Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Wnętrze karczmy jest brudne, zaniedbane i zapuszczone, chłodne i odpychające, jeżące włos na głowie nowoprzybyłych. Zwykle też, co ważniejsze, jej wnętrze jest puste, dzięki czemu załatwianie interesów staje się odrobinę łatwiejsze i mniej ryzykowne. Handel kradzionymi przedmiotami, truciznami, alkoholem nieznanego pochodzenia, szmuglowanymi zza granicy miotłami, diablim zielem przemycanym z Bułgarii, czy ciałem – wszystko uchodzi tutaj na sucho, gdyż bywalców obowiązuje niepisany pakt milczenia. Przysięga zachowania dla siebie wszystkiego, co zostało zobaczone, wszystkiego, co zostało powiedziane.
W głównej części lokalu znajduje się kilkanaście ław i stolików, wszystkie podniszczone, pozalewane steryną. Jest tam też oczywiście kontuar, przy którym stacjonuje barman, nie został on jednak ulokowany tuż przy głównym wejściu do Mantykory, a kawałek dalej, skąd pracownicy mają dobry widok na to, kto wchodzi, a kto wychodzi. Nieopodal znajdują się dwie pary drzwi – jedna prowadząca na niewielki korytarz z przejściem do gabinetu i piwnicy, druga – na zaplecze, gdzie krzątają się zatrudnione dziewczyny. W kącie widać też schody, które prowadzą na piętro, ku nielicznym pokojom, w których zdesperowani klienci mogą się przespać lub zaznać uciech cielesnych.
W głównej części lokalu znajduje się kilkanaście ław i stolików, wszystkie podniszczone, pozalewane steryną. Jest tam też oczywiście kontuar, przy którym stacjonuje barman, nie został on jednak ulokowany tuż przy głównym wejściu do Mantykory, a kawałek dalej, skąd pracownicy mają dobry widok na to, kto wchodzi, a kto wychodzi. Nieopodal znajdują się dwie pary drzwi – jedna prowadząca na niewielki korytarz z przejściem do gabinetu i piwnicy, druga – na zaplecze, gdzie krzątają się zatrudnione dziewczyny. W kącie widać też schody, które prowadzą na piętro, ku nielicznym pokojom, w których zdesperowani klienci mogą się przespać lub zaznać uciech cielesnych.
9 listopada
Bardzo dbał o swoją korespondencję: starannie posegregowane listy trzymał w przeznaczonych do tego szufladach wielkiej, aptekarskiej komody, by bez przeszkód mógł wrócić do wspólnych wspomnień lub poprzeć zacytowany przez siebie fragment twardym dowodem w postaci odręcznego pisma. Zbierał głównie długi, przysługi, które wyświadczył nigdy nie prosząc o nic w zamian, prośby, które spełnił nie zająknąwszy się o odpłacie, problemy, które rozwiązał w sposób mniej lub bardziej inwazyjny, lecz nadal dla wystawcy listownego dokumentu: korzystny. Rzadko odmawiał, przeważnie godził się na wszystko, kaprysząc jedynie co do terminu i miejsca. Za wcześnie, zbyt późno, za daleko, to było jego święte prawo, zważywszy, że wykazywał się nadzwyczajnie dobrą wolą. Deirdre nie była pierwsza ani tym bardziej jedyna, gonił też za nią już kolejny raz, więc naturalnie odczuwał tym już lekkie znużenie. Poprzednio usłużył jej swoją wiedzą, wyłożył kilkaset lat historii literatury w porze przewidywanej na popołudniową drzemkę i podwieczorek; tracił powoli cierpliwość do tych wykładów, gdyby pragnął głodnej historycznych faktów publiczności, zostałby nauczycielem akademickim i czerpałby z tego rzeczywiste profity. Mimo kiełkującej irytacji - pisała, gdy czegoś chciała - zgromadził obiecane materiały, dokształcił się nieco, dokładnie tyle, ile zdołał przez kilka dni zajęte również obowiązkami zawodowymi oraz rodziną, uzupełnił niedostatki literackich niuansów o najświeższe doniesienia ze specjalistycznej prasy. Siebie traktował poważnie, jej nie musiał, także w skórzanej torbie niósł przeznaczone dla niej tomy oznaczone sygnaturą Biblioteki Brytyjskiej, dbając, aby paczka nie obijała mu się o uda. Woluminy były stare i