Izolatka
AutorWiadomość
Izolatka
Izolatka na oddziale psychiatrycznym to malutki pokój przeznaczony dla pacjentów, którzy z różnych przyczyn nie mogą przebywać z innymi czarodziejami. Ciemna sala pozbawiona okien i klamki u wewnętrznej strony drzwi, za to wypełniona nieprzyjemnym zapachem stęchlizny i drżącym światłem rzucanym przez gołą żarówkę zwisającą z sufitu. W środku znajduje się jedynie szafka oraz łóżko ze zwisającymi z jego ram skórzanymi pasami służącymi do unieruchamiania niespokojnych gości izolatki. Zza jej ścian często słychać mrożące krew w żyłach krzyki, które wzbudzają przerażenie nie tylko u pozostałych pensjonariuszy Munga, ale również wśród personelu, zmuszonego do kontaktowania się z niepoczytalnymi i niebezpiecznymi ludźmi - tylko takich przyjmowano do izolatki, grzebiąc ich za życia.
11.10
Czwarta trzydzieści rano. Zimny prysznic (podobno hartuje nie tylko ciało, ale i charakter), filiżanka mocnej jak diabli kawy i punktualnie o godzinie piątej stawiam się w szpitalu. Jestem pracoholikiem? Nie zaprzeczam, choć jednocześnie nienawidzę, jak i uwielbiam przebywać w Mungu. Tylko na moim oddziale, na którym króluję niepodzielnie, mogę zachowywać się zupełnie swobodnie. Przebywanie na pozostałych piętrach stanowi zmorę: irytujący petenci, wstrętne bachory pałętające się pod nogami oraz uzdrowiciele z ludu, którzy myślą, że z zawodowego tytułu powinniśmy się przyjaźnić. Banda idiotów; klnę na funkcjonowanie szpitala niemal codziennie, lecz póki pozostanie on w rękach p a ń s t w o w y c h – a państwo pozostanie w rękach zgrzybiałej Tuft, nie mam nawet co marzyć o poprawie warunków.
Uspokajam się dopiero pewną rutyną oraz powtarzalnością, gdy już znajduję się sam w swoim gabinecie. Nareszcie. Każdy dzień w Mungu zaczynam tak samo – niezależnie od tego, czy spędzam tu osiem czy dwadzieścia godzin – ktoś musi się zająć porządkowaniem bałaganu zostawionego przez nieudolnych stażystów. I tym kimś jestem naturalnie ja, ponieważ nie wyobrażam sobie powierzenia dokumentacji medycznej w niepowołane do tego ręce. Nieskromnie jeszcze przyznam, że osobiście odpowiadam za wykluczenie ze stażu więcej niż połowy kandydatów, którzy w ciągu zaledwie kilku dni swojej bytności pod moim dyktandem, zdołali narazić mi się swoim lenistwem, nieporadnością bądź brakiem podstawowej wiedzy. Muszę jednak pozwolić im choć spróbować zaistnieć – a potem co najmniej dwie godziny ślęczeć nad nieprawidłowo wypełnionymi kartami chorób, gdzie oprócz karygodnych błędów rzeczowych, wpisywaniem danych w złe rubryczki, niechlujnego charakteru pisma pojawiają się – zlituj się Salazarze – błędy ortograficzne. Parskam z politowaniem, zastanawiając się, jakim cudem dyrekcja przyjęła na staż imbecyla, który nie potrafi prawidłowo napisać „schizofrenia” i sprawnie naprawiam wszystkie niedopatrzenia tego chłystka, Osbourne’a, który podpadł mi już na samym początku, kiedy nie potrafił mi powiedzieć, jakie kroki należy powziąć, jeśli osoba uzależniona nie chce podjąć leczenia i stawia opór uzdrowicielom. Po przewertowaniu stosu kartotek, zajmuję się moimi nowymi stażystami, czy raczej – musztruję ich, ponieważ wiem, że ich opiekun to zdziadziały staruszek, stojący już jedną nogą w grobie i wyda im pozwolenie na wykonywanie zawodu nawet, gdyby w diagnozie pomyli groszopryszczkę ze skrzacią grypą. Młokosy są jeszcze na kursie ogólnym i wątpię, bym zachęcił ich do wybrania magipsychiatrii na swą specjalizację, kiedy nieznoszącym sprzeciwu tonem przydzielam im zadanie najgorsze i najtrudniejsze z możliwych – kilkugodzinne (bo dłużej absolutnie nikt by tego nie wytrzymał) towarzyszenie stałym mieszkańcom oddziału. Wśród których zdarzają się ludzie prawie normalni, jak i ci zupełnie nieobliczalni, zdolni w jednej sekundzie uroczo się uśmiechać a w drugiej szklaną butelką poderżnąć gardło. Po ostatnim takim incydencie zadbałem o usunięcie z pokojów pacjentów (nawet tych wzorowych i apatycznych) wszelkie przedmiotów, jakie mogłyby posłużyć jako broń.
Pozbywszy się kłopotu w postaci stażystów, robię standardowy obchód, zaglądając do wszystkich sal bez żadnego wyjątku i zatrzymuję się na oddziale dziecięcym. Nie cierpię tego miejsca – z przyczyn osobistych każdy krok, jaki tutaj stawiam, sprawia mi niemal rzeczywisty ból. Kroki odbijają się echem od gołych ścian a we mnie promieniuje fantomowe cierpienie, kiedy wkraczam do pokoju zajmowanego przez dziesięcioletniego Ardena. Podnoszę z podłogi pluszowego smoka i podaję go malcowi, który natychmiast wyciąga ku mnie swoje drobne rączki na tyle, na ile pozwalają mu na to skórzane pasy. Chłopiec postradał zmysły, będąc naocznym świadkiem brutalnego zabójstwa swoich rodziców. Paskudna sprawa sprzed czterech lat; mordercy zrobiliby lepiej katując także jego… Zajmuję się jego przypadkiem od początku i w ciągu tych miesięcy terapii, stosowania wszelkich znanych mi technik oraz faszerowania go eliksirami – nie zmieniło się nic. Nie nastąpił ani progres ani regres, co dobija mnie jeszcze bardziej. Ze względu na moją córkę, która również od lat wegetuje na jednym poziomie rozwoju. Chwilę rozmawiam z Ardenem: snuję przed nim przedziwny monolog, nieco nostalgiczny, nieco depresyjny, ale chłopiec i tak mnie nie zrozumie. Jest teraz jak zwierzątko, agresywne wobec swoich oprawców oraz przymilne wobec dobroczyńców. Luzuję nieco paski krępujące jego nogi i nadgarstki, po czym osobiście podaję mu jego eliksiry, zmniejszając odrobinę dawkę leku na uspokojenie. Nie akceptuję tego, że trzymają go tutaj w stanie wiecznego otępienia, jednakowoż zostałem stanowczo przegłosowany w debacie ze wszystkimi psychiatrami oraz ordynatorem, którzy jednogłośnie opowiedzieli się przeciw moim pomysłom i zaleceniom. Stara szkoła lobotomii i elektrowstrząsów; staram się od tego odchodzić, poszukując mniej inwazyjnych i radykalnych metod – a przynajmniej ograniczyć ich stosowanie na niewinnych dzieciach.
Zamykam na klucz pokój Ardena i dla równowagi – kieruję się w stronę niereformowanego i skazanego na wieczność na oddziale zamkniętym Hardy’ego. Wiem, że na pewno pozwoli mi oderwać myśli od mojej córki i nie zawodzę się, kiedy tylko przed oczami stają mi iście dantejskie sceny: przerażone pielęgniarki i toczący pianę z buzi mężczyzna, którego natychmiast obezwładniam zaklęciem. Nieco może nadwyrężając tym swoje kompetencje zawodowe – użycie oszałamiacza wobec pacjentów mimo wszystko nie jest wskazane jako środek niezbędny, jednakowoż atakowanie personelu usprawiedliwia moje zachowanie. Wyganiam pielęgniarki z pokoju (tylko by przeszkadzały) i ocucam Hardy’ego, rzucając na niego Renervate. Równocześnie przykuwam go z powrotem do łóżka, intensywnie zastanawiając się, jak zdołał się uwolnić. Pęknięte, a właściwe przecięte pasy sugerują rozwiązanie, aczkolwiek nie dostrzegam nigdzie rzeczowego dowodu. Nie zważając więc na zwierzęce jęki i protesty mężczyzny, dokonuję gwałtownej rewizji jego rzeczy, wyrzucając na podłogę całą zawartość nocnej szafki i bezlitośnie przetrząsając wiszące na oparciu krzesła ubranie. W końcu znajduję niewielki i bardzo tępy nożyk (musiał męczyć się godzinami, zanim zdołał przeciąć nim więzy), który niezwłocznie konfiskuję. Natychmiast również ostro strofuję Hardy’ego i uprzedzam go, że nierozsądnym zachowaniem stracił przywilej zobaczenia się ze swoją żoną w przyszłą niedzielę. Głupia kobieta, nie rozumiem zupełnie, czemu tu przychodzi – jej mąż nie zmienił się ani na jotę odkąd do nas trafił (oddział uzależnień przysłał go tutaj, jako że stanowił zbyt ciężki przypadek). Albo utrzymywany jest w stanie farmakologicznego otępienia albo przypięty pasami do łóżka, miota się po nim dziko w alkoholowym głodzie. Dla niego już za późno – osiągnął to stadium uzależnienia, które dyskwalifikuje dalsze czynne życie społeczne. Od kieliszka do kieliszka – a jeśli pomiędzy nimi zdarzały się przerwy, to tylko i wyłącznie na opróżnienie żołądka i rozpoczęcie wszystkiego od początku. Hardy to zwykły darmozjad, teraz trzęsący się w kolejnej fazie delirium tremens, jakiej umyślnie nie łagodzę żadnymi środkami, które pozwoliłyby mu odpłynąć. Trzy tygodnie temu nakazałem odizolowanie go od reszty pacjentów, kiedy zorientowałem się, że zamiast alkoholu faszeruje się podkradanymi lekami. Zarządziłem ostry odwyk, pozbawiając go wszelkich środków, jakimi dotąd kolorował sobie życie. Jestem okrutny – wydzielam mu minimalne porcje eliksirów (w tym naprawdę znikomą ilość magicznego detoksu) oraz słabego wina – takie, by zaostrzyć jego apetyt i móc obserwować, jak kombinuje dodatkowe dawki, a kiedy dociera do niego bezcelowość działań i moja nieugiętość – wariuje, bluzga i choć dramatycznie osłabiony, napędzany jakąś niestworzoną siłą, zrywa się z łóżka i rzuca wszystkim, co tylko znajdzie się w zasięgu jego rąk. W wypadku Hardy’ego model Minnesota i program dwunastu kroków okazał się całkowicie chybiony a jego uzależnienie tak silne, że moim zdaniem, mniej tęskniłby za powietrzem niż za alkoholem rozchodzącym się we krwi. Przemocą rozwieram mu usta i wlewam do gardła porcję eliksiru słodkiego snu, bacząc, by przełknął całą dawkę. Już po chwili odpływa w sen kamienny, twardy i nieprzespany, a ja kończę obchód i barykaduję się w swoim gabinecie, przyjmując pacjentów, którzy są na tyle normalni, że samodzielnie funkcjonują i żyją, lecz na tyle zdesperowani, że szukają pomocy u magipschiatry. Któż w końcu może zrozumieć ich problemy i boleści lepiej ode mnie?
Pierwszy pacjent: auror, potrzebujący potwierdzenia zdolności do wykonywania zawodu. Przewiercam go twardym wzrokiem; chłystek wybitnie mi się nie podoba. Zadaję mu kilka pytań, prowokuję go, lawiruję i nie udzielam mu odpowiedzi wprost, a kiedy zaczyna wrzeszczeć, uśmiecham się uprzejmie, oddaję mu kwitek, który bez mojej parafki jest wyłącznie bezużytecznym świstkiem. Życząc tym samym powodzenia na nowej drodze życia.
Następna osoba: zażywana, niemłoda już kobieta. Bywała u mnie już kilkakrotnie, lecz dopiero ostatnim razem zdołałem zdiagnozować jej chorobę jako psychozę maniakalno-depresyjną. Idiotka próbowała sama się oszukiwać, a teraz, gdy rozpoznałem symptomy, brakowało jeszcze ścisłej współpracy między nami. Nie cierpię pacjentów, którzy nie stosują moich zaleceń oraz ignorują rady, nie wynikające przecież z dobroci serca (paradne) a z obowiązku zawodowego, jaki szczerze sobie cenię. Panna Harvey (być może jej stan cywilny ma wpływ na jej chorobę) przechodzi obecnie ciężką fazę depresji. Wyliczam wszystkie symptomy (poczucie stopniowej utraty energii życiowej, zmęczenie, trudność w rozpoczynaniu czy podejmowaniu nawet prostych decyzji czy codziennych działań, znaczne spowolnienie tempa myślenia i wypowiedzi, zaburzenia koncentracji i uwagi, zaburzenia pamięci, zahamowanie psychoruchowe, hipersomnia, spadek popędu seksualnego, zaburzenia apetytu, lęk, myśli samobójcze) a kiedy dostaję potwierdzenie, zawieszam w powietrzu pytajnik o objawy wytwórcze. Czy występują depresyjne urojenia, rażąco niezgodne z rzeczywistością poczucie winy, kary, grzechu, katastrofy, halucynacje słuchowe? Owszem. Czy po nich występowały nieuzasadnione nawroty wiary w siebie i uważanie się za osobę wszechmocną? Tak.
Mam ochotę parsknąć śmiechem (głupia kobieta), lecz zamiast tego, wypisuję receptę dla alchemika, osobną notkę odnośnie stosowania leków, jednocześnie odpowiadając na jękliwe pytania z cyklu, dlaczego mnie to spotkało. Jak najgrzeczniejszym tonem tłumaczę jej, że możliwości jest wiele – wskazuję przy tym na podłoże genetyczne czy zaburzenie pracy neuroprzekaźników w mózgu, ale po minie pacjentki wnioskuję, że nic nie rozumie i że z równym powodzeniem, mógłbym tłumaczyć to Sorenowi. Po ustaleniu terminu kolejnej wizyty (nie mam pewności, czy będzie konieczna; obstawiam, że panna Harvey zmieści się w wąskim progu 15% osób dotkniętych cyklofrenią, które popełnią samobójstwo – naturalnie mimo usilnej pomocy specjalisty), delikatnie wypraszam kobietę za drzwi. Przyjmuję jeszcze kilkunastu pacjentów, po czym zbieram wszystkie notatki, wykonane na mój własny, prywatny użytek i nareszcie mogę stwierdzić, że skończyłem dyżur. Po blisko czternastu godzinach wysłuchiwania jęków potępionych, dobiegających z izolatki, z która sąsiaduje mój gabinet, zaglądam tam jeszcze na chwilę, aby uśmiechnąć się do Abigail i zapewnić, że nie śmiem o niej zapomnieć.
/zt
Czwarta trzydzieści rano. Zimny prysznic (podobno hartuje nie tylko ciało, ale i charakter), filiżanka mocnej jak diabli kawy i punktualnie o godzinie piątej stawiam się w szpitalu. Jestem pracoholikiem? Nie zaprzeczam, choć jednocześnie nienawidzę, jak i uwielbiam przebywać w Mungu. Tylko na moim oddziale, na którym króluję niepodzielnie, mogę zachowywać się zupełnie swobodnie. Przebywanie na pozostałych piętrach stanowi zmorę: irytujący petenci, wstrętne bachory pałętające się pod nogami oraz uzdrowiciele z ludu, którzy myślą, że z zawodowego tytułu powinniśmy się przyjaźnić. Banda idiotów; klnę na funkcjonowanie szpitala niemal codziennie, lecz póki pozostanie on w rękach p a ń s t w o w y c h – a państwo pozostanie w rękach zgrzybiałej Tuft, nie mam nawet co marzyć o poprawie warunków.
Uspokajam się dopiero pewną rutyną oraz powtarzalnością, gdy już znajduję się sam w swoim gabinecie. Nareszcie. Każdy dzień w Mungu zaczynam tak samo – niezależnie od tego, czy spędzam tu osiem czy dwadzieścia godzin – ktoś musi się zająć porządkowaniem bałaganu zostawionego przez nieudolnych stażystów. I tym kimś jestem naturalnie ja, ponieważ nie wyobrażam sobie powierzenia dokumentacji medycznej w niepowołane do tego ręce. Nieskromnie jeszcze przyznam, że osobiście odpowiadam za wykluczenie ze stażu więcej niż połowy kandydatów, którzy w ciągu zaledwie kilku dni swojej bytności pod moim dyktandem, zdołali narazić mi się swoim lenistwem, nieporadnością bądź brakiem podstawowej wiedzy. Muszę jednak pozwolić im choć spróbować zaistnieć – a potem co najmniej dwie godziny ślęczeć nad nieprawidłowo wypełnionymi kartami chorób, gdzie oprócz karygodnych błędów rzeczowych, wpisywaniem danych w złe rubryczki, niechlujnego charakteru pisma pojawiają się – zlituj się Salazarze – błędy ortograficzne. Parskam z politowaniem, zastanawiając się, jakim cudem dyrekcja przyjęła na staż imbecyla, który nie potrafi prawidłowo napisać „schizofrenia” i sprawnie naprawiam wszystkie niedopatrzenia tego chłystka, Osbourne’a, który podpadł mi już na samym początku, kiedy nie potrafił mi powiedzieć, jakie kroki należy powziąć, jeśli osoba uzależniona nie chce podjąć leczenia i stawia opór uzdrowicielom. Po przewertowaniu stosu kartotek, zajmuję się moimi nowymi stażystami, czy raczej – musztruję ich, ponieważ wiem, że ich opiekun to zdziadziały staruszek, stojący już jedną nogą w grobie i wyda im pozwolenie na wykonywanie zawodu nawet, gdyby w diagnozie pomyli groszopryszczkę ze skrzacią grypą. Młokosy są jeszcze na kursie ogólnym i wątpię, bym zachęcił ich do wybrania magipsychiatrii na swą specjalizację, kiedy nieznoszącym sprzeciwu tonem przydzielam im zadanie najgorsze i najtrudniejsze z możliwych – kilkugodzinne (bo dłużej absolutnie nikt by tego nie wytrzymał) towarzyszenie stałym mieszkańcom oddziału. Wśród których zdarzają się ludzie prawie normalni, jak i ci zupełnie nieobliczalni, zdolni w jednej sekundzie uroczo się uśmiechać a w drugiej szklaną butelką poderżnąć gardło. Po ostatnim takim incydencie zadbałem o usunięcie z pokojów pacjentów (nawet tych wzorowych i apatycznych) wszelkie przedmiotów, jakie mogłyby posłużyć jako broń.
