj. – rzekł, otworzywszy przed nią drzwi do opustoszałego pokoju. – Uznałem, że odwlekanie rozpoczęcia twojej terapii będzie niekorzystne. Zapewne chciałabyś wrócić już do pracy, a przedtem ktoś musi wystawić opinię poświadczającą, że jesteś na to psychicznie gotowa. Żebym zaś mógł to zrobić, muszę kierować się nadrzędnym celem, jakim jest twoje zdrowienie.
Miał nadzieję, że Jocelyn nie pamiętała kilku dni na oddziale zamkniętym zbyt wyraźnie. Zdarzało się tu mniej skandalicznych incydentów i przygnębiających scen, niż mogłoby wydawać się postronnemu obserwatorowi, ale łatka klatki dla wariatów i pełna napięcia atmosfera zdołały przylgnąć także do miejsc, które próbowali kiedyś wraz z innymi psychiatrami zaadaptować na tak zwykłe, jak tylko się dało, by chorzy mieli tu namiastkę normalnego życia. Ich starania nie wytrzymały próby czasu. Pokoik zbrzydł, nikt nie dawał się już oszukać tanim sztuczkom jego dawno minionej nowości.
- Usiądź, proszę. – gestem zaproponował jej miejsce na wąskiej wersalce. Dla siebie przysunął krzesło, które ustawił w niewielkim oddaleniu od Jocelyn, lekko pod kątem, by nie czuła się osaczona. Mimo to miał przez cały czas widok na jej twarz i ułożenie sylwetki. – Kluczem do dobrania odpowiedniej terapii będzie identyfikacja problemu. – nie musiał jej się przedstawiać, czym zwykle poprzedzona była sesja z nowym pacjentem, przeszedł więc od razu do rzeczy. – Chciałbym, żebyś opowiedziała mi, czego najbardziej się obawiasz, zwłaszcza w kontekście wydarzeń sprzed kilku tygodni. Co zmieniło się w twoim życiu od tamtego dnia?
Gość
Gość
Nawet w Mungu działy się czasem dziwne rzeczy. Przy takim chaosie nie było o to trudno. Jocelyn zastanawiała się, czy aby na pewno wybrała dobry dzień, ale nie mogła zbyt długo zwlekać, to byłoby źle widziane i mogło utrudnić jej powrót do pracy. Do której mimo wszystko chciała wrócić, choćby z tego względu, że jeśli będzie zbyt długo siedziała w domu razem z matką, to zwariuje naprawdę.
Posiadanie sporej wiedzy z zakresu anatomii miało to do siebie, że mimowolnie sama próbowała analizować swój stan i próbować przyrównać się do jakiegoś przypadku znanego jej z książek lub z pracy, ale było to zbyt subiektywne, bo sama nie mogła dostrzec wielu rzeczy, które mógł zauważyć ktoś inny. Czytała o przypadkach ludzi po różnych traumatycznych doznaniach, którzy padli ofiarą klątwy lub byli świadkami czyjejś śmierci, ale nadal nie potrafiła znaleźć czegoś, co w pełni oddałoby jej przeżycia.
Pojawienie się na trzecim piętrze jako pacjentka było czymś wstydliwym, tym bardziej, że pracowała w Mungu, tutejsi uzdrowiciele i niektórzy pacjenci znali ją jako stażystkę. Na szczęście nie była tu uziemiona, przyszła tylko na wizytę. Wyglądając jak zawsze gustownie i elegancko nie przypominała tej przerażonej dziewczyny, którą Richard odwiedził w sali tamtego czerwcowego dnia. Teraz jej wygląd pozostawał w codziennej normie – długa do ziemi sukienka o staroświeckim, ale pozbawionym zbędnych ozdobników kroju, schludnie ułożone włosy i bladość. Tylko rysujące się pod oczami cienie sugerowały, że nie sypiała dobrze i spokojnie, ale ani trochę nie wyglądała na osobę szaloną i nie czuła się taka.
Podążyła za Richardem, który zaprowadził ją do pokoju wspólnego na oddziale zamkniętym. Skrzywiła się ledwie dostrzegalnie, bo naprawdę nie chciała utożsamiać się z pacjentami tego przybytku, nie chciała, żeby ktoś choćby pomyślał, że ma problemy z głową, bo uważała, że ich nie ma. Przeżyła tylko pewną traumę. Byłoby to skazą na jej reputacji, dlatego spojrzała na Richarda z wahaniem i weszła do środka szybko, wiedząc, że to co innego niż wchodzenie tutaj w szacie stażystki.
- No dobrze – przytaknęła, choć wolałaby jednak spotkać się z nim w gabinecie. Nic jednak nie mogli poradzić na niespodziewany splot okoliczności. – Owszem, chciałabym wrócić do pracy. Możliwie szybko i bez skazy na opinii, w moim położeniu dobra reputacja jest bardzo ważna. – Była w końcu stażystką, dopiero mogła zostać uzdrowicielką, poza tym była kobietą, więc z automatu miała trochę trudniej, niż jej rówieśnicy płci męskiej. Nie chciałaby też podpaść w żaden sposób Blackowi ani pozwolić, by w nią zwątpił i przerwał niedawno zadzierzgniętą nić współpracy. Richard był jej nadzieją, żeby jakoś przez to wszystko przebrnąć, dlatego postanowiła z nim współpracować, licząc na to, że przeprowadzi ją przez niezbędne formalności i na koniec wystawi pozytywną opinię.
Usiadła we wskazanym miejscu, przygładzając na kolanach materiał sukni i splatając na nim szczupłe dłonie. Na moment spojrzała na Richarda, po czym zaczęła przesuwać wzrokiem po detalach nieco obskurnego pokoiku wypełnionego tandetnym wyposażeniem, które daremnie miało stworzyć pacjentom namiastkę normalności.
Zamyśliła się przez moment nad jego słowami, zastanawiając się nad tym wszystkim, co czuła po tamtym dniu, i jaki to miało wpływ na jej życie. Niewątpliwie miało, tylko jak ubrać to w słowa? Zawahała się i odezwała dopiero po chwili milczenia.
- Mam wrażenie, że jest w pewnym sensie inaczej. Świat się zmienia, ludzi spotykają tragedie, ministerstwo spłonęło... A gdzieś pośród tego jestem ja i mój problem tak nieważny z szerszego punktu widzenia. Bo w sumie pewnie nikogo poza mną nie obchodzi, co zdarzyło się tamtego dnia, nie kiedy inni mają gorzej – zaczęła w końcu. – To trochę tak, jakbym mogła postawić kreskę między tym, co było wcześniej a tym, co zastałam po wyjściu z Munga. – Na to poczucie złożyły się zarówno jej przeżycia, jak i wydarzenia w świecie magii. Nic nie było takie, jak jeszcze początkiem czerwca, nie mówiąc o okresie sprzed anomalii. – Po tych trzech dniach wróciłam do domu, ale czułam, że nie jest dokładnie tak samo jak przedtem. Zupełnie, jakby sytuacja... zagrożenia życia kazała mi spojrzeć na dotychczasowe przeżycia z innej perspektywy. A może to tylko takie wrażenie? – zastanowiła się. Niewątpliwie jednak po przeżyciach z wyspy, po tym, jak prawie zginęła i jak zginęły dwie z towarzyszących jej tamtego dnia osób, spojrzała nieco inaczej na swoje życie i relacje z otoczeniem, szczególnie z matką. Jej oziębłość, lekceważenie i egocentryzm nigdy nie wydawały jej się równie widoczne jak w tych dniach, kiedy matka nawet jej nie odwiedziła, a po jej powrocie pozostawała całkowicie skupiona na sobie, umniejszając jej przeżycia i w ogóle się nimi nie interesując. Nie próbowała już nawet udawać, jak zapewne udawała latami, bo Jocelyn naprawdę nie wiedziała już, które uczucia Thei były prawdziwe, a które były tylko fałszem. Jak ona mogła przez tyle lat tego nie zauważyć? Najwyraźniej silne pragnienie matczynej akceptacji przysłaniało wszelkie oznaki zepsucia Thei.
- Przez ostatnie dni rzadko opuszczałam dom. Właściwie byłam dość osamotniona ze swoimi myślami, a nawet mimo eliksirów czasem zdarzały się koszmary z przebłyskami... Tamtego dnia – dodała. – Czego się obawiam? Tego, że coś takiego mogłoby się powtórzyć, ale teraz będę już ostrożniejsza i nie będę tak łatwo ufać wiadomościom od nieznajomych – zapewniła starannie. Tamta osoba z jakiegoś powodu doskonale znała jej słabość i tęsknotę za bratem i w taki sposób zwabiła ją w pułapkę. A Tom się odnalazł. Przyszedł do niej następnego dnia po tych wydarzeniach. Na myśl o bracie na jej ustach pojawił się lekki, zamyślony uśmiech. Tom był jakiś nieswój, ale przynajmniej żył, przyszedł do niej. Wielu innych nie przeżyło pomyślnie tamtego okropnego okresu w okolicach 25 czerwca.
Posiadanie sporej wiedzy z zakresu anatomii miało to do siebie, że mimowolnie sama próbowała analizować swój stan i próbować przyrównać się do jakiegoś przypadku znanego jej z książek lub z pracy, ale było to zbyt subiektywne, bo sama nie mogła dostrzec wielu rzeczy, które mógł zauważyć ktoś inny. Czytała o przypadkach ludzi po różnych traumatycznych doznaniach, którzy padli ofiarą klątwy lub byli świadkami czyjejś śmierci, ale nadal nie potrafiła znaleźć czegoś, co w pełni oddałoby jej przeżycia.
Pojawienie się na trzecim piętrze jako pacjentka było czymś wstydliwym, tym bardziej, że pracowała w Mungu, tutejsi uzdrowiciele i niektórzy pacjenci znali ją jako stażystkę. Na szczęście nie była tu uziemiona, przyszła tylko na wizytę. Wyglądając jak zawsze gustownie i elegancko nie przypominała tej przerażonej dziewczyny, którą Richard odwiedził w sali tamtego czerwcowego dnia. Teraz jej wygląd pozostawał w codziennej normie – długa do ziemi sukienka o staroświeckim, ale pozbawionym zbędnych ozdobników kroju, schludnie ułożone włosy i bladość. Tylko rysujące się pod oczami cienie sugerowały, że nie sypiała dobrze i spokojnie, ale ani trochę nie wyglądała na osobę szaloną i nie czuła się taka.
Podążyła za Richardem, który zaprowadził ją do pokoju wspólnego na oddziale zamkniętym. Skrzywiła się ledwie dostrzegalnie, bo naprawdę nie chciała utożsamiać się z pacjentami tego przybytku, nie chciała, żeby ktoś choćby pomyślał, że ma problemy z głową, bo uważała, że ich nie ma. Przeżyła tylko pewną traumę. Byłoby to skazą na jej reputacji, dlatego spojrzała na Richarda z wahaniem i weszła do środka szybko, wiedząc, że to co innego niż wchodzenie tutaj w szacie stażystki.
- No dobrze – przytaknęła, choć wolałaby jednak spotkać się z nim w gabinecie. Nic jednak nie mogli poradzić na niespodziewany splot okoliczności. – Owszem, chciałabym wrócić do pracy. Możliwie szybko i bez skazy na opinii, w moim położeniu dobra reputacja jest bardzo ważna. – Była w końcu stażystką, dopiero mogła zostać uzdrowicielką, poza tym była kobietą, więc z automatu miała trochę trudniej, niż jej rówieśnicy płci męskiej. Nie chciałaby też podpaść w żaden sposób Blackowi ani pozwolić, by w nią zwątpił i przerwał niedawno zadzierzgniętą nić współpracy. Richard był jej nadzieją, żeby jakoś przez to wszystko przebrnąć, dlatego postanowiła z nim współpracować, licząc na to, że przeprowadzi ją przez niezbędne formalności i na koniec wystawi pozytywną opinię.
Usiadła we wskazanym miejscu, przygładzając na kolanach materiał sukni i splatając na nim szczupłe dłonie. Na moment spojrzała na Richarda, po czym zaczęła przesuwać wzrokiem po detalach nieco obskurnego pokoiku wypełnionego tandetnym wyposażeniem, które daremnie miało stworzyć pacjentom namiastkę normalności.
Zamyśliła się przez moment nad jego słowami, zastanawiając się nad tym wszystkim, co czuła po tamtym dniu, i jaki to miało wpływ na jej życie. Niewątpliwie miało, tylko jak ubrać to w słowa? Zawahała się i odezwała dopiero po chwili milczenia.
- Mam wrażenie, że jest w pewnym sensie inaczej. Świat się zmienia, ludzi spotykają tragedie, ministerstwo spłonęło... A gdzieś pośród tego jestem ja i mój problem tak nieważny z szerszego punktu widzenia. Bo w sumie pewnie nikogo poza mną nie obchodzi, co zdarzyło się tamtego dnia, nie kiedy inni mają gorzej – zaczęła w końcu. – To trochę tak, jakbym mogła postawić kreskę między tym, co było wcześniej a tym, co zastałam po wyjściu z Munga. – Na to poczucie złożyły się zarówno jej przeżycia, jak i wydarzenia w świecie magii. Nic nie było takie, jak jeszcze początkiem czerwca, nie mówiąc o okresie sprzed anomalii. – Po tych trzech dniach wróciłam do domu, ale czułam, że nie jest dokładnie tak samo jak przedtem. Zupełnie, jakby sytuacja... zagrożenia życia kazała mi spojrzeć na dotychczasowe przeżycia z innej perspektywy. A może to tylko takie wrażenie? – zastanowiła się. Niewątpliwie jednak po przeżyciach z wyspy, po tym, jak prawie zginęła i jak zginęły dwie z towarzyszących jej tamtego dnia osób, spojrzała nieco inaczej na swoje życie i relacje z otoczeniem, szczególnie z matką. Jej oziębłość, lekceważenie i egocentryzm nigdy nie wydawały jej się równie widoczne jak w tych dniach, kiedy matka nawet jej nie odwiedziła, a po jej powrocie pozostawała całkowicie skupiona na sobie, umniejszając jej przeżycia i w ogóle się nimi nie interesując. Nie próbowała już nawet udawać, jak zapewne udawała latami, bo Jocelyn naprawdę nie wiedziała już, które uczucia Thei były prawdziwe, a które były tylko fałszem. Jak ona mogła przez tyle lat tego nie zauważyć? Najwyraźniej silne pragnienie matczynej akceptacji przysłaniało wszelkie oznaki zepsucia Thei.
- Przez ostatnie dni rzadko opuszczałam dom. Właściwie byłam dość osamotniona ze swoimi myślami, a nawet mimo eliksirów czasem zdarzały się koszmary z przebłyskami... Tamtego dnia – dodała. – Czego się obawiam? Tego, że coś takiego mogłoby się powtórzyć, ale teraz będę już ostrożniejsza i nie będę tak łatwo ufać wiadomościom od nieznajomych – zapewniła starannie. Tamta osoba z jakiegoś powodu doskonale znała jej słabość i tęsknotę za bratem i w taki sposób zwabiła ją w pułapkę. A Tom się odnalazł. Przyszedł do niej następnego dnia po tych wydarzeniach. Na myśl o bracie na jej ustach pojawił się lekki, zamyślony uśmiech. Tom był jakiś nieswój, ale przynajmniej żył, przyszedł do niej. Wielu innych nie przeżyło pomyślnie tamtego okropnego okresu w okolicach 25 czerwca.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Richard przyglądał się pacjentce badawczo. Szukał w jej wyglądzie oznak nierównowagi, wskazówek dotyczących kierunku, w którym mógłby podążyć. Czasami wiele można wyczytać z fizjonomii pacjenta, ruchów jego ciała; w przypadku Jocelyn czekała go sromotna klęska. Dobrze ukrywała się za manierami, w których otoczeniu wyrosła, co zapowiadało, że będzie mu trudniej z nią pracować, przynajmniej na początku. W końcu odezwał się:
- Mylisz się, Jocelyn, co do tego, ilu ludzi obchodzi twoja sytuacja; z pewnością nie jest ona obojętna twoim bliskim, a gdyby miała zostawić trwały ślad na twojej psychice – także i twoim przyszłym pacjentom. Obchodzi ponadto mnie, i to bardzo, a powinno także ciebie, przede wszystkim ciebie. – Richard z trudem maskował swoje zmęczenie podobnymi aktami umniejszania powagi własnej sytuacji tylko dlatego, że świat schodził na psy. Był daleki od wyznawania zasady porzucania „lżejszych” przypadków na rzecz zajmowania się tymi trudnymi (chociaż niezaprzeczalnie to one częściej były bardziej frapujące i przynosiły więcej satysfakcji) – należało odzyskać kontrolę nad wszystkim, co było w zasięgu jego rąk, by z zamieszania panującego teraz w szpitalu, całym Londynie, a może i całym kraju nie powstał ogień, który strawi resztki starego porządku. – Chcę, żebyś zrozumiała, że musisz w tej sytuacji kierować się swoim własnym dobrostanem, skupić na sobie przynajmniej na czas naszych sesji. Nie ma w tym nic niewłaściwego, przeciwnie, jest to potrzebne, byś sama zrozumiała swoje uczucia i nauczyła się bronić przed destrukcyjnymi myślami.