kruche, pochodziły z nieużywanej części księgozbioru, właściwie nieprzeznaczonego do wynoszenia na zewnątrz. Dla Magnusa zrobiono jednak wyjątek, a on stosownie nie wspomniał o wydaniu bezcennych tomów w ręce osoby trzeciej, niekoniecznie tak uprzywilejowanej, jak on sam. Skręcił w trzecią uliczkę na lewo, wypatrując podniszczonego szyldu kiwającego się na wietrze. Nie wiedział, co jej strzeliło do głowy, że wybrała akurat tą nokturnową spelunę - równie dobrze mogli załatwić to w Wywernie, a na pewno byłoby czyściej. Wchodząc do środka zsunął kaptur z głowy i od razu skierował się do najbardziej oddalonego ze wszystkich stołów, częściowo ukrytego pod schodami prowadzącymi na piętro. Kurz i pająki sypiące się na kołnierz to niewielka cena za spokój, uznał, rozsiadając się na drewnianej ławie i starając się nie dotykać powierzchni blatu rękami. Zerknął na zegarek, Deirdre miała jeszcze chwilę, więc korzystając z jej nieobecności Rowle przypalił papierosa: teraz jej niechęć w tym względzie znalazła wytłumaczenie. Petował do na wpół pełnego słoika w milczeniu obserwując ruch na sali. Oprychy, przemytnicy, handlarze, impotenci, każdej grupie przydzielił określony rewir, z umiarkowanym zainteresowaniem śledząc następujące rotacje i obstawiając, jak prędko i między którymi frakcjami dojdzie do mordobicia. Rzadko się mylił, ale spory wybuchały i gasły, tłumione właściwie natychmiastowo przez którąś z ładniejszych kelnerek, wysyłanych przez barmana w samo centrum tych zawirowań. Krągłe piersi odwracały uwagę, a dziewczęta nie reagowały inaczej niż zachęcającym uśmiechem na ręce na swych pośladkach. Zarabiały, tak, jak kiedyś zarabiała Deirdre, lecz Magnus nadal nie był przekonany, dlaczego chciała to oglądać.
Bardzo dbał o swoją korespondencję: starannie posegregowane listy trzymał w przeznaczonych do tego szufladach wielkiej, aptekarskiej komody, by bez przeszkód mógł wrócić do wspólnych wspomnień lub poprzeć zacytowany przez siebie fragment twardym dowodem w postaci odręcznego pisma. Zbierał głównie długi, przysługi, które wyświadczył nigdy nie prosząc o nic w zamian, prośby, które spełnił nie zająknąwszy się o odpłacie, problemy, które rozwiązał w sposób mniej lub bardziej inwazyjny, lecz nadal dla wystawcy listownego dokumentu: korzystny. Rzadko odmawiał, przeważnie godził się na wszystko, kaprysząc jedynie co do terminu i miejsca. Za wcześnie, zbyt późno, za daleko, to było jego święte prawo, zważywszy, że wykazywał się nadzwyczajnie dobrą wolą. Deirdre nie była pierwsza ani tym bardziej jedyna, gonił też za nią już kolejny raz, więc naturalnie odczuwał tym już lekkie znużenie. Poprzednio usłużył jej swoją wiedzą, wyłożył kilkaset lat historii literatury w porze przewidywanej na popołudniową drzemkę i podwieczorek; tracił powoli cierpliwość do tych wykładów, gdyby pragnął głodnej historycznych faktów publiczności, zostałby nauczycielem akademickim i czerpałby z tego rzeczywiste profity. Mimo kiełkującej irytacji - pisała, gdy czegoś chciała - zgromadził obiecane materiały, dokształcił się nieco, dokładnie tyle, ile zdołał przez kilka dni zajęte również obowiązkami zawodowymi oraz rodziną, uzupełnił niedostatki literackich niuansów o najświeższe doniesienia ze specjalistycznej prasy. Siebie traktował poważnie, jej nie musiał, także w skórzanej torbie niósł przeznaczone dla niej tomy oznaczone sygnaturą Biblioteki Brytyjskiej, dbając, aby paczka nie obijała mu się o uda. Woluminy były stare i kruche, pochodziły z nieużywanej części księgozbioru, właściwie nieprzeznaczonego do wynoszenia na zewnątrz. Dla Magnusa zrobiono jednak wyjątek, a on stosownie nie wspomniał o wydaniu bezcennych tomów w ręce osoby trzeciej, niekoniecznie tak uprzywilejowanej, jak on