Pozbywszy się kłopotu w postaci stażystów, robię standardowy obchód, zaglądając do wszystkich sal bez żadnego wyjątku i zatrzymuję się na oddziale dziecięcym. Nie cierpię tego miejsca – z przyczyn osobistych każdy krok, jaki tutaj stawiam, sprawia mi niemal rzeczywisty ból. Kroki odbijają się echem od gołych ścian a we mnie promieniuje fantomowe cierpienie, kiedy wkraczam do pokoju zajmowanego przez dziesięcioletniego Ardena. Podnoszę z podłogi pluszowego smoka i podaję go malcowi, który natychmiast wyciąga ku mnie swoje drobne rączki na tyle, na ile pozwalają mu na to skórzane pasy. Chłopiec postradał zmysły, będąc naocznym świadkiem brutalnego zabójstwa swoich rodziców. Paskudna sprawa sprzed czterech lat; mordercy zrobiliby lepiej katując także jego… Zajmuję się jego przypadkiem od początku i w ciągu tych miesięcy terapii, stosowania wszelkich znanych mi technik oraz faszerowania go eliksirami – nie zmieniło się nic. Nie nastąpił ani progres ani regres, co dobija mnie jeszcze bardziej. Ze względu na moją córkę, która również od lat wegetuje na jednym poziomie rozwoju. Chwilę rozmawiam z Ardenem: snuję przed nim przedziwny monolog, nieco nostalgiczny, nieco depresyjny, ale chłopiec i tak mnie nie zrozumie. Jest teraz jak zwierzątko, agresywne wobec swoich oprawców oraz przymilne wobec dobroczyńców. Luzuję nieco paski krępujące jego nogi i nadgarstki, po czym osobiście podaję mu jego eliksiry, zmniejszając odrobinę dawkę leku na uspokojenie. Nie akceptuję tego, że trzymają go tutaj w stanie wiecznego otępienia, jednakowoż zostałem stanowczo przegłosowany w debacie ze wszystkimi psychiatrami oraz ordynatorem, którzy jednogłośnie opowiedzieli się przeciw moim pomysłom i zaleceniom. Stara szkoła lobotomii i elektrowstrząsów; staram się od tego odchodzić, poszukując mniej inwazyjnych i radykalnych metod – a przynajmniej ograniczyć ich stosowanie na niewinnych dzieciach.
Zamykam na klucz pokój Ardena i dla równowagi – kieruję się w stronę niereformowanego i skazanego na wieczność na oddziale zamkniętym Hardy’ego. Wiem, że na pewno pozwoli mi oderwać myśli od mojej córki i nie zawodzę się, kiedy tylko przed oczami stają mi iście dantejskie sceny: przerażone pielęgniarki i toczący pianę z buzi mężczyzna, którego natychmiast obezwładniam zaklęciem. Nieco może nadwyrężając tym swoje kompetencje zawodowe – użycie oszałamiacza wobec pacjentów mimo wszystko nie jest wskazane jako środek niezbędny, jednakowoż atakowanie personelu usprawiedliwia moje zachowanie. Wyganiam pielęgniarki z pokoju (tylko by przeszkadzały) i ocucam Hardy’ego, rzucając na niego Renervate. Równocześnie przykuwam go z powrotem do łóżka, intensywnie zastanawiając się, jak zdołał się uwolnić. Pęknięte, a właściwe przecięte pasy sugerują rozwiązanie, aczkolwiek nie dostrzegam nigdzie rzeczowego dowodu. Nie zważając więc na zwierzęce jęki i protesty mężczyzny, dokonuję gwałtownej rewizji jego rzeczy, wyrzucając na podłogę całą zawartość nocnej szafki i bezlitośnie przetrząsając wiszące na oparciu krzesła ubranie. W końcu znajduję niewielki i bardzo tępy nożyk (musiał męczyć się godzinami, zanim zdołał przeciąć nim więzy), który niezwłocznie konfiskuję. Natychmiast również ostro strofuję Hardy’ego i uprzedzam go, że nierozsądnym zachowaniem stracił przywilej zobaczenia się ze swoją żoną w przyszłą niedzielę. Głupia kobieta, nie rozumiem zupełnie, czemu tu przychodzi – jej mąż nie zmienił się ani na jotę odkąd do nas trafił (oddział uzależnień przysłał go tutaj, jako że stanowił zbyt ciężki przypadek). Albo utrzymywany jest w stanie farmakologicznego otępienia albo przypięty pasami do łóżka, miota się po nim dziko w alkoholowym głodzie. Dla niego już za późno – osiągnął to stadium uzależnienia, które dyskwalifikuje dalsze czynne życie społeczne. Od kieliszka do kieliszka – a jeśli pomiędzy nimi zdarzały się przerwy, to tylko i wyłącznie na opróżnienie żołądka i rozpoczęcie wszystkiego od początku. Hardy to zwykły darmozjad, teraz trzęsący się w kolejnej fazie delirium tremens, jakiej umyślnie nie łagodzę żadnymi środkami, które pozwoliłyby mu odpłynąć. Trzy tygodnie temu nakazałem odizolowanie go od reszty pacjentów, kiedy zorientowałem się, że zamiast alkoholu faszeruje się podkradanymi lekami. Zarządziłem ostry odwyk, pozbawiając go wszelkich środków, jakimi dotąd kolorował sobie życie. Jestem okrutny – wydzielam mu minimalne porcje eliksirów (w tym naprawdę znikomą ilość magicznego detoksu) oraz słabego wina – takie, by zaostrzyć jego apetyt i móc obserwować, jak kombinuje dodatkowe dawki, a kiedy dociera do niego bezcelowość działań i moja nieugiętość – wariuje, bluzga i choć dramatycznie osłabiony, napędzany jakąś niestworzoną siłą, zrywa się z łóżka i rzuca wszystkim, co tylko znajdzie się w zasięgu jego rąk. W wypadku Hardy’ego model Minnesota i program dwunastu kroków okazał się całkowicie chybiony a jego uzależnienie tak silne, że moim zdaniem, mniej tęskniłby za powietrzem niż za alkoholem rozchodzącym się we krwi. Przemocą rozwieram mu usta i wlewam do gardła porcję eliksiru słodkiego snu, bacząc, by przełknął całą dawkę. Już po chwili odpływa w sen kamienny, twardy i nieprzespany, a ja kończę obchód i barykaduję się w swoim gabinecie, przyjmując pacjentów, którzy są na tyle normalni, że samodzielnie funkcjonują i żyją, lecz na tyle zdesperowani, że szukają pomocy u magipschiatry. Któż w końcu może zrozumieć ich problemy i boleści lepiej ode mnie?
Pierwszy pacjent: auror, potrzebujący potwierdzenia zdolności do wykonywania zawodu. Przewiercam go twardym wzrokiem; chłystek wybitnie mi się nie podoba. Zadaję mu kilka pytań, prowokuję go, lawiruję i nie udzielam mu odpowiedzi wprost, a kiedy zaczyna wrzeszczeć, uśmiecham się uprzejmie, oddaję mu kwitek, który bez mojej parafki jest wyłącznie bezużytecznym świstkiem. Życząc tym samym powodzenia na nowej drodze życia.
Następna osoba: zażywana, niemłoda już kobieta. Bywała u mnie już kilkakrotnie, lecz dopiero ostatnim razem zdołałem zdiagnozować jej chorobę jako psychozę maniakalno-depresyjną. Idiotka próbowała sama się oszukiwać, a teraz, gdy rozpoznałem symptomy, brakowało jeszcze ścisłej współpracy między nami. Nie cierpię pacjentów, którzy nie stosują moich zaleceń oraz ignorują rady, nie wynikające przecież z dobroci serca (paradne) a z obowiązku zawodowego, jaki szczerze sobie cenię. Panna Harvey (być może jej stan cywilny ma wpływ na jej chorobę) przechodzi obecnie ciężką fazę depresji. Wyliczam wszystkie symptomy (poczucie stopniowej utraty energii życiowej, zmęczenie, trudność w rozpoczynaniu czy podejmowaniu nawet prostych decyzji czy codziennych działań, znaczne spowolnienie tempa myślenia i wypowiedzi, zaburzenia koncentracji i uwagi, zaburzenia pamięci, zahamowanie psychoruchowe, hipersomnia, spadek popędu seksualnego, zaburzenia apetytu, lęk, myśli samobójcze) a kiedy dostaję potwierdzenie, zawieszam w powietrzu pytajnik o objawy wytwórcze. Czy występują depresyjne urojenia, rażąco niezgodne z rzeczywistością poczucie winy, kary, grzechu, katastrofy, halucynacje słuchowe? Owszem. Czy po nich występowały nieuzasadnione nawroty wiary w siebie i uważanie się za osobę wszechmocną? Tak.
Mam ochotę parsknąć śmiechem (głupia kobieta), lecz zamiast tego, wypisuję receptę dla alchemika, osobną notkę odnośnie stosowania leków, jednocześnie odpowiadając na jękliwe pytania z cyklu, dlaczego mnie to spotkało. Jak najgrzeczniejszym tonem tłumaczę jej, że możliwości jest wiele – wskazuję przy tym na podłoże genetyczne czy zaburzenie pracy neuroprzekaźników w mózgu, ale po minie pacjentki wnioskuję, że nic nie rozumie i że z równym powodzeniem, mógłbym tłumaczyć to Sorenowi. Po ustaleniu terminu kolejnej wizyty (nie mam pewności, czy będzie konieczna; obstawiam, że panna Harvey zmieści się w wąskim progu 15% osób dotkniętych cyklofrenią, które popełnią samobójstwo – naturalnie mimo usilnej pomocy specjalisty), delikatnie wypraszam kobietę za drzwi. Przyjmuję jeszcze kilkunastu pacjentów, po czym zbieram wszystkie notatki, wykonane na mój własny, prywatny użytek i nareszcie mogę stwierdzić, że skończyłem dyżur. Po blisko czternastu godzinach wysłuchiwania jęków potępionych, dobiegających z izolatki, z która sąsiaduje mój gabinet, zaglądam tam jeszcze na chwilę, aby uśmiechnąć się do Abigail i zapewnić, że nie śmiem o niej zapomnieć.
/zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|16 października
Północ. Idealny czas na rozpoczęcie swojego dyżuru. Stażysta jak to stażysta - nie miał wybitnie trudnych zadań, jeżeli tylko był osobą myślącą i pracującą we własnym zakresie poza szpitalem. Im więcej czasu spędzał na oddziale umieszczonym na trzecim piętrze Szpitala Świętego Munga, im więcej w domu zagłębiał się w lekturze ksiąg i dokumentacji medycznej, tym bardziej przenikała go atmosfera tego miejsca. Inne oddziały były zupełnie odmienne od magipsychiatrii. Idąc korytarzem, jeszcze bez uzdrowicielskiej bieli na swoich plecach, Alexander w myślach przeczesywał po raz kolejny wspomnienia z czasów, gdy jeszcze pobierał nauki u Carrowa na piętrze piątym. Na urazach pozaklęciowych praca wyglądała zupełnie inaczej - pacjenci przybywający na oddział w dziewięćdziesięciu procentach byli przypadkami nagłymi. Rozległe rany, poparzenia, transmutacje zagrażające życiu, fatalne błędy w rzucaniu zaklęć, przypadkowe oberwanie klątwą. Nie zdarzyło się, aby pojawiło się u nich dwóch pacjentów po sobie z dolegliwościami nie wymagających natychmiastowej interwencji - i to bynajmniej nie tylko jednego magomedyka, a całego zespołu. Chociaż lubił ten pęd, a w akcjach ratunkowych odznaczał się niezwykłą przenikliwością i szybkim oraz trafnym podejmowaniem decyzji, nie było to coś, w czym czuł swoje powołanie. to właśnie trzecie piętro miało być miejscem, w którym przyjdzie mu zapewne przepracować następne lata. Było coś w tym miejscu, co nie pozwalało człowiekowi odejść, gdy raz poznał przyjmowanych tam pacjentów.
Przed wejściem do gabinetu swojego przełożonego zapukał jak zwykle, zostawiając odpowiednio duży odstęp czasu na przyzwolenie na wejście. Jako, ze takowego się nie doczekał, nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Nie wiedząc co teraz zrobić, rozejrzał się po korytarzu. Z pomocą przyszła Alexowi jedna z pielęgniarek, z uśmiechem informując młodzieńca, że uzdrowiciel Avery nie wyrabiał dzisiaj tylu nadgodzin co zwykle i opuścił już budynek. Selwyn podziękował, po czym wydobył z kieszeni swój dorobiony klucz do gabinetu. W środku skrzywił się lekko, gdy dojrzał stos dokumentacji zostawiony na jego niezbyt wielkim biureczku, postawionym w kącie pomieszczenia. Wziął jednak głęboki oddech i już z uśmiechem na twarzy zrzucił ze swoich ramion ciężki, skórzany płaszcz, by zamienić go na idealnie czysty, biały fartuch. W tym ubiorze pochwycił konewkę i ruszył w kierunku łazienki, po drodze pozdrawiając wszystkich znajomych z personelu i tych z pacjentów, którzy wraz ze swoimi opiekunami przechadzali się po korytarzu. W łazience podstawił konewkę do napełnienia pod odrapanym kranem, po czym opierając się o obłażącą z farby i kafelek ścianę, odpalił niespiesznie papierosa. Tak Selwyn zaczynał nocne dyżury, gdy Avery'ego nie było w budynku. Machnięciem różdżki otwierał okno, zakręcał kran, i opierając się na parapecie przez dziewięć minut palił papierosa, wyglądając na mugolską część Londynu. Nie spędzał jednak tego czasu stricte bezczynnie - w głowie układał sobie plan zajęć na najbliższe kilka, kilkanaście godzin, po czym starannie go zapamiętywał. Gdy niedopałek już się wypalał, Selwyn wrzucił go do petownicy (czyli dużego słoika stojącego w kącie łazienki, wypełnionego sokiem z fajek i tytoniową wkładką w bibułce), zamykał okno i wraz z pełną konewką wracał do gabinetu Samaela, gdzie dokładnie podlewał każdą ze stojących tam roślinek. Odkąd zaczął pracować u tego zgreda, zasoby botaniczne gabinetu stały się bujniejsze i zdecydowanie bardziej żywe. Przecież wiadomo, ze Avery miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż roślinki stojące na półkach. Wolał zajmować się tymi leżącymi w łóżkach na oddziałowych salach.
Gdy fakultet botaniczny dobiegł końca, Alexander przeciągnął się, rozruszał nadgarstki i palce, po czym usiadł przy swoim biurku i zabrał się za piętrzące się tam góry papierzysk. Tony dokumentacji do wypełnienia i przeczytania nie były jednak karą, a wręcz swego rodzaju dowodem uznania - to zadanie nie było bowiem powierzane w takich rozmiarach stażystom nieudolnym czy też niekompetentnym. Uzupełnianie kart historii choroby i przebiegu leczenia nie dość, że potrafiło poszerzyć wiedzę takiego delikwenta, to na dodatek było czymś, co znacznie ułatwiało później pracę. Na początku segregowanie papierów zajmowało mu dość długo - chociaż i tak robił to dość sprawnie - później zaś pamiętał już, gdzie co leży, znał większość jednostek chorobowych zidentyfikowanych na oddziale, a wiedza co i jak wypełnić sprawiała, że ogólnie ujęta praca personelu na oddziale mogła przebiegać sprawniej. Wziął do rąk pierwszą z brązowych teczek i otworzył ją w zaznaczonym miejscu. Wyjął notatki z dyżuru dziennego i skrupulatnie przepisał ich zawartość na stronice do tego przeznaczone. Notatki następnie włożył do koperty, zapieczętował ja, po czym skinieniem różdżki przywołał z szafy odpowiedni segregator, umieszczając w nim śnieżnobiałą kopertę. W segregatorze jednak takich kopert było wiele, pogrupowane w lata, a następnie w dekady - mężczyzna, którego historię choroby miał przed sobą, praktycznie całe życie spędził jak nie na oddziale, to pod ścisłym nadzorem w sowim domu. Od pięćdziesięciu lat codziennie sprawował nad nim pieczę jeden i ten sam uzdrowiciel, który obecnie sam chylił się już ku swemu ostatniemu łożu, kilku pacjentów przekazując Avery'emu. Przypadek ten zajął Selwynowi ponad tydzień do dokładnego zapoznania się z każdą notatką w opasłej księdze, która powstała z tej brązowej teczki, założonej jeszcze w zeszłym wieku. Był to niezwykły przypadek mnogości jaźni - mężczyzna posiadał cztery różne alter ego, które powstawały z nawarstwiania się różnych czynników presyjnych działających na wpierw ośmioletniego chłopca, teraz już prawie sześćdziesięciolatka.