Dopiero, kiedy (jeśli) w pełni odzyska równowagę psychiczną, będzie mogła wrócić do pracy i pomóc swoim ukochanym pacjentom, zaoferować im swój czas i umiejętności z jakimś konkretnym rezultatem, nie tylko zmarnieć rezygnując z własnej terapii, by stać się kolejną ofiarą braków personelu i złej organizacji. Musiała się przedtem znacznie wzmocnić – Richard planował zrobić, co tylko leżało w zakresie jego zdolności, by zawodowa opinia Jocelyn nie była niepotrzebnie narażona, ale liczył się z marginesem wątpliwości, jaki będzie wobec niej zachowywany. Josie potrzebne było przygotowanie do niewielkich zmian w jej traktowaniu, inaczej źle zniesie nawet tak wyczekiwane zdarzenie jak powrót do pracy. Powinien dowiedzieć się, kto opiekuje się jej specjalizacją na pozaklęciowym, by wprowadzić jej mentora w zarys sytuacji panny Vane.
- Traumatyczne zdarzenia często trwale zmieniają pogląd na niektóre sprawy i wnioskuję z twoich słów, że będzie tak, niestety, również w twoim przypadku. – ocenił spokojnym głosem, splatając ręce przed sobą na kolanach. Przyjęciem wygodnej pozycji chciał zasygnalizować podświadomości Jocelyn, że jest bezpieczna i może się rozluźnić. Celowo zajął miejsce blisko, naprzeciwko niej – pacjenci, często niepewni, jak się zachować, bezwiednie naśladowali jego ruchy i słowa, starał się więc uczynić z tym coś na ich korzyść, a przede wszystkim – na korzyść terapii. – Czy potrafisz już teraz nazwać konkretnie zmiany, jakie zaszły w twoim podejściu do życia? Jeśli nie, przyznaj to bez obaw – wspólnie i tak musimy do tego dojść. – uzdrowicielskie szkolenie Jocelyn mogło mu dużo ułatwić. Nie była, jak większość społeczeństwa, pozbawiona zmysłu analitycznego, szczególnie gdy w grę wchodziło jej własne zdrowie. Choroba, także w niekonwencjonalnej, mało spektakularnej postaci urazu psychicznego, czyni spustoszenie w ludzkim rozsądku, Jocelyn zaś usiłowała przekazać mu, że nad wszystkim panuje, ma już jasno wytyczony plan działania. Nie uwierzył, oczywiście, a jej zapewnienia niemal go rozśmieszyły.
- Dalsze pytania, które muszę ci zadać być może okażą się niełatwe. – ostrzegł, starając się przez cały czas operować słowami w łagodny sposób. Przeprowadzał ją przez rozmowę powoli, ale nie zyskiwał tym gwarancji, że Josie nie zareaguje źle na przywoływanie wspomnień, które musiał poznać. – Opowiedz mi, co się wtedy stało. Jaką wiadomość otrzymałaś i co skłoniło cię do odpowiedzi na nią?
W pierwszej kolejności skupił się na jej głównym problemie, bezpośrednio wpływającym na jej stan wydarzeniu, doświadczeniach, które utrudniały jej funkcjonowanie. W myślach jednak skrzętnie notował wszystko, co mówiła, nie pozwalając, by szczegóły poznaczone znamionami niepokojących objawów zniknęły pod pozorem jej opanowania.
- Mylisz się, Jocelyn, co do tego, ilu ludzi obchodzi twoja sytuacja; z pewnością nie jest ona obojętna twoim bliskim, a gdyby miała zostawić trwały ślad na twojej psychice – także i twoim przyszłym pacjentom. Obchodzi ponadto mnie, i to bardzo, a powinno także ciebie, przede wszystkim ciebie. – Richard z trudem maskował swoje zmęczenie podobnymi aktami umniejszania powagi własnej sytuacji tylko dlatego, że świat schodził na psy. Był daleki od wyznawania zasady porzucania „lżejszych” przypadków na rzecz zajmowania się tymi trudnymi (chociaż niezaprzeczalnie to one częściej były bardziej frapujące i przynosiły więcej satysfakcji) – należało odzyskać kontrolę nad wszystkim, co było w zasięgu jego rąk, by z zamieszania panującego teraz w szpitalu, całym Londynie, a może i całym kraju nie powstał ogień, który strawi resztki starego porządku. – Chcę, żebyś zrozumiała, że musisz w tej sytuacji kierować się swoim własnym dobrostanem, skupić na sobie przynajmniej na czas naszych sesji. Nie ma w tym nic niewłaściwego, przeciwnie, jest to potrzebne, byś sama zrozumiała swoje uczucia i nauczyła się bronić przed destrukcyjnymi myślami.
Dopiero, kiedy (jeśli) w pełni odzyska równowagę psychiczną, będzie mogła wrócić do pracy i pomóc swoim ukochanym pacjentom, zaoferować im swój czas i umiejętności z jakimś konkretnym rezultatem, nie tylko zmarnieć rezygnując z własnej terapii, by stać się kolejną ofiarą braków personelu i złej organizacji. Musiała się przedtem znacznie wzmocnić – Richard planował zrobić, co tylko leżało w zakresie jego zdolności, by zawodowa opinia Jocelyn nie była niepotrzebnie narażona, ale liczył się z marginesem wątpliwości, jaki będzie wobec niej zachowywany. Josie potrzebne było przygotowanie do niewielkich zmian w jej traktowaniu, inaczej źle zniesie nawet tak wyczekiwane zdarzenie jak powrót do pracy. Powinien dowiedzieć się, kto opiekuje się jej specjalizacją na pozaklęciowym, by wprowadzić jej mentora w zarys sytuacji panny Vane.
- Traumatyczne zdarzenia często trwale zmieniają pogląd na niektóre sprawy i wnioskuję z twoich słów, że będzie tak, niestety, również w twoim przypadku. – ocenił spokojnym głosem, splatając ręce przed sobą na kolanach. Przyjęciem wygodnej pozycji chciał zasygnalizować podświadomości Jocelyn, że jest bezpieczna i może się rozluźnić. Celowo zajął miejsce blisko, naprzeciwko niej – pacjenci, często niepewni, jak się zachować, bezwiednie naśladowali jego ruchy i słowa, starał się więc uczynić z tym coś na ich korzyść, a przede wszystkim – na korzyść terapii. – Czy potrafisz już teraz nazwać konkretnie zmiany, jakie zaszły w twoim podejściu do życia? Jeśli nie, przyznaj to bez obaw – wspólnie i tak musimy do tego dojść. – uzdrowicielskie szkolenie Jocelyn mogło mu dużo ułatwić. Nie była, jak większość społeczeństwa, pozbawiona zmysłu analitycznego, szczególnie gdy w grę wchodziło jej własne zdrowie. Choroba, także w niekonwencjonalnej, mało spektakularnej postaci urazu psychicznego, czyni spustoszenie w ludzkim rozsądku, Jocelyn zaś usiłowała przekazać mu, że nad wszystkim panuje, ma już jasno wytyczony plan działania. Nie uwierzył, oczywiście, a jej zapewnienia niemal go rozśmieszyły.
- Dalsze pytania, które muszę ci zadać być może okażą się niełatwe. – ostrzegł, starając się przez cały czas operować słowami w łagodny sposób. Przeprowadzał ją przez rozmowę powoli, ale nie zyskiwał tym gwarancji, że Josie nie zareaguje źle na przywoływanie wspomnień, które musiał poznać. – Opowiedz mi, co się wtedy stało. Jaką wiadomość otrzymałaś i co skłoniło cię do odpowiedzi na nią?
W pierwszej kolejności skupił się na jej głównym problemie, bezpośrednio wpływającym na jej stan wydarzeniu, doświadczeniach, które utrudniały jej funkcjonowanie. W myślach jednak skrzętnie notował wszystko, co mówiła, nie pozwalając, by szczegóły poznaczone znamionami niepokojących objawów zniknęły pod pozorem jej opanowania.
Gość
Gość
Jocelyn potrafiła nad sobą panować. Jeśli spodziewał się rozchwianej, roztrzęsionej i miotającej się dziewczyny, to na pewno bardzo się rozczarował. Otrzymane wychowanie robiło wiele. Josie siedziała wyprostowana i z dłońmi schludnie splecionymi na kolanach. Swoje emocje przeżywała raczej do wewnątrz. Nie była zbyt wylewna; dorastanie z oschłą, egocentryczną matką nie nauczyło jej chętnego wywnętrzania się.
Jeśli zaś chodzi o martwiące się nią osoby, podejrzewała, że martwi się tylko Iris i ojciec. Po matce nie widziała żadnej troski i zmartwienia. Tom podczas tego jednego spotkania w Mungu wydawał się zupełnie wyzuty z emocji, więc nie miała pojęcia, co przeżywał pod tą kamienną fasadą. Nie wiedziała, co w ogóle o niej myślał, ale podejrzewała, że nadal miał do niej żal o to, że była tak bierna i nie pomogła mu, kiedy pomiatała nim matka. Stała biernie z boku i udawała, że tego nie widzi, więc dlaczego on teraz miał widzieć ją? Żałowała tego wszystkiego i najchętniej cofnęłaby czas.
- Myślę, że niedługo dojdę do siebie. Będę pamiętać o odpowiedniej terapii i kontrolach, ale chciałabym możliwie szybko wrócić do normalności, do codziennej rutyny. Oczywiście, że mnie to obchodzi. Ale wątpię, by obchodziło ludzi, którzy przeżywają teraz poważniejsze problemy, którzy stracili bliskich – powiedziała, wiedząc, że to tylko jej tragedia, i to ona musiała się zmierzyć ze wspomnieniami. Nie myślała z entuzjazmem o dłuższej terapii, wolałaby skończyć ją możliwie szybko, ale zależało jej na opinii, ta musiała pozostać dobra, nieposzlakowana. A pewnie długo nie uwolni się od spojrzeń, wielu uzdrowicieli na pewno wiedziało o tym, że spędziła kilka dni na trzecim piętrze po wydarzeniach owianych tajemnicą. Jej koledzy z kursu zapewne szeptali po kątach, tym bardziej, że nie brakowało takich, którzy zazdrościli jej wyników i umiejętności, i którzy tylko czekali na jej potknięcie. Mimo młodego wieku posiadała rozległą wiedzę z zakresu anatomii, którą wyprzedzała większość rówieśników. Już w Hogwarcie zawsze była prymuską cieszącą się opinią wzorowej uczennicy. Ale zależało jej na jej własnym dobru, bo nie była typem umartwiającej się idealistki gotowej na każdym kroku poświęcać się dla innych kosztem własnego zdrowia. Zależało jej na tym, by wrócić do równowagi i nie czuć lęku, nie śnić o tamtym miejscu. Miał rację, najpierw musiała zadbać o siebie. – Tak zamierzam zrobić – zapewniła go więc. – Nie wiem tylko, jak dokładnie zrozumieć te uczucia, bo nigdy nie przeżywałam czegoś podobnego – zdecydowała się na szczerość.
Łatwiej było mierzyć się z problemem, który znała. Tego nie znała. Na pewno nie z perspektywy osoby poszkodowanej, która przeżyła coś nieprzyjemnego i musiała sobie z tym poradzić, pokonać problem i ruszyć dalej. Wierzyła, że Richard próbował jej pomóc. Miała okazję kilka razy z nim pracować, chociaż pierwszy raz trafiała przed jego oblicze jako pacjentka i to było zupełnie inne doświadczenie. Wiedziała też, że milczenie i unikanie odpowiedzi nie przyspieszy końca terapii, więc musiała zmusić się do tego, by się otworzyć i zacząć opowiadać o swoich doświadczeniach.
- To wszystko pomogło mi uświadomić sobie pewne rzeczy dotyczące mojego życia i relacji z otoczeniem – rzekła więc. – Trudno mi to jednoznacznie zdefiniować, ale czuję, że jest nieco... inaczej. Mam wrażenie, że niektóre rzeczy, którymi jeszcze miesiąc temu się przejmowałam, teraz wydają się błahe. Dostrzegam też pewne... zmiany w relacjach z matką. Znacznie się ostatnio pogorszyły.
Umilkła, bo nie zwykła żalić się innym na matkę, czuła bowiem, że to niewłaściwe i niewdzięczne. Pierwszy raz od tamtego czasu powiedziała to komuś wprost: że jej relacje z Theą uległy pogorszeniu. Nałożyło się na to nasilenie choroby Thei, ale i dziwne rozdrażnienie, które odczuwała matka w stosunku do niej. Jakby była rozczarowana i zła, że Jocelyn ośmieliła się uszkodzić. Wiedziała też, że Richard musiał znać jej matkę, na pewno miał z nią kiedyś w przeszłości do czynienia. Ich życiorysy pod pewnymi względami były przecież podobne, oboje byli dziećmi wybrakowanych szlachcianek.
Spodziewała się, że padną w końcu pytania o tamten dzień. Musiały paść. Cieszyła się, że dopiero teraz, a nie bezpośrednio wtedy. Przynajmniej miała czas nieco ochłonąć i poukładać to sobie w głowie na tyle, na ile mogła. Pytanie tylko, jak opowiedzieć o tym komuś innemu? Przecież ta historia sama w sobie brzmiała jak bełkot szaleńca. Jak ją przedstawić tak, żeby jej uwierzono?
- Zaczęło się od listu. Otrzymałam go kilka dni wcześniej, napisała do mnie pewna... kobieta, twierdząc, że posiada informacje na temat mojego zaginionego brata – zaczęła po chwili zawahania, nieco niespokojnie poprawiając fałdy materiału układające się na kolanach. Poczucie winy z powodu niezauważania problemów brata przed zniknięciem sprawiało jednak, że bardzo chciała dowiedzieć się, co się z nim stało, gdzie się podziewał przez ten rok, odkąd przestał dawać jakiekolwiek znaki życia. – Teraz już wiem, że to było bardzo głupie i skrajnie lekkomyślne, ale wyznaczonego dnia udałam się w umówione miejsce. Pragnęłam dowiedzieć się czegokolwiek, ta niepewność odnośnie losów brata była... trudna do zniesienia. Powinnam była zakwestionować wiarygodność listu, ale coś kazało mi mimo wszystko spróbować sprawdzić, o co chodzi – mówiła dalej, starając się panować nad lekkim drżeniem głosu, które momentami wkradało się w jej słowa. Wciąż siedziała wyprostowana, starając się przemawiać jak najbardziej rzeczowo, dystansować się od swoich słów jakby opowiadała o przeżyciach kogoś innego, i jakby próbowała wytłumaczyć, dlaczego była tak głupia, żeby zjawić się tam na prośbę obcej osoby, o której nie wiedziała zupełnie nic. – Oprócz mnie było tam jeszcze kilkoro innych, w większości nieznanych mi ludzi, którzy, jak się później okazało, także otrzymali listy i zostali zwabieni jakąś obietnicą. Trafiliśmy na pewną wyspę niedaleko Dover, gdzie znajdował się dom pewnej czarodziejskiej rodziny. Ale to na tyle niesamowita opowieść... że nie wiem, czy pan mi uwierzy i czy nie uzna mnie za szaloną, jeśli ją przedstawię. Gdyby ktoś opowiedział mi o tym domu sama pewnie uznałabym to za bełkot szaleńca.
Dawała sobie niejako więcej czasu do namysłu. Odwlekała moment, w którym będzie musiała opowiedzieć wszystko. Póki co dotarła do początków: do listów i trafienia na wyspę w towarzystwie kilkorga przypadkowych czarodziejów.
Jeśli zaś chodzi o martwiące się nią osoby, podejrzewała, że martwi się tylko Iris i ojciec. Po matce nie widziała żadnej troski i zmartwienia. Tom podczas tego jednego spotkania w Mungu wydawał się zupełnie wyzuty z emocji, więc nie miała pojęcia, co przeżywał pod tą kamienną fasadą. Nie wiedziała, co w ogóle o niej myślał, ale podejrzewała, że nadal miał do niej żal o to, że była tak bierna i nie pomogła mu, kiedy pomiatała nim matka. Stała biernie z boku i udawała, że tego nie widzi, więc dlaczego on teraz miał widzieć ją? Żałowała tego wszystkiego i najchętniej cofnęłaby czas.
- Myślę, że niedługo dojdę do siebie. Będę pamiętać o odpowiedniej terapii i kontrolach, ale chciałabym możliwie szybko wrócić do normalności, do codziennej rutyny. Oczywiście, że mnie to obchodzi. Ale wątpię, by obchodziło ludzi, którzy przeżywają teraz poważniejsze problemy, którzy stracili bliskich – powiedziała, wiedząc, że to tylko jej tragedia, i to ona musiała się zmierzyć ze wspomnieniami. Nie myślała z entuzjazmem o dłuższej terapii, wolałaby skończyć ją możliwie szybko, ale zależało jej na opinii, ta musiała pozostać dobra, nieposzlakowana. A pewnie długo nie uwolni się od spojrzeń, wielu uzdrowicieli na pewno wiedziało o tym, że spędziła kilka dni na trzecim piętrze po wydarzeniach owianych tajemnicą. Jej koledzy z kursu zapewne szeptali po kątach, tym bardziej, że nie brakowało takich, którzy zazdrościli jej wyników i umiejętności, i którzy tylko czekali na jej potknięcie. Mimo młodego wieku posiadała rozległą wiedzę z zakresu anatomii, którą wyprzedzała większość rówieśników. Już w Hogwarcie zawsze była prymuską cieszącą się opinią wzorowej uczennicy. Ale zależało jej na jej własnym dobru, bo nie była typem umartwiającej się idealistki gotowej na każdym kroku poświęcać się dla innych kosztem własnego zdrowia. Zależało jej na tym, by wrócić do równowagi i nie czuć lęku, nie śnić o tamtym miejscu. Miał rację, najpierw musiała zadbać o siebie. – Tak zamierzam zrobić – zapewniła go więc. – Nie wiem tylko, jak dokładnie zrozumieć te uczucia, bo nigdy nie przeżywałam czegoś podobnego – zdecydowała się na szczerość.