sam. Skręcił w trzecią uliczkę na lewo, wypatrując podniszczonego szyldu kiwającego się na wietrze. Nie wiedział, co jej strzeliło do głowy, że wybrała akurat tą nokturnową spelunę - równie dobrze mogli załatwić to w Wywernie, a na pewno byłoby czyściej. Wchodząc do środka zsunął kaptur z głowy i od razu skierował się do najbardziej oddalonego ze wszystkich stołów, częściowo ukrytego pod schodami prowadzącymi na piętro. Kurz i pająki sypiące się na kołnierz to niewielka cena za spokój, uznał, rozsiadając się na drewnianej ławie i starając się nie dotykać powierzchni blatu rękami. Zerknął na zegarek, Deirdre miała jeszcze chwilę, więc korzystając z jej nieobecności Rowle przypalił papierosa: teraz jej niechęć w tym względzie znalazła wytłumaczenie. Petował do na wpół pełnego słoika w milczeniu obserwując ruch na sali. Oprychy, przemytnicy, handlarze, impotenci, każdej grupie przydzielił określony rewir, z umiarkowanym zainteresowaniem śledząc następujące rotacje i obstawiając, jak prędko i między którymi frakcjami dojdzie do mordobicia. Rzadko się mylił, ale spory wybuchały i gasły, tłumione właściwie natychmiastowo przez którąś z ładniejszych kelnerek, wysyłanych przez barmana w samo centrum tych zawirowań. Krągłe piersi odwracały uwagę, a dziewczęta nie reagowały inaczej niż zachęcającym uśmiechem na ręce na swych pośladkach. Zarabiały, tak, jak kiedyś zarabiała Deirdre, lecz Magnus nadal nie był przekonany, dlaczego chciała to oglądać.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie musiała posiadać zdolności jasnowidza, by wiedzieć, że listowne prośby o spotkania w celu poszerzenia swej wiedzy wywołują u Magnusa irytację. Zapewne nie przywykł do nowej roli; do bycia kimś, kogo mogła wezwać na widzenie według własnych potrzeb, i chociaż utrzymywała listy w tonie próśb, to pomiędzy wierszami widoczna była znaczna zmiana dynamiki ich relacji. Z drugiej strony powinien poczuć się doceniony, zwracała się do niego kierowana zaufaniem i szacunkiem do posiadanej wiedzy. Zapominając prawie zupełnie o dzielących ich nieporozumieniach, w innym przypadku omijałaby go szerokim łukiem, zwłaszcza w swym błogosławionym stanie, przynoszącym jej wyłącznie nieszczęścia.
Odmalowujące się fioletowymi sińcami pod oczami, których nie przykryła makijażem ani pudrem: nie miała na to ani czasu, ani siły. Dbanie o siebie uznawała za zbędne, chociaż obiektywnie nie prezentowała się najgorzej, a długie, lśniące włosy skutecznie odciągały uwagę od bladości skóry, i tak o egzotycznym, cieplejszym zabarwieniu. Skrytym pod ciemnym materiałem sukni i peleryny, którymi otulała się, walcząc z podmuchami burzowego wiatru. Na Nokturn ruszyła pieszo – materializacja wymagała od niej zbyt wiele energii, a chwilowa lekkość nie wyrównywała późniejszego dyskomfortu po powrocie do fizycznej postaci – nie spiesząc się: pierwszy raz nie pojawiła się na umówionym spotkaniu kwadrans wcześniej, przekraczając próg Mantykory z kilkuminutowym opóźnieniem. Przestało jej zależeć na perfekcji, rozpadła się na kawałki, a coś obcego zawładnęło życiem i ciałem, nie pozwalając na przejęcie pełnej kontroli. Akceptowała to z trudem, starając się jednak mimo wszystko pochwycić innych myśli, planów, zadań – dlatego napisała do Magnusa w sprawie łuski, którą ciągle ukrywała w kieszeni peleryny. Do sali karczmy nie weszła głównym wejściem, a tym bocznym, podeszła więc do Rowle’a od tyłu, przelotnie kładąc rękę na męskim ramieniu w geście powitania. – Dziękuję, że przyszedłeś – powiedziała od razu spokojnie, zapobiegawczo złagadzając ewentualne utyskiwania. Usiadła na krześle naprzeciwko, bardzo zwinnie, jak na swój stan, powoli przyzwyczajała się już do okrąglejszego ciała i rosnącej wypukłości przed sobą. Gdy