Alexander westchnął przeciągle, bowiem wiedział, że to mógłby być on. Zamknął teczkę, odesłał segregator do szafy, a teczkę na biurko Samaela. Przez kolejne dwie godziny z hakiem babrał się w dokumentacji, aż do momentu gdy znów dojrzał ciemny, drewniany blat swojego biurka. Odsunął krzesło, a gdy wstał po raz kolejny przeciągnął się niespiesznie, dokładnie rozciągając z lekka obolałe od zastania plecy. Wyszedł z gabinetu, dokładnie zamykając go na klucz, po czym ruszył w kierunku sąsiadującej z gabinetem izolatki. Trafił akurat na moment, gdy mieszkający tam na co dzień pacjent z najgorszym przypadkiem delirium tremens w historii oddziału uzależnień wpadł w swój conocny szał odstawienny. Zerknął na zegarek na swojej ręce - punkt trzecia. Godzina diabła? Nie, godzina Hardy'ego. Od razu do niewielkiego pomieszczenia przybiegła grupka pielęgniarek. Alexander, zaraz za pielęgniarką oddziałową otwierającą drzwi, wszedł do izolatki. Wrzaski były jak zwykle - przypominające potępieńca skazanego na wieczne męki w piekle. Tyle że piekłem Hardy'ego było życie bez alkoholu. Słowa nie pomagają, jak zwykle zresztą. Nie ma czasu by czekać, aż sam się uspokoi. Selwyn, zgodnie z notatkami pozostawionymi mu przez Avery'ego, nie rzuca jakiegokolwiek zaklęcia, mającego na celu choćby częściowe zaspokojenie chorych potrzeb uzależnionego mężczyzny. Wysyła jedną z pielęgniarek po eliksir głębokiego snu, bowiem nie może zrobić nic innego, co zalecił lekarz sprawujący pieczę nad pacjentem. Gdyby od Selwyna to zależało... nie, wróć, przestań. Nie zależy. Czeka, aż kobieta wróci z eliksirem, po czym przejmuje od niej fiolkę. Gdzieś z tyłu stoi inny magipsychiatra, nadzorujący poczynania stażysty. Alexander jednym ramieniem przyciska głowę Hardy'ego do poduszki, jednocześnie unieruchamiając szczękę, i siłą wlewa wywar do gardła mężczyzny. Po upływie kilku chwil krzyki milkną, a przykuty do łóżka mężczyzna leży bezwładnie, pogrążony w farmakologicznym śnie. Wszyscy rozchodzą się, jak gdyby nigdy nic, drzwi zostają zamknięte przez tą samą starszą, tęgą pielęgniarkę. Nim się obejrzał, pozostał na korytarzu sam z tamtym uzdrowicielem, który tylko kiwa mu głową i obraca się na pięcie, wracając do swojego gabinetu. Alexander zaś niespiesznie idzie dalej korytarzem, uchylając po cichu drzwi do każdej sali i sprawdzając, którzy z pacjentów obudzili się przez ten incydent. Gdzie nie gdzie wchodzi, prowadzi krótką, uspokajającą rozmowę, upewnia się, że wszystko w porządku i wychodzi, skrupulatnie zapisując na korytarzu, w małym bloku notatnikowym, co usłyszał w każdej sali.
Taka już jest dola tego, kto postanawia parać się magipsychiatrią. Staje się swego rodzaju donosicielem, katem, który zamiast topora i pieńka posługuje się piórem i papierem, spisując ludzkie wyroki.
|zt[bylobrzydkobedzieladnie]
Północ. Idealny czas na rozpoczęcie swojego dyżuru. Stażysta jak to stażysta - nie miał wybitnie trudnych zadań, jeżeli tylko był osobą myślącą i pracującą we własnym zakresie poza szpitalem. Im więcej czasu spędzał na oddziale umieszczonym na trzecim piętrze Szpitala Świętego Munga, im więcej w domu zagłębiał się w lekturze ksiąg i dokumentacji medycznej, tym bardziej przenikała go atmosfera tego miejsca. Inne oddziały były zupełnie odmienne od magipsychiatrii. Idąc korytarzem, jeszcze bez uzdrowicielskiej bieli na swoich plecach, Alexander w myślach przeczesywał po raz kolejny wspomnienia z czasów, gdy jeszcze pobierał nauki u Carrowa na piętrze piątym. Na urazach pozaklęciowych praca wyglądała zupełnie inaczej - pacjenci przybywający na oddział w dziewięćdziesięciu procentach byli przypadkami nagłymi. Rozległe rany, poparzenia, transmutacje zagrażające życiu, fatalne błędy w rzucaniu zaklęć, przypadkowe oberwanie klątwą. Nie zdarzyło się, aby pojawiło się u nich dwóch pacjentów po sobie z dolegliwościami nie wymagających natychmiastowej interwencji - i to bynajmniej nie tylko jednego magomedyka, a całego zespołu. Chociaż lubił ten pęd, a w akcjach ratunkowych odznaczał się niezwykłą przenikliwością i szybkim oraz trafnym podejmowaniem decyzji, nie było to coś, w czym czuł swoje powołanie. to właśnie trzecie piętro miało być miejscem, w którym przyjdzie mu zapewne przepracować następne lata. Było coś w tym miejscu, co nie pozwalało człowiekowi odejść, gdy raz poznał przyjmowanych tam pacjentów.
Przed wejściem do gabinetu swojego przełożonego zapukał jak zwykle, zostawiając odpowiednio duży odstęp czasu na przyzwolenie na wejście. Jako, ze takowego się nie doczekał, nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Nie wiedząc co teraz zrobić, rozejrzał się po korytarzu. Z pomocą przyszła Alexowi jedna z pielęgniarek, z uśmiechem informując młodzieńca, że uzdrowiciel Avery nie wyrabiał dzisiaj tylu nadgodzin co zwykle i opuścił już budynek. Selwyn podziękował, po czym wydobył z kieszeni swój dorobiony klucz do gabinetu. W środku skrzywił się lekko, gdy dojrzał stos dokumentacji zostawiony na jego niezbyt wielkim biureczku, postawionym w kącie pomieszczenia. Wziął jednak głęboki oddech i już z uśmiechem na twarzy zrzucił ze swoich ramion ciężki, skórzany płaszcz, by zamienić go na idealnie czysty, biały fartuch. W tym ubiorze pochwycił konewkę i ruszył w kierunku łazienki, po drodze pozdrawiając wszystkich znajomych z personelu i tych z pacjentów, którzy wraz ze swoimi opiekunami przechadzali się po korytarzu. W łazience podstawił konewkę do napełnienia pod odrapanym kranem, po czym opierając się o obłażącą z farby i kafelek ścianę, odpalił niespiesznie papierosa. Tak Selwyn zaczynał nocne dyżury, gdy Avery'ego nie było w budynku. Machnięciem różdżki otwierał okno, zakręcał kran, i opierając się na parapecie przez dziewięć minut palił papierosa, wyglądając na mugolską część Londynu. Nie spędzał jednak tego czasu stricte bezczynnie - w głowie układał sobie plan zajęć na najbliższe kilka, kilkanaście godzin, po czym starannie go zapamiętywał. Gdy niedopałek już się wypalał, Selwyn wrzucił go do petownicy (czyli dużego słoika stojącego w kącie łazienki, wypełnionego sokiem z fajek i tytoniową wkładką w bibułce), zamykał okno i wraz z pełną konewką wracał do gabinetu Samaela, gdzie dokładnie podlewał każdą ze stojących tam roślinek. Odkąd zaczął pracować u tego zgreda, zasoby botaniczne gabinetu stały się bujniejsze i zdecydowanie bardziej żywe. Przecież wiadomo, ze Avery miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż roślinki stojące na półkach. Wolał zajmować się tymi leżącymi w łóżkach na oddziałowych salach.
Gdy fakultet botaniczny dobiegł końca, Alexander przeciągnął się, rozruszał nadgarstki i palce, po czym usiadł przy swoim biurku i zabrał się za piętrzące się tam góry papierzysk. Tony dokumentacji do wypełnienia i przeczytania nie były jednak karą, a wręcz swego rodzaju dowodem uznania - to zadanie nie było bowiem powierzane w takich rozmiarach stażystom nieudolnym czy też niekompetentnym. Uzupełnianie kart historii choroby i przebiegu leczenia nie dość, że potrafiło poszerzyć wiedzę takiego delikwenta, to na dodatek było czymś, co znacznie ułatwiało później pracę. Na początku segregowanie papierów zajmowało mu dość długo - chociaż i tak robił to dość sprawnie - później zaś pamiętał już, gdzie co leży, znał większość jednostek chorobowych zidentyfikowanych na oddziale, a wiedza co i jak wypełnić sprawiała, że ogólnie ujęta praca personelu na oddziale mogła przebiegać sprawniej. Wziął do rąk pierwszą z brązowych teczek i otworzył ją w zaznaczonym miejscu. Wyjął notatki z dyżuru dziennego i skrupulatnie przepisał ich zawartość na stronice do tego przeznaczone. Notatki następnie włożył do koperty, zapieczętował ja, po czym skinieniem różdżki przywołał z szafy odpowiedni segregator, umieszczając w nim śnieżnobiałą kopertę. W segregatorze jednak takich kopert było wiele, pogrupowane w lata, a następnie w dekady - mężczyzna, którego historię choroby miał przed sobą, praktycznie całe życie spędził jak nie na oddziale, to pod ścisłym nadzorem w sowim domu. Od pięćdziesięciu lat codziennie sprawował nad nim pieczę jeden i ten sam uzdrowiciel, który obecnie sam chylił się już ku swemu ostatniemu łożu, kilku pacjentów przekazując Avery'emu. Przypadek ten zajął Selwynowi ponad tydzień do dokładnego zapoznania się z każdą notatką w opasłej księdze, która powstała z tej brązowej teczki, założonej jeszcze w zeszłym wieku. Był to niezwykły przypadek mnogości jaźni - mężczyzna posiadał cztery różne alter ego, które powstawały z nawarstwiania się różnych czynników presyjnych działających na wpierw ośmioletniego chłopca, teraz już prawie sześćdziesięciolatka.
Alexander westchnął przeciągle, bowiem wiedział, że to mógłby być on. Zamknął teczkę, odesłał segregator do szafy, a teczkę na biurko Samaela. Przez kolejne dwie godziny z hakiem babrał się w dokumentacji, aż do momentu gdy znów dojrzał ciemny, drewniany blat swojego biurka. Odsunął krzesło, a gdy wstał po raz kolejny przeciągnął się niespiesznie, dokładnie rozciągając z lekka obolałe od zastania plecy. Wyszedł z gabinetu, dokładnie zamykając go na klucz, po czym ruszył w kierunku sąsiadującej z gabinetem izolatki. Trafił akurat na moment, gdy mieszkający tam na co dzień pacjent z najgorszym przypadkiem delirium tremens w historii oddziału uzależnień wpadł w swój conocny szał odstawienny. Zerknął na zegarek na swojej ręce - punkt trzecia. Godzina diabła? Nie, godzina Hardy'ego. Od razu do niewielkiego pomieszczenia przybiegła grupka pielęgniarek. Alexander, zaraz za pielęgniarką oddziałową otwierającą drzwi, wszedł do izolatki. Wrzaski były jak zwykle - przypominające potępieńca skazanego na wieczne męki w piekle. Tyle że piekłem Hardy'ego było życie bez alkoholu. Słowa nie pomagają, jak zwykle zresztą. Nie ma czasu by czekać, aż sam się uspokoi. Selwyn, zgodnie z notatkami pozostawionymi mu przez Avery'ego, nie rzuca jakiegokolwiek zaklęcia, mającego na celu choćby częściowe zaspokojenie chorych potrzeb uzależnionego mężczyzny. Wysyła jedną z pielęgniarek po eliksir głębokiego snu, bowiem nie może zrobić nic innego, co zalecił lekarz sprawujący pieczę nad pacjentem. Gdyby od Selwyna to zależało... nie, wróć, przestań. Nie zależy. Czeka, aż kobieta wróci z eliksirem, po czym przejmuje od niej fiolkę. Gdzieś z tyłu stoi inny magipsychiatra, nadzorujący poczynania stażysty. Alexander jednym ramieniem przyciska głowę Hardy'ego do poduszki, jednocześnie unieruchamiając szczękę, i siłą wlewa wywar do gardła mężczyzny. Po upływie kilku chwil krzyki milkną, a przykuty do łóżka mężczyzna leży bezwładnie, pogrążony w farmakologicznym śnie. Wszyscy rozchodzą się, jak gdyby nigdy nic, drzwi zostają zamknięte przez tą samą starszą, tęgą pielęgniarkę. Nim się obejrzał, pozostał na korytarzu sam z tamtym uzdrowicielem, który tylko kiwa mu głową i obraca się na pięcie, wracając do swojego gabinetu. Alexander zaś niespiesznie idzie dalej korytarzem, uchylając po cichu drzwi do każdej sali i sprawdzając, którzy z pacjentów obudzili się przez ten incydent. Gdzie nie gdzie wchodzi, prowadzi krótką, uspokajającą rozmowę, upewnia się, że wszystko w porządku i wychodzi, skrupulatnie zapisując na korytarzu, w małym bloku notatnikowym, co usłyszał w każdej sali.
Taka już jest dola tego, kto postanawia parać się magipsychiatrią. Staje się swego rodzaju donosicielem, katem, który zamiast topora i pieńka posługuje się piórem i papierem, spisując ludzkie wyroki.
|zt[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 21.09.16 12:50, w całości zmieniany 1 raz
|3 listopada?
Rozpoczynam właśnie kolejną zmianę. Dwadzieścia cztery godziny dyżuru to przecież niedużo i powinienem bez wysiłku wytrzymać kolejne osiem, bez słaniania się na nogach i uważając na każdego psychopatę (podobnego mnie) przybywającego na oddziale. Spoglądam na moich podopiecznych z uśmiechem, prawda, nieco zmęczonym, ale pokrzepiającym. Podtrzymując na duchu sam siebie, że choć łączy nas tyle samo, ile nas dzieli – ja w przeciwieństwie do nich jestem wolny i swobodnie przemieszczam się nie tylko po terenie całego szpitala (dla nich to nieosiągalne), ale chadzam również po ulicach i prowadzę prywatne życie. Nieskażone dokumentacją, ustawiczną kontrolą i ściśle wyznaczonymi godzinami przyjmowania leków, wybijającymi rytm dnia tych biedaczków, przykutych pasami do skrzypiących łóżek. A podobno już nie stosuje się takich metod, bo są niehumanitarne.
Trudno w całym Świętym Mungu znaleźć oddział, gdzie z pacjentami postępuje się okrutniej niż właśnie na magipsychiatrii. Zgodnie z definicją tutaj człowiek powinien odnaleźć spokój i zrozumienie – dostaje zaś numer w ogromnej kartotece, legalnie i za pełnym błogosławieństwem społeczeństwa nałożone kajdany oraz łatkę wariata. To jest właśnie największa bolączka tych, którzy znaleźli się tu na dłużej. Życie w urojeniu, że kiedykolwiek staną się wolni i niezależni od eliksirów i fachowej pomocy. Niesionej z obowiązku, wypływające z pasji obcowania z niedorozwojami umysłowymi bądź motywowanej wysokimi zarobkami. No bo przecież nie z prozaicznego powodu tak często wskazywanego przy wyborze ścieżki kariery uzdrowiciela – empatii.
Dla rozluźnienia magluję stażystów – jestem zażenowany poziomem, jaki sobą prezentują, ale chyba powinienem się do tego przyzwyczaić i przestać się dziwić. Nie wytrzymuję jednak, kiedy jeden z tych półgłówków nie potrafi poradzić sobie z pytaniem z wiedzy ogólnej i na dodatek bezczelnie poszukuje pomocy u swego pryszczatego kolegi. Nie tracę jednak opanowania, nie mam najmniejszej ochoty zdzierać sobie gardła i pokrzykiwać na tych idiotę. Nie znajduje się pod moja opieką, więc nie zajmuję się nim dłużej, niż to konieczne. Dobitnie jednak wygłaszam uszczypliwą uwagę, iż powinien poświęcić swe życie raczej czynnościom mniej wymagającym – przy czym nakazuję mu, aby bez użycia magii posprzątał izolatkę Hardy’ego, którą ten wczorajszej nocy zarzygał – ktoś musi to zrobić – i piszę krótką notkę do doktora Carrowa z uwzględnieniem zarówno niewiedzy chłopaka, jego żałosnej próby wybrnięcia z opresji, jaki i roszczeniowego zachowania. Mam nadzieję, że Carrow okaże się na tyle rozsądny, że wyrzuci go ze stażu, bo jeśli nie, sam podejmę w tym celu stosowne kroki. I nic mnie nie obchodzi, że chłystek pochodzi z Malfoyów, sam zaczynałem od kompletnego zera i nie przewiduję taryfy ulgowej dla nikogo, nawet jeśli młodzieniaszek to mój dalszy kuzyn.
Tym samym przypomina mi się sprawa Leandry – cóż, do niej zawsze miałem słabość a podobieństwo do matki (jeszcze bardziej uwypuklone niż u Allison) sprawiało, że nawet nie chciałem odmawiać jej prośbie. W herbaciarni zaczepiam więc ordynatora i po wymianie stosownych uwag i uprzejmości (robi mi się niedobrze), po zaśmianiu się z kilku medycznych żartów, po podzieleniu się celnymi (z mojej strony) i nudnymi (z jego) uwagami, zagajam do niego o kwestię przyjęcia nowych stażystów.