Łatwiej było mierzyć się z problemem, który znała. Tego nie znała. Na pewno nie z perspektywy osoby poszkodowanej, która przeżyła coś nieprzyjemnego i musiała sobie z tym poradzić, pokonać problem i ruszyć dalej. Wierzyła, że Richard próbował jej pomóc. Miała okazję kilka razy z nim pracować, chociaż pierwszy raz trafiała przed jego oblicze jako pacjentka i to było zupełnie inne doświadczenie. Wiedziała też, że milczenie i unikanie odpowiedzi nie przyspieszy końca terapii, więc musiała zmusić się do tego, by się otworzyć i zacząć opowiadać o swoich doświadczeniach.
- To wszystko pomogło mi uświadomić sobie pewne rzeczy dotyczące mojego życia i relacji z otoczeniem – rzekła więc. – Trudno mi to jednoznacznie zdefiniować, ale czuję, że jest nieco... inaczej. Mam wrażenie, że niektóre rzeczy, którymi jeszcze miesiąc temu się przejmowałam, teraz wydają się błahe. Dostrzegam też pewne... zmiany w relacjach z matką. Znacznie się ostatnio pogorszyły.
Umilkła, bo nie zwykła żalić się innym na matkę, czuła bowiem, że to niewłaściwe i niewdzięczne. Pierwszy raz od tamtego czasu powiedziała to komuś wprost: że jej relacje z Theą uległy pogorszeniu. Nałożyło się na to nasilenie choroby Thei, ale i dziwne rozdrażnienie, które odczuwała matka w stosunku do niej. Jakby była rozczarowana i zła, że Jocelyn ośmieliła się uszkodzić. Wiedziała też, że Richard musiał znać jej matkę, na pewno miał z nią kiedyś w przeszłości do czynienia. Ich życiorysy pod pewnymi względami były przecież podobne, oboje byli dziećmi wybrakowanych szlachcianek.
Spodziewała się, że padną w końcu pytania o tamten dzień. Musiały paść. Cieszyła się, że dopiero teraz, a nie bezpośrednio wtedy. Przynajmniej miała czas nieco ochłonąć i poukładać to sobie w głowie na tyle, na ile mogła. Pytanie tylko, jak opowiedzieć o tym komuś innemu? Przecież ta historia sama w sobie brzmiała jak bełkot szaleńca. Jak ją przedstawić tak, żeby jej uwierzono?
- Zaczęło się od listu. Otrzymałam go kilka dni wcześniej, napisała do mnie pewna... kobieta, twierdząc, że posiada informacje na temat mojego zaginionego brata – zaczęła po chwili zawahania, nieco niespokojnie poprawiając fałdy materiału układające się na kolanach. Poczucie winy z powodu niezauważania problemów brata przed zniknięciem sprawiało jednak, że bardzo chciała dowiedzieć się, co się z nim stało, gdzie się podziewał przez ten rok, odkąd przestał dawać jakiekolwiek znaki życia. – Teraz już wiem, że to było bardzo głupie i skrajnie lekkomyślne, ale wyznaczonego dnia udałam się w umówione miejsce. Pragnęłam dowiedzieć się czegokolwiek, ta niepewność odnośnie losów brata była... trudna do zniesienia. Powinnam była zakwestionować wiarygodność listu, ale coś kazało mi mimo wszystko spróbować sprawdzić, o co chodzi – mówiła dalej, starając się panować nad lekkim drżeniem głosu, które momentami wkradało się w jej słowa. Wciąż siedziała wyprostowana, starając się przemawiać jak najbardziej rzeczowo, dystansować się od swoich słów jakby opowiadała o przeżyciach kogoś innego, i jakby próbowała wytłumaczyć, dlaczego była tak głupia, żeby zjawić się tam na prośbę obcej osoby, o której nie wiedziała zupełnie nic. – Oprócz mnie było tam jeszcze kilkoro innych, w większości nieznanych mi ludzi, którzy, jak się później okazało, także otrzymali listy i zostali zwabieni jakąś obietnicą. Trafiliśmy na pewną wyspę niedaleko Dover, gdzie znajdował się dom pewnej czarodziejskiej rodziny. Ale to na tyle niesamowita opowieść... że nie wiem, czy pan mi uwierzy i czy nie uzna mnie za szaloną, jeśli ją przedstawię. Gdyby ktoś opowiedział mi o tym domu sama pewnie uznałabym to za bełkot szaleńca.
Dawała sobie niejako więcej czasu do namysłu. Odwlekała moment, w którym będzie musiała opowiedzieć wszystko. Póki co dotarła do początków: do listów i trafienia na wyspę w towarzystwie kilkorga przypadkowych czarodziejów.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Zdaje się, że Richarda coś na kształt emocjonalnej grawitacji ściąga od zawsze w kierunku rozczarowania i jest to dla niego stan naturalny. Nie pozwalał sobie jednak na okazywanie tego uczucia przy pacjentach; szczycił się swoim profesjonalizmem, chociaż osiągnięcie jego obecnej formy zajęło mu dużo czasu i kosztowało bardzo wiele wyrzeczeń. Gdyby ludzie powierzający mu swoje sekrety i głęboko skrywane lęki wiedzieli, jakim człowiekiem był kiedyś, wcale niedawno, a po części na pewno jest nim nadal, uciekliby od niego i zamilkli na wieki. Ten niszczycielski potencjał, zamiast przerażać Richarda, przepełniał go dziwnym rodzajem satysfakcji. Powinien zapewne czuć do siebie odrazę za takie postrzeganie swoich obowiązków i przywilejów, wzbraniać się przed naruszaniem delikatnych granic psychiki bardziej, niż jest to potrzebne; na podobną autorefleksję było już jednak za późno. Bardzo chciał po prostu przemyśleć nudnawą gadaninę Jocelyn o stosunku innych ludzi do jej sytuacji. Miał już wystarczająco duże doświadczenie, by wiedzieć, że współczucie na ogół okazuje się na pokaz, po to, by nie wyjść na zwyrodnialca czy cynika. Tylko osobiste tragedie są w stanie wzbudzić w sercu człowieka szczere i prawdziwie silne emocje, tylko własnym cierpieniem można przejąć się do głębi. Richard z założenia wątpił w zdolność przeciętnej osoby do odczuwania empatii wobec pokrzywdzonego w jakiś sposób bliźniego, którego los nie jest mu obojętny. Od niego zawód wymagał empatii, a częściej niż powinien wątpił także we własne zrozumienie sytuacji pacjentów. Nie mógł jednak milczeć; musiał poprowadzić Jocelyn przez tę trudną rozmowę, chociaż należało przyznać, że i tak mówiła więcej, niż się po niej spodziewał.
- Postaraj się nie skupiać teraz na wydarzeniach z końca czerwca. To trudne, wiem, kiedy jesteś bardzo blisko nich. – do szpitala napływało bardzo wiele skutków anomalii i pożaru w ministerstwie. Nawet taki egoista jak Richard mógłby w tym chaosie zgubić siebie samego, a co dopiero taka młoda i naiwna osoba jak Jocelyn? Gdyby dała się ponieść wirowi pracy bez uprzedniego przejścia przez to, co ją spotkało, mogłoby się to dla niej bardzo źle skończyć, chociaż Sykes obawiał się, że nie istnieje jednoznacznie korzystne wyjście z jej sytuacji. Na każdej drodze czekały ofiary, a jego obowiązkiem był wybór tej, po której pokonaniu Jocelyn będzie najmniej zubożona.
- Nie bądź dla siebie zbyt surowa. – znał wiele dziewcząt takich jak ona, produktów oczekiwań niewydolnych uczuciowo, a przy tym wysoko postawionych w społeczeństwie rodziców. Pochodził z podobnego środowiska, więc analiza takich przypadków prowadziła go czasem z powrotem do wniosków, które chciałby ignorować. Mógł jednak dzięki temu lepiej zrozumieć, dlaczego młoda kobieta, której bezstronny obserwator nie mógłby nic zarzucić, wciąż ma tak wiele zastrzeżeń do samej siebie. – To miejsce, nasze rozmowy, nie ma tu potrzeby na żadne osądy. Wartościowanie podjętych pod wpływem emocji decyzji nie będzie teraz konstruktywne. Będziemy rozważać wszystko po kolei, co – mam nadzieję – pomoże ci spojrzeć na swoje poczynania nieco inaczej.
Przeplatał wypowiedź Jocelyn swoimi skąpymi uwagami, powstrzymując ją w momentach, w których mogłaby zboczyć z kursu jasnych wyjaśnień, których potrzebował na początku. Kiedy wspomniała o rodzinnych relacjach, poruszył się delikatnie w fotelu. Był pewien, że prędzej czy później będzie musiał poruszyć ten temat z Jocelyn. Oprócz bardzo jasnych sygnałów, jakie dała mu już w tej rozmowie, zebrał przedtem kilka wskazówek i czekał na odpowiedni moment, by uzupełnić informacje. Fakt, że osobiście znał najbliższą rodzinę Jocelyn był w tej sytuacji drugorzędną sprawą, raczej dodatkiem.
- Opowiedz mi, jak układa ci się ostatnio z mamą. – Richard ostrożnie dawkował sobie i pacjentom użycie tego słowa, uznał jednak, że jeśli on spróbuje nieco ocieplić wizerunek Thei Vane, Jocelyn bardziej zdecydowanie wypowie się w opozycji do niego. O matce stażystki Richard nie mógłby powiedzieć jednego dobrego słowa; w porównaniu z relacjami, jakie łączyły kobietę z córkami, więź, jaką on sam stworzył ze swoją matką mogłaby pochodzić z modelu rodziny idealnej, a to bardzo znaczące, wziąwszy pod uwagę, że patologii nie brakowało w jego życiu.
- Tak jak mówiłem, nie spotka cię z mojej strony żaden osąd. Rozumiem twoje obawy i jeśli nie czujesz się teraz na siłach, by kontynuować, możemy zrobić przerwę. – to, co powiedziała dotychczas mogło już być kopalnią wiedzy, a jeszcze nie zaczęła swojej historii na dobre. Richard z minuty na minutę musiał zmienić swój pogląd na przypadek Jocelyn. Będzie o wiele trudniej niż myślał. – Chcę ci pomóc, ale bym mógł to zrobić, muszę prędzej czy później dowiedzieć się, co znaleźliście w tamtym domu. Im więcej konkretów poznam, tym lepiej zrozumiem, przez co przechodzisz i tym więcej wyniesiesz z naszych spotkań. Zależy mi na tym, byś to zrozumiała.
Pod ugrzecznionymi słowami wyciągniętymi z podręczników, które kiedyś najchętniej wyrzuciłby przez okno, Richard skrywał wzrastającą ciekawość. Co takiego mogło się tam stać, skoro Jocelyn tak bardzo wzbraniała się przed opowiedzeniem mu o tym?
- Postaraj się nie skupiać teraz na wydarzeniach z końca czerwca. To trudne, wiem, kiedy jesteś bardzo blisko nich. – do szpitala napływało bardzo wiele skutków anomalii i pożaru w ministerstwie. Nawet taki egoista jak Richard mógłby w tym chaosie zgubić siebie samego, a co dopiero taka młoda i naiwna osoba jak Jocelyn? Gdyby dała się ponieść wirowi pracy bez uprzedniego przejścia przez to, co ją spotkało, mogłoby się to dla niej bardzo źle skończyć, chociaż Sykes obawiał się, że nie istnieje jednoznacznie korzystne wyjście z jej sytuacji. Na każdej drodze czekały ofiary, a jego obowiązkiem był wybór tej, po której pokonaniu Jocelyn będzie najmniej zubożona.
- Nie bądź dla siebie zbyt surowa. – znał wiele dziewcząt takich jak ona, produktów oczekiwań niewydolnych uczuciowo, a przy tym wysoko postawionych w społeczeństwie rodziców. Pochodził z podobnego środowiska, więc analiza takich przypadków prowadziła go czasem z powrotem do wniosków, które chciałby ignorować. Mógł jednak dzięki temu lepiej zrozumieć, dlaczego młoda kobieta, której bezstronny obserwator nie mógłby nic zarzucić, wciąż ma tak wiele zastrzeżeń do samej siebie. – To miejsce, nasze rozmowy, nie ma tu potrzeby na żadne osądy. Wartościowanie podjętych pod wpływem emocji decyzji nie będzie teraz konstruktywne. Będziemy rozważać wszystko po kolei, co – mam nadzieję – pomoże ci spojrzeć na swoje poczynania nieco inaczej.
Przeplatał wypowiedź Jocelyn swoimi skąpymi uwagami, powstrzymując ją w momentach, w których mogłaby zboczyć z kursu jasnych wyjaśnień, których potrzebował na początku. Kiedy wspomniała o rodzinnych relacjach, poruszył się delikatnie w fotelu. Był pewien, że prędzej czy później będzie musiał poruszyć ten temat z Jocelyn. Oprócz bardzo jasnych sygnałów, jakie dała mu już w tej rozmowie, zebrał przedtem kilka wskazówek i czekał na odpowiedni moment, by uzupełnić informacje. Fakt, że osobiście znał najbliższą rodzinę Jocelyn był w tej sytuacji drugorzędną sprawą, raczej dodatkiem.
- Opowiedz mi, jak układa ci się ostatnio z mamą. – Richard ostrożnie dawkował sobie i pacjentom użycie tego słowa, uznał jednak, że jeśli on spróbuje nieco ocieplić wizerunek Thei Vane, Jocelyn bardziej zdecydowanie wypowie się w opozycji do niego. O matce stażystki Richard nie mógłby powiedzieć jednego dobrego słowa; w porównaniu z relacjami, jakie łączyły kobietę z córkami, więź, jaką on sam stworzył ze swoją matką mogłaby pochodzić z modelu rodziny idealnej, a to bardzo znaczące, wziąwszy pod uwagę, że patologii nie brakowało w jego życiu.
- Tak jak mówiłem, nie spotka cię z mojej strony żaden osąd. Rozumiem twoje obawy i jeśli nie czujesz się teraz na siłach, by kontynuować, możemy zrobić przerwę. – to, co powiedziała dotychczas mogło już być kopalnią wiedzy, a jeszcze nie zaczęła swojej historii na dobre. Richard z minuty na minutę musiał zmienić swój pogląd na przypadek Jocelyn. Będzie o wiele trudniej niż myślał. – Chcę ci pomóc, ale bym mógł to zrobić, muszę prędzej czy później dowiedzieć się, co znaleźliście w tamtym domu. Im więcej konkretów poznam, tym lepiej zrozumiem, przez co przechodzisz i tym więcej wyniesiesz z naszych spotkań. Zależy mi na tym, byś to zrozumiała.
Pod ugrzecznionymi słowami wyciągniętymi z podręczników, które kiedyś najchętniej wyrzuciłby przez okno, Richard skrywał wzrastającą ciekawość. Co takiego mogło się tam stać, skoro Jocelyn tak bardzo wzbraniała się przed opowiedzeniem mu o tym?
Gość
Gość
Jocelyn w gruncie rzeczy znała Richarda na tyle powierzchownie, by nie wiedzieć o jego prawdziwym, skrywanym obliczu, choć mogła przypuszczać, że pochodząc z bardzo podobnej rodziny również nie mógł być pozbawiony własnych demonów. Dziwnym doświadczeniem było znaleźć się naprzeciw niego w relacji uzdrowiciel-pacjent, nie uzdrowiciel-stażystka, albo dwoje czarodziejów połączonych odległym, ale istniejącym pokrewieństwem. Ale niestety odbycie kilku sesji było warunkiem jej powrotu na staż, i choć momentami wahała się, czy wracać powinna, skoro na wyspie nie zachowywała się jak przystało na uzdrowiciela z powołaniem. Zignorowała potrzebującego, całkowicie pochłonięta próbą rozwiązania zagadki. Powiedziała innym, że filary klątwy trzeba zniszczyć, bo nie było czasu na próby złamania jej inaczej. A potem, po przerwaniu przekleństwa, uciekła, dopiero już w bezpiecznym miejscu przypominając sobie o tych, którzy zostali w tyle i nie uciekli.
Do tego wszystkiego dochodziły pogarszające się relacje z matką. Mogła odnieść wrażenie, że Thea pozbyła się swojej dotychczasowej maski, za którą latami ukrywała prawdziwe oblicze. Josie nagle zaczęła zauważać, że relacje z matką są dalekie od tego, jak zawsze je sobie wyobrażała. Thea Vane jej nie kochała. Nie kochała nikogo poza samą sobą i życiem, które utraciła lata temu. Córki były ucieleśnieniem jej społecznej degradacji, ale i szansą na osiągnięcie jej niespełnionych ambicji. Tyle że Jocelyn i Iris, zamiast potulnie czekać w domu na mężów wybranych przez matkę, poszły na staże. To były pierwsze rysy na obrazie, który próbowała wykreować Thea, choć przez dwa lata robiła dobrą minę do złej gry, łudząc się, że to ich młodzieńcza fanaberia i po zaręczynach pójdą po rozum do głowy i porzucą pracę na rzecz stania się dobrymi żonami dla zdesperowanych lordów bądź przynajmniej czarodziejów czystej krwi o dobrej sytuacji materialnej oraz renomie.
To nagłe odarcie Thei z iluzji, w które Josie naiwnie wierzyła, latami pragnąc się łudzić o matczynej miłości do niej, rodziło w jej głowie kolejne dylematy i rozważania. Zmuszały do tego, by spojrzeć na swoje życie i relacje z rodziną inaczej i uświadomić sobie, jak bardzo jej rodzina była niezdrowa, jak odbiegała od rodzin większości jej rówieśniczek. Inne dziewczęta były kochane przez matki bezwarunkowo, podczas gdy jej Thea okazywała uczucia oschle, i tylko wtedy, kiedy sobie na to zasłużyła spełniając jej oczekiwania. Nigdy bezinteresownie, nigdy bez powodu. Zawsze miała jakiś cel, mówiąc córkom, że je kocha i pragnie ich szczęścia. A one, by zasłużyć na te przejawy miłości, dostosowywały się. Nawet teraz, mimo tych momentów przebłysków świadomości, Josie wciąż czuła się w obowiązku troszczyć o matkę, nawet kiedy ta odpychała ją i ubliżała jej. Ale nie potrafiła ot tak wymazać wszystkiego, co było i w co wierzyła od dziecka. Nadal kochała matkę. I była dla siebie surowa, bo obwiniała siebie o to, że matka mogła jej w rzeczywistości nie kochać. Zbyt mało się starała? Thea chciała zapewne, żeby tak myślała. Że starała się zbyt mało, a na miłość trzeba sobie zasłużyć.