już poprawiła się na twardym krześle, podniosła spojrzenie na Magnusa, mrużąc nieco kocie oczy. Miała nadzieję, że powstrzyma się od komentarzy, choć zdawała sobie sprawę z płonności tych marzeń – Rowle był nieprzewidywalny niczym naćpany kocimiętką kuguchar. – Jak się chowa mały Faerghas? I jak czuje się twoja droga małżonka? – spytała uprzejmie, spełniając powinności uprzejmej konwersacji, nie pasującej w ogóle do otoczenia. Zaproponowała obskurną spelunkę z wielu powodów, głównie dlatego, że nie chciała znosić spojrzeń znajomych kelnerów lub klientów, a drogie wnętrza eleganckich restauracji przypominały o życiu, które bezpowrotnie straciła. Powinna przywyknąć do lepiących się od brudu blatów oraz niejadalnej strawy: piękny sen zamienił się w koszmar zadziwiająco szybko. Odgarnęła włosy na lewe ramię i ułożyła dłonie na stole, na razie nie sięgając po łuskę. Chciała zachować pozory przyjemnej, towarzyskiej rozmowy a nie transakcji, dość jednostronnej: nie miała mu do zaoferowania nic w zamian za poświęcanie wolnego czasu na edukowanie brzemiennej niewiasty w wątpliwie atrakcyjnych okolicznościach nokturnowej przyrody. – Przeżyłam ostatnio ciekawą przygodę – zaczęła, subtelnie rozpoczynając sprowadzające ich tu konkrety, choć jeszcze dawała mu przestrzeń do przeprowadzenia tej rozmowy na innych warunkach.
Odmalowujące się fioletowymi sińcami pod oczami, których nie przykryła makijażem ani pudrem: nie miała na to ani czasu, ani siły. Dbanie o siebie uznawała za zbędne, chociaż obiektywnie nie prezentowała się najgorzej, a długie, lśniące włosy skutecznie odciągały uwagę od bladości skóry, i tak o egzotycznym, cieplejszym zabarwieniu. Skrytym pod ciemnym materiałem sukni i peleryny, którymi otulała się, walcząc z podmuchami burzowego wiatru. Na Nokturn ruszyła pieszo – materializacja wymagała od niej zbyt wiele energii, a chwilowa lekkość nie wyrównywała późniejszego dyskomfortu po powrocie do fizycznej postaci – nie spiesząc się: pierwszy raz nie pojawiła się na umówionym spotkaniu kwadrans wcześniej, przekraczając próg Mantykory z kilkuminutowym opóźnieniem. Przestało jej zależeć na perfekcji, rozpadła się na kawałki, a coś obcego zawładnęło życiem i ciałem, nie pozwalając na przejęcie pełnej kontroli. Akceptowała to z trudem, starając się jednak mimo wszystko pochwycić innych myśli, planów, zadań – dlatego napisała do Magnusa w sprawie łuski, którą ciągle ukrywała w kieszeni peleryny. Do sali karczmy nie weszła głównym wejściem, a tym bocznym, podeszła więc do Rowle’a od tyłu, przelotnie kładąc rękę na męskim ramieniu w geście powitania. – Dziękuję, że przyszedłeś – powiedziała od razu spokojnie, zapobiegawczo złagadzając ewentualne utyskiwania. Usiadła na krześle naprzeciwko, bardzo zwinnie, jak na swój stan, powoli przyzwyczajała się już do okrąglejszego ciała i rosnącej wypukłości przed sobą. Gdy już poprawiła się na twardym krześle, podniosła spojrzenie na Magnusa, mrużąc nieco kocie oczy. Miała nadzieję, że powstrzyma się od komentarzy, choć zdawała sobie sprawę z płonności tych marzeń – Rowle był nieprzewidywalny niczym naćpany kocimiętką kuguchar. – Jak się chowa mały Faerghas? I jak czuje się twoja droga małżonka? – spytała uprzejmie, spełniając powinności uprzejmej konwersacji, nie pasującej w ogóle do otoczenia. Zaproponowała obskurną spelunkę z wielu powodów, głównie dlatego, że nie chciała znosić spojrzeń znajomych kelnerów lub klientów, a drogie wnętrza eleganckich restauracji przypominały o życiu, które bezpowrotnie straciła. Powinna przywyknąć do lepiących się od brudu blatów oraz niejadalnej strawy: piękny sen zamienił się w koszmar zadziwiająco szybko. Odgarnęła włosy na lewe ramię i ułożyła dłonie na stole, na razie nie sięgając po łuskę. Chciała zachować pozory przyjemnej, towarzyskiej rozmowy a nie transakcji, dość jednostronnej: nie miała mu do zaoferowania nic w zamian za poświęcanie wolnego czasu na edukowanie brzemiennej niewiasty w wątpliwie atrakcyjnych okolicznościach nokturnowej przyrody. – Przeżyłam ostatnio ciekawą przygodę – zaczęła, subtelnie rozpoczynając sprowadzające ich tu konkrety, choć jeszcze dawała mu przestrzeń do przeprowadzenia tej rozmowy na innych warunkach.