Naturalnie, tłumaczę, wiem, że nabór skończył się we wrześniu, jednakowoż dziewczyna jest zdolna, bystra i pracowita – wychwalam Leandrę, pewnie nieco na wyrost, ale kiedy już znajdzie się w Mungu i trafi pod moje skrzydła, nie będzie zmiłuj. Argumentuję jeszcze jej aplikację doskonałymi wynikami egzaminów, a fakt, że zgłosiła się dopiero teraz (przemilczam wpływy męża) – starannym przemyśleniem wyboru. Kiedy widzę, że ordynator zbliża się do upragnionego przeze mnie skinienia głową – dobrotliwego gestu staruszka, jednocześnie ostrzegawczego (będę mu winny przysługę), do całej palety zalet Leandry dodaję kolejne. Jest niezwykle pojętna, choć bardzo m ł o d a – starannie artykułuję epitet, podkreślający wiek mej kuzyneczki, diabelnie pewny, że tym przekonałem ordynatora do swych racji. Trafiam w sedno; mężczyzna marudzi jeszcze chwilę i narzeka, ale ostatecznie daje mi wolną rękę, żądając jedynie, abym dostarczył mu stosowną dokumentację. Zdobywam jego podpis zaledwie dwie godziny uśmiech i wykorzystując przerwę na kawę, wysyłam sowę Leandrze, gratulując jej przyjęcia na staż. Czego się nie robi dla rodziny…
Po czasie relaksu – ciemiężenie praktykantów i pogaduszki w herbaciarni raczej nie zaliczają się do ciężkiej pracy utytułowanego doktora, specjalizującego się w magiipsychiatrii – zabieram się do prawdziwej roboty. Na początek odwiedzam chorych, którzy są na tyle otumanieni lekami i nie orientują się w rzeczywistości, że bez opieki mogą przebywać w pomieszczeniu (nie liczę dwóch pielęgniarek czuwających nad ich bezpieczeństwem, to tylko słabe kobiety, zatem się nie liczą). Wszystko zdaje się być w normie; George wraz z Henrym grają w szachy, a sędziwa Eleonora czyta książkę. Obrazek wyglądający, jakby został żywcem przeniesiony z saloniku w porządnym domu starców. Nikt poza mną przecież nie wie, że w zeszłym tygodniu reanimowałem Henry’ego po tym, jak usiłował powiesić się na sznurówce, ani że ramiona Eleonore szpecą blizny po nieudanych próbach podcięcia sobie żył. Skontrolowawszy sytuację w tym stosunkowo najspokojniejszym miejscu, kieruję swe kroki do pokoju, w którym przebywa mój najświeższy nabytek i obecnie największa duma.
Czasami wydaje mi się, że jako jedyny uzdrowiciel interesuję się nowinkami i doniesieniami na temat rozwoju medycyny. Cała reszta pracujących ze mną lekarzy zdaje się bazować wyłącznie na archaicznej wiedzy i stosować przedpotopowe metody, jakimi nadworni medycy zapewne raczyli Henryka VIII Tudora. Nic więc dziwnego, że pierwszy zdiagnozowałem dziwny przypadek młodego Johnsona. Początkowe trudności nakłoniły mnie do badań i szukania odpowiedzi, aż w końcu udało mi się wykluczyć zarówno schizofrenię, jak i zaburzenia neurotyczne. Młodzieniec miał po prostu zaburzenia osobowości i to poważniejsze niż te z cyklu posiadania wymyślonego przyjaciela. Zatrzymałem go na obserwacji – tknięty dziwnym przeczuciem i pod wpływem ostatniego artykułu, który przeczytałem w zagranicznej gazecie – i zanotowałem w jego zachowaniu dziwne nieprawidłowości. Stabilną niestabilność, jaką się odznaczał, miałem okazję obserwować po raz pierwszy. I od początku wykazywałem ciekawość, tym większą, im bardziej bliższe prawdy okazywały się moje prognozy i początkowo nieśmiałe sugestie, jakie wysuwałem w kierunku jego lekarza prowadzącego. Gdy w końcu przejąłem ten przypadek, zyskałem całkowitą pewność, że mam do czynienia z przypadkiem występowania u chłopaka osobowości borderline. Wcześniej Johnson bywał u nas – na hospitalizacjach, o czym jednak się nie mówi, naturalnie z racji jego nazwiska. Teraz rozmawiam z nim całkiem szczerze – jest już dorosły i może sam o sobie decydować, choć są przy nim jego rodzice. Matka łka, ale nie czynię nic, by jej uspokoić i omawiam wraz z jej mężem oraz Ianem wszystkie najważniejsze kwestie. Przede wszystkim, tłumaczę, że osobowość z pogranicza nie jest chorobą a jedynie określeniem, którego używa się do opisania występowania u kogoś cech niepodatnych na zmianę i utrudniających przystosowanie się. Nie można jej wyleczyć – tutaj przerywam wywód, prosząc Johnsona seniora o wyprowadzenie swej żony, której płacz jedynie przybiera na sile i uniemożliwia mi skupienie. Gdy mężczyzna wraca, kontynuuję dokładnie w tym momencie, w którym przerwałem, informując o przebiegu leczenia – a w zasadzie łagodzenia objawów. Powiadamiam głównego zainteresowanego, że oddziaływania farmakologiczne mają zwykle charakter jedynie doraźny i służą zmniejszeniu nasilenia się poszczególnych objawów w tym lęku, depresji czy gwałtownych zmian nastoju. Nie istnieje możliwość całkowitej eliminacji „choroby” – posługuję się tym terminem, zdając sobie sprawę, ze zarówno Ian jak i jego ojciec traktują przypadłość chłopaka właśnie w ten sposób, niezależnie od moich słów – ani też wyparcia zaburzenia osobowości lekami, w przeciwieństwie do innych zaburzeń, jak na przykład depresja endogenna. Uświadamiam ich o tym, że skuteczność leków u poszczególnych pacjentów jest różna (posługując się przy tym danymi z owego zagranicznego miesięcznika). Zalecam selektywne stosowanie „stabilizatorów nastroju”, czyli podnoszących poziom serotoniny eliksirów. Na początek proponuję eliksir euforii, który każdy powinien potrafić uwarzyć samodzielnie, lecz dla pewności, wypisuję kwitek dla oddziałowego alchemika. Zdecydowanie za to przestrzegam Iana przed zażywaniem eliksiru uspokajającego, znając tendencję osób z „osobowością z pogranicza” (oraz samego Johnsona) do uzależniania się. Opisuję też pokrótce, jak będzie wyglądać nasza terapia, skupiona na psychoanalizie, po czym z czystym sumieniem składam podpis na karcie chłopaka i pozwalam mu opuścić szpital, koniecznie wskazując, by za tydzień przyszedł do kontroli. Tym samym kończę pracę, na deser zostawiając sobie jedynie wymęczenie Abigail, którą dawno już uznano za straconą albo i martwą.
/zt
Rozpoczynam właśnie kolejną zmianę. Dwadzieścia cztery godziny dyżuru to przecież niedużo i powinienem bez wysiłku wytrzymać kolejne osiem, bez słaniania się na nogach i uważając na każdego psychopatę (podobnego mnie) przybywającego na oddziale. Spoglądam na moich podopiecznych z uśmiechem, prawda, nieco zmęczonym, ale pokrzepiającym. Podtrzymując na duchu sam siebie, że choć łączy nas tyle samo, ile nas dzieli – ja w przeciwieństwie do nich jestem wolny i swobodnie przemieszczam się nie tylko po terenie całego szpitala (dla nich to nieosiągalne), ale chadzam również po ulicach i prowadzę prywatne życie. Nieskażone dokumentacją, ustawiczną kontrolą i ściśle wyznaczonymi godzinami przyjmowania leków, wybijającymi rytm dnia tych biedaczków, przykutych pasami do skrzypiących łóżek. A podobno już nie stosuje się takich metod, bo są niehumanitarne.
Trudno w całym Świętym Mungu znaleźć oddział, gdzie z pacjentami postępuje się okrutniej niż właśnie na magipsychiatrii. Zgodnie z definicją tutaj człowiek powinien odnaleźć spokój i zrozumienie – dostaje zaś numer w ogromnej kartotece, legalnie i za pełnym błogosławieństwem społeczeństwa nałożone kajdany oraz łatkę wariata. To jest właśnie największa bolączka tych, którzy znaleźli się tu na dłużej. Życie w urojeniu, że kiedykolwiek staną się wolni i niezależni od eliksirów i fachowej pomocy. Niesionej z obowiązku, wypływające z pasji obcowania z niedorozwojami umysłowymi bądź motywowanej wysokimi zarobkami. No bo przecież nie z prozaicznego powodu tak często wskazywanego przy wyborze ścieżki kariery uzdrowiciela – empatii.
Dla rozluźnienia magluję stażystów – jestem zażenowany poziomem, jaki sobą prezentują, ale chyba powinienem się do tego przyzwyczaić i przestać się dziwić. Nie wytrzymuję jednak, kiedy jeden z tych półgłówków nie potrafi poradzić sobie z pytaniem z wiedzy ogólnej i na dodatek bezczelnie poszukuje pomocy u swego pryszczatego kolegi. Nie tracę jednak opanowania, nie mam najmniejszej ochoty zdzierać sobie gardła i pokrzykiwać na tych idiotę. Nie znajduje się pod moja opieką, więc nie zajmuję się nim dłużej, niż to konieczne. Dobitnie jednak wygłaszam uszczypliwą uwagę, iż powinien poświęcić swe życie raczej czynnościom mniej wymagającym – przy czym nakazuję mu, aby bez użycia magii posprzątał izolatkę Hardy’ego, którą ten wczorajszej nocy zarzygał – ktoś musi to zrobić – i piszę krótką notkę do doktora Carrowa z uwzględnieniem zarówno niewiedzy chłopaka, jego żałosnej próby wybrnięcia z opresji, jaki i roszczeniowego zachowania. Mam nadzieję, że Carrow okaże się na tyle rozsądny, że wyrzuci go ze stażu, bo jeśli nie, sam podejmę w tym celu stosowne kroki. I nic mnie nie obchodzi, że chłystek pochodzi z Malfoyów, sam zaczynałem od kompletnego zera i nie przewiduję taryfy ulgowej dla nikogo, nawet jeśli młodzieniaszek to mój dalszy kuzyn.
Tym samym przypomina mi się sprawa Leandry – cóż, do niej zawsze miałem słabość a podobieństwo do matki (jeszcze bardziej uwypuklone niż u Allison) sprawiało, że nawet nie chciałem odmawiać jej prośbie. W herbaciarni zaczepiam więc ordynatora i po wymianie stosownych uwag i uprzejmości (robi mi się niedobrze), po zaśmianiu się z kilku medycznych żartów, po podzieleniu się celnymi (z mojej strony) i nudnymi (z jego) uwagami, zagajam do niego o kwestię przyjęcia nowych stażystów.
Naturalnie, tłumaczę, wiem, że nabór skończył się we wrześniu, jednakowoż dziewczyna jest zdolna, bystra i pracowita – wychwalam Leandrę, pewnie nieco na wyrost, ale kiedy już znajdzie się w Mungu i trafi pod moje skrzydła, nie będzie zmiłuj. Argumentuję jeszcze jej aplikację doskonałymi wynikami egzaminów, a fakt, że zgłosiła się dopiero teraz (przemilczam wpływy męża) – starannym przemyśleniem wyboru. Kiedy widzę, że ordynator zbliża się do upragnionego przeze mnie skinienia głową – dobrotliwego gestu staruszka, jednocześnie ostrzegawczego (będę mu winny przysługę), do całej palety zalet Leandry dodaję kolejne. Jest niezwykle pojętna, choć bardzo m ł o d a – starannie artykułuję epitet, podkreślający wiek mej kuzyneczki, diabelnie pewny, że tym przekonałem ordynatora do swych racji. Trafiam w sedno; mężczyzna marudzi jeszcze chwilę i narzeka, ale ostatecznie daje mi wolną rękę, żądając jedynie, abym dostarczył mu stosowną dokumentację. Zdobywam jego podpis zaledwie dwie godziny uśmiech i wykorzystując przerwę na kawę, wysyłam sowę Leandrze, gratulując jej przyjęcia na staż. Czego się nie robi dla rodziny…
Po czasie relaksu – ciemiężenie praktykantów i pogaduszki w herbaciarni raczej nie zaliczają się do ciężkiej pracy utytułowanego doktora, specjalizującego się w magiipsychiatrii – zabieram się do prawdziwej roboty. Na początek odwiedzam chorych, którzy są na tyle otumanieni lekami i nie orientują się w rzeczywistości, że bez opieki mogą przebywać w pomieszczeniu (nie liczę dwóch pielęgniarek czuwających nad ich bezpieczeństwem, to tylko słabe kobiety, zatem się nie liczą). Wszystko zdaje się być w normie; George wraz z Henrym grają w szachy, a sędziwa Eleonora czyta książkę. Obrazek wyglądający, jakby został żywcem przeniesiony z saloniku w porządnym domu starców. Nikt poza mną przecież nie wie, że w zeszłym tygodniu reanimowałem Henry’ego po tym, jak usiłował powiesić się na sznurówce, ani że ramiona Eleonore szpecą blizny po nieudanych próbach podcięcia sobie żył. Skontrolowawszy sytuację w tym stosunkowo najspokojniejszym miejscu, kieruję swe kroki do pokoju, w którym przebywa mój najświeższy nabytek i obecnie największa duma.
Czasami wydaje mi się, że jako jedyny uzdrowiciel interesuję się nowinkami i doniesieniami na temat rozwoju medycyny. Cała reszta pracujących ze mną lekarzy zdaje się bazować wyłącznie na archaicznej wiedzy i stosować przedpotopowe metody, jakimi nadworni medycy zapewne raczyli Henryka VIII Tudora. Nic więc dziwnego, że pierwszy zdiagnozowałem dziwny przypadek młodego Johnsona. Początkowe trudności nakłoniły mnie do badań i szukania odpowiedzi, aż w końcu udało mi się wykluczyć zarówno schizofrenię, jak i zaburzenia neurotyczne. Młodzieniec miał po prostu zaburzenia osobowości i to poważniejsze niż te z cyklu posiadania wymyślonego przyjaciela. Zatrzymałem go na obserwacji – tknięty dziwnym przeczuciem i pod wpływem ostatniego artykułu, który przeczytałem w zagranicznej gazecie – i zanotowałem w jego zachowaniu dziwne nieprawidłowości. Stabilną niestabilność, jaką się odznaczał, miałem okazję obserwować po raz pierwszy. I od początku wykazywałem ciekawość, tym większą, im bardziej bliższe prawdy okazywały się moje prognozy i początkowo nieśmiałe sugestie, jakie wysuwałem w kierunku jego lekarza prowadzącego. Gdy w końcu przejąłem ten przypadek, zyskałem całkowitą pewność, że mam do czynienia z przypadkiem występowania u chłopaka osobowości borderline. Wcześniej Johnson bywał u nas – na hospitalizacjach, o czym jednak się nie mówi, naturalnie z racji jego nazwiska. Teraz rozmawiam z nim całkiem szczerze – jest już dorosły i może sam o sobie decydować, choć są przy nim jego rodzice. Matka łka, ale nie czynię nic, by jej uspokoić i omawiam wraz z jej mężem oraz Ianem wszystkie najważniejsze kwestie. Przede wszystkim, tłumaczę, że osobowość z pogranicza nie jest chorobą a jedynie określeniem, którego używa się do opisania występowania u kogoś cech niepodatnych na zmianę i utrudniających przystosowanie się. Nie można jej wyleczyć – tutaj przerywam wywód, prosząc Johnsona seniora o wyprowadzenie swej żony, której płacz jedynie przybiera na sile i uniemożliwia mi skupienie. Gdy mężczyzna wraca, kontynuuję dokładnie w tym momencie, w którym przerwałem, informując o przebiegu leczenia – a w zasadzie łagodzenia objawów. Powiadamiam głównego zainteresowanego, że oddziaływania farmakologiczne mają zwykle charakter jedynie doraźny i służą zmniejszeniu nasilenia się poszczególnych objawów w tym lęku, depresji czy gwałtownych zmian nastoju. Nie istnieje możliwość całkowitej eliminacji „choroby” – posługuję się tym terminem, zdając sobie sprawę, ze zarówno Ian jak i jego ojciec traktują przypadłość chłopaka właśnie w ten sposób, niezależnie od moich słów – ani też wyparcia zaburzenia osobowości lekami, w przeciwieństwie do innych zaburzeń, jak na przykład depresja endogenna. Uświadamiam ich o tym, że skuteczność leków u poszczególnych pacjentów jest różna (posługując się przy tym danymi z owego zagranicznego miesięcznika). Zalecam selektywne stosowanie „stabilizatorów nastroju”, czyli podnoszących poziom serotoniny eliksirów. Na początek proponuję eliksir euforii, który każdy powinien potrafić uwarzyć samodzielnie, lecz dla pewności, wypisuję kwitek dla oddziałowego alchemika. Zdecydowanie za to przestrzegam Iana przed zażywaniem eliksiru uspokajającego, znając tendencję osób z „osobowością z pogranicza” (oraz samego Johnsona) do uzależniania się. Opisuję też pokrótce, jak będzie wyglądać nasza terapia, skupiona na psychoanalizie, po czym z czystym sumieniem składam podpis na karcie chłopaka i pozwalam mu opuścić szpital, koniecznie wskazując, by za tydzień przyszedł do kontroli. Tym samym kończę pracę, na deser zostawiając sobie jedynie wymęczenie Abigail, którą dawno już uznano za straconą albo i martwą.
/zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/z korytarza, 4.02.1956
W tej rozmowie czaiło się szaleństwo. Ciche, z przerażającą precyzją kryjąc się w cieniach, umykając przed rozbłyskującymi światłami, by potem wyskoczyć i cię dopaść. Ten spokój, rzucane słowa, który miały w sobie coś z bycia wyważonymi, a także jednak dotykającymi czegoś, to wszystko budziło niepokój. Rozszerzało powieki. Pompowało mocniej krew w żyłach. Intrygowało do nieprzytomności. Budziło wręcz paranoiczne analizy i dziwnie podskórne uczucie, jakiś dreszcz niewytłumaczalnego strachu, jakoby wilk miał przybrać skórę owcy. Ale ona była wyjątkowo arogancką łanią, uważając się raczej za groźnego byka jak niewinne stworzenie przeznaczone na zwyczajną rzeź. Ale to dalej nie było spotkanie na tym pułapie. Chodziło o p r z e t r w a n i e, ale to nie oni sobie zagrażali, mimo że wzajemna zależność w tym momencie zdawała się gęstnieć. Tak, jak powietrze.
Dlaczego nic ostatnio nie chciało być proste?
Pchała się w nieznane. Lubiła to poczucie adrenaliny. Ale nie miała w sobie jednak nic z wyzwania ani chęci do przełamania czegokolwiek. Stąpała wolno, a widok pod stopami zabierał jej oddech, choć nie było w tym nic z podziwu. Szła nad przepaścią. Kiedy w końcu zda sobie sprawę, że nie potrafi chodzić po powietrzu i runie w dół?