- Dobrze – przytaknęła mu. – Też mam taką nadzieję – dodała. Zastanawiała się, co powinna zrobić, żeby to przepracować. Skupić się na stażu? Czy może odszukać rodziny zmarłych na wyspie, żeby im powiedzieć, żeby uchronić te osoby od zapomnienia, a ich rodziny od trwania w podobnej niepewności, w jakiej trwała ona, kiedy zniknął Tom?
Zgodziła się jednak, by na razie zostawić ten temat i nie roztrząsać dokładnych wspomnień. Na wszystko pewnie przyjdzie czas, bo choć z jednej strony pragnęła zapomnieć i nikomu nie powiedzieć ani słowa, z drugiej chciała to z siebie wyrzucić, podjąć jakąś próbę usprawiedliwienia się i oczyszczenia swojego sumienia.
Spodziewała się też, że padnie dokładniejsze pytanie o relacje z matką – ale sama była sobie winna, rozpoczynając temat relacji z rodziną.
- Nie najlepiej. Ciężko choruje, dotyk Meduzy znacząco się zaostrzył w ostatnich miesiącach. Jest pełna złości, frustracji i rozczarowania. Po tamtych wydarzeniach nie zainteresowała się ani razu tym, co przeżywam, a tylko tym, bym aby na pewno nie straciła swojej wartości jako... potencjalna panna na wydaniu. Właśnie to najbardziej interesuje moją matkę: znaleźć dla mnie i Iris dobrych mężów – wyznała z niejakim zawstydzeniem, bo trudno było formułować podobne wnioski na głos, przy kimś postronnym. Tak było nie od dziś, odkąd dziewczęta skończyły szkołę, Thea mówiła, że pragnie zobaczyć je na ślubnym kobiercu zanim umrze. I od dzieciństwa uczyła je etykiety i innych umiejętności, aby mogły być żonami kogoś wysoko postawionego. O koniecznie czystej, może nawet szlachetnej krwi. Thea miała wielkie ambicje, a skazy na opinii Jocelyn mogły strzaskać jej nadzieje na jej dobre wydanie. – Staram się o nią troszczyć, by ulżyć jej w chorobie, ale ona coraz częściej mnie odpycha i robi wyrzuty. Nie interesuje się moim stanem ani przeżyciami, nie okazała mi tego w żaden sposób. Domaga się tylko tego, bym to ja zajmowała się nią, a potem... potem mnie odtrąca, próbując także wywrzeć na mnie presję, bym nie wracała na staż. – Było to z jej strony bardzo szczere wyzwanie, którego już po chwili zaczęła żałować. Była tak urobiona przez matkę, że zaczęła czuć wyrzuty sumienia, że ośmieliła się mówić o niej takie rzeczy, zamiast ją bronić i przedstawiać w jak najlepszym świetle. Jeszcze kilka miesięcy temu tak właśnie by zrobiła: przedstawiałaby matkę w jak najlepszym świetle, nie ośmielając się na żadną krytykę ani użalanie się. Wtedy wierzyła jeszcze w matczyną miłość i to, że wszystkie jej wyrzuty i pretensje są podyktowane dobrem córek, które przecież musiały coś w życiu osiągnąć. Ale teraz coś się zmieniło, bo nie tylko zaczęła kwestionować ich relacje w myślach, ale i zdobyła się na wypowiedzenie podobnych słów głośno. Czy to także był skutek wyspy? – Przepraszam, może jednak nie powinnam mówić takich rzeczy. To przecież moja matka – dodała szybko, kiedy się zreflektowała.
Na dłuższą chwilę umilkła i spojrzała gdzieś w bok.
- Wiem, rozumiem. Taka twoja rola: próbujesz mi pomóc, abym mogła przejść przez tą terapię i wrócić do swoich zajęć. A ja pewnie tego nie ułatwiam – odezwała się po chwili milczenia. – Nie jest łatwo o tym mówić, a co dopiero myśleć, ale chciałabym... jakoś przepracować te wydarzenia, ruszyć dalej. Poszłam tam dla Toma, a Tom wkrótce potem sam mnie znalazł, odwiedził mnie w Mungu, choć od tamtego czasu, tej jednej wizyty, więcej się ze mną nie skontaktował i nie wiem, co się z nim dzieje teraz – mówiła. Tom był ważnym elementem tej historii, bo pewnie nie udałaby się na wyspę, gdyby nie nadzieja, że dowie się czegoś na jego temat. – Dom był przeklęty - odezwała się nagle. - Ledwie udało nam się uciec, ale... nie wszystkim. Czy postąpiłam bardzo źle, podczas ucieczki od niebezpieczeństwa myśląc przede wszystkim o sobie? Niezbyt to uzdrowicielskie, prawda?
Ale cóż, kto powiedział, że każdy uzdrowiciel musiał być beznadziejnym altruistą, zbawcą świata narażającym życie dla innych? Jocelyn taka nie była, nie chciała być. Jeśli miała pomagać innym, to w bezpiecznych warunkach szpitalnych, nigdy nie pisała się na narażanie swojego życia. Gdyby chciała tak żyć, zostałaby aurorem, ale o wiele bardziej odpowiadały jej zajęcia stateczne i pozbawione ryzyka, bo była typem osoby głodnej wiedzy, nie przygód. Nigdy nie pociągało jej ryzyko, bała się go. I dla wiedzy przyszła do Munga, nie dla altruistycznych pobudek, których nie miała w sobie wobec obcych. Ofiarność wobec matki to zupełnie inna sprawa. Ale i tak trochę ją to dręczyło, choć gdyby czas się cofnął, także w pierwszej kolejności pomyślałaby o sobie. To przecież nie jej wina, że Pandora i Mia nie uciekły, po tym, jak odnalezione trzy kawałki składające się na część filarów klątwy zostały zniszczone. Co ona sama kazała zrobić, wiedząc że to może być jedyna droga wyjścia. Nie odpowiadała za nikogo poza samą sobą, dlaczego więc w ogóle o tym wszystkim myślała i zaczęła się wahać nad swoją przyszłością w uzdrowicielskim fachu? Przecież swojej wiedzy i umiejętnościom nie miała nic do zarzucenia. Tylko szczerości swojego powołania, w które zwątpiła.
Do tego wszystkiego dochodziły pogarszające się relacje z matką. Mogła odnieść wrażenie, że Thea pozbyła się swojej dotychczasowej maski, za którą latami ukrywała prawdziwe oblicze. Josie nagle zaczęła zauważać, że relacje z matką są dalekie od tego, jak zawsze je sobie wyobrażała. Thea Vane jej nie kochała. Nie kochała nikogo poza samą sobą i życiem, które utraciła lata temu. Córki były ucieleśnieniem jej społecznej degradacji, ale i szansą na osiągnięcie jej niespełnionych ambicji. Tyle że Jocelyn i Iris, zamiast potulnie czekać w domu na mężów wybranych przez matkę, poszły na staże. To były pierwsze rysy na obrazie, który próbowała wykreować Thea, choć przez dwa lata robiła dobrą minę do złej gry, łudząc się, że to ich młodzieńcza fanaberia i po zaręczynach pójdą po rozum do głowy i porzucą pracę na rzecz stania się dobrymi żonami dla zdesperowanych lordów bądź przynajmniej czarodziejów czystej krwi o dobrej sytuacji materialnej oraz renomie.
To nagłe odarcie Thei z iluzji, w które Josie naiwnie wierzyła, latami pragnąc się łudzić o matczynej miłości do niej, rodziło w jej głowie kolejne dylematy i rozważania. Zmuszały do tego, by spojrzeć na swoje życie i relacje z rodziną inaczej i uświadomić sobie, jak bardzo jej rodzina była niezdrowa, jak odbiegała od rodzin większości jej rówieśniczek. Inne dziewczęta były kochane przez matki bezwarunkowo, podczas gdy jej Thea okazywała uczucia oschle, i tylko wtedy, kiedy sobie na to zasłużyła spełniając jej oczekiwania. Nigdy bezinteresownie, nigdy bez powodu. Zawsze miała jakiś cel, mówiąc córkom, że je kocha i pragnie ich szczęścia. A one, by zasłużyć na te przejawy miłości, dostosowywały się. Nawet teraz, mimo tych momentów przebłysków świadomości, Josie wciąż czuła się w obowiązku troszczyć o matkę, nawet kiedy ta odpychała ją i ubliżała jej. Ale nie potrafiła ot tak wymazać wszystkiego, co było i w co wierzyła od dziecka. Nadal kochała matkę. I była dla siebie surowa, bo obwiniała siebie o to, że matka mogła jej w rzeczywistości nie kochać. Zbyt mało się starała? Thea chciała zapewne, żeby tak myślała. Że starała się zbyt mało, a na miłość trzeba sobie zasłużyć.
- Dobrze – przytaknęła mu. – Też mam taką nadzieję – dodała. Zastanawiała się, co powinna zrobić, żeby to przepracować. Skupić się na stażu? Czy może odszukać rodziny zmarłych na wyspie, żeby im powiedzieć, żeby uchronić te osoby od zapomnienia, a ich rodziny od trwania w podobnej niepewności, w jakiej trwała ona, kiedy zniknął Tom?
Zgodziła się jednak, by na razie zostawić ten temat i nie roztrząsać dokładnych wspomnień. Na wszystko pewnie przyjdzie czas, bo choć z jednej strony pragnęła zapomnieć i nikomu nie powiedzieć ani słowa, z drugiej chciała to z siebie wyrzucić, podjąć jakąś próbę usprawiedliwienia się i oczyszczenia swojego sumienia.
Spodziewała się też, że padnie dokładniejsze pytanie o relacje z matką – ale sama była sobie winna, rozpoczynając temat relacji z rodziną.
- Nie najlepiej. Ciężko choruje, dotyk Meduzy znacząco się zaostrzył w ostatnich miesiącach. Jest pełna złości, frustracji i rozczarowania. Po tamtych wydarzeniach nie zainteresowała się ani razu tym, co przeżywam, a tylko tym, bym aby na pewno nie straciła swojej wartości jako... potencjalna panna na wydaniu. Właśnie to najbardziej interesuje moją matkę: znaleźć dla mnie i Iris dobrych mężów – wyznała z niejakim zawstydzeniem, bo trudno było formułować podobne wnioski na głos, przy kimś postronnym. Tak było nie od dziś, odkąd dziewczęta skończyły szkołę, Thea mówiła, że pragnie zobaczyć je na ślubnym kobiercu zanim umrze. I od dzieciństwa uczyła je etykiety i innych umiejętności, aby mogły być żonami kogoś wysoko postawionego. O koniecznie czystej, może nawet szlachetnej krwi. Thea miała wielkie ambicje, a skazy na opinii Jocelyn mogły strzaskać jej nadzieje na jej dobre wydanie. – Staram się o nią troszczyć, by ulżyć jej w chorobie, ale ona coraz częściej mnie odpycha i robi wyrzuty. Nie interesuje się moim stanem ani przeżyciami, nie okazała mi tego w żaden sposób. Domaga się tylko tego, bym to ja zajmowała się nią, a potem... potem mnie odtrąca, próbując także wywrzeć na mnie presję, bym nie wracała na staż. – Było to z jej strony bardzo szczere wyzwanie, którego już po chwili zaczęła żałować. Była tak urobiona przez matkę, że zaczęła czuć wyrzuty sumienia, że ośmieliła się mówić o niej takie rzeczy, zamiast ją bronić i przedstawiać w jak najlepszym świetle. Jeszcze kilka miesięcy temu tak właśnie by zrobiła: przedstawiałaby matkę w jak najlepszym świetle, nie ośmielając się na żadną krytykę ani użalanie się. Wtedy wierzyła jeszcze w matczyną miłość i to, że wszystkie jej wyrzuty i pretensje są podyktowane dobrem córek, które przecież musiały coś w życiu osiągnąć. Ale teraz coś się zmieniło, bo nie tylko zaczęła kwestionować ich relacje w myślach, ale i zdobyła się na wypowiedzenie podobnych słów głośno. Czy to także był skutek wyspy? – Przepraszam, może jednak nie powinnam mówić takich rzeczy. To przecież moja matka – dodała szybko, kiedy się zreflektowała.
Na dłuższą chwilę umilkła i spojrzała gdzieś w bok.
- Wiem, rozumiem. Taka twoja rola: próbujesz mi pomóc, abym mogła przejść przez tą terapię i wrócić do swoich zajęć. A ja pewnie tego nie ułatwiam – odezwała się po chwili milczenia. – Nie jest łatwo o tym mówić, a co dopiero myśleć, ale chciałabym... jakoś przepracować te wydarzenia, ruszyć dalej. Poszłam tam dla Toma, a Tom wkrótce potem sam mnie znalazł, odwiedził mnie w Mungu, choć od tamtego czasu, tej jednej wizyty, więcej się ze mną nie skontaktował i nie wiem, co się z nim dzieje teraz – mówiła. Tom był ważnym elementem tej historii, bo pewnie nie udałaby się na wyspę, gdyby nie nadzieja, że dowie się czegoś na jego temat. – Dom był przeklęty - odezwała się nagle. - Ledwie udało nam się uciec, ale... nie wszystkim. Czy postąpiłam bardzo źle, podczas ucieczki od niebezpieczeństwa myśląc przede wszystkim o sobie? Niezbyt to uzdrowicielskie, prawda?
Ale cóż, kto powiedział, że każdy uzdrowiciel musiał być beznadziejnym altruistą, zbawcą świata narażającym życie dla innych? Jocelyn taka nie była, nie chciała być. Jeśli miała pomagać innym, to w bezpiecznych warunkach szpitalnych, nigdy nie pisała się na narażanie swojego życia. Gdyby chciała tak żyć, zostałaby aurorem, ale o wiele bardziej odpowiadały jej zajęcia stateczne i pozbawione ryzyka, bo była typem osoby głodnej wiedzy, nie przygód. Nigdy nie pociągało jej ryzyko, bała się go. I dla wiedzy przyszła do Munga, nie dla altruistycznych pobudek, których nie miała w sobie wobec obcych. Ofiarność wobec matki to zupełnie inna sprawa. Ale i tak trochę ją to dręczyło, choć gdyby czas się cofnął, także w pierwszej kolejności pomyślałaby o sobie. To przecież nie jej wina, że Pandora i Mia nie uciekły, po tym, jak odnalezione trzy kawałki składające się na część filarów klątwy zostały zniszczone. Co ona sama kazała zrobić, wiedząc że to może być jedyna droga wyjścia. Nie odpowiadała za nikogo poza samą sobą, dlaczego więc w ogóle o tym wszystkim myślała i zaczęła się wahać nad swoją przyszłością w uzdrowicielskim fachu? Przecież swojej wiedzy i umiejętnościom nie miała nic do zarzucenia. Tylko szczerości swojego powołania, w które zwątpiła.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Szaleństwo. To co się tu dzisiaj działo było po prostu istnym szaleństwem.
- Panie Harris! Panie Harris! - wołałem za uciekającym przede mną mężczyzną, stojąc jeszcze w miejscu, łudząc się że technika polegająca na nie gonieniu uciekającego zadziała. Ale nic z tego, zero reakcji. Mężczyzna posuwistym, spiesznym krokiem w akompaniamencie złowieszczego chichotu oddalał się ode mnie, a ja tylko westchnąłem bardzo, bardzo cicho i przewracając oczami wybiegłem za nim z pokoju wspólnego, wypadając na korytarz. Około pięćdziesięcioletni mężczyzna, który starał mi się umknąć był już naszym stałym mieszkańcem. Zaczęło się bardzo niewinnie: zmartwiona żona przyprowadziła męża do szpitala Świętego Munga, kiedy ten drugi dzień z rzędu odmawiał przyjęcia od niej jakiegokolwiek jedzenia czy napoju, upierając się, że na pewno planuje go zabić i dlatego właśnie umieściła w nich truciznę. Nie mając pewności kto tu nam zmyśla zdecydowaliśmy się więc postąpić według procedury zakładającej, że przyjmujemy pacjenta na obserwację, jednocześnie zgłaszając sprawę do ministerialnego Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Miało to miejsce już przeszło cztery miesiące temu: żona czarodzieja okazała się mówić prawdę, on natomiast został sklasyfikowany jako paranoik. Jak się okazało, jego przypadłość wcale dobrze nie rokowała. Powoli w coraz większej ilości ludzi dopatrywał się czyhających na jego życie zimnokrwistych morderców. I tak - tylko w przeciągu ostatniego tygodnia - jednego z pacjentów leżących z nim w sali oskarżył o próbę podstawienia mu nogi, kiedy wstawał z łóżka. Drugiego zaś o szpiegowanie go, nawet wtedy, kiedy udawał się do niedawno wyremontowanej (jako jedynej w szpitalu, dzięki szalejącej tam jeszcze całkiem niedawno anomalii) łazienki. Nie wiem jakim cudem Williams miałby go podglądać w kabinie, skoro tak właściwie był przykuty do łóżka z powodu braku obu nóg, które sobie kiedyś odrąbał i nigdy nie wyraził zgody na ich odtworzenie. Nie żeby nam się do tego specjalnie spieszyło. Swoją drogą, też ciekawy przypadek, ten Williams. Regularnie dostawał napadów w których powtarzał, że ma obce ręce, które należą do kogoś innego i próbują go udusić. I faktycznie, kiedy pierwszy raz już nam cały zsiniał zaczęliśmy profilaktycznie zapinać go pasami. Nie zdawało mu się to normalnie przeszkadzać, jednak w czasie trwania ataku wył i rzucał się niczym pod wpływem zaklęcia torturującego. Ale, wracając do Harrisa. Trzeciego z towarzyszących mu w sali mężczyzn oskarżył o rzecz całkowicie niedorzeczną, a mianowicie to, że pan Meadows jest tak naprawdę wampirem i już przynajmniej trzy razy próbował wyssać z niego krew! Może i miałoby to jakiś sens gdyby nie fakt, że rzeczony pan Meadows miał sto dziewięćdziesiąt lat i tylko trzy zęby. Nie do końca wiedzieliśmy tak właściwie, dlaczego leżał na magipsychiatrii, wszyscy stawialiśmy tu jednak na to, że najzwyczajniej w świecie nie mieli gdzie go położyć i dostał się on właśnie nam. Traktowali nasz oddział niejako trochę jak przechowalnię, niekiedy odnosząc się do dziedziny magii leczniczej jaką była magipsychiatria z pogardą. Ale nie narzekaliśmy na to specjalnie w tym przypadku, poza tym że poczciwy staruszek nie domagał i trzeba było go karmić, myć i przebierać tak nie sprawiał problemów, czasem powiedział coś miłego, a i zabawę zdawał się mieć przednią kiedy obserwował sobie leżących razem z nim na sali podopiecznych zakwalifikowanych do szpitalnej kategorii "PSYCH" - tak, że nawet jakoś specjalnie nie musieliśmy mu zapewniać rozrywki, znajdował ją sobie sam.