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Oczekiwał jej dość swobodnie rozparty na ławie, którą cudem zachował tylko dla siebie. Wbrew pozorom miejsca takie jak to, nigdy nie bywały puste. Może czasami, rankiem, kiedy prości robotnicy odpowiednio zaprawieni zmierzali na swoją szychtę i zwalniali przestrzeń dla kolejnych stałych bywalców. Drobna rotacja, minimalne zgrzyt, chwila na złapanie oddechu dla kelnerek, przez kilkanaście godzin dźwigających ciężkie tace z kuflami rozwodnionego piwa, a potem to samo od nowa. Kołowrotek kręcił się bez zarzutu, tak jak ten tani biznes, będący pubem, burdelem, dziuplą i przytułkiem dla nokturnowych pokrak. Rowle wydawał się tam wklejony z zupełnie innej bajki, nie prężył wytatuowanych muskułów, nie pokrzykiwał na dziewki, nie oblizywał nerwowo ust, rzucając ustawicznych spojrzeń na otwierające się drzwi. Po prostu siedział, odizolowany od wesołej kompanii, najspokojniej w świecie paląc papierosa i myśląc, że jeśli Deirdre nie pojawi się tu za dziesięć minut, to wyjdzie, zostawiając jej po sobie co najwyżej napoczętego lagera. Nie podobał mu się łapczywy wzrok napompowanego draba zawieszony na jego rodowych pierścieniach, a doskonale wiedział, że ucinanie kończyn nie przysporzy mu tu popularności. Od niechcenia wrzucił peta do słoika, przelotnie zerkając na zegarek i wzdrygając się nagle. Dotyk dłoni na ramieniu zadziałał alarmująco, zareagował więc od razu, instynktownie chwytając za nią i ostro przyciągając do przodu. Twarz domniemanego napastnika znalazła się tuż przy krawędzi stołu i dopiero wówczas Magnus zorientował się, że w stalowym uścisku przytrzymuje Deirdre.
-Nie rób tak więcej - mruknął, puszczając ją pośpiesznie, nieco zakłopotany tym nieporozumieniem. Co jej strzeliło do głowy, żeby zakradać się do niego od tyłu? - w porządku? - upewnił się, co miało imitować przeprosiny, niczego jej nie połamał, nie naciągnął, ale sekunda dzieliła ją od złamania nosa. Dokładnie tego mu brakowało do listy grzechów, znokautowania ciężarnej śmierciożerczyni. Wtedy na pewno witałaby go fajerwerkami.
Machnął ręką, pitu-pitu. Odmówić nie mógł, sprawa najwyraźniej była nagląca, w taki czy inny sposób angażująca Magnusa jako sługę Czarnego Pana. O ile wcześniejsze wezwania mógł zwyczajnie zlać - ot, zachcianki dawnej znajomej, pielęgnującej relację odpowiednio do własnych potrzeb - tak teraz nagliły go faktyczne obowiązki, z jakimi łączyła go przysięga.
-Chłopiec jest zdrowy. I niebezpieczny - odparł ostrożnie, darując sobie urocze historyjki o wywoływaniu okazjonalnych trzęsień ziemi przez oseska w kołysce. Sama się o tym przekona, wkrótce - a Moira nadal odpoczywa po porodzie. To był dla niej olbrzymi wysiłek - dodał uprzejmie, czując się równie drętwo co na swoim pierwszym sabacie podczas wymieniania uprzejmości z matroną rodu Bulstrode. Wątpił w jej szczere intencje, każdą poufałość traktując w kategorii wstępu do wykonania transakcji, to zawsze tak wyglądało. Błaha pogawędka i twarde konkrety, jakby uprzednio przygotowywała sobie plan, przewidujący, że na pieprzenie o bzdurach przeznacza dwanaście i pół minuty. Rowle już nie pytał, zmarnował na nią dość energii, by poprzestać na tym służbowym stosunku, usankcjonowanym należnością do jednego czarodzieja.