Przyglądała się mu, kiedy się zastanawiał. Milczał przez chwilę, patrząc na nią. Zdawał sobie sprawę z mijającego czasu? Miał on dla niego jakiekolwiek znaczenie? I czy to było w ogóle ważne? Potrzebowała n i e m y ś l e ć o niewygodnych rzeczach, o ostatnich wydarzeniach, a rozprawianie na tak nieistotne tematy niosło za sobą pewną ucieczkę. Była w tym geniuszem. Czasem nawet nie zauważała, że biegła.
Nie przerywała jego toku myślowego, wykazując się zaskakującym taktem. Ale to nie miało nic wspólnego z jakimkolwiek szacunkiem do czegokolwiek. Z jakiegoś powodu nie chciała niczego przegapić. Zastanawiała się, czy powinna się wspiąć po jego plecach jak po drabinie i zostawić go w bagnie, samej wychodząc na suchy ląd jego kosztem. Rozważała czy patrzenie na niego z góry poprawiłoby jej humor. I znowu zatrzaskiwała się we własnych ograniczeniach, nie dostrzegając większego obrazu.
-Nie lubię... komplikacji.-wypowiedziała wolno, zabójczo szczerze, zwierzając się z największej wartości, jaką ceniła w życiu, jednocześnie będąc osobą, która nigdy niczego nie ułatwiała. Jak bardzo widoczna była jej hipokryzja?-Za proste dla ciebie?-uśmiechnęła się zaraz, zdmuchując powagę, odbijając piłeczkę, jakby nie chcąc mu pozwolić, by wykorzystał słowa, jakie usłyszał do obrócenia ich przeciwko niej, wywyższając się na jej tle. W końcu przecież sama momentalnie użyłaby tej karty na kimś.
Czuła się jakby szła na powieszenie. A jednocześnie lekko, choć kroki były ciężkie. Szła dwa metry za nim, dłonią głaszcząc ściany w wyrazie wdzięczności za stanowienie tak solidnego podparcia.
Patrzyła na jego plecy, zastanawiając się czy powinna go zapytać o żal, czy wykorzystać jego tajemnicę lekarską i fakt, że to właśnie on miał leczyć i koić umysły. Była jednak okrutną kobietą. Nie miała zamiaru dać mu schować się za wygodną i bezpieczną maską profesji. Wolała patrzeć jak niewygodnie buja się w zawieszeniu, mając nietypowego, nie-do-końca-pacjenta, nie-do-końca-kogokolwiek. Niech czuje jej ból. Jej chaos. Jak bardzo niestabilna ziemia jest pod stopami.
Podążyła za nim. Do prawdopodobnie najgorszego miejsca, do jakiego mógł ją zaprowadzić. Czy coś mogło budzić większe rezerwacje dla kogoś, kto bał się przykucia do łóżka i bezradności? Widok kozetki z tymi wszystkimi mechanizmami mającego unieruchomić człowieka zatrzymał ją w progu. Tylko Samael siadający na jego rogu zmusił ją do tego, by przestąpić framugę i spróbować opanować niepokój. Oparła się o ścianę, pozostając blisko wyjścia. Jej lęki pozostały obecne, jakkolwiek nie byłyby usypiane przez alkohol lub tą obcą delikatność, która płynęła z każdego ruchu mężczyzny. Wprawiało ją to wszystko w dziwny nastrój. Czuła się tępa.
-Kto tu był ostatni raz?-zapytała, bo to wydawało jej się najistotniejsze, skoro tak sumiennie zapamiętał datę ostatniej bytności żywej duszy w tym miejscu. Dlaczego pozostało nieme. Co tutaj robili? Ożywiali trupa?
-Tu jest według ciebie przytulniej?-zapytała, nie mogąc pozbyć się zgryźliwości, mimo że aż nazbyt dosadnie wybrzmiało to, co nie powinno. To miejsce wprowadzało ją w odrętwienie. Wypychało z bezpiecznej strefy. Kazało drżeć przed najmniejszym ruchem, zdmuchując resztki zaufania, mimo że ciągle nie potrafiła się ostatecznie nastroszyć do ataku.
Była wybita z rytmu. Co z niej za tancerka, skoro nie słyszy już melodii i porusza się w niepasujących podrygach? Co za aktorka, jeśli tak prosta zmiana scenerii jest w stanie odebrać jej elastyczność?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Krok za krokiem, jak w jakimś szaleńczym tańcu poruszali się do przodu. Smętnie, powoli, każde pogrążone we własnych myślach, we własnym marazmie - czemu więc ona była taka radosna? Avery szedł jak na ścięcie, powłócząc nogami, choć przecież to on ją do tego skłonił, namówił, zaprosił. Nie odmówiła, zgodziła się, na całe szczęście i choć o tym zapewne nie wie (musi skupić się na udawaniu i wzorowym odgrywaniu roli, jaką lata temu wyrył na pamięć i do znudzenia prezentował przed każdym, jak kilkulatek wygrywający kolędy na fortepianie, ku uciesze rodziny filistrów. Drgało w nim coś dotąd nieznanego, ale uczucie chyba było dobre, bo nie starał się go od siebie odgonić, niczym natrętnej muchy, naprzykrzającej się swoją obecnością. Selina koiła schizofreniczny niepokój Avery'ego, bezwiednie wyświadczając mu ogromną przysługę. Już na zawsze powinien pozostać jej dłużnikiem, ale obawiał się tej deklaracji, świadom, że wieczność to okres czasu rozbijający się na przestrzał, a w taki nie chciałby się zaplątać. Elfia sylwetka wyznaczała mu horyzont i na razie wystarczyło, by trzymał się jej kurczowo i nie pozwolił odejść. Nie znał gwiezdnych konstelacji, zapychając się inną wiedzą, ale nagle zapragnął opisać jej to wszystko, co dzieje się na niebie albo chociaż o tym posłuchać. Daleka przestrzeń, nieznany świat, stan cudownej nieważkości, egzystencja w cudownym niebycie czarnych dziur, rozległych galaktyk oraz obcych planet. Ckliwość chwili go obezwładniła: runął w sam środek chaosu, który stworzył w swojej głowie, czepiając się desperacko jednego, jedynego jasnego punktu. Cholernej Lovegood, zapijaczonej, cudem spełniającym kryteria kobiety, a w tym momencie elementem kluczowym, pozwalającym Avery'emu na układanie w miarę logicznego ciągu myślowego. Rozumował już z trudem, zmęczony wrażeniami i nocą porą, ale bał się strachów nocy, po raz pierwszy od dawna czując lęk przed koszmarami. Nie chciał zasypiać. Musiał być z nią. Rozmawiać. Może Selina go tego nauczy?
Nie bawił się jej kosztem, nie zwodził, nie przywiódł tutaj ku jej zgubie. Nie odwracał się napięcie, z drugiej strony sponiewieranego ciała nie wyglądało oblicze pana Hyde'a, czekającego na otwarcie zabawy z użyciem srebrnych ostrzy i powierzchni tnących. A może tego pragnął, ale był po prostu bardzo cierpliwy i wyczekiwał na sygnał, by jej posmakować?
-Zbyt trudne - odparł pusto, ujmując w dłoń pusty, blaszany kubek, stojący na szafce nocnej. Nim nie można było zrobić sobie krzywdy - pomijając fakt grzmocenia się nim po skroni - był bezpieczny i dlatego właśnie w nim Avery miarkował picie, świadomy, że zachowuje się jak wariat. Nie lubił tego smaku, ani pieczenia w przełyku, nie lubił zamroczenia, nie lubił wesołości, nie lubił agresji; brutalność w jego wydaniu stanowiła wszak wyrafinowany spektakl dojrzałego sadysty. Przepadał za klasą i pięknem, nawet jeśli lokował się w turpistycznej scenie podcinanych żył i poderżniętych gardeł. Trupy również były sztuką; zaklętą w intensywnych kolorach. Po matce ukochał czerwień, chłodny błękit przypominał jej oczy, a zielonkawe smugi odbijały zsiniałe kajdany na jej nadgarstkach, ramionach, karku. Stop.
-Ja - odpowiadał na pytania, jakby został poddany przesłuchaniu - spałem tu - dodał, autystycznie wygładzając prześcieradło oblekające wielkie łóżko. Nie było wygodne.
-Jest... - urwał, szukając odpowiedniego słowa i wpatrując się w Selinę z pełnym napięcia skupieniem - intymnie - zakończył kulawo, bezwładnie opuszczając dłonie wzdłuż tułowia.
Przypominał nieukończoną rzeźbę, wykonaną z zaskakującą dbałością o detale - kędziory włosów, zacięcie na policzku, błysk niepokoju w granatowych oczach - ale o spartaczonej bryle, jakby autor posągu nie miał pojęcia o proporcjach ludzkiej sylwetki.
Nie wiedział, co się z nim dzieje, ale pierwszy raz wcale nie był wspaniałym doświadczeniem.
Nie bawił się jej kosztem, nie zwodził, nie przywiódł tutaj ku jej zgubie. Nie odwracał się napięcie, z drugiej strony sponiewieranego ciała nie wyglądało oblicze pana Hyde'a, czekającego na otwarcie zabawy z użyciem srebrnych ostrzy i powierzchni tnących. A może tego pragnął, ale był po prostu bardzo cierpliwy i wyczekiwał na sygnał, by jej posmakować?
-Zbyt trudne - odparł pusto, ujmując w dłoń pusty, blaszany kubek, stojący na szafce nocnej. Nim nie można było zrobić sobie krzywdy - pomijając fakt grzmocenia się nim po skroni - był bezpieczny i dlatego właśnie w nim Avery miarkował picie, świadomy, że zachowuje się jak wariat. Nie lubił tego smaku, ani pieczenia w przełyku, nie lubił zamroczenia, nie lubił wesołości, nie lubił agresji; brutalność w jego wydaniu stanowiła wszak wyrafinowany spektakl dojrzałego sadysty. Przepadał za klasą i pięknem, nawet jeśli lokował się w turpistycznej scenie podcinanych żył i poderżniętych gardeł. Trupy również były sztuką; zaklętą w intensywnych kolorach. Po matce ukochał czerwień, chłodny błękit przypominał jej oczy, a zielonkawe smugi odbijały zsiniałe kajdany na jej nadgarstkach, ramionach, karku. Stop.
-Ja - odpowiadał na pytania, jakby został poddany przesłuchaniu - spałem tu - dodał, autystycznie wygładzając prześcieradło oblekające wielkie łóżko. Nie było wygodne.
-Jest... - urwał, szukając odpowiedniego słowa i wpatrując się w Selinę z pełnym napięcia skupieniem - intymnie - zakończył kulawo, bezwładnie opuszczając dłonie wzdłuż tułowia.
Przypominał nieukończoną rzeźbę, wykonaną z zaskakującą dbałością o detale - kędziory włosów, zacięcie na policzku, błysk niepokoju w granatowych oczach - ale o spartaczonej bryle, jakby autor posągu nie miał pojęcia o proporcjach ludzkiej sylwetki.
Nie wiedział, co się z nim dzieje, ale pierwszy raz wcale nie był wspaniałym doświadczeniem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zbił jej zadowolenie dwoma słowami. Wydęła usta w niezadowoleniu, marszcząc czoło. Nie rozumiała jak sięganie po butelkę trunku mogło być w jakikolwiek sposób wymagające. I jej kompletny brak podążania za jego myślą mówił więcej niż cokolwiek. Zgubiła trop. Ale nie szła za zapachem, który zostawił, podskórnie czując, że nie powinna się zapędzać w tamte rejony.
Nie mogła wytłumaczyć dlaczego zaschło jej w gardle jak tylko usłyszała jego odpowiedź. Dlaczego miałby wchodzić tutaj samowolnie? Zamykać się w tych ciasnych ścianach, zmuszać się do zbliżenia do tego metalowego łoża, a tym bardziej móc zmrużyć w nim oko.
Osłupienie nie wychodziło na jej twarz, choć tylko ono sprawiło, że zamknęła usta i dawała mu czas na wysłowienie się - inaczej już dawno wtrąciłaby mu się w zdanie. Nie cierpiała, kiedy nic się nie rozjaśniało. Potrzebowała pytań, by mieć odpowiedzi. Ale te nie były zadowalające. Mimo że napinały mięśnie i wzmagały czujność, choć znikąd nie szykował się atak.
Miała ochotę wyciągnąć dłoń. Podejść. Zdawał się być nienamacalny, transparentny, jak duch, który jest jedną stopą w tym świecie, a drugą w innym, nie do końca obecny w żadnym z nich. I kusił ją swoim bladym światłem. Ale był też jak popękana rzeźba, która pod dotykiem mogła skruszyć się pod palcami. Opuszki ją świerzbiły. Pozostawała drażniąco bezczynna. Milcząca. Oczy wpatrywały się w sylwetkę przed sobą spod ściągniętych, cienkich brwi.
-Dlaczego szukasz intymności?-myśl wybrzmiała na głos, zanim cokolwiek było w stanie ją powstrzymać.
Przełknęła ślinę, wykrzywiając usta, jakby miała coś bardzo kwaśnego na języku. Miało się wrażenie, że całe jej ciało wzdrygnęło się w geście pełnego odrażenia, kiedy wyciągnęła stopę do przodu, robiąc pierwszy krok. Odległość od drzwi do łóżka to zaledwie cztery kroki, a jej wydawało się, jakby właśnie wskoczyła do lodowatej wody, próbując dopłynąć do drugiej kry. Zacisnęła palce na metalowym oparciu, zaledwie barierce łączącej konstrukcję szpitalnego posłania, łapiąc się jej jak kotwicy. Nie patrzyła na niego, kiedy zrzucała z materaca leżące na nim skórzane paski, które miały pętać opornych pacjentów. Opadła na cienki, twardy materiał, na moment przymykając oczy. Wyobrażała sobie, że jest letnia noc, jej włosy delikatnie smaga wiatr, niosąc za sobą orzeźwiającą bryzę. Plecami opadła na trawę, by potem uchylić powieki i spojrzeć na mieszczący się nad ich głowami nieboskłon. Gwiazdy zawsze świeciły taką porą jasno. Wypuściła powietrze, rozluźniając się wolno. Nawet bujające się paski, które ciągle huśtały się pod wpływem ruchu, w jaki zostały wprawione, uderzały miarowo o jej łydkę, ale nie były w stanie ją rozproszyć. Tynk, który w części odpadł z sufitu, dziwne plamki, różne odcienie bieli, to wszystko było niewidoczne dla jej oczu. Ani fakt, że powietrze tutaj dosłownie stało, gęste niczym mgła, a ona ciągle czuła na twarzy rześkie powiewy. Czy to atmosfera, jaka tutaj panowała wmawiała jej umysłowi absurdalne obrazy? Bo przecież nie próbowała walczyć ze swoimi s t r a c h a m i? Co by ją do tego niby sprowokowało?
W końcu przewróciła się na bok, w stronę swojego rozmówcy, z którym ostatnio łączyło go więcej milczenia jak wypowiedzianych słów, pozwalając włosom zasłonić swoją twarz podczas tego procesu.
-Mówi się, że szaleństwo to brak granic.-odezwała się nagle, skupiona na mężczyźnie.-Ale czy nie zamyka się czasem we własnej głowie?-zapytała, by potem zmienić obiekt zainteresowania i chwyciła w palce pasy, które miały krępować lunatyków. Przymierzyła je do swojego nadgarstka, jakby nagle wizja spętania nie była dla niej źródłem wszelkiej paniki. Tak długo, jak sama trzymała to w rękach, mogła ścisnąć boleśnie przegub, z dziwną fascynacją przyglądając się fałdkom skóry, które pojawiły się pod naciskiem. Uniosła oczy, jakby zastanawiając się czy on również patrzy na to samo i ma te same myśli w głowie.-Wolność to taka pieprzona bajka dla naiwnych.-roześmiała się nagle, ale wesołość była jej kompletnie obca.-Po pokonaniu granic zawsze pojawiają się kolejne.-pozostawiła na twarzy uśmiech, ciągle badając palcami fakturę pasów, zahipnotyzowaną ideą, która pojawiła się podczas jej pijackich rozmyślań.
Nie mogła wytłumaczyć dlaczego zaschło jej w gardle jak tylko usłyszała jego odpowiedź. Dlaczego miałby wchodzić tutaj samowolnie? Zamykać się w tych ciasnych ścianach, zmuszać się do zbliżenia do tego metalowego łoża, a tym bardziej móc zmrużyć w nim oko.
Osłupienie nie wychodziło na jej twarz, choć tylko ono sprawiło, że zamknęła usta i dawała mu czas na wysłowienie się - inaczej już dawno wtrąciłaby mu się w zdanie. Nie cierpiała, kiedy nic się nie rozjaśniało. Potrzebowała pytań, by mieć odpowiedzi. Ale te nie były zadowalające. Mimo że napinały mięśnie i wzmagały czujność, choć znikąd nie szykował się atak.
Miała ochotę wyciągnąć dłoń. Podejść. Zdawał się być nienamacalny, transparentny, jak duch, który jest jedną stopą w tym świecie, a drugą w innym, nie do końca obecny w żadnym z nich. I kusił ją swoim bladym światłem. Ale był też jak popękana rzeźba, która pod dotykiem mogła skruszyć się pod palcami. Opuszki ją świerzbiły. Pozostawała drażniąco bezczynna. Milcząca. Oczy wpatrywały się w sylwetkę przed sobą spod ściągniętych, cienkich brwi.
-Dlaczego szukasz intymności?-myśl wybrzmiała na głos, zanim cokolwiek było w stanie ją powstrzymać.