- Panie Harris! - w moim głosie zabrzmiała już nuta nagany, kiedy doganiałem mężczyznę na korytarzu, tuż przed samą dyżurką pielęgniarek. Jednym zwinnym krokiem zastąpiłem mu drogę i spojrzałem z wyczekiwaniem, zaplatając ręce na piersi, na szczęście powstrzymawszy się od zirytowanego potupywania nogą. Nie dodało by mi to powagi, komizm sytuacji był już i tak dostateczny.
- No czego, czego się drze, dzieciak jeden, wredny okropny! - mężczyzna zaczął mamrotać i machać rękoma w oburzeniu, drepcząc w miejscu i patrząc się na mnie tak, jakbym właśnie zwinął mu sprzed nosa ostatnią babeczkę z kremem. Próbowałem nakłonić go do tego, by ruszył obiad, jednak on niczym małe dziecko wił się i wykręcał, przy okazji rzucając we mnie groszkiem z marchewką. Może też nie byłem jakimś wybitnym fanem akurat tej warzywnej kompozycji, ale na litość Merlina, bez przesady - noszenie pomarańczowo-zielonych bohomazów na limonkowym rękawie uzdrowicielskiej szaty, którym w ostatniej chwili osłoniłem swoją twarz, było całkowicie niekomfortowe. - Zabić mnie chcą! Zabić! - krzyczał dalej, a ja coraz bardziej musiałem wysilać się, aby nadal pozostać oazą spokoju.
- Panie Harris, naprawdę, jak byśmy chcieli pana zabić to zrobilibyśmy to już dawno temu. A my nie chcemy panu szkodzić, chcemy pomóc - tłumaczyłem cierpliwie, po raz kolejny zresztą. Widziałem nieufność na jego twarzy - nawet pomimo tego, że byłem jedną z ostatnich osób, których jako tako był skłonny wysłuchać. Dlatego potroiłem swoje wysiłki, przez następne pięć minut stojąc razem ze starszym jegomościem i tłumacząc mu cierpliwie i niezwykle uprzejmie, dlaczego nie powinien podejrzewać szpitala i jego pracowników o złe chęci, oraz z jakich powodów jego postępowanie chwilę temu w czasie obiadu było nie na miejscu. Zdawało mi się, że ta miękka reprymenda w jakiś sposób dotarła do krnąbrnego pensjonariusza, ponieważ ten ostatecznie zaczął coś niby w przeprosinach burczeć pod nosem, ostatecznie robiąc w tył zwrot i udając się z powrotem do pokoju wspólnego, w którym czekał na niego już prawie że zimny posiłek. Podgrzałem więc zawartość talerza jednym machnięciem różdżką i opadłem na krzesło obok pana Harrisa. Podpierając się łokciem o blat stołu wsłuchiwałem się w dźwięki audycji magicznej rozgłośni radiowej pilnując tego, żeby mężczyzna zjadł do końca obiad. Czasami z pacjentami trzeciego piętra bywało gorzej niż z dziećmi - na dzieci były jeszcze w miarę sprawdzone metody, sposoby na to jak je podejść i spacyfikować wykorzystując jeszcze nieosiągnięte przez nie pułapy psychologicznego rozwoju. Z dorosłymi było za to zdecydowanie ciężej, ponieważ oni z reguły mieli już całkowicie wykształcone wszelkie mechanizmy zarówno poznawcze, jak i dedukcyjne - i wszystko byłoby w takim układzie ładnie i pięknie gdyby nie to, że znajdowali się na oddziale magipsychiatrycznym nie bez powodu. Ich rozumy, kiedyś niejednokrotnie światłe i w pełni sprawności umysłowej z czasem zostały powykrzywiane w bezlitosnych szponach choroby, której uścisk zacieśniał się z każdym mijającym dniem. Tok myślowy ludzi chronicznie chorych i pod opieką psychiatryczną był niejednokrotnie zbyt zawiły, by ktokolwiek był w stanie tak łatwo rozplątać jego supły i rozwikłać tajemnicę skąd u pacjenta pojawiała się właśnie taka, a nie inna myśl. Paranoicy pokroju Harrisa byli jednak w miarę wdzięcznymi przypadkami, zawczasu zdiagnozowanymi i o znanej etiologii i historii choroby.
Moje rozmyślania przerwało skrobanie przesuwanego po blacie stołu talerza, po którym zaraz w pokoju wspólnym rozbrzmiało głośne, nieprzyjemne dla ucha szurnięcie odsuwanego krzesła. Obrzuciłem bacznym spojrzeniem zarówno talerz, jak i mężczyznę, po czym wyprostowałem się i kiwnąłem głową, również wstając od stołu - jednakże z większą wrażliwością na pozostałych przebywających w pokoju wspólnym czarodziejów. Zasunąłem za sobą krzesło, delikatnie napominając pana Harrisa o zrobienie tego samego. Ten spojrzał się na mnie z czającą się w spojrzeniu podejrzliwością, jednak zrobił to, o co go poprosiłem. Powstrzymałem się przed przewróceniem oczami i westchnięciem, zamiast tego uśmiechając się do pacjenta na tyle serdecznie, na ile tyko byłem w stanie. Cóż, nie mogłem ukrywać, że przyjmowana od niedawna mieszanka antydepresyjna całkiem przyjemnie wyłączała mnie z odczuwania niemocy i braku chęci do życia, pozostawiając w całkiem przyjemnej i plastycznej neutralności.
Machnąłem różdżką rzucając niewerbalne Chłośczyść, które w trymiga uprzątnęło poobiednie pobojowisko i podążyłem z mężczyzną w kierunku jego sali. Po drodze zaczepiłem jednak pielęgniarkę z małą prośbą, aby spróbowała zorganizować mi kubek melisy.
| zt
- 11 XII 1957 -
Ronja&Perseus
- Chunhua, teraz twój ruch. - Zauważyła miękko Ronja, kiedy jej pogarbiona przeciwniczka po raz kolejny powędrowała wzrokiem poza szachownicę. Starsza kobieta ubrana w charakterystyczny dla pacjentów oddziału zamkniętego strój: długą jasną koszulę i lnianą spódnicę bez żadnych ozdób, czy pasków. Poorane zmarszczkami dłonie poderwały się odrobinę za gwałtownie do ruchu, a pionek zmienił swoją pozycję na pole C3. Ze swojej poprzedniej pozycji wychodziło, iż wieża poruszyła się po skosie, ale Fancourt dawno już przestała przykładać szczególnej uwagi do właściwych zasad podczas gry z pacjentami. Szczególnie z Chunhuą. Nikt dokładnie nie wiedział, skąd pochodzi czarownica, ale jasne było, iż musiała sobie liczyć ponad osiemdziesiąt wiosen, co czyniło ją jedną z niewielu pierwszych zarejestrowanych czarodziejskich emigrantów z Chin. Nigdy nie nauczyła się mówić po angielsku więcej niż kilka podstawowych słów, a postępująca demencja wymieszana ze stanami paranoi nie służyły nauce obcych języków. Zgryźliwa dla innych pacjentów, bywała agresywna na swoje kruche możliwości w stosunku do innych pracowników oddziału, znajdując sobie wyjątkowe upodobanie do uszczypliwych uwag w stronę Ronji jeszcze za czasów jej stażu uzdrowicielskiego. Narzekała często na sporadyczne odwiedziny Fancourt, również i tego dnia odkaszlując z wyrzutami na niezapowiedzianą wizytę, ale mimo tego, to właśnie od Ronji przyjmowała najchętniej uspokajające eliksiry i dzieliła się gorącymi, w swoim mniemaniu, opowiadaniami o szpitalnych plotkach.Ronja&Perseus
- Wygrywam. To mój tygrys, podpowiada mi jak cię wykiwać. - Zarechotała Chunhua, kaszląc przy tym chrapliwie. Kruche ramiona zadygotały lekko, a Fancourt przerwała własną obserwację planszy, by upewnić się, że tamtej nic nie jest. Ostatnimi czasy zaglądała do Munga rzadziej niż kiedykolwiek, ale nie sposób było zaprzeczyć, że z instytucją na zawsze łączyć będzie uzdrowicielkę wiele powiązań. Konsultowała ze swoimi kolegami i koleżankami po fachu co ciekawsze przypadki, odpowiadała na ich badania i prace naukowe, a okazjonalnie w wolnej chwili zaglądała również na oddział magipsychiatrii odwiedzić dawnych pacjentów, tych, których nie udało się wyprowadzić do względnie uznawanego za normalne przez normy społeczne, życia. Chunhua należała do tych osób, które zapewne dokonają swojego żywota w murach Munga, nie mając gdzie się podziać, w stanie stabilnym, by funkcjonować, ale zdecydowanie niebezpiecznie chaotycznym na samodzielność poza szarymi ścianami pokoju wspólnego. Nie miała krewnych, ani przyjaciół odkąd Fancourt pamiętała, a jeśli jacyś istnieli, zapewne dawno sami odeszli już z tego świata, pozostawiając starszą kobietę w rękach opieki uzdrowicielskiej, której skład znacznie zmienił się od czasów Ronji. Młodsze pokolenie łapało co raz to wyższe stanowiska, a niegdyś silniej znajome twarze zastępowane były tymi kojarzonymi tylko przelotnie. Ponieważ jednak w światku swojego fachu, Fancourt wciąż pozostawała na bieżąco z informacjami, nawet pomimo stanu wydarzeń w stolicy i całym kraju, nie istniały żadne przeciwskazania przed pojawieniem się jej tutaj jako odrobinę lepiej doświadczonego gościa, o czym zresztą świadczył zarzucony na prostą suknię w stylu qiupao, fartuch uzdrowicielski i zaczepiona o kołnierz, metalowa plakietka odwiedzającego. - A czy ten tygrys powiedział ci też, że oszukujesz? - Spytała Ronja uśmiechając się zawadiacko, ale Chunhua znów straciła zainteresowanie grą, spojrzeniem wiodąc daleko ponad głowę brązowookiej. Fancourt westchnęła krótko, poddając się wreszcie w próbach kontynuowania rozgrywki. Odwróciła się przez ramię, przebiegając wzrokiem po stojącym u stóp stolika, przy którym siedziały koszu wypełnionym książkami. Nie było tam szczególnie chodliwych tytułów, ot pozostałości po sprzątaniu biblioteczki w rodzinnym domu, ale kilka przetartych klasyków i powtarzające się kopie, jakie zgromadzili przez lata na półkach, mogły znaleźć doskonały nowy dom, w postaci mizernej biblioteczki oddziału. Obiegowy żart mówił, iż gdyby uzdrowiciele mieli czytać w kółko te same kilka książek, jakie pozostawały do dyspozycji pacjentów, zapewne sami szybko by oszaleli, ale za ironicznym komentarzem nie kryły się złe intencje. Prawda była taka, że stan niewielu podopiecznych pozwalał na uważną lekturę, toteż dotychczas skromny inwentarz nie sprawiał nikomu wielkich problemów. Wyrwana z zamyślenia, Ronja zamrugała kilka razy, próbując przyporządkować twarzy uzdrowiciela wkraczającego do pomieszczenia odpowiednią, na pewno znaną jej tożsamość. Wreszcie, cichy głos podpowiedział nazwisko, które szybko wpadło do odpowiedniej kategorii informacji. Perseus Black.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Filiżanka wypełniona parującą herbatą z dodatkiem eliksiru wzmacniającego przyjemnie ogrzewała skostniałe dłonie młodego magipsychiatry, gdy zasiadał w wysłużonym fotelu w pokoju pielęgniarskim, bezskutecznie próbując cieszyć się jedną z nielicznych chwil spokoju na oddziale. Pracował tu zaledwie od czterech lat — wystarczająco długo, by móc doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że idylliczna atmosfera wcale nie oznacza harmonii. Porządek wśród umysłowo chorych jest niczym innym, jak zwiastunem burzy, chaosu i dodatkowej pracy przy uspokajaniu pacjentów. Dlatego też był wyprostowany bardziej niż zwykle, czujny niczym ranne zwierzę ukrywające się przed drapieżnikami. A przecież to on był tutaj największym drapieżnikiem; wprawdzie nie atakował gwałtownie i otwarcie jak rekin, a raczej jak głębinowy Melanocetus, co czyniło go tylko groźniejszym od tego pierwszego stworzenia. W końcu żarłacza można w porę dostrzec i próbować ratować się ucieczką. Perseus natomiast mamił nieświadome ofiary emanując łagodnym światłem pośród mroku, a gdy te w swej naiwności znalazły się zbyt blisko ostrych zębów predatora, nie było już dla nich ratunku.
Przeniósł spojrzenie onyksowych tęczówek na pielęgniarkę, która weszła do pomieszczenia oświadczając, że stara Chunhua ma gościa i że chciała mu o tym powiedzieć od razu, ale zniknął gdzieś na konsultacjach z pojedynczymi pacjentami. Brwi lorda Blacka uniosły się lekko w wyrazie zdumienia. Przecież Azjatka nigdy nie miała rodziny? Zaraz jednak na jego twarzy wykwitł wyuczony uśmiech, gdyż zdał sobie sprawę z tego, że tylko jedna osoba mogła odwiedzić staruszkę.
— Gdzie mogę je znaleźć? — zapytał, odstawiając filiżankę z na wpół wypitą herbatą na stolik przy oknie, za którym w powietrzu delikatnie wirowały płatki śniegu.
Nie chciał im przerywać. Właściwie, to pewną przyjemność sprawiało mu przysłuchiwanie się rozmowie dwóch kobiet w obcym języku, z którego nie rozumiał ani słowa (choć należy przyznać, że kilka z nich wydawało mu się znajome, lecz był pewien, że były to przekleństwa, dlatego nie chciał ich powtarzać — Chunhua zawsze rzucała nimi, gdy była w stanie silnego wzburzenia), a który brzmiał łagodnie i melodyjnie, niczym pieśń ku chwale dawno zapomnianego bóstwa.
Na nic jednak zdał się cichy chód, pacjentka go zauważyła, wbiła w niego swój wzrok, a w ślad za jej spojrzeniem błądzącym po sylwetce Perseusa podążył również jej gość. Czy na pewno tylko jej? Biały fartuch świadczył o tym, że czarownica przybyła raczej w odwiedziny całego oddziału magipsychiatrycznego.
— Dzień dobry, panno Fancourt. Witaj ponownie, Chunhua — kiwnął głową na powitanie obu pań, choć miał pewne wątpliwości względem tego, czy starsza z nich była w stanie go zrozumieć. — Proszę mi wybaczyć. Nie miałem w planach przeszkadzać w waszej rozgrywce, lecz kiedy dowiedziałem się, że na oddziale zjawiła się taka wspaniała osobistość, nie mogłem przepuścić okazji, aby się z nią zobaczyć.
Wypowiadając te słowa przyglądał się Ronji, a lisi uśmiech nawet na moment nie zszedł z jego twarzy. Dobrze, że kobieta zjawiła się dziś w Mungu; pragnął wykorzystać jej wiedzę oraz doświadczenie i omówić z nią kwestię przypadku, budzącego w Blacku ambiwalentne uczucia. Och, tak naprawdę, to nie było nic nadzwyczajnego. Ot, dziewczę liczące sobie niespełna dwadzieścia trzy wiosny, młoda mężatka z podręcznikowymi objawami zaburzeń schizofrenicznych, które dopytywało, czy dostanie przepustkę na święta, bo chciałaby wreszcie objąć swojego synka. Problem jednak w tym, że jej dziecko zmarło półtora roku wcześniej osiągając wiek zaledwie czterech miesięcy, a umysł biedaczki nie potrafił sobie z tym poradzić — wciąż powtarzała, że chłopiec żyje, nosiła ze sobą lalkę, którą traktowała jak żywego niemowlaka i dlatego trafiła do szpitala. Coraz częściej miewała jednak przebłyski świadomości, podczas których opowiadała o swoim wielkim cierpieniu po stracie, co znaczyło, że rokowała dobrze. Perseus obawiał się jednak, że kontakt młodej kobiety ze środowiskiem domowym, przywodzącym zbyt wiele wspomnień, mógłby pogorszyć jej stan. Obawa ta nie wynikała z troski o pacjentkę (jednak niezaprzeczalnie było mu szkoda małego czystokrwistego istnienia, podczas gdy obrzydliwa mugolska krew nadal się rozmnażała), a o jego własną opinię jako magipsychiatrze.