-Ostatnio? - powtórzył po Deirdre i spojrzał na nią, uśmiechając się kpiąco. Ani razu nie powędrował wzrokiem do jej brzucha, nie skomentował bladości, cieni pod oczami, wyraźnego zmęczenia - pięć miesięcy to dość dawno temu - stwierdził krótko, gestem przywołując kelnerkę do stolika - pani wybierze pierwsza - obwieścił, niezbyt zainteresowany menu. Zamówi cokolwiek, siedzenie przy pustym stole nie było tu mile widziane.
-Nie rób tak więcej - mruknął, puszczając ją pośpiesznie, nieco zakłopotany tym nieporozumieniem. Co jej strzeliło do głowy, żeby zakradać się do niego od tyłu? - w porządku? - upewnił się, co miało imitować przeprosiny, niczego jej nie połamał, nie naciągnął, ale sekunda dzieliła ją od złamania nosa. Dokładnie tego mu brakowało do listy grzechów, znokautowania ciężarnej śmierciożerczyni. Wtedy na pewno witałaby go fajerwerkami.
Machnął ręką, pitu-pitu. Odmówić nie mógł, sprawa najwyraźniej była nagląca, w taki czy inny sposób angażująca Magnusa jako sługę Czarnego Pana. O ile wcześniejsze wezwania mógł zwyczajnie zlać - ot, zachcianki dawnej znajomej, pielęgnującej relację odpowiednio do własnych potrzeb - tak teraz nagliły go faktyczne obowiązki, z jakimi łączyła go przysięga.
-Chłopiec jest zdrowy. I niebezpieczny - odparł ostrożnie, darując sobie urocze historyjki o wywoływaniu okazjonalnych trzęsień ziemi przez oseska w kołysce. Sama się o tym przekona, wkrótce - a Moira nadal odpoczywa po porodzie. To był dla niej olbrzymi wysiłek - dodał uprzejmie, czując się równie drętwo co na swoim pierwszym sabacie podczas wymieniania uprzejmości z matroną rodu Bulstrode. Wątpił w jej szczere intencje, każdą poufałość traktując w kategorii wstępu do wykonania transakcji, to zawsze tak wyglądało. Błaha pogawędka i twarde konkrety, jakby uprzednio przygotowywała sobie plan, przewidujący, że na pieprzenie o bzdurach przeznacza dwanaście i pół minuty. Rowle już nie pytał, zmarnował na nią dość energii, by poprzestać na tym służbowym stosunku, usankcjonowanym należnością do jednego czarodzieja.
-Ostatnio? - powtórzył po Deirdre i spojrzał na nią, uśmiechając się kpiąco. Ani razu nie powędrował wzrokiem do jej brzucha, nie skomentował bladości, cieni pod oczami, wyraźnego zmęczenia - pięć miesięcy to dość dawno temu - stwierdził krótko, gestem przywołując kelnerkę do stolika - pani wybierze pierwsza - obwieścił, niezbyt zainteresowany menu. Zamówi cokolwiek, siedzenie przy pustym stole nie było tu mile widziane.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mocna obręcz palców, zaciskająca się na jej nadgarstku, odrobinę ją zdziwiła, ale nawet się nie skrzywiła, gdy mężczyzna boleśnie szarpnął ją do przodu. Reagował instynktownie, pozostawał czujny, dobrze, powinien taki być; zawsze gotowy i spięty, nie spoczywający na laurach arystokratycznej pewności siebie. Uniosła jedynie nieco brwi, a gdy wypuścił jej dłoń, machinalnie rozmasowała nieprzyjemnie pulsujące miejsce, mając nadzieję, że uchwyt Magnusa nie zostawi na skórze sinych śladów. Miała dość siniaków, męskich pieczęci, pozostawianych regularnie na jej ciele, nie tak przecież słabym i podatnym. Przynajmniej do czasu, gdy utraciła je na rzecz dziecka, rosnącego w coraz szybszym tempie.