Przełknęła ślinę, wykrzywiając usta, jakby miała coś bardzo kwaśnego na języku. Miało się wrażenie, że całe jej ciało wzdrygnęło się w geście pełnego odrażenia, kiedy wyciągnęła stopę do przodu, robiąc pierwszy krok. Odległość od drzwi do łóżka to zaledwie cztery kroki, a jej wydawało się, jakby właśnie wskoczyła do lodowatej wody, próbując dopłynąć do drugiej kry. Zacisnęła palce na metalowym oparciu, zaledwie barierce łączącej konstrukcję szpitalnego posłania, łapiąc się jej jak kotwicy. Nie patrzyła na niego, kiedy zrzucała z materaca leżące na nim skórzane paski, które miały pętać opornych pacjentów. Opadła na cienki, twardy materiał, na moment przymykając oczy. Wyobrażała sobie, że jest letnia noc, jej włosy delikatnie smaga wiatr, niosąc za sobą orzeźwiającą bryzę. Plecami opadła na trawę, by potem uchylić powieki i spojrzeć na mieszczący się nad ich głowami nieboskłon. Gwiazdy zawsze świeciły taką porą jasno. Wypuściła powietrze, rozluźniając się wolno. Nawet bujające się paski, które ciągle huśtały się pod wpływem ruchu, w jaki zostały wprawione, uderzały miarowo o jej łydkę, ale nie były w stanie ją rozproszyć. Tynk, który w części odpadł z sufitu, dziwne plamki, różne odcienie bieli, to wszystko było niewidoczne dla jej oczu. Ani fakt, że powietrze tutaj dosłownie stało, gęste niczym mgła, a ona ciągle czuła na twarzy rześkie powiewy. Czy to atmosfera, jaka tutaj panowała wmawiała jej umysłowi absurdalne obrazy? Bo przecież nie próbowała walczyć ze swoimi s t r a c h a m i? Co by ją do tego niby sprowokowało?
W końcu przewróciła się na bok, w stronę swojego rozmówcy, z którym ostatnio łączyło go więcej milczenia jak wypowiedzianych słów, pozwalając włosom zasłonić swoją twarz podczas tego procesu.
-Mówi się, że szaleństwo to brak granic.-odezwała się nagle, skupiona na mężczyźnie.-Ale czy nie zamyka się czasem we własnej głowie?-zapytała, by potem zmienić obiekt zainteresowania i chwyciła w palce pasy, które miały krępować lunatyków. Przymierzyła je do swojego nadgarstka, jakby nagle wizja spętania nie była dla niej źródłem wszelkiej paniki. Tak długo, jak sama trzymała to w rękach, mogła ścisnąć boleśnie przegub, z dziwną fascynacją przyglądając się fałdkom skóry, które pojawiły się pod naciskiem. Uniosła oczy, jakby zastanawiając się czy on również patrzy na to samo i ma te same myśli w głowie.-Wolność to taka pieprzona bajka dla naiwnych.-roześmiała się nagle, ale wesołość była jej kompletnie obca.-Po pokonaniu granic zawsze pojawiają się kolejne.-pozostawiła na twarzy uśmiech, ciągle badając palcami fakturę pasów, zahipnotyzowaną ideą, która pojawiła się podczas jej pijackich rozmyślań.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cisza była zbawienna.
Tak myślał kiedyś, gdy pośród tego całego zgiełku, trajkotania, podniesionych głosów oraz szumu nie potrafił skupić się na niczym. Wycofując się do środka, w głąb własnego umysłu, nastawiał się zaś na ostrzał o wiele gorszy. Setki, tysiące myśli najeżonych jak kolce i wycelowane wprost w niego. Te osobliwe, niczyje, pałętające się po głowie jak kanałowe szczury. Grube i spasione, żywiące się resztkami były groźne. Stwarzały ryzyko, a on nie lubił niewiadomych równań, zawsze starając się o przechylenie ich w stronę dla niego wygraną. Może dlatego pogardzał ludźmi, większość uważając za podłe pasożyty. Odczytywanie myśli dawało władzę, ale i wiedzę, której momentami wolałby się pozbyć. Jakże puste i wydrążone były te cienie, marne skorupy, targane wiatrem pożądań, pragnień i pogonią jestestwa. Nie miał wyboru i musiał dołączyć do tego korowodu. Ulegał pokusie i ją przezwyciężał albo przezwyciężał ją, ulegając. Nic nie było jednoznaczne, a Avery wiedział o tym najlepiej, posiadając przeklęty dar rozszyfrowywania tajemnic, wypełniania ciszy piskliwym zgrzytem. Złe myśli były jak rysy na winylowej płycie, jak fałszywy dźwięk w fortepianowej sonacie, jak plama przypadkiem rozlana na płótnie. Zakłócały porządek, psuły harmonię, istniały na przekór światu i niszczyły to, co piękne.
Zakochał się w jej głosie.
Nie musiał zastanawiać się nad tym, co kryje wewnątrz, czy z niego drwi, czy pozostaje podobna do motłochu, zdzierającego sobie kolana na bruku za marne knuty wrzucone łaskawie do obdartego kubka. Mówiła, odciągając Samaela od rozmyślań o myślach. Nie irytował się. Był wdzięczny.
Poddany inercji, nagle znowu odzyskiwał władzę w członkach. Czuł się, jakby wyrwał się spod kontroli Imperiusa (a przecież tego doświadczył) i to było piękne. Niezrozumiałe w prostocie, ale wymiana zdawkowych zdań rzeczywiście pomagała.
-Bo jej potrzebuję - odpowiadał bez śladu zmieszania, prostolinijnie, nie uciekając w nadmuchane zwroty i dumnie grzmiące fanfarony. Musiała go rozumieć, kiedy patrzył na nią zadziwiająco przenikliwie, mimo zasłoniętych mgłą tęczówek i obejmował się ramionami, podciągając nogi pod brodę - nie robiłem tak, odkąd byłem dzieckiem- wyznał, ze zdziwieniem przypatrując się pozycji, w jakiej siedział, jakby chciał odszukać w mocnych ramionach ślady chłopięcych trzcin. Czuł ją obok siebie i napędzało go to nostalgią - tęsknotą za kobietą? - ale nie dawał się ujarzmić nikomu, więc czemu niby Selina miałaby tego dokonać? Jako pierwsza. Nie obawiał się tego, czując dziwne otępienie. Bawiła się pasami, ale równie dobrze mogła go nimi krępować, nie zauważyłby różnicy. Dotyk skóry: tego właśnie chciał?
Jednak był żałosny, ale nie mógł przyznać się z tym wprost.
To klęska, nie porażka. Upadki czyniły silniejsze tylko wtedy, gdy się po nich podnosił. Teraz nie miał siły, więc udawał silnego gracza. Zwodził wszystkich, najbardziej samego siebie. Kochał Laidan tak bardzo, że było mu od tego niedobrze.
Każde słowo Seliny podsuwało mu kolejne jej obrazy. Matki. Te, które namalowała przed. Te, których nienawidził, stworzone po narodzinach Jill. Te, które osobiście wybierał i oprawiał w ramy, by mogły ozdobić ściany jej gabinetu. Skąd nagłe zwrócenie uwagi w kierunku sztuki?
-Szaleństwo... - wysyczał, odwracając się nagle, by na nią popatrzeć. Prześwietlająco. -poznałem je dobrze - prychnął, ukrywając twarz w dłoniach. Nie płakał.
-Są celem. Napędzają cię. Chcesz je łamać i brniesz dalej, mylę się? - spytał, zaskakująco trzeźwo jak na kogoś, kto przed chwilą ze słów wyłuskiwał plastyczne twory matki-kochanki.
Tak myślał kiedyś, gdy pośród tego całego zgiełku, trajkotania, podniesionych głosów oraz szumu nie potrafił skupić się na niczym. Wycofując się do środka, w głąb własnego umysłu, nastawiał się zaś na ostrzał o wiele gorszy. Setki, tysiące myśli najeżonych jak kolce i wycelowane wprost w niego. Te osobliwe, niczyje, pałętające się po głowie jak kanałowe szczury. Grube i spasione, żywiące się resztkami były groźne. Stwarzały ryzyko, a on nie lubił niewiadomych równań, zawsze starając się o przechylenie ich w stronę dla niego wygraną. Może dlatego pogardzał ludźmi, większość uważając za podłe pasożyty. Odczytywanie myśli dawało władzę, ale i wiedzę, której momentami wolałby się pozbyć. Jakże puste i wydrążone były te cienie, marne skorupy, targane wiatrem pożądań, pragnień i pogonią jestestwa. Nie miał wyboru i musiał dołączyć do tego korowodu. Ulegał pokusie i ją przezwyciężał albo przezwyciężał ją, ulegając. Nic nie było jednoznaczne, a Avery wiedział o tym najlepiej, posiadając przeklęty dar rozszyfrowywania tajemnic, wypełniania ciszy piskliwym zgrzytem. Złe myśli były jak rysy na winylowej płycie, jak fałszywy dźwięk w fortepianowej sonacie, jak plama przypadkiem rozlana na płótnie. Zakłócały porządek, psuły harmonię, istniały na przekór światu i niszczyły to, co piękne.
Zakochał się w jej głosie.
Nie musiał zastanawiać się nad tym, co kryje wewnątrz, czy z niego drwi, czy pozostaje podobna do motłochu, zdzierającego sobie kolana na bruku za marne knuty wrzucone łaskawie do obdartego kubka. Mówiła, odciągając Samaela od rozmyślań o myślach. Nie irytował się. Był wdzięczny.
Poddany inercji, nagle znowu odzyskiwał władzę w członkach. Czuł się, jakby wyrwał się spod kontroli Imperiusa (a przecież tego doświadczył) i to było piękne. Niezrozumiałe w prostocie, ale wymiana zdawkowych zdań rzeczywiście pomagała.
-Bo jej potrzebuję - odpowiadał bez śladu zmieszania, prostolinijnie, nie uciekając w nadmuchane zwroty i dumnie grzmiące fanfarony. Musiała go rozumieć, kiedy patrzył na nią zadziwiająco przenikliwie, mimo zasłoniętych mgłą tęczówek i obejmował się ramionami, podciągając nogi pod brodę - nie robiłem tak, odkąd byłem dzieckiem- wyznał, ze zdziwieniem przypatrując się pozycji, w jakiej siedział, jakby chciał odszukać w mocnych ramionach ślady chłopięcych trzcin. Czuł ją obok siebie i napędzało go to nostalgią - tęsknotą za kobietą? - ale nie dawał się ujarzmić nikomu, więc czemu niby Selina miałaby tego dokonać? Jako pierwsza. Nie obawiał się tego, czując dziwne otępienie. Bawiła się pasami, ale równie dobrze mogła go nimi krępować, nie zauważyłby różnicy. Dotyk skóry: tego właśnie chciał?
Jednak był żałosny, ale nie mógł przyznać się z tym wprost.
To klęska, nie porażka. Upadki czyniły silniejsze tylko wtedy, gdy się po nich podnosił. Teraz nie miał siły, więc udawał silnego gracza. Zwodził wszystkich, najbardziej samego siebie. Kochał Laidan tak bardzo, że było mu od tego niedobrze.
Każde słowo Seliny podsuwało mu kolejne jej obrazy. Matki. Te, które namalowała przed. Te, których nienawidził, stworzone po narodzinach Jill. Te, które osobiście wybierał i oprawiał w ramy, by mogły ozdobić ściany jej gabinetu. Skąd nagłe zwrócenie uwagi w kierunku sztuki?
-Szaleństwo... - wysyczał, odwracając się nagle, by na nią popatrzeć. Prześwietlająco. -poznałem je dobrze - prychnął, ukrywając twarz w dłoniach. Nie płakał.
-Są celem. Napędzają cię. Chcesz je łamać i brniesz dalej, mylę się? - spytał, zaskakująco trzeźwo jak na kogoś, kto przed chwilą ze słów wyłuskiwał plastyczne twory matki-kochanki.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie cierpiała ciszy. Lubiła słowa. Najbardziej własne, nierzadko gardząc czyimiś. Wielbiła potyczki werbalne, przekomarzanie się, dobieranie idealnego sztyletu, który miał przeszyć ofiarę. Była też wdzięczna za rozproszenie, jakie dawały. Własny umysł był największą pułapką, w jakiej można było się zamknąć - był niebezpieczny. Kazał jej nienawidzić własny głos, mimo że brzmiał tak obco, choć kompletnie tak samo. Tam mierzyła się jednak z kimś, kto nie dawał się nabrać na jej kłamstewka. Na kogoś, kto wiedział wszystko, znał najmniejszą słabość i dokładnie wiedział jak uderzyć. I to własnej głowy bała się najbardziej, rozpaczliwie szukając przed nią ucieczki. Jej własne okrucieństwo wracało do niej z nawiązką, szatkując jej serce, duszę i zdrowy rozum, pozbawiając zdolności do czegokolwiek. Myśli się błąkały, tak często się rozpraszając i nie pozwalając jej się na niczym skupić.
Intymność. Nie znała jej. Była o wiele delikatniejsza i wdzięczniejsza od samotności, bliska sercu i kompletnie oddana. Nigdy tego nie czuła, ograbiając się z kobiecości, która mogłaby jej nie-daj-Merlinie dać podobne sensacje. Zadziwiająco jednak, jego spojrzenie kazało jej własnemu nie odwracać wzroku, wypełniając jej oczy zrozumieniem, mimo że nigdy nie przeżyła czegoś podobnego. Zupełnie tak, jakby ta krótka więź, pojedyncze wejrzenie przekazało jej to wszystko w przedziwny, telepatyczne sposób.
Przerwała manipulację paskiem, zamierając w bezczynnym procesie obserwowania, jak sylwetka przed nią kuli się w bezbronnym wyrazie. Odebrało to jej zainteresowanie czymkolwiek innym. Skupiła na nim wzrok, podnosząc się na łokciu do góry, jakby chciała być bliżej tego z j a w i s k a. Skąd ta nagła fascynacja?
-Dlaczego?-kolejne pytanie, które nawet swoją łagodnością zaburzyło idealnie gładką taflę jeziora.
Zmarszczyła czoło. Nie mogła zrozumieć co miał na myśli. Odnosił się do szaleństwa, które poznał w pracy? Do wiedzy, która pozwalała mu rozłożyć tajniki spętanego, umęczonego umysłu na czynniki pierwsze? A może chodziło mu o własne przeżycia lub o pęta, do których ona sama się odnosiła?
Była tak zajęta własną ideą, że nie zauważyła jego własnej. I nie było to nic nowego, zawsze charakteryzowała się rażącą ignorancją. Ale teraz chciała wiedzieć i rozumieć, jakby to było jej potrzebne jak powietrze. Zerwała się więc do siadu, a zawroty głowy uderzyły w niej tak gwałtownie, że prawie odebrały jej świadomość, niemalże zabierając jej z myśli powód dla którego wykonała ten ruch. Podpierające ją ręce się ugięły, ale uczucie spadania kazało jej się ocknąć, raz jeszcze napinając ciało jak strunę. Przewodni motyw jednak zasiany był w niej mocno. Wzrok pokonywał mroczki, by skupić się na sylwetce przed sobą. Miała ochotę zmusić go, by odwrócił do niej głowę. Jak mógł przed nią umykać? Prawie czuła to uczucie zdradzenia, jakby przerwał pakt szczerości, który zabrzmiał między nimi niewerbalnie.
Patrzyła na niego z niewypowiedzianą potrzebą, z pytaniem na języku, z gorączkowym szaleństwem w oczach.
Oddech ugrzęzł na moment w płucach.-Brnę.-zgodziła się wolno, zaskakująco łagodnie.-Ale zaczynam się gubić, bo spaliłam wszystkie tablice z drogowskazami.-powiedziała, by po chwili się roześmiać, jakby nabierając dystansu do własnej głupoty. Przechyliła się do przodu, chcąc przyjrzeć mu się z bliska, jakby najmniejsza zmarszczka miała dać jej odpowiedź na najmniejsze tajemnice, ale poczuła nagłe pociągnięcie, nie zdając sobie sprawy z jego źródła. Szarpnęła ręką bezwiednie. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę co ją krępuje, kiedy w końcu spojrzała na nadgarstek, który ciasno ściska pas, zapięty przez nią samą dla zabawy. Zaczęła się z nim szamotać ze złością, mimo że wystarczył jeden ruch, by się uwolnić, skoro druga ręka była wolna. Była jednak jak dzikie zwierze, oddając się instynktowi, który kazał jej uciekać.
Intymność. Nie znała jej. Była o wiele delikatniejsza i wdzięczniejsza od samotności, bliska sercu i kompletnie oddana. Nigdy tego nie czuła, ograbiając się z kobiecości, która mogłaby jej nie-daj-Merlinie dać podobne sensacje. Zadziwiająco jednak, jego spojrzenie kazało jej własnemu nie odwracać wzroku, wypełniając jej oczy zrozumieniem, mimo że nigdy nie przeżyła czegoś podobnego. Zupełnie tak, jakby ta krótka więź, pojedyncze wejrzenie przekazało jej to wszystko w przedziwny, telepatyczne sposób.
Przerwała manipulację paskiem, zamierając w bezczynnym procesie obserwowania, jak sylwetka przed nią kuli się w bezbronnym wyrazie. Odebrało to jej zainteresowanie czymkolwiek innym. Skupiła na nim wzrok, podnosząc się na łokciu do góry, jakby chciała być bliżej tego z j a w i s k a. Skąd ta nagła fascynacja?
-Dlaczego?-kolejne pytanie, które nawet swoją łagodnością zaburzyło idealnie gładką taflę jeziora.
Zmarszczyła czoło. Nie mogła zrozumieć co miał na myśli. Odnosił się do szaleństwa, które poznał w pracy? Do wiedzy, która pozwalała mu rozłożyć tajniki spętanego, umęczonego umysłu na czynniki pierwsze? A może chodziło mu o własne przeżycia lub o pęta, do których ona sama się odnosiła?
Była tak zajęta własną ideą, że nie zauważyła jego własnej. I nie było to nic nowego, zawsze charakteryzowała się rażącą ignorancją. Ale teraz chciała wiedzieć i rozumieć, jakby to było jej potrzebne jak powietrze. Zerwała się więc do siadu, a zawroty głowy uderzyły w niej tak gwałtownie, że prawie odebrały jej świadomość, niemalże zabierając jej z myśli powód dla którego wykonała ten ruch. Podpierające ją ręce się ugięły, ale uczucie spadania kazało jej się ocknąć, raz jeszcze napinając ciało jak strunę. Przewodni motyw jednak zasiany był w niej mocno. Wzrok pokonywał mroczki, by skupić się na sylwetce przed sobą. Miała ochotę zmusić go, by odwrócił do niej głowę. Jak mógł przed nią umykać? Prawie czuła to uczucie zdradzenia, jakby przerwał pakt szczerości, który zabrzmiał między nimi niewerbalnie.