Najpierw jednak zamierzał spędzić z panną Fancourt czas na mniej lub bardziej niezwiązanej z tematem rozmowie. Nie chciał spłoszyć Uzdrowicielki swą bezpośredniością.
— Czy ktoś proponował już pannie herbatę?
Przeniósł spojrzenie onyksowych tęczówek na pielęgniarkę, która weszła do pomieszczenia oświadczając, że stara Chunhua ma gościa i że chciała mu o tym powiedzieć od razu, ale zniknął gdzieś na konsultacjach z pojedynczymi pacjentami. Brwi lorda Blacka uniosły się lekko w wyrazie zdumienia. Przecież Azjatka nigdy nie miała rodziny? Zaraz jednak na jego twarzy wykwitł wyuczony uśmiech, gdyż zdał sobie sprawę z tego, że tylko jedna osoba mogła odwiedzić staruszkę.
— Gdzie mogę je znaleźć? — zapytał, odstawiając filiżankę z na wpół wypitą herbatą na stolik przy oknie, za którym w powietrzu delikatnie wirowały płatki śniegu.
— * —
Nie chciał im przerywać. Właściwie, to pewną przyjemność sprawiało mu przysłuchiwanie się rozmowie dwóch kobiet w obcym języku, z którego nie rozumiał ani słowa (choć należy przyznać, że kilka z nich wydawało mu się znajome, lecz był pewien, że były to przekleństwa, dlatego nie chciał ich powtarzać — Chunhua zawsze rzucała nimi, gdy była w stanie silnego wzburzenia), a który brzmiał łagodnie i melodyjnie, niczym pieśń ku chwale dawno zapomnianego bóstwa.
Na nic jednak zdał się cichy chód, pacjentka go zauważyła, wbiła w niego swój wzrok, a w ślad za jej spojrzeniem błądzącym po sylwetce Perseusa podążył również jej gość. Czy na pewno tylko jej? Biały fartuch świadczył o tym, że czarownica przybyła raczej w odwiedziny całego oddziału magipsychiatrycznego.
— Dzień dobry, panno Fancourt. Witaj ponownie, Chunhua — kiwnął głową na powitanie obu pań, choć miał pewne wątpliwości względem tego, czy starsza z nich była w stanie go zrozumieć. — Proszę mi wybaczyć. Nie miałem w planach przeszkadzać w waszej rozgrywce, lecz kiedy dowiedziałem się, że na oddziale zjawiła się taka wspaniała osobistość, nie mogłem przepuścić okazji, aby się z nią zobaczyć.
Wypowiadając te słowa przyglądał się Ronji, a lisi uśmiech nawet na moment nie zszedł z jego twarzy. Dobrze, że kobieta zjawiła się dziś w Mungu; pragnął wykorzystać jej wiedzę oraz doświadczenie i omówić z nią kwestię przypadku, budzącego w Blacku ambiwalentne uczucia. Och, tak naprawdę, to nie było nic nadzwyczajnego. Ot, dziewczę liczące sobie niespełna dwadzieścia trzy wiosny, młoda mężatka z podręcznikowymi objawami zaburzeń schizofrenicznych, które dopytywało, czy dostanie przepustkę na święta, bo chciałaby wreszcie objąć swojego synka. Problem jednak w tym, że jej dziecko zmarło półtora roku wcześniej osiągając wiek zaledwie czterech miesięcy, a umysł biedaczki nie potrafił sobie z tym poradzić — wciąż powtarzała, że chłopiec żyje, nosiła ze sobą lalkę, którą traktowała jak żywego niemowlaka i dlatego trafiła do szpitala. Coraz częściej miewała jednak przebłyski świadomości, podczas których opowiadała o swoim wielkim cierpieniu po stracie, co znaczyło, że rokowała dobrze. Perseus obawiał się jednak, że kontakt młodej kobiety ze środowiskiem domowym, przywodzącym zbyt wiele wspomnień, mógłby pogorszyć jej stan. Obawa ta nie wynikała z troski o pacjentkę (jednak niezaprzeczalnie było mu szkoda małego czystokrwistego istnienia, podczas gdy obrzydliwa mugolska krew nadal się rozmnażała), a o jego własną opinię jako magipsychiatrze.
Najpierw jednak zamierzał spędzić z panną Fancourt czas na mniej lub bardziej niezwiązanej z tematem rozmowie. Nie chciał spłoszyć Uzdrowicielki swą bezpośredniością.
— Czy ktoś proponował już pannie herbatę?
Stara czarownica mruknęła niejednoznacznie na znak posłyszanych słów młodego mężczyzny, podczas gdy Ronja zmrużyła lekko oczy, przypatrując się sylwetce uzdrowiciela. Prosta linia pleców, ułożone dłonie i uniesiona wysoko głowa, której onyksowe spojrzenie spotkało to należące do niej samej. Jeśli ktoś szukał idealnego obrazu arystokratycznego wychowania w ładnym opakowaniu, to znalazł odpowiedniego kandydata, emanującego zwodniczą pewnością siebie, tak bardzo typową dla młodych i ambitnych. Fancourt daleko było do osoby naiwnej i chociaż ceniła tych trzymających się własnych ideałów, nie zapominała o walce na szczeblach drabiny stanowisk obieranych, zwłaszcza teraz, przez spragnionych nie wiedzy, a władzy. Wypadła z obiegu już dawno temu, albo też nigdy w nim nie była. Między zakończeniem kursu uzdrowicielskiego a przyjęciem posady w Ministerstwie, spędziła w Mungu jedynie krótki okres przejściowy na pełnoprawnej zmianie opiekuna medycznego, zaraz potem zamieniając popękane w niektórych miejscach żółte linoleum, na grząskie błota rumuńskich bagien w towarzystwie błędnych łowców smoków i łamaczy klątw. Odzwyczaiła się od salowych gierek, szeptów za plecami, a wreszcie poniekąd ograniczonej perspektywy tych zamkniętych w czterech ścianach kulejących fotelów i ich jeszcze bardziej kulejących mentalnie właścicieli.
- Lordzie Black, miło widzieć i w żadnym wypadku lord nie przeszkadza. - Kiwnęła głową na powitanie, a następnie przekrzywiła ją w pytającym geście do staruszki, pozwalając, żeby kaskada kruczoczarnych włosów, lekko spiętych alabastrową klamrą przepłynęła na jej drugie ramię. Chunhua naturalnie, zignorowała ją całkowicie, odkasłując zalegający w płucach płyn. - Ładny. Wszyscy biali wyglądają tak samo, ale ten może być. - Jej chiński brzmiał zaskakująco prosto, w porównaniu do wieku. Wychowana na znacznie bardziej kwiecistej mowie Ronja, miewała problemy z interpretacją zardzewiałego slangu, ale akurat te słowa zrozumiała doskonale. Z twarzy Perseusa nie znikał perfekcyjny uśmiech, od którego Ronja nie mogła się wyzbyć poniekąd oczywistego wrażenia, że chodzi tu o coś innego niż uprzejmą pogawędkę. Teoretycznie, niewiele o nim wiedziała. Podstawowe informacje opierały się na mglistych wspomnieniach mijania się na korytarzach podczas początków stażu Blacka i kilku kulturalnych wymian zdań już w trakcie jego specjalizacji. Przykładał się do swojej pracy, z pewnością obdarzony był sporą wiedzę, jednak jakaś część instynktu Fancourt podpowiadała, że było w nim coś więcej. Niewielu szlachciców wybierający uzdrowicielskie kształcenie obierali drogę magipsychiatrii, która już w swoich korzeniach nie była niczym wzniosłym i pięknym. Tutaj znacznie częściej od ratowania ludzkich istnień przed zewnętrznymi zagrożeniami, mieli do czynienia z ratowaniem czarodziejów przed samymi sobą, a te walki okazywały się dla niewprawionego oka znacznie mniej widowiskowe. Perseus zdawał się doskonałym produktem kursów mających wyprowadzić w świat uzdrowicieli skutecznych do bólu w wykonywanym fachu, ale właśnie. Do bólu, bowiem indywidualność pacjentów, a już zwłaszcza ich postrzeganie jako drugiej istoty o barwnych wspomnieniach łączących się w istotną całość, łatwo było zagubić, lub gorzej - nie zwracać na nią uwagę. - Zbyt młody dla ciebie Chunhua. - Odparła, wstając od stołu. - Zbyt przebiegły. - Chińskie sylaby zamknęły się wokoło formułowanych słów, niczym płascze muszli małży zachłannie broniące perły. Chwila kultu rodzimej kultury prysnęła, niczym bańka i po krótkim ukłonie, tradycyjnie skierowanym do najstarszej osoby, Ronja znów była tą inną w zwykłym świecie. Nawet tutaj w szpitalu, wyróżniała się na tle innych swoim pochodzeniem, oraz zupełnie innymi doświadczeniami służby potrzebującym.
- W takim razie może pomogę lordowi w poszukiwaniu tej wielkiej osobistości? Ja z pewnością nie jestem osobą godną takich pochwał. Natomiast herbatę przyjmę chętnie. - Odparła już po angielsku.
Black przyjmował ją na swoim terenie, który najwyraźniej zdołał sobie zjednać łagodnym usposobieniem i dobrym traktowaniem pacjentów. Nikt o zdrowych zmysłach nie skrytykowałby w końcu potomka kogokolwiek z rodów skorowidzu, nawet jeśli zdecydowałby się robić operację drugim końcem różdżki, ale i z tak zajadłymi komentarzami Ronja nie zgadzała się w pełni. Jego pochodzenie nie miało dla Azjatki znaczenia, dopóki zachowywał wszystkie wymagania uzdrowicielskiej przysięgi, oraz dobrze spełniał swoje obowiązki. To, w jakim celu je realizował, pozostawało sprawą prywatną, chociaż nie sposób było Fancourt rozszyfrowywać drugie dno w niektórych z pytań zadawanych przez czarodzieja swoim pacjentom.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Lordzie Black, miło widzieć i w żadnym wypadku lord nie przeszkadza. - Kiwnęła głową na powitanie, a następnie przekrzywiła ją w pytającym geście do staruszki, pozwalając, żeby kaskada kruczoczarnych włosów, lekko spiętych alabastrową klamrą przepłynęła na jej drugie ramię. Chunhua naturalnie, zignorowała ją całkowicie, odkasłując zalegający w płucach płyn. - Ładny. Wszyscy biali wyglądają tak samo, ale ten może być. - Jej chiński brzmiał zaskakująco prosto, w porównaniu do wieku. Wychowana na znacznie bardziej kwiecistej mowie Ronja, miewała problemy z interpretacją zardzewiałego slangu, ale akurat te słowa zrozumiała doskonale. Z twarzy Perseusa nie znikał perfekcyjny uśmiech, od którego Ronja nie mogła się wyzbyć poniekąd oczywistego wrażenia, że chodzi tu o coś innego niż uprzejmą pogawędkę. Teoretycznie, niewiele o nim wiedziała. Podstawowe informacje opierały się na mglistych wspomnieniach mijania się na korytarzach podczas początków stażu Blacka i kilku kulturalnych wymian zdań już w trakcie jego specjalizacji. Przykładał się do swojej pracy, z pewnością obdarzony był sporą wiedzę, jednak jakaś część instynktu Fancourt podpowiadała, że było w nim coś więcej. Niewielu szlachciców wybierający uzdrowicielskie kształcenie obierali drogę magipsychiatrii, która już w swoich korzeniach nie była niczym wzniosłym i pięknym. Tutaj znacznie częściej od ratowania ludzkich istnień przed zewnętrznymi zagrożeniami, mieli do czynienia z ratowaniem czarodziejów przed samymi sobą, a te walki okazywały się dla niewprawionego oka znacznie mniej widowiskowe. Perseus zdawał się doskonałym produktem kursów mających wyprowadzić w świat uzdrowicieli skutecznych do bólu w wykonywanym fachu, ale właśnie. Do bólu, bowiem indywidualność pacjentów, a już zwłaszcza ich postrzeganie jako drugiej istoty o barwnych wspomnieniach łączących się w istotną całość, łatwo było zagubić, lub gorzej - nie zwracać na nią uwagę. - Zbyt młody dla ciebie Chunhua. - Odparła, wstając od stołu. - Zbyt przebiegły. - Chińskie sylaby zamknęły się wokoło formułowanych słów, niczym płascze muszli małży zachłannie broniące perły. Chwila kultu rodzimej kultury prysnęła, niczym bańka i po krótkim ukłonie, tradycyjnie skierowanym do najstarszej osoby, Ronja znów była tą inną w zwykłym świecie. Nawet tutaj w szpitalu, wyróżniała się na tle innych swoim pochodzeniem, oraz zupełnie innymi doświadczeniami służby potrzebującym.
- W takim razie może pomogę lordowi w poszukiwaniu tej wielkiej osobistości? Ja z pewnością nie jestem osobą godną takich pochwał. Natomiast herbatę przyjmę chętnie. - Odparła już po angielsku.
Black przyjmował ją na swoim terenie, który najwyraźniej zdołał sobie zjednać łagodnym usposobieniem i dobrym traktowaniem pacjentów. Nikt o zdrowych zmysłach nie skrytykowałby w końcu potomka kogokolwiek z rodów skorowidzu, nawet jeśli zdecydowałby się robić operację drugim końcem różdżki, ale i z tak zajadłymi komentarzami Ronja nie zgadzała się w pełni. Jego pochodzenie nie miało dla Azjatki znaczenia, dopóki zachowywał wszystkie wymagania uzdrowicielskiej przysięgi, oraz dobrze spełniał swoje obowiązki. To, w jakim celu je realizował, pozostawało sprawą prywatną, chociaż nie sposób było Fancourt rozszyfrowywać drugie dno w niektórych z pytań zadawanych przez czarodzieja swoim pacjentom.
[bylobrzydkobedzieladnie]
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie wybrał zawodu Uzdrowiciela dla prestiżu i pieniędzy, trudno było też doszukiwać się w nim szczerej chęci niesienia pomocy innym. Ktoś, kto wychował się w pogardzie do niższej krwi, będzie żywił ją już zawsze, bez względu na to, jak głęboko ukrywałby ją za maską nieszczerego uśmiechu oraz chłodnego profesjonalizmu. Perseusem jak zwykle kierowały egoistyczne pobudki (na palcach jednej ręki można policzyć, gdy w swoim życiu zrobił coś prawdziwie bezinteresownie), napędzane dodatkowo młodzieńczym gniewem i arystokratyczną pychą — miał dość nieporadności medyków w związku z chorobą, na którą cierpiał młody lord, ich bezradnego rozkładania rąk, kiedy pytał o lekarstwo. W swej naiwności chciał im wszystkim udowodnić, że są niededukowani i leniwi, że Śmiertelną Bladość da się wyleczyć, a on będzie pierwszym ozdrowieńcem.
Im więcej jednak się dowiadywał, im więcej pożółkłych stronic przerzucał, tym bardziej zdawał sobie sprawę z tego, jak nieracjonalne były jego pomysły. Gdy ostatecznie dotarło to do Perseusa, było już za późno na odwrót; całe życie poświęcił edukacji właśnie w tej dziedzinie, zatem nie pozostało mu nic, jak wypić piwo, które sobie nawarzył i pójść w stronę medycyny. I wtedy, zupełnie niespodziewanie, los wysłał młodego stażystę na oddział magipsychiatryczny. Nie żałował ani dnia spędzonego w tej specjalizacji, nawet jeżeli docierało do niego, że na salonach niektórzy nieprzychylni mu szlachcice śmieją się za jego plecami z racji wykonywanego zawodu. Och, zobaczymy komu będzie do śmiechu, kiedy przyjdą z podkulonymi ogonami do lorda Blacka, niczym wygłodniałe psy skamląc o ratunek dla szalonego nestora, którego nieprzemyślane decyzje uderzają w cały ród. Albo panny, która cierpi na ataki histerii, czym wywołuje niemałe skandale. W tym momencie nie dawał po sobie poznać, że ich słowa w jakikolwiek sposób uraziły jego dumę, ale niewątpliwie nie zapomni ich nigdy — poczeka na odpowiedni moment, by zaatakować i zemścić się za wzgardzenie nim w przeszłości, nawet jeżeli musiałoby minąć wiele lat. Tacy, jak on, to znaczy wychowywani do tego, by bronić honoru swego rodu oraz własnego, nigdy nie zapominają uraz. Cierpliwości też nigdy mu nie brakowało; praca z chorymi na umyśle niewątpliwie wymagała dużych pokładów spokoju. I mowa tu nie tylko o pacjentach Munga; Perseus coraz częściej odnosił wrażenie, że prawdziwie niebezpieczni szaleńcy są na wolności, mija ich codziennie na ulicach, spotyka na bankietach, czyta o nich w gazetach. Czasem postanawiają zostać magipsychiatrami; podejmują się ciężkiej i rzadko kiedy wdzięcznej pracy, pomimo tego, że mają tytuł, nazwisko oraz dostęp do rodzinnej fortuny, które pozwoliłyby im wieść wygodniejsze i przede wszystkim znacznie spokojniejsze życie.