- Odzwyczaiłeś się od kobiecego dotyku? – spytała obojętnym tonem, woląc złożyć nerwową reakcję na karb onieśmielenia lub zawstydzenia; było to milszą oznaką wyższości, nie zamierzała go przecież chwalić za to, że skutecznie prawie skręcił nadgarstek komuś, z kim był umówiony na spotkanie. W głosie Deirdre nie było jednak kpiny, a na twarzy irytacji, spoglądała na niego z niemalże błogim spokojem, niezwykle skutecznie tłumiąc wewnętrzny chaos. – Zapomniałam, jak chłodno Rowle’owie podchodzą do swego potomstwa – skwitowała machnięcie ręki oraz konkretne opisanie dziedzica: sądziła, że pojawienia się na świecie syna mocno wpłynie na Magnusa, czekał przecież na męskiego potomka tyle lat. Ciesząc się i z córek, to fakt, ale znała mężczyzn zbyt dokładnie, by nie wiedzieć o ich wielkiej słabości do płodzenia zastępu silnych chłopców. – Nudzi cię rozmowa ze mną? – dopytała, wyczuwała jego frustrację podszytą pewną rezygnacją: hamował okazanie niezadowolenia, to także doceniała, ale nie chciała, by ich spotkania były męką. Dla niej: przestały nią być, zbyt długo koegzystowali w pokoju i zrozumieniu, by powracała do szarpanek z początku końca ich wenusjańskich kontaktów. Zmienili się, obydwoje, według niej bez wątpienia na lepsze. Co nie do końca zdawało się pasować lordowi o gorącej krwi i głowie.
Uśmiechnęła się lekko, wcale nie zdenerwowana kpiącym pytaniem, oczywiście odnoszącym się do jej stanu. Wolała Rowle’a nieco bardziej żywiołowego, wtedy chętniej i hojniej dzielił się informacjami. - Nie o to mi chodziło – sprostowała tylko prawie beztrosko: także dorosła, już nie przejmowała się drobnymi docinkami, miała na głowie ważniejsze problemy, a Rosier starł jej dumę i poczucie wyższości na proch. – W pewnych niecodziennych okolicznościach, gdzieś na morzu pomiędzy Francją a Wielką Brytanią, los postawił na mej drodze syrenę, córkę starego trytońskiego rodu – kobietę posiadającą niezwykłą moc, przez którą trzymano ją w zamknięciu - przeszła od razu do opowieści, ogólnej, bowiem nie znała szczegółów. – Słyszałeś może jakieś legendy i podania o syrenach? Historie o podwodnym ludzie i o siłach, które mogą w nich drzemać? O ich tradycjach? – pochyliła się nieco ku niemu, sięgając do kieszeni, by wyciągnąć z niej owiniętą w chustkę łuskę. Na razie jednak nie odsłaniała materiału, nie chciała prezentować tajemniczego przedmiotu przy wścibskiej kelnerce, łapczywie spoglądającej na odzianego w drogie szaty lorda. – Magiczne laudanum – powiedziała krótko, lubiła ten ziołowy napój, na nic więcej i tak nie było jej stać. Poczekała, aż Magnus złoży swoje zamówienia, a biuściasta niewiasta przestanie ślinić się do lśniących klejnotów; dopiero później spojrzała pytająco na Rowle’a, licząc, że podzieli się z nią swą wiedzą: w legendach tkwiło zawsze ziarno prawdy.
- Odzwyczaiłeś się od kobiecego dotyku? – spytała obojętnym tonem, woląc złożyć nerwową reakcję na karb onieśmielenia lub zawstydzenia; było to milszą oznaką wyższości, nie zamierzała go przecież chwalić za to, że skutecznie prawie skręcił nadgarstek komuś, z kim był umówiony na spotkanie. W głosie Deirdre nie było jednak kpiny, a na twarzy irytacji, spoglądała na niego z niemalże błogim spokojem, niezwykle skutecznie tłumiąc wewnętrzny chaos. – Zapomniałam, jak chłodno Rowle’owie podchodzą do swego potomstwa – skwitowała machnięcie ręki oraz konkretne opisanie dziedzica: sądziła, że pojawienia się na świecie syna mocno wpłynie na Magnusa, czekał przecież na męskiego potomka tyle lat. Ciesząc się i z córek, to fakt, ale znała mężczyzn zbyt dokładnie, by nie wiedzieć o ich wielkiej słabości do płodzenia zastępu silnych chłopców. – Nudzi cię rozmowa ze mną? – dopytała, wyczuwała jego frustrację podszytą pewną rezygnacją: hamował okazanie niezadowolenia, to także doceniała, ale nie chciała, by ich spotkania były męką. Dla niej: przestały nią być, zbyt długo koegzystowali w pokoju i zrozumieniu, by powracała do szarpanek z początku końca ich wenusjańskich kontaktów. Zmienili się, obydwoje, według niej bez wątpienia na lepsze. Co nie do końca zdawało się pasować lordowi o gorącej krwi i głowie.