Patrzyła na niego z niewypowiedzianą potrzebą, z pytaniem na języku, z gorączkowym szaleństwem w oczach.
Oddech ugrzęzł na moment w płucach.-Brnę.-zgodziła się wolno, zaskakująco łagodnie.-Ale zaczynam się gubić, bo spaliłam wszystkie tablice z drogowskazami.-powiedziała, by po chwili się roześmiać, jakby nabierając dystansu do własnej głupoty. Przechyliła się do przodu, chcąc przyjrzeć mu się z bliska, jakby najmniejsza zmarszczka miała dać jej odpowiedź na najmniejsze tajemnice, ale poczuła nagłe pociągnięcie, nie zdając sobie sprawy z jego źródła. Szarpnęła ręką bezwiednie. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę co ją krępuje, kiedy w końcu spojrzała na nadgarstek, który ciasno ściska pas, zapięty przez nią samą dla zabawy. Zaczęła się z nim szamotać ze złością, mimo że wystarczył jeden ruch, by się uwolnić, skoro druga ręka była wolna. Była jednak jak dzikie zwierze, oddając się instynktowi, który kazał jej uciekać.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W ludziach lubił jedną rzecz. Wspólną cechę nędznej większości, słowa, jakim prawie się opluwał z obrzydzenia. Mianowicie: przewidywalność.
Bawiło go odgadywanie kolejnych kroków nieznanych mu osób. Dostarczało to rozrywki większej, aniżeli obstawianie wyniku w kasynie i chociaż o nic się nie zakładał, gra toczyła się o życie. Czy można było trafić gorzej?
Siebie uważał za ewenement, nawet pogrążony w skrajnej rozpaczy i duszącej beznadziejności, podskórnie wierzył we własną wyjątkowość. Już niekoniecznie przedstawioną w jasnym świetle reflektorów, lecz przynajmniej mógł pocieszać się twardą odrębnością, murem nie do przekroczenia. Avery nie pozwalał nikomu się wyczuć, dotrzeć do siebie, zrozumieć. Był bezpieczny, był sam, a w postępującym szaleństwie, zatracił zupełnie każdą regułę, tworząc mozaikę pozbawionych sensu znaków. Nie funkcjonowała żadna zasada, lecz mężczyzna nie potrafił się uspokoić, pędząc w kierunku samozagłady z nieopisaną fascynacją, jakby ów gest miał stanowić jego ostateczny triumf. W tym zwycięstwie przeszkodziła mu o n a, przywracając na powrót dziecięcą mentalność, gdy jeszcze pragnął czyjejś obecności przy sobie. Pamiętał, że wrzeszczał tak długo, aż mamusia wzięła go na ręce - teraz nie łudził się, by krzyki pomogły. Przez zbyt wiele nocy budził się zlany potem, z drżącym ciałem, smakiem krwi na ustach i jękiem rozrywającym uszy. Nie było jej, zniknęła.
Spoczywało przy nim inne ciało. Nieznajome, obce, kobiece, niewiadomego pochodzenia. Uważnie lustrował je wzrokiem, usilnie starając się wyłuskać podobieństwa. Bez powodzenia. Plątanina szczupłych kończyn, burza włosów pozostawionych w nieładzie, ostrość, szorstkość i twardość. Inna od tej, do której przywykł i którą pokochał. Teraz nie mógł się przemóc, więc kulił się w ciszy, chcąc zamknąć się w mydlanej bańce ułudnego spokoju. Musiał się jednak zastanawiać, wytrącony z rytmu pytaniem, które przecież i jego dręczyło. Dlaczego, dlaczego, dlaczego. Czy to echo w jego głowie, czy Avery wypowiadał pytajnik coraz ciszej, próbując dociec do fundamentalnej(?) odpowiedzi?
-W tłumie czuję się jeszcze bardziej samotny - odparł po długim wahaniu. Bał się przyznać, ale ona była pijana, na pewno o tym wszystkim zapomni. O ich rozmowie, o nim, o tej paraliżującej chwili słabości, która wymuszała na mężczyźnie przyznanie się do błędów. Uparcie twierdził, że ich nie popełniał.
Może ktoś przypadkiem ulepił ich z tej samej gliny, bo jej konfesja niepokojąco zaczęła pokrywać się z jego słowami. Zauważyła to? Samael miał nadzieję, że nie - a jeśli to tylko urojenia? - nienawidził się tłumaczyć. Mógł to robić włącznie przed sobą samym, choć i tak kosztowało go to zbyt wiele. Pragnienie było oczywiste i jakże wymowne. Chciała się uwolnić; połączeni w dziwny sposób wciąż uciekali. Ją krępował skórzany pasek, jego - ciężar przeszłości, z którą nie umiał zerwać.
-Diffindo - wyszeptał, mierząc różdżką w brązowy materiał, oplatający szczupłą dłoń. Chciał dać jej przestrzeń, ponieważ sam miotał się jak zwierzę w klatce, daremnie szukając wyjścia. Selinie musiała wystarczyć dobra wola Avery'ego. Mógł ją przecież mieć - całą dla siebie, wysłuchując jej, siebie przez bezgwiezdną noc i ratując się przed śmiesznym końcem. Okruchy człowieczeństwa nie pozwoliły mu na to, więc stwarzał jej szansę.
Bawiło go odgadywanie kolejnych kroków nieznanych mu osób. Dostarczało to rozrywki większej, aniżeli obstawianie wyniku w kasynie i chociaż o nic się nie zakładał, gra toczyła się o życie. Czy można było trafić gorzej?
Siebie uważał za ewenement, nawet pogrążony w skrajnej rozpaczy i duszącej beznadziejności, podskórnie wierzył we własną wyjątkowość. Już niekoniecznie przedstawioną w jasnym świetle reflektorów, lecz przynajmniej mógł pocieszać się twardą odrębnością, murem nie do przekroczenia. Avery nie pozwalał nikomu się wyczuć, dotrzeć do siebie, zrozumieć. Był bezpieczny, był sam, a w postępującym szaleństwie, zatracił zupełnie każdą regułę, tworząc mozaikę pozbawionych sensu znaków. Nie funkcjonowała żadna zasada, lecz mężczyzna nie potrafił się uspokoić, pędząc w kierunku samozagłady z nieopisaną fascynacją, jakby ów gest miał stanowić jego ostateczny triumf. W tym zwycięstwie przeszkodziła mu o n a, przywracając na powrót dziecięcą mentalność, gdy jeszcze pragnął czyjejś obecności przy sobie. Pamiętał, że wrzeszczał tak długo, aż mamusia wzięła go na ręce - teraz nie łudził się, by krzyki pomogły. Przez zbyt wiele nocy budził się zlany potem, z drżącym ciałem, smakiem krwi na ustach i jękiem rozrywającym uszy. Nie było jej, zniknęła.
Spoczywało przy nim inne ciało. Nieznajome, obce, kobiece, niewiadomego pochodzenia. Uważnie lustrował je wzrokiem, usilnie starając się wyłuskać podobieństwa. Bez powodzenia. Plątanina szczupłych kończyn, burza włosów pozostawionych w nieładzie, ostrość, szorstkość i twardość. Inna od tej, do której przywykł i którą pokochał. Teraz nie mógł się przemóc, więc kulił się w ciszy, chcąc zamknąć się w mydlanej bańce ułudnego spokoju. Musiał się jednak zastanawiać, wytrącony z rytmu pytaniem, które przecież i jego dręczyło. Dlaczego, dlaczego, dlaczego. Czy to echo w jego głowie, czy Avery wypowiadał pytajnik coraz ciszej, próbując dociec do fundamentalnej(?) odpowiedzi?
-W tłumie czuję się jeszcze bardziej samotny - odparł po długim wahaniu. Bał się przyznać, ale ona była pijana, na pewno o tym wszystkim zapomni. O ich rozmowie, o nim, o tej paraliżującej chwili słabości, która wymuszała na mężczyźnie przyznanie się do błędów. Uparcie twierdził, że ich nie popełniał.
Może ktoś przypadkiem ulepił ich z tej samej gliny, bo jej konfesja niepokojąco zaczęła pokrywać się z jego słowami. Zauważyła to? Samael miał nadzieję, że nie - a jeśli to tylko urojenia? - nienawidził się tłumaczyć. Mógł to robić włącznie przed sobą samym, choć i tak kosztowało go to zbyt wiele. Pragnienie było oczywiste i jakże wymowne. Chciała się uwolnić; połączeni w dziwny sposób wciąż uciekali. Ją krępował skórzany pasek, jego - ciężar przeszłości, z którą nie umiał zerwać.
-Diffindo - wyszeptał, mierząc różdżką w brązowy materiał, oplatający szczupłą dłoń. Chciał dać jej przestrzeń, ponieważ sam miotał się jak zwierzę w klatce, daremnie szukając wyjścia. Selinie musiała wystarczyć dobra wola Avery'ego. Mógł ją przecież mieć - całą dla siebie, wysłuchując jej, siebie przez bezgwiezdną noc i ratując się przed śmiesznym końcem. Okruchy człowieczeństwa nie pozwoliły mu na to, więc stwarzał jej szansę.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Samael Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Nigdy nie patrzyła na innych ludzi tak, jak patrzyła na siebie. Wobec nich była bardziej krytyczna. Bezwzględna. Nie potrafiła dać im tych samych taryf ulgowych, które stosowała wobec siebie. Miała kilka drobnych kilka wyjątków, pojedyncze przesłony, które pozwalały jej spojrzeć inaczej.
Długo milczał, zawieszając jej pytanie w nicości. Jeszcze moment, a przysypałyby je inne myśli i zapomniałaby, że je w ogóle zadała. Z jakiegoś powodu traciła wątek, kiedy śledziła wzrokiem jego twarz, próbując rozgryźć co za sobą kryje. Kompletnie nie rozumiała tej sytuacji, a jej pełna abstrakcja jeszcze do niej nie doszła. Być może nigdy jej nie rozważy tak, jak powinna, zwyczajnie nie uważając za ważny fakt, że Samael Avery zrzucił przy niej wilczą skórę.
Ale jednak pozostawała... uważna.
Samotny w tłumie. Czy to nie była abstrakcja? Niemożliwe, prawda? Otaczało człowieka tylu innych ludzi i miał się czuć mimo to odosobniony? Pytania były inne: czym była samotność i czym było wyczuwanie czyjejś obecności?
Czy teraz byli samotni, mimo że obok siebie?
Selinie brakowało czegoś. Nie tylko trzeźwości umysłu. Czy takie wybrakowanie i poczucie pustki było synonimem wyobcowania? A może spotkanie bliźniaczego osobnika tworzyło z tych uszkodzonych elementów układankę i składało je do kupy? Jak odczułaby jego obecność, jeśli sprawiała, że nie czuła się samotna? Pocieszał ją? Czym? Swoim cierpieniem? Oddychaniem mimo to? Trwaniem?
-To bez sensu.-wysłowiła tylko swoją wątpliwość, choć być może wcale niezasadną.
Przyszła tutaj za nim. A może za czymś? Oczekiwała czegoś? Spłacała dług podzięki? A może działo się coś innego, czego nie potrafiła dostrzec i sprecyzować?-Dlaczego?-kolejne pytanie, ale zanim zdołał otworzyć usta, kontynuowała.-Przecież...-zmarszczyła brwi, nie mogąc złapać na język odpowiednich słów.-Czujesz się samotny teraz?-to chyba rozwiałoby jej wątpliwości. Kolejna odpowiedź, drobne zaspokojenie.
Skórę przecięła pręga, nie uwalniając jednak jej kompletnie. Ale mimo to zaklęcie, które świsnęło w powietrzu, otrzeźwiło ją z paniki, w jaką wpadła, nie mogąc się uwolnić od własnego, głupiego żartu. Na cholerę to przymierzała?! Ta ostra ingerencja otworzyła jej oczy. Dostrzegła na powrót Avery'ego w pomieszczeniu, zauważając, jak strach zaczął falować jej klatką piersiową. Przed sobą miała jednak niezachwiany obrazek - kompletnie pusty, a mimo to nieruszony.
-Oszalałabym tutaj.-wyszeptała w końcu na wydechu, łapiąc pasek drugą ręką, by nim szarpnąć. Powinien puścić, skoro był już naruszony.
I z tą refleksją patrzyła na magomedyka z niewypowiedzianą zagadką. Dlaczego więc nurzał się w tym owładniającym uczuciu obłędu? Dlaczego skakał w wody szaleństwa na główkę, nawet nie sprawdzając, czy nie zderzy się z taflą lodu albo ze zbyt płytką głębiną? Czyżby czuł, że nie ma nic do stracenia?
Pokręciła wolno głową na nachodzące ją myśli.
-Wyglądasz, jakbyś miał to za sobą.-podzieliła się z nim tym. Tętno ciągle rozpierało jej żyły. Nie spuszczała z niego wzroku. Czuła obce, irracjonalne podekscytowanie. Przesunęła się na materacu, pozwalając mu zaskrzypieć pod swoim ciężarem. Bliżej. Owinęła twarz mężczyzny alkoholowym oddechem. Spijała każdy szczegół z jego wyrazu. Parsknęła śmiechem, nie mogąc uwierzyć swojemu odkryciu. Nie śmiała się jednak z niego, o dziwo. Stała na łóżku na kolanach, patrząc na niego z góry.-Czy to nie ironiczne?-zapytała, przełamując granicę, jakby wszystkie krępujące liny ją puściły. Dryfowała z prądem. Położyła dłonie na jego policzkach, wzdłuż linii szczęki, by unieść jego brodę. Potrzebowała lepszego kąta. Lepszego widoku. Nie potrafiła jednak określić na co patrzyła z taką fascynacją. Bo to nie była już twarz człowieka. Cokolwiek to oznaczało. Uśmiechała się do niego, jakby to było jakieś wspólne osiągnięcie. Tylko c o ?
Długo milczał, zawieszając jej pytanie w nicości. Jeszcze moment, a przysypałyby je inne myśli i zapomniałaby, że je w ogóle zadała. Z jakiegoś powodu traciła wątek, kiedy śledziła wzrokiem jego twarz, próbując rozgryźć co za sobą kryje. Kompletnie nie rozumiała tej sytuacji, a jej pełna abstrakcja jeszcze do niej nie doszła. Być może nigdy jej nie rozważy tak, jak powinna, zwyczajnie nie uważając za ważny fakt, że Samael Avery zrzucił przy niej wilczą skórę.
Ale jednak pozostawała... uważna.
Samotny w tłumie. Czy to nie była abstrakcja? Niemożliwe, prawda? Otaczało człowieka tylu innych ludzi i miał się czuć mimo to odosobniony? Pytania były inne: czym była samotność i czym było wyczuwanie czyjejś obecności?
Czy teraz byli samotni, mimo że obok siebie?
Selinie brakowało czegoś. Nie tylko trzeźwości umysłu. Czy takie wybrakowanie i poczucie pustki było synonimem wyobcowania? A może spotkanie bliźniaczego osobnika tworzyło z tych uszkodzonych elementów układankę i składało je do kupy? Jak odczułaby jego obecność, jeśli sprawiała, że nie czuła się samotna? Pocieszał ją? Czym? Swoim cierpieniem? Oddychaniem mimo to? Trwaniem?
-To bez sensu.-wysłowiła tylko swoją wątpliwość, choć być może wcale niezasadną.
Przyszła tutaj za nim. A może za czymś? Oczekiwała czegoś? Spłacała dług podzięki? A może działo się coś innego, czego nie potrafiła dostrzec i sprecyzować?-Dlaczego?-kolejne pytanie, ale zanim zdołał otworzyć usta, kontynuowała.-Przecież...-zmarszczyła brwi, nie mogąc złapać na język odpowiednich słów.-Czujesz się samotny teraz?-to chyba rozwiałoby jej wątpliwości. Kolejna odpowiedź, drobne zaspokojenie.
Skórę przecięła pręga, nie uwalniając jednak jej kompletnie. Ale mimo to zaklęcie, które świsnęło w powietrzu, otrzeźwiło ją z paniki, w jaką wpadła, nie mogąc się uwolnić od własnego, głupiego żartu. Na cholerę to przymierzała?! Ta ostra ingerencja otworzyła jej oczy. Dostrzegła na powrót Avery'ego w pomieszczeniu, zauważając, jak strach zaczął falować jej klatką piersiową. Przed sobą miała jednak niezachwiany obrazek - kompletnie pusty, a mimo to nieruszony.
-Oszalałabym tutaj.-wyszeptała w końcu na wydechu, łapiąc pasek drugą ręką, by nim szarpnąć. Powinien puścić, skoro był już naruszony.
I z tą refleksją patrzyła na magomedyka z niewypowiedzianą zagadką. Dlaczego więc nurzał się w tym owładniającym uczuciu obłędu? Dlaczego skakał w wody szaleństwa na główkę, nawet nie sprawdzając, czy nie zderzy się z taflą lodu albo ze zbyt płytką głębiną? Czyżby czuł, że nie ma nic do stracenia?
Pokręciła wolno głową na nachodzące ją myśli.
-Wyglądasz, jakbyś miał to za sobą.-podzieliła się z nim tym. Tętno ciągle rozpierało jej żyły. Nie spuszczała z niego wzroku. Czuła obce, irracjonalne podekscytowanie. Przesunęła się na materacu, pozwalając mu zaskrzypieć pod swoim ciężarem. Bliżej. Owinęła twarz mężczyzny alkoholowym oddechem. Spijała każdy szczegół z jego wyrazu. Parsknęła śmiechem, nie mogąc uwierzyć swojemu odkryciu. Nie śmiała się jednak z niego, o dziwo. Stała na łóżku na kolanach, patrząc na niego z góry.-Czy to nie ironiczne?-zapytała, przełamując granicę, jakby wszystkie krępujące liny ją puściły. Dryfowała z prądem. Położyła dłonie na jego policzkach, wzdłuż linii szczęki, by unieść jego brodę. Potrzebowała lepszego kąta. Lepszego widoku. Nie potrafiła jednak określić na co patrzyła z taką fascynacją. Bo to nie była już twarz człowieka. Cokolwiek to oznaczało. Uśmiechała się do niego, jakby to było jakieś wspólne osiągnięcie. Tylko c o ?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Brakowało mu odwagi. Przyznawał się do tego z trudem, z dziecięcym uporem chłopca, który zaprzecza dokonania swego czynu, mimo że został złapany za rękę. Czuł się jednak po stokroć gorzej, ale przestał już analizować swoje zachowanie, bo nie był pieprzonym behawiorystą.