Nie mógł oprzeć się wrażeniu, jakoby kobiety rozmawiały o nim w tylko im znanym języku. Odczucie to potęgowały dwie pary ciemnych tęczówek niby dyskretnie zerkające w stronę jego sylwetki. A może właśnie zależało im na tym, żeby zauważył ich spojrzenia, a po jego plecach przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Tak się jednak nie stało — Perseus, choć zdecydowanie należał do cichych obserwatorów, nie miał problemów ze znajdowaniem się w centrum uwagi. Stał więc prosto, z głową uniesioną dumnie, może zbyt dumnie, jak na okoliczności ich spotkania, ale niezaprzeczalnie była to postawa godna lorda, a łagodny uśmiech ani na chwilę nie schodził z jego twarzy. Odgrywał rolę, do której przyuczał się już od najmłodszych lat.
— Och, proszę, niech nie będzie panna taka skromna. Trudno o lepszego magipsychiatrę w Anglii. — odpowiedział całkiem szczerze. Doceniał jej wiedzę, doświadczenie, zaangażowanie i ogromnie potrzebował jej pomocy. Wprawdzie jedna pochopna nie decyzja mogłaby przekreślić tego, nad czym pracował od lat, ale na pewno zmąciłaby jego reputację wśród rodzin pacjentów, których wsparcia i dobrego słowa będzie potrzebował niedługo, gdy postanowi wreszcie stanąć na własne nogi i opuścić mury szpitala, przenosząc się całkowicie lub częściowo na prywatną praktykę.
— Zatem serdecznie pannę zapraszam do mojego gabinetu — och, jakże dumnie to brzmiało! Własny gabinet na oddziale, też coś! Ale tak naprawdę to wcale nie był gabinet, jedynie pokój o obdartych ścianach, którego jedynym wystrojem było biurko z odpadającym lakierem, dwa krzesła i wysłużone łóżko szpitalne, służące za kozetkę, gdy konsultował się z pacjentami sam na sam.
Natychmiast po tych słowach przywołał do siebie pielęgniarkę, której polecił przygotowanie gorącego napoju, na co dziewczyna o sarnich oczach odparła entuzjastycznie, że już się za to zabiera. A opieka nad pacjentami? Mogła poczekać, kiedy sam lord Black zwrócił na nią uwagę i powierzył jej tak ważne zadanie.
Sam Perseus natomiast zaprowadził pannę Fancourt do wcześniej wspomnianego gabinetu, służąc jej swoim ramieniem, jeżeli tylko chciała z niego skorzystać.
— Proszę, niech panna się rozgości — rzekł, odsuwając krzesło przy biurku. Nie dało się ukryć, że był lekko rozbawiony; rzadko zdarzało mu się wymieniać tego typu uprzejmości na oddziale, atmosfera tu, choć profesjonalna, była jednocześnie bardziej bezpośrednia.
Gdy tylko zajęła miejsce, pomógł dosunąć jej krzesło, sam natomiast zajął miejsce naprzeciwko kobiety.
— Dużo się zmieniło od panny poprzedniej wizyty. Udało mi się wynegocjować zamianę starego składziku na ten gabinet. Wprawdzie daleko mu do luksusów, ale spełnia swoje podstawowe zadanie. To znaczy jest bezpiecznym miejscem dla pacjentów, którzy chcieliby porozmawiać bezpośrednio z lekarzem, bez światków w postaci pielęgniarek i współlokatorów z sali. Odnoszę wrażenie, że tutaj są bardziej... szczerzy i otwarci, a przecież o to chodzi, by leczenie było skuteczne — mówił z tak dobrze udawaną troską, że przez moment nawet sam uwierzył w to, że mógłby go obchodzić los któregokolwiek z mieszkańców oddziału. Właściwie, to nie było to całkowicie niemożliwe. Zwyczajnie mało realne.
Im więcej jednak się dowiadywał, im więcej pożółkłych stronic przerzucał, tym bardziej zdawał sobie sprawę z tego, jak nieracjonalne były jego pomysły. Gdy ostatecznie dotarło to do Perseusa, było już za późno na odwrót; całe życie poświęcił edukacji właśnie w tej dziedzinie, zatem nie pozostało mu nic, jak wypić piwo, które sobie nawarzył i pójść w stronę medycyny. I wtedy, zupełnie niespodziewanie, los wysłał młodego stażystę na oddział magipsychiatryczny. Nie żałował ani dnia spędzonego w tej specjalizacji, nawet jeżeli docierało do niego, że na salonach niektórzy nieprzychylni mu szlachcice śmieją się za jego plecami z racji wykonywanego zawodu. Och, zobaczymy komu będzie do śmiechu, kiedy przyjdą z podkulonymi ogonami do lorda Blacka, niczym wygłodniałe psy skamląc o ratunek dla szalonego nestora, którego nieprzemyślane decyzje uderzają w cały ród. Albo panny, która cierpi na ataki histerii, czym wywołuje niemałe skandale. W tym momencie nie dawał po sobie poznać, że ich słowa w jakikolwiek sposób uraziły jego dumę, ale niewątpliwie nie zapomni ich nigdy — poczeka na odpowiedni moment, by zaatakować i zemścić się za wzgardzenie nim w przeszłości, nawet jeżeli musiałoby minąć wiele lat. Tacy, jak on, to znaczy wychowywani do tego, by bronić honoru swego rodu oraz własnego, nigdy nie zapominają uraz. Cierpliwości też nigdy mu nie brakowało; praca z chorymi na umyśle niewątpliwie wymagała dużych pokładów spokoju. I mowa tu nie tylko o pacjentach Munga; Perseus coraz częściej odnosił wrażenie, że prawdziwie niebezpieczni szaleńcy są na wolności, mija ich codziennie na ulicach, spotyka na bankietach, czyta o nich w gazetach. Czasem postanawiają zostać magipsychiatrami; podejmują się ciężkiej i rzadko kiedy wdzięcznej pracy, pomimo tego, że mają tytuł, nazwisko oraz dostęp do rodzinnej fortuny, które pozwoliłyby im wieść wygodniejsze i przede wszystkim znacznie spokojniejsze życie.
Nie mógł oprzeć się wrażeniu, jakoby kobiety rozmawiały o nim w tylko im znanym języku. Odczucie to potęgowały dwie pary ciemnych tęczówek niby dyskretnie zerkające w stronę jego sylwetki. A może właśnie zależało im na tym, żeby zauważył ich spojrzenia, a po jego plecach przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Tak się jednak nie stało — Perseus, choć zdecydowanie należał do cichych obserwatorów, nie miał problemów ze znajdowaniem się w centrum uwagi. Stał więc prosto, z głową uniesioną dumnie, może zbyt dumnie, jak na okoliczności ich spotkania, ale niezaprzeczalnie była to postawa godna lorda, a łagodny uśmiech ani na chwilę nie schodził z jego twarzy. Odgrywał rolę, do której przyuczał się już od najmłodszych lat.
— Och, proszę, niech nie będzie panna taka skromna. Trudno o lepszego magipsychiatrę w Anglii. — odpowiedział całkiem szczerze. Doceniał jej wiedzę, doświadczenie, zaangażowanie i ogromnie potrzebował jej pomocy. Wprawdzie jedna pochopna nie decyzja mogłaby przekreślić tego, nad czym pracował od lat, ale na pewno zmąciłaby jego reputację wśród rodzin pacjentów, których wsparcia i dobrego słowa będzie potrzebował niedługo, gdy postanowi wreszcie stanąć na własne nogi i opuścić mury szpitala, przenosząc się całkowicie lub częściowo na prywatną praktykę.
— Zatem serdecznie pannę zapraszam do mojego gabinetu — och, jakże dumnie to brzmiało! Własny gabinet na oddziale, też coś! Ale tak naprawdę to wcale nie był gabinet, jedynie pokój o obdartych ścianach, którego jedynym wystrojem było biurko z odpadającym lakierem, dwa krzesła i wysłużone łóżko szpitalne, służące za kozetkę, gdy konsultował się z pacjentami sam na sam.
Natychmiast po tych słowach przywołał do siebie pielęgniarkę, której polecił przygotowanie gorącego napoju, na co dziewczyna o sarnich oczach odparła entuzjastycznie, że już się za to zabiera. A opieka nad pacjentami? Mogła poczekać, kiedy sam lord Black zwrócił na nią uwagę i powierzył jej tak ważne zadanie.
Sam Perseus natomiast zaprowadził pannę Fancourt do wcześniej wspomnianego gabinetu, służąc jej swoim ramieniem, jeżeli tylko chciała z niego skorzystać.
— Proszę, niech panna się rozgości — rzekł, odsuwając krzesło przy biurku. Nie dało się ukryć, że był lekko rozbawiony; rzadko zdarzało mu się wymieniać tego typu uprzejmości na oddziale, atmosfera tu, choć profesjonalna, była jednocześnie bardziej bezpośrednia.
Gdy tylko zajęła miejsce, pomógł dosunąć jej krzesło, sam natomiast zajął miejsce naprzeciwko kobiety.
— Dużo się zmieniło od panny poprzedniej wizyty. Udało mi się wynegocjować zamianę starego składziku na ten gabinet. Wprawdzie daleko mu do luksusów, ale spełnia swoje podstawowe zadanie. To znaczy jest bezpiecznym miejscem dla pacjentów, którzy chcieliby porozmawiać bezpośrednio z lekarzem, bez światków w postaci pielęgniarek i współlokatorów z sali. Odnoszę wrażenie, że tutaj są bardziej... szczerzy i otwarci, a przecież o to chodzi, by leczenie było skuteczne — mówił z tak dobrze udawaną troską, że przez moment nawet sam uwierzył w to, że mógłby go obchodzić los któregokolwiek z mieszkańców oddziału. Właściwie, to nie było to całkowicie niemożliwe. Zwyczajnie mało realne.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Tak łatwo zapominali, że wszyscy są ludźmi. Arystokraci i mugole, czyści i półkrwi. Oddychali tym samym powietrzem, przez ich żyły płynęła ta sama karmazynowa krew. W końcu ich umysły również zbudowano tak samo, a jedynie tym, czym za młodu zostały wypełnione, zaczynało tworzyć realne różnice. Nie ulegało dla Ronji wątpliwości, że gdyby nie była Fancourt nie byłaby sobą w równym stopniu. Chociaż w jej przypadku, sprawa dodatkowo komplikowała się przez goszczącą w duszy czarownicy kulturę wschodu, to już gdy chodziło o Perseusa, on nie tylko wyglądał jak Black. Mówił niczym jeden z nich, ubierał się tak, a również wielce prawdopodobnie myślał niczym Black - Zawsze czysty. Pytana o wybór specjalizacji, nigdy nie potrafiła dać skonkretyzowanej, wzniosłej historii, zatem odpowiadało prosto i ze wzruszeniem ramion, to co przychodziło pierwsze do głowy. To nie Ronja wybrała magipsychiatrię, to magipsychiatria wzywała Ronję. Jeszcze zanim znała określenie dla tego wezwania, gdy przygotowywała się do debiutu na mieszczańskich salonach jako “egzotyczna” muza guqinu, nieśmiała atrakcja po niewygórowanej cenie poważanej w niektórych kręgach rodziny. Lubiła obserwować ludzi, ale nie dla krytyki, czy samolubnego wywyższania się. Fascynowała kobietę ta inność, równie wyjątkowa dla każdego. Nie potrzebowała zewnętrznej motywacji, czy wymówek do nauki nieznanego, ponieważ Ronja ponad wszystko inne, chciała to nieznane poznać i odkryć w naturalnym środowisku. Perseus miał zapewne własne cele w życiu, misterną sieć decyzji sięgających wstecz dobrych kilka pokoleń, które doprowadziły go na to konkretne miejsce, czy był z procesu usatysfakcjonowany, tego nie potrafiła stwierdzić.
Na powtórzony komplement skinęła jedynie lekko głową, bez bezpośredniej odpowiedzi i ruszyła we wskazanym przez mężczyznę kierunku. Gabinet, nie był imponujący, chociaż wciąż odchodził od tradycyjnych standardów świeżoupieczonych magipsychiatrów na oddziale. Ostatnim standardem, jaki znała Ronja był mianowicie brak jakiegokolwiek standardu, ale nie przejęła się szczególnie tą drobną zmianą. Jeśli Black chciał mieć swój własny zakątek i był w stanie taki zorganizować, nie widziała żadnego powodu do wytykania tego faktu. Zresztą istotnie, pomieszczenie nie wyglądało imponująco, z pewnością daleko mu było do komfortu Grimmuald Palace. Ściany z farby obdardł pazur mijającego czasu, a z marnego biurka o postrzępionych zdobieniach odpadały płatki farby. Usiadła na jednym z dwóch wolnych krzeseł, mimowolnie myślami wracając do swojego prywatnego gabinetu, zapewniającemu pacjentom znacznie większy komfort. Na tym właśnie polegał problem Fancourt, zarzut, jaki miała wobec zbiorowego działania uzdrowicielskiego z ramienia władzy, służby zdrowia czarodziejów opartej na masowej współpracy między nieznoszącymi sprzeciwu działaniami niezwykle skomplikowanej dziedziny, jaką była troska o ludzkie ciało i ducha. W milczeniu patrzyła, jak Black przywołuje pielęgniarkę, dziewczynę o sarnich oczach, prosząc ją o herbatę. Musiała mieć inne obowiązki. Fancourt szanowała profesję sanitariuszek równie mocno, a nawet bardziej niż pokursowych uzdrowicieli, wiedząc, że to właśnie pielęgniarki zderzały się z najcięższą ścianą pacjentów. Ta tutaj wciąż jeszcze była młoda i niewinna, sądząc po entuzjastycznej odpowiedzi, jaką zaoferowała swojemu przełożonemu. Pojawiało się pytanie, czy prawidłowym postępowaniem byłoby skomentowanie zajścia, nawet jeśli tamta nie wydawała się mieć żadnych zastrzeżeń? Czy bała się młodego czarodzieja, który w tym samym momencie zajął miejsce naprzeciwko Ronji? Fancourt zanotowało mentalnie, by przy wyjściu zajrzeć do dyżurki i pobieżnie zorientować się w warunkach pracujących tam kobiet.
- Nie ma potrzeby, żeby lord zwracał się tak oficjalnie, jestem w końcu tylko gościem. Ronja wystarczy w zupełności. - Odpowiedziała miękko, składając ręce na przyjemnym w dotyku materiale swojej spódnicy. Nie czuła potrzeby ukrywać, że czuła się komfortowo w tej sytuacji i Mungu, na tyle na ile nieironicznie uzdrowiciel mógł mówić o dobrym samopoczuciu, siedząc w środku szpitala.
- Z pewnością jest to okazja do bardziej personalnego podejścia do danego przypadku, chociaż z doświadczenia wiem, że takie prywatne sesje mogą mieć różnorakie skutki. Mierząc się z kimś w pojedynkę, czujemy zagrożenie, zwłaszcza jeśli osoba siedząca za biurkiem ma opinię tej, która potrafi czytać i analizować nasze myśli i uczucia. - Czy wyczuła pewny fałsz w wypowiedzi swojego rozmówcy? A może Perseus Black nie mówił prawdy już nigdy? Ciekawiło Ronję, czy w samotności własnego odbicia, również i lustrzanemu bliźnięciu odpowiada gładkie komplementy i zawoalowane kłamstewka uprzejmości. Chociaż arystokracji daleko było do uciemiężonych fizycznie, albo pod względem finansowym, to z pewnością dzieciństwo w przysłowiowym gnieździe wężów, wpływało na ich osobowości i charaktery, bardziej niż zdawali, lub chcieli sobie z tego zdawać, sprawę. - Zmiany są częścią życia. Dlatego warto ich dokonywać świadomie wobec wszystkich konsekwencji. - Wieloznaczność wypowiedzianych słów, bez trudu mogących się odnosić zarówno do sytuacji politycznej ich kraju jak i małego światka szpitalnej społeczności brzmiała dokładnie tak jak większość komentarzy Ronji. Niejednoznacznie, bez śladu negatywnych emocji. Czasem mimowolnie nie potrzebowała słów, by powiedzieć wszystko, to co myślała. A akurat swoje myśli, Ronja Fancourt trzymała bardzo ciasno przy sobie.
Na powtórzony komplement skinęła jedynie lekko głową, bez bezpośredniej odpowiedzi i ruszyła we wskazanym przez mężczyznę kierunku. Gabinet, nie był imponujący, chociaż wciąż odchodził od tradycyjnych standardów świeżoupieczonych magipsychiatrów na oddziale. Ostatnim standardem, jaki znała Ronja był mianowicie brak jakiegokolwiek standardu, ale nie przejęła się szczególnie tą drobną zmianą. Jeśli Black chciał mieć swój własny zakątek i był w stanie taki zorganizować, nie widziała żadnego powodu do wytykania tego faktu. Zresztą istotnie, pomieszczenie nie wyglądało imponująco, z pewnością daleko mu było do komfortu Grimmuald Palace. Ściany z farby obdardł pazur mijającego czasu, a z marnego biurka o postrzępionych zdobieniach odpadały płatki farby. Usiadła na jednym z dwóch wolnych krzeseł, mimowolnie myślami wracając do swojego prywatnego gabinetu, zapewniającemu pacjentom znacznie większy komfort. Na tym właśnie polegał problem Fancourt, zarzut, jaki miała wobec zbiorowego działania uzdrowicielskiego z ramienia władzy, służby zdrowia czarodziejów opartej na masowej współpracy między nieznoszącymi sprzeciwu działaniami niezwykle skomplikowanej dziedziny, jaką była troska o ludzkie ciało i ducha. W milczeniu patrzyła, jak Black przywołuje pielęgniarkę, dziewczynę o sarnich oczach, prosząc ją o herbatę. Musiała mieć inne obowiązki. Fancourt szanowała profesję sanitariuszek równie mocno, a nawet bardziej niż pokursowych uzdrowicieli, wiedząc, że to właśnie pielęgniarki zderzały się z najcięższą ścianą pacjentów. Ta tutaj wciąż jeszcze była młoda i niewinna, sądząc po entuzjastycznej odpowiedzi, jaką zaoferowała swojemu przełożonemu. Pojawiało się pytanie, czy prawidłowym postępowaniem byłoby skomentowanie zajścia, nawet jeśli tamta nie wydawała się mieć żadnych zastrzeżeń? Czy bała się młodego czarodzieja, który w tym samym momencie zajął miejsce naprzeciwko Ronji? Fancourt zanotowało mentalnie, by przy wyjściu zajrzeć do dyżurki i pobieżnie zorientować się w warunkach pracujących tam kobiet.