Wystarczyło mu to słodkie trwanie w chwilowym zawieszeniu problemów za cieniutką kurtyną tych bardziej prozaicznych. Oszukiwał siebie? Owszem. Wiedział, co robi? Owszem. Przez krótką chwilę znowu czuł się beztrosko? Owszem.
Kłamstwa musiały być nieszkodliwe, choć wydzielały te szczególnie niebezpieczne, trujące opary. Wartość Avery'ego powoli spadała do zera, choć nadal sprzedawał on całkiem wiarygodne bajeczki, że żyje i ma się znakomicie.
Roziskrzone spojrzenie granatowych oczu, uwodzicielski uśmiech... Podobał się, choć pokraczna sylwetka, zmęczonego i wyczerpanego człowieka nie dodawała mu uroku. Pracował ciężko, pracował też nad sobą, aczkolwiek nie potrafił odróżnić już niewiadomych w tym zamkniętym układzie i wszystkie działania wykonywał na pamięć. Zbyt mechanicznie, zbyt metodycznie, zmieniając się w zaprogramowanego robota. I jeszcze ten naderwany pasek, złowieszczo dający mu do zrozumienia, że jest nieudacznikiem. Kawałek skóry zwisający z nadgarstków panny Lovegood. Laidan, wypominająca mu nieudolność. Skojarzenia zalewały go słonymi falami, wyciskającymi krople wilgoci spod przymkniętych powiek. Jedno słowo powtarzane monotonnym rytmem, wystukiwane powoli, jak palce bębniące o ramę łóżka. Dziwny szum, jakby zdenerwowanie dzwoniło mu w uszach. Musiał oprzytomnieć.
I nie zastanawiać się już więcej, nie udzielać odpowiedzi, nie pomagać, nie poszukiwać wyjścia z impasu. Coś ciągnęło ich ku sobie i mamiło, lecz Avery z doświadczenia znał zgubne pragnienia. Ulegał im przed laty, ulegał i teraz, choć wszystko w nim krzyczało, aby zaparł się gwałtownie i nie pozwolił jej się poruszyć. A była coraz bliżej niego, wijąc się wokół jak wąż, zaciskając sploty, zastawiając swą subtelną pułapkę. Nie igrała ciałem; tego prawie nie zauważał, jak zahipnotyzowany wpatrując się wyłącznie w jej usta, słuchając zachrypniętego głosu i wdychając nieświeży zapach strawionego alkoholu.
-To nie twoja sprawa - odpowiadał chłodno, choć dziwnie odlegle, jakby myślami był gdzieś daleko i unosił się wysoko w powietrzu tam, gdzie mógł jej odpowiedzieć. Gdzie chciał z nią rozmawiać i nie bał się niczego. Chciał kląć, tłuc przedmioty o podłogę, kopać ściany, ale nie widział niczego dość ciężkiego, a i uświadamiał sobie, że im dłużej przebywa zamknięty w czterech ścianach powierzchni dla wariatów, tym bardziej się do nich upodabnia.
Albo już się nim stał, chłonąc jej dotyk. Pozwalając na penetrację delikatnych dłoni, na gładzenie twarzy, na błądzenie po żuchwie, linii szczęki, policzkach pokrytych kującym zarostem. Po wąskich wargach. Był prymitywem, chciał jej i dlatego spychał ją z kolan, zrywając się również i powoli oblizując spierzchnięte usta.
-To już za nami - tylko tyle mógł wybełkotać, puszczając ją przodem. Żadnych banalnych ostrzeżeń, żadnego wymówienia się pracą, żadnego usprawiedliwienia.
Był kurwa, był nieudolny.
|ztx2
Wystarczyło mu to słodkie trwanie w chwilowym zawieszeniu problemów za cieniutką kurtyną tych bardziej prozaicznych. Oszukiwał siebie? Owszem. Wiedział, co robi? Owszem. Przez krótką chwilę znowu czuł się beztrosko? Owszem.
Kłamstwa musiały być nieszkodliwe, choć wydzielały te szczególnie niebezpieczne, trujące opary. Wartość Avery'ego powoli spadała do zera, choć nadal sprzedawał on całkiem wiarygodne bajeczki, że żyje i ma się znakomicie.
Roziskrzone spojrzenie granatowych oczu, uwodzicielski uśmiech... Podobał się, choć pokraczna sylwetka, zmęczonego i wyczerpanego człowieka nie dodawała mu uroku. Pracował ciężko, pracował też nad sobą, aczkolwiek nie potrafił odróżnić już niewiadomych w tym zamkniętym układzie i wszystkie działania wykonywał na pamięć. Zbyt mechanicznie, zbyt metodycznie, zmieniając się w zaprogramowanego robota. I jeszcze ten naderwany pasek, złowieszczo dający mu do zrozumienia, że jest nieudacznikiem. Kawałek skóry zwisający z nadgarstków panny Lovegood. Laidan, wypominająca mu nieudolność. Skojarzenia zalewały go słonymi falami, wyciskającymi krople wilgoci spod przymkniętych powiek. Jedno słowo powtarzane monotonnym rytmem, wystukiwane powoli, jak palce bębniące o ramę łóżka. Dziwny szum, jakby zdenerwowanie dzwoniło mu w uszach. Musiał oprzytomnieć.
I nie zastanawiać się już więcej, nie udzielać odpowiedzi, nie pomagać, nie poszukiwać wyjścia z impasu. Coś ciągnęło ich ku sobie i mamiło, lecz Avery z doświadczenia znał zgubne pragnienia. Ulegał im przed laty, ulegał i teraz, choć wszystko w nim krzyczało, aby zaparł się gwałtownie i nie pozwolił jej się poruszyć. A była coraz bliżej niego, wijąc się wokół jak wąż, zaciskając sploty, zastawiając swą subtelną pułapkę. Nie igrała ciałem; tego prawie nie zauważał, jak zahipnotyzowany wpatrując się wyłącznie w jej usta, słuchając zachrypniętego głosu i wdychając nieświeży zapach strawionego alkoholu.
-To nie twoja sprawa - odpowiadał chłodno, choć dziwnie odlegle, jakby myślami był gdzieś daleko i unosił się wysoko w powietrzu tam, gdzie mógł jej odpowiedzieć. Gdzie chciał z nią rozmawiać i nie bał się niczego. Chciał kląć, tłuc przedmioty o podłogę, kopać ściany, ale nie widział niczego dość ciężkiego, a i uświadamiał sobie, że im dłużej przebywa zamknięty w czterech ścianach powierzchni dla wariatów, tym bardziej się do nich upodabnia.
Albo już się nim stał, chłonąc jej dotyk. Pozwalając na penetrację delikatnych dłoni, na gładzenie twarzy, na błądzenie po żuchwie, linii szczęki, policzkach pokrytych kującym zarostem. Po wąskich wargach. Był prymitywem, chciał jej i dlatego spychał ją z kolan, zrywając się również i powoli oblizując spierzchnięte usta.
-To już za nami - tylko tyle mógł wybełkotać, puszczając ją przodem. Żadnych banalnych ostrzeżeń, żadnego wymówienia się pracą, żadnego usprawiedliwienia.
Był kurwa, był nieudolny.
|ztx2
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przybył do Świętego Munga na kilkanaście minut przed rozpoczęciem dwunastogodzinnego dyżuru. Jeżeli na jego twarzy malowały się jakiekolwiek oznaki zmęczenia, poranna kawa szybko załatwiła sprawę. W czasie, gdy czarny napój stawiał go na nogi, jedna z pielęgniarek streszczała Perseusowi wszystko, co działo się nocą na oddziale. Było to już stałą częścią lordowskiej rutyny, bez względu na porę, o której zaczynał swą pracę; gorący napar o charakterystycznym zapachu połączony z wieściami na temat sprawowania się jego pacjentów podczas jego nieobecności tak mocno zlały się w jedność z jego planem dnia, że jeśli z jakiegoś powodu nie mógł odhaczyć tego punktu w swoim grafiku, przez następne kilka godzin miał paskudny humor.
Poprzedniej nocy na oddziale panowało duże poruszenie — nad ranem do szpitala trafił młody mężczyzna po próbie samobójczej. Czarodziej czystej krwi, jego ojciec, szanowany pracownik Ministerstwa Magii, choć niebędący rozpoznawalną twarzą brytyjskiej polityki, od lat wspierał finansowo Munga; jeśli nie ze swojej kieszeni, to innymi inicjatywami, mającymi na celu zebrać niezbędne fundusze na dalsze funkcjonowanie oraz rozwój londyńskiego lecznictwa. Oczywistym było więc, że przebywanie jego latorośli w tego typu placówce winne było zostać objęte dyskrecją. Tego nawet nie trzeba było powtarzać zarówno Perseusowi, jak i całemu personelowi oddziału. Na pytanie, czy udało się wyciągnąć od chłopaka lub jego rodziny prawdopodobne wydarzenie, mogące eskalować myśli suicydalne w czyn, starsza od lorda Blacka pielęgniarka westchnęła ze zmęczeniem. — Kolejny Werter — rzuciła zobojętniałym tonem, na co magipsychiatra uśmiechnął się blado. Los mu nie da łatwo zapomnieć, prawda? — Wydali kolejną część, że ostatnio ich tak wielu? — traktował swoją pracę poważnie, ale nie śmiertelnie poważnie; kilka minut spokojnej rozmowy połączonej z zakrawającymi o czarny humor żartami (oby tylko ordynator się nie dowiedział) z dobrze znaną osobą, potrafiły poprawić samopoczucie na resztę dnia, dodać energii, pozwolić przetrwać dwunastogodzinny dyżur. Upił ostatni łyk kawy i udał się do izolatki, do której z braku wolnych miejsc w pojedynczych salach trafił nowy pacjent Perseusa, którego zamierzał odwiedzić najpierw. Po drodze, tradycyjnie już zresztą, wsłuchiwał się w dalszą część nocnej relacji. Okazało się, że zamieszanie spowodowane przyjęciem na oddział nowej osoby obudziło kilkoro innych pacjentów, z których późniejszym uspokojeniem wynikły duże problemy. Nie obyło się bez zaklęć, zwłaszcza, gdy wyrwani ze snu mieszkańcy zaczęli się przechadzać po korytarzach, stanowczo buntując się przed udaniem się na spoczynek. Przyjął te informacje z cichym westchnieniem i obietnicą porozmawiania z tymi, którzy najbardziej dali się personelowi we znaki. — Dlaczego nikt po mnie nie posłał? — zapytał, jednakże nie usłyszał odpowiedzi. Zamiast tego napotkał zatroskane spojrzenie, które mówiło więcej, niż jakiekolwiek słowa.
A przecież uwielbiał swoją pracę, mimo całego zmęczenia i nierzadko rozgoryczenia (szczególnie, gdy w przypadku rokujących pacjentów następowała nagła regresja, której źródła nie był w stanie wyjaśnić), jakie naturalnie towarzyszyły zawodowi, który wybrał już jako chłopiec. Nie rozumiał zatem dlaczego niektórzy próbowali mu odebrać jedną z nielicznych radości w jego życiu. Nie dopuszczał siebie myśli, że komukolwiek mogłoby na nim zależeć — był lordem, jednym z członków rodu od lat finansującego szpital, w związku z czym uważał, że wszelkie okazywanie troski są zachowaniem pozowanym, maską, próbą wkupienia się w jego łaski.
Poza tym, nie chciał nikogo do siebie dopuszczać. Mogli żartować, śmiać się, rozmawiać o życiu jednakże Perseus postanowił wytyczyć granice, których konsekwentnie nie przekraczał.
Poprosił, aby zostawić go samego wraz z młodym czarodziejem, który zeszłej nocy targnął się na własne życie. Nowy pacjent nie spał, leżał tylko na boku, wpatrując się pozornie pustym wzrokiem w ścianę. Im dłużej Perseus przyglądał się jego twarzy, tym większy strach i oburzenie go ogarniało. Miał bowiem przed sobą dziecko, zaledwie chłopca, którego pozostawiono samego sobie z uczuciami, które najwyraźniej go przytłaczały. Rozumiał już dlaczego jego ojcu zależało na dyskrecji; nie chodziło tu o sam fakt, że syn trafił na oddział magipsychiatryczny, a o wszelkie zaniedbania, jakie poprzedziły to dramatyczne wydarzenie.
— Jak się czujesz? — zapytał, jednakże odpowiedziała mu tylko cisza. Nie oznaczało to jednak, że pacjent w ogóle nie kontaktował; gdy Perseus zaczął krążyć po izolatce, chłopak zaczął wodzić za nim wzrokiem. Był lekko przytępiony lekami, które otrzymał, o czym świadczyły jego wolne reakcje, jednakże nie całkowicie otumaniony. — W porządku, jeśli nie chcesz teraz rozmawiać. Mamy bardzo dużo czasu. — dostawił krzesło znajdujące się dotąd w kącie pomieszczenia i postawił je obok łóżka, a następnie na nim usiadł — Nie musisz jednak się mnie bać, jestem tu po to, aby ci pomóc.
A może i sobie? Nie mógł wszak ukrywać, że widział siebie samego w pozbawionym blasku spojrzeniu, wychudłym ciele i ciemnych kosmykach opadających na blade czoło.
Obchód był ulubioną częścią dnia lorda Blacka, mimo, że zarzucano mu, że trwał nieco dłużej niż na innych oddziałach Świętego Munga. Działo się tak za sprawą jego podejścia do pacjentów — każdy z leczonych przypadków traktował indywidualnie, z każdym ze swoich podopiecznych starał się zamienić chociaż kilka słów, każdemu chciał dać do zrozumienia, że jest otoczony Perseusową troską. Tego dnia indywidualne rozmowy zajęły mu nieco więcej czasu, niż zazwyczaj, musiał wszak wyrazić swoją dezaprobatę wobec nocnej łobuzerki. Mimo stanowczości w głosie lorda Blacka, trudno jednak było doszukiwać się w nim prawdziwego gniewu. Nie potrafił być zły na kogoś, kogo już dawno zatracił kontakt z rzeczywistością, z którą łączyły go jedynie mgliste przebłyski. Nie oznaczało to również, że był pobłażliwy; w przypadku aż trzech pacjentów zalecił zwiększenie dawki leków uspokajających podawanych przed snem, w kolejnych dwóch przypadkach nakazał dołączenie eliksirów nasennych do codziennej farmakoterapii.
Dalsza część poranka minęła mu całkiem spokojnie; uzupełniał dokumentację, notował osobiste spostrzeżenia na temat skuteczności stosowanych terapii oraz przyjmował pacjentów spoza oddziału. Nie było ich wielu; trzy osoby, które zakończyły leczenie w szpitalu już jakiś czas temu i odwiedzały Perseusa w ramach wizyt kontrolnych oraz kolejne dwie, które zostały przysłane przez uzdrowicieli pierwszego kontaktu, nękane powracającymi koszmarami związanymi z trwającą wojną. Wszystkich z nich wysłuchał, każdemu starał się poświęcić wystarczająco dużo uwagi i czasu, jednocześnie nie dając sobie wejść na głowę. Było to zadanie wymagające ciągłej koncentracji, bezustannego kontrolowania sytuacji oraz niedawania się wybić z rytmu. Uważnie zbadał każdego z pacjentów, wysłuchał ich uwag i na ich podstawie podjął decyzję o zmianie dawki przyjmowanych leków lub całkowitej zmianie specyfiku.
W końcu wizyty dobiegły końca, a Perseus mógł udać się na przerwę. Był jednak naiwny sądząc, że uda mu się wówczas odpocząć — przesiadując w herbaciarni na najwyższym piętrze szpitala, dosiadła się do niego młoda kursantka, rozważająca obranie magipsychiatrii za specjalizację. Odpowiedział więc na wszystkie jej pytania możliwie jak najbardziej dokładnie, skupiając się nie tylko na blaskach, ale również i cieniach. — To trudny zawód, wymagający jednoczesnej empatii i zdystansowania. Wymaga wielu poświęceń — skwitował na koniec, żegnając się z dziewczyną. Jej absorbująca obecność sprawiła, że spędził w herbaciarni więcej czasu, niż początkowo planował.
Wrócił do chłopaka z izolatki, który przez cały dzień zajmował myśli lorda Blacka w nadziei, że może uda mu się jeszcze coś od niego wyciągnąć. Coś, co będzie jego własnym obrazem sytuacji, przedstawieniem własnych subiektywnych uczuć, a nie zeznaniami osób z jego otoczenia. Jednocześnie nie chciał, aby młody pacjent czuł się osaczany, zdecydowanie wolał, aby poczuł się bezpiecznie. Był o wiele bardziej rozmowny niż rano, choć wciąż mówił niewiele. Uznał to za dobry znak.
Uratuje go. Musiał to zrobić.
Reszta dnia upłynęła spokojnie; spacer po oddziale, kilka rozmów, dwa zaklęcia na uspokojenie, dużo pochwał za postępy w leczeniu. Wieczorny obchód wykonał już w towarzystwie innego magipsychiatry, który zaczynał nocny dyżur. Poinstruował go o swoich nowych zaleceniach dotyczących leków niektórych z pacjentów, podzielił się swoimi spostrzeżeniami na temat pacjenta z izolatki i nakazał nie wahać się budzić go nawet w środku nocy w przypadku podobnych incydentów. Po wszystkim pożegnał się ze współpracownikami, choć bardzo niechętnie i wrócił do domu. Ale nawet tam nie potrafił zapomnieć o pracy.
| 1302 słów, zt
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Izolatka
Szybka odpowiedź