- Nie ma potrzeby, żeby lord zwracał się tak oficjalnie, jestem w końcu tylko gościem. Ronja wystarczy w zupełności. - Odpowiedziała miękko, składając ręce na przyjemnym w dotyku materiale swojej spódnicy. Nie czuła potrzeby ukrywać, że czuła się komfortowo w tej sytuacji i Mungu, na tyle na ile nieironicznie uzdrowiciel mógł mówić o dobrym samopoczuciu, siedząc w środku szpitala.
- Z pewnością jest to okazja do bardziej personalnego podejścia do danego przypadku, chociaż z doświadczenia wiem, że takie prywatne sesje mogą mieć różnorakie skutki. Mierząc się z kimś w pojedynkę, czujemy zagrożenie, zwłaszcza jeśli osoba siedząca za biurkiem ma opinię tej, która potrafi czytać i analizować nasze myśli i uczucia. - Czy wyczuła pewny fałsz w wypowiedzi swojego rozmówcy? A może Perseus Black nie mówił prawdy już nigdy? Ciekawiło Ronję, czy w samotności własnego odbicia, również i lustrzanemu bliźnięciu odpowiada gładkie komplementy i zawoalowane kłamstewka uprzejmości. Chociaż arystokracji daleko było do uciemiężonych fizycznie, albo pod względem finansowym, to z pewnością dzieciństwo w przysłowiowym gnieździe wężów, wpływało na ich osobowości i charaktery, bardziej niż zdawali, lub chcieli sobie z tego zdawać, sprawę. - Zmiany są częścią życia. Dlatego warto ich dokonywać świadomie wobec wszystkich konsekwencji. - Wieloznaczność wypowiedzianych słów, bez trudu mogących się odnosić zarówno do sytuacji politycznej ich kraju jak i małego światka szpitalnej społeczności brzmiała dokładnie tak jak większość komentarzy Ronji. Niejednoznacznie, bez śladu negatywnych emocji. Czasem mimowolnie nie potrzebowała słów, by powiedzieć wszystko, to co myślała. A akurat swoje myśli, Ronja Fancourt trzymała bardzo ciasno przy sobie.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nawet przez myśl mu nie przeszło, że proszenie młodej sanitariuszki o herbatę byłoby czymś niewłaściwym. Jako lord był przyzwyczajony do tego, że wszyscy kręcą się wokół niego, spełniając każdą jego zachciankę, również w szpitalu, gdzie wszyscy pracownicy byli równi. Niestety, tylko w teorii, bowiem Perseus, jako jeden z Blacków, sponsorów Munga (musiał przyznać, że czuł się naprawdę dziwnie wydając niewielką część swojej wypłaty na... swoją wypłatę), miał z góry zapewnione lepsze traktowanie, choć z fałszywie skromnym uśmiechem, którego nie powstydziłby się najbardziej cwany z lisów, zapewniał, że wcale tego nie potrzebuje.
Dziewczę najwyraźniej samo chciało zostać wykorzystane w ten sposób, o czym świadczył jej radosny ton. To zresztą nie był pierwszy raz, gdy odrywał ją od obowiązków, ale nie narzekała. Dla Perseusa był to prosty układ; on wysłuży się wpatrującą się w niego z podziwem panną, za co zapłaci jej dobrym słowem i uśmiechem, a ona przez resztę dnia będzie rozpromieniona, co pozytywnie wpłynie na jej wydajność.
Poza wygodnictwem lorda Blacka, na oddziale działo się dobrze. Uważał, że nawet lepiej, niż w momencie, w którym zaczynał tu specjalizację. Nagle w budżecie szpitala znalazło się więcej pieniędzy na oddział magipsychiatryczny (choć wciąż niewiele, a przez ogarniającą Anglię wojnę jeszcze mniej), personel mógł liczyć na nieco lepsze posiłki, a sprawy były załatwiane dosyć szybko. I nieskromnie musiał przyznać, że miał w tym swój udział.
— Dobrze więc, Ronju — rzekł z lekką pobłażliwością, jaka towarzyszyła mu w stosunkach z kobietami od lat, niczym maniera, która była niemalże niemożliwa do wyzbycia. — Ty również nie musisz przypominać mi za każdym razem, kim jestem po godzinach. Mów mi Perseus.
Najpierw rozległo się ciche pukanie do drzwi, a zaraz potem zjawiła się w nich wspomniana sanitariuszka, niosąc w drżących dłoniach tacę z dwiema filiżankami (najpiękniejszymi, jakie udało jej się znaleźć w dyżurce, tego był pewien) wypełnionymi parującą herbatą. Dziewczynie udało się nawet załatwić cukier; kilka kostek spoczywających na talerzyku musiało być przed kilkoma chwilami starannie ułożonym stosikiem, który nie wytrzymał transportu do skromnego gabinetu. Postawiła naczynia przed nimi, za co Perseus serdecznie jej podziękował, mówiąc przy tym, że wykonała świetną robotę. A ona, nieudolnie starając się ukryć rumieniec za tacą (którą, swoją drogą, używano do podawania leków) odparła, że to nic wielkiego.
Cholernie go to bawiło. Cholernie podnosiło ego i napawało władzą.
Wreszcie został sam na sam z panną Fancaourt.
— Zdaję sobie sprawę z tego, że taka forma terapii nie służy wszystkim, dlatego nawet nie śmiałbym na nikogo naciskać. Każdy przypadek wymaga indywidualnego podejścia i choć robimy, co możemy, to jest nas zdecydowanie za mało, by sprawnie uleczyć wszystkich, poświęcając im tyle czasu, ile potrzebują... — westchnął ze smutkiem, jednakże trudno było powiedzieć, czy owe westchnięcie było szczerym wyrazem Perseusowych uczuć, czy jednie grą, mającą na celu ukazać go jako troskliwego o byt swych pacjentów uzdrowiciela. — Dlatego jestem ci niezmiernie wdzięczny za to, co dla nas robisz. Cieszę się, gdy przychodzisz, nawet jako gość.
W żaden sposób nie skomentował jej kolejnych słów, ale to nie znaczy, że nie zaczął zastanawiać się nad ich sensem. Wręcz przeciwnie; odnosił wrażenie, że wszyscy wiedzą o jego uczuciach względem kuzynki pewnej związanej z Zakonem kobiety. I że wszyscy chcą ukarać go za to uczucie, wydrzeć ją z jego życia w momencie, w którym dopiero co do niego wróciła po dwóch latach nieobecności.
Chyba popadał w paranoję.
— Skoro mowa o zmianach... Jest pewien przypadek, który chciałbym z tobą skonsultować. Z jednej strony chciałbym pozwolić jej wrócić na zbliżające się święta do domu, z drugiej obawiam się, że mogłoby to pogorszyć jej stan...
Dziewczę najwyraźniej samo chciało zostać wykorzystane w ten sposób, o czym świadczył jej radosny ton. To zresztą nie był pierwszy raz, gdy odrywał ją od obowiązków, ale nie narzekała. Dla Perseusa był to prosty układ; on wysłuży się wpatrującą się w niego z podziwem panną, za co zapłaci jej dobrym słowem i uśmiechem, a ona przez resztę dnia będzie rozpromieniona, co pozytywnie wpłynie na jej wydajność.
Poza wygodnictwem lorda Blacka, na oddziale działo się dobrze. Uważał, że nawet lepiej, niż w momencie, w którym zaczynał tu specjalizację. Nagle w budżecie szpitala znalazło się więcej pieniędzy na oddział magipsychiatryczny (choć wciąż niewiele, a przez ogarniającą Anglię wojnę jeszcze mniej), personel mógł liczyć na nieco lepsze posiłki, a sprawy były załatwiane dosyć szybko. I nieskromnie musiał przyznać, że miał w tym swój udział.
— Dobrze więc, Ronju — rzekł z lekką pobłażliwością, jaka towarzyszyła mu w stosunkach z kobietami od lat, niczym maniera, która była niemalże niemożliwa do wyzbycia. — Ty również nie musisz przypominać mi za każdym razem, kim jestem po godzinach. Mów mi Perseus.
Najpierw rozległo się ciche pukanie do drzwi, a zaraz potem zjawiła się w nich wspomniana sanitariuszka, niosąc w drżących dłoniach tacę z dwiema filiżankami (najpiękniejszymi, jakie udało jej się znaleźć w dyżurce, tego był pewien) wypełnionymi parującą herbatą. Dziewczynie udało się nawet załatwić cukier; kilka kostek spoczywających na talerzyku musiało być przed kilkoma chwilami starannie ułożonym stosikiem, który nie wytrzymał transportu do skromnego gabinetu. Postawiła naczynia przed nimi, za co Perseus serdecznie jej podziękował, mówiąc przy tym, że wykonała świetną robotę. A ona, nieudolnie starając się ukryć rumieniec za tacą (którą, swoją drogą, używano do podawania leków) odparła, że to nic wielkiego.
Cholernie go to bawiło. Cholernie podnosiło ego i napawało władzą.
Wreszcie został sam na sam z panną Fancaourt.
— Zdaję sobie sprawę z tego, że taka forma terapii nie służy wszystkim, dlatego nawet nie śmiałbym na nikogo naciskać. Każdy przypadek wymaga indywidualnego podejścia i choć robimy, co możemy, to jest nas zdecydowanie za mało, by sprawnie uleczyć wszystkich, poświęcając im tyle czasu, ile potrzebują... — westchnął ze smutkiem, jednakże trudno było powiedzieć, czy owe westchnięcie było szczerym wyrazem Perseusowych uczuć, czy jednie grą, mającą na celu ukazać go jako troskliwego o byt swych pacjentów uzdrowiciela. — Dlatego jestem ci niezmiernie wdzięczny za to, co dla nas robisz. Cieszę się, gdy przychodzisz, nawet jako gość.
W żaden sposób nie skomentował jej kolejnych słów, ale to nie znaczy, że nie zaczął zastanawiać się nad ich sensem. Wręcz przeciwnie; odnosił wrażenie, że wszyscy wiedzą o jego uczuciach względem kuzynki pewnej związanej z Zakonem kobiety. I że wszyscy chcą ukarać go za to uczucie, wydrzeć ją z jego życia w momencie, w którym dopiero co do niego wróciła po dwóch latach nieobecności.
Chyba popadał w paranoję.
— Skoro mowa o zmianach... Jest pewien przypadek, który chciałbym z tobą skonsultować. Z jednej strony chciałbym pozwolić jej wrócić na zbliżające się święta do domu, z drugiej obawiam się, że mogłoby to pogorszyć jej stan...
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Dwa różne światy siedziały teraz naprzeciw siebie w obskurnej klitce szpitalnej. Obojętny wyraz twarzy nie zmienił się, kiedy tamten zażyczył adresowania imieniem, ale w myślach westchnęła głęboko, nie czując się do końca komfortowo ze zmianą. - Jak sobie życzysz, Perseusie. - Lordowskie konwenanse i uprzejmości językowe stanowiły istotny przekaz komunikacji, który zapewniał dodatkowy dystans, bezpieczeństwo odpowiedniego adresowania słów, które w mniej kulturalnej formie nie uszłyby równie płynnie. Starała się dostosować do stylu dialogu rozmówcy, szczególnie skupiając na nim uwagę w przypadku dyskusji z wysokourodzonymi, którzy częściej posługiwali się wręcz własnym językiem, wyszukanym i znacznie bardziej dystyngowanym niż szpitalna gwara ma w zwyczaju.
Kim był po godzinach? Zmrużyła lekko oczy, ignorując początkowo pukanie do drzwi. Odwieczne pytanie, czy urodzenie i człowiek stanowią jedność, pozostawało wciąż bez odpowiedzi, ale przebiegła natura mężczyzny, którą była w stanie pobieżnie zauważyć, przeczyła założeniom niewinnego uzdrowiciela z dobrem pacjenta na myśli. Nie wątpiła, że osiągnął zadowalające wyniki swoimi własnymi siłami, ale też nigdy nie spotkała się z osobą, która równie udanie co szczerze była w stanie rozdzielić rodzinną historię od teraźniejszości. Kiwnęła głową na pielęgniarkę, uśmiechając się przelotnie i szybko, szepcząc krótkie “dziękuję”, ale kostki cukru pozostawiła na ich pierwotnym miejscu, to jest małym talerzyku. Mimo tego dziewczyna zdawała się ledwo zauważać Ronję, znacznie bardziej zafascynowana obliczem młodego uzdrowiciela. Niedobrze. Kwestią czasu było gdy wrażliwe serce uroi nieistniejące powiązania, a tamten wykorzysta je do cna marnych możliwości, by potem odrzucić na rzecz nowej zabawki. Wątpiła, że chodziło tu o prawdziwe uczucie, zbyt wiele złamanych związków widziała na łagodnych terapiach, aby teraz nie rozróżniać prawdziwych emocji od wygodnej ułudy. - Oczywiście, nie wątpię, że robisz wszystko, co w twojej mocy na miarę obecnego stanu oddziału. - Prawdopodobnie oboje wyczuwali w swoich słowach krztę fałszu, a to czyniło je równie prawdziwymi co najszczersze zwierzenia. W przeciwieństwie jednak do Blacka, Ronja nie siliła się na pokazywanie mniej lub bardziej autentycznych emocji w głosie, zamiast tego pozostawiając go w dobrze znanej pacjentom strefie neutralnego, łagodnego tonu komentatora. Ciężko było wywnioskować po samym brzmieniu słów to, co czuje, ale dla wielu intensywne spojrzenie skośnych, ciemnobrązowych oczu wystarczało, żeby poddać się nurtowi rozmowy.
W skupieniu wysłuchała kolejnych słów Perseusa, chwytając ostrożnie za ucho filiżanki i chwilę wyczuwając aromat herbaty. Nie należała do najlepszych gatunkowo, wręcz przeciwnie, gdy sięgnęła ust i języka Fancourt, ta wyraźnie poczuła mechaniczny i lekko zwietrzały smak nie do końca dobrze ususzonych drobinek. - To ja powinnam dziękować za to, że nie przeszkadza wam moja obecność. Pomogę najlepiej, jak tylko umiem. Czy masz może akta tej pacjentki, albo jesteś w stanie streścić mi historię choroby?
Kim był po godzinach? Zmrużyła lekko oczy, ignorując początkowo pukanie do drzwi. Odwieczne pytanie, czy urodzenie i człowiek stanowią jedność, pozostawało wciąż bez odpowiedzi, ale przebiegła natura mężczyzny, którą była w stanie pobieżnie zauważyć, przeczyła założeniom niewinnego uzdrowiciela z dobrem pacjenta na myśli. Nie wątpiła, że osiągnął zadowalające wyniki swoimi własnymi siłami, ale też nigdy nie spotkała się z osobą, która równie udanie co szczerze była w stanie rozdzielić rodzinną historię od teraźniejszości. Kiwnęła głową na pielęgniarkę, uśmiechając się przelotnie i szybko, szepcząc krótkie “dziękuję”, ale kostki cukru pozostawiła na ich pierwotnym miejscu, to jest małym talerzyku. Mimo tego dziewczyna zdawała się ledwo zauważać Ronję, znacznie bardziej zafascynowana obliczem młodego uzdrowiciela. Niedobrze. Kwestią czasu było gdy wrażliwe serce uroi nieistniejące powiązania, a tamten wykorzysta je do cna marnych możliwości, by potem odrzucić na rzecz nowej zabawki. Wątpiła, że chodziło tu o prawdziwe uczucie, zbyt wiele złamanych związków widziała na łagodnych terapiach, aby teraz nie rozróżniać prawdziwych emocji od wygodnej ułudy. - Oczywiście, nie wątpię, że robisz wszystko, co w twojej mocy na miarę obecnego stanu oddziału. - Prawdopodobnie oboje wyczuwali w swoich słowach krztę fałszu, a to czyniło je równie prawdziwymi co najszczersze zwierzenia. W przeciwieństwie jednak do Blacka, Ronja nie siliła się na pokazywanie mniej lub bardziej autentycznych emocji w głosie, zamiast tego pozostawiając go w dobrze znanej pacjentom strefie neutralnego, łagodnego tonu komentatora. Ciężko było wywnioskować po samym brzmieniu słów to, co czuje, ale dla wielu intensywne spojrzenie skośnych, ciemnobrązowych oczu wystarczało, żeby poddać się nurtowi rozmowy.
W skupieniu wysłuchała kolejnych słów Perseusa, chwytając ostrożnie za ucho filiżanki i chwilę wyczuwając aromat herbaty. Nie należała do najlepszych gatunkowo, wręcz przeciwnie, gdy sięgnęła ust i języka Fancourt, ta wyraźnie poczuła mechaniczny i lekko zwietrzały smak nie do końca dobrze ususzonych drobinek. - To ja powinnam dziękować za to, że nie przeszkadza wam moja obecność. Pomogę najlepiej, jak tylko umiem. Czy masz może akta tej pacjentki, albo jesteś w stanie streścić mi historię choroby?
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Pokój wspólny na oddziale zamkniętym
Szybka odpowiedź