Uśmiechnęła się lekko, wcale nie zdenerwowana kpiącym pytaniem, oczywiście odnoszącym się do jej stanu. Wolała Rowle’a nieco bardziej żywiołowego, wtedy chętniej i hojniej dzielił się informacjami. - Nie o to mi chodziło – sprostowała tylko prawie beztrosko: także dorosła, już nie przejmowała się drobnymi docinkami, miała na głowie ważniejsze problemy, a Rosier starł jej dumę i poczucie wyższości na proch. – W pewnych niecodziennych okolicznościach, gdzieś na morzu pomiędzy Francją a Wielką Brytanią, los postawił na mej drodze syrenę, córkę starego trytońskiego rodu – kobietę posiadającą niezwykłą moc, przez którą trzymano ją w zamknięciu - przeszła od razu do opowieści, ogólnej, bowiem nie znała szczegółów. – Słyszałeś może jakieś legendy i podania o syrenach? Historie o podwodnym ludzie i o siłach, które mogą w nich drzemać? O ich tradycjach? – pochyliła się nieco ku niemu, sięgając do kieszeni, by wyciągnąć z niej owiniętą w chustkę łuskę. Na razie jednak nie odsłaniała materiału, nie chciała prezentować tajemniczego przedmiotu przy wścibskiej kelnerce, łapczywie spoglądającej na odzianego w drogie szaty lorda. – Magiczne laudanum – powiedziała krótko, lubiła ten ziołowy napój, na nic więcej i tak nie było jej stać. Poczekała, aż Magnus złoży swoje zamówienia, a biuściasta niewiasta przestanie ślinić się do lśniących klejnotów; dopiero później spojrzała pytająco na Rowle’a, licząc, że podzieli się z nią swą wiedzą: w legendach tkwiło zawsze ziarno prawdy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kiedy już zamknął swoje palce na jej nadgarstku, wyczuł, że popełnił błąd. Pamięć mięśniowa zadziałała tak, jak trzeba, lecz naprostowanie pomyłki w tym momencie skończyłoby się pewnie zachwianiem kolumną ciała (bo przecież nie pewnością siebie) i trzaśnięciem tyłem głowy o popękany, drewniany filar tuż za nimi. Dopiął atak do końca, przytrzymując ją przy stole, choć gładka faktura dłoni i mankiet sukni muskający jego palce wyraźnie alarmował, że to żaden z portowych zabijaków ani szukających zaczepki obszczymurków. Wiedział, że te drobne ręce mogły być zabójcze, lecz nie posądzał jej o siłę powalenia go na ziemię tylko za ich pomocą. Szpilka wbita w stopę zwiększyłaby szansę Deirdre, lecz ta miała na sobie buty na płaskiej podeszwie i - taką żywił nadzieję - żadnych powodów, by chcieć go okaleczyć.
-Od twojego - potwierdził, idąc w zaparte, skoro ona sama zaczęła ten ciąg niedopowiedzeń i słodkiej gry, która swój finał mogła mieć albo w trzaśnięciu drzwiami i siarczystym policzku, albo w dostosowaniu się do tempa, które narzuciła - powinnaś o tym wiedzieć najlepiej. Nikt nie dotknie cię tak samo, jak... - urwał niedelikatnie, by padła długa lista imion lub zabrakło tego konkretnego. Magnus pamiętał słone ciała trzech kobiet, ale drżenie dosięgało go przy jednej. Nieustannie wietrzył głowę z pozostałych - wcale nie na życzenie żony, a dla własnego psychicznego komfortu.
-Chłodno? - powtórzył, unosząc brew, chociaż znajomość historycznego rysu i pewnych cech nadanych jego rodowi sprawiła mu pewną przyjemność - Fergus jest niemowlęciem. Nie hartujemy ich kąpiąc w ogniu i studząc lodowatą wodą - powiedział, uśmiechając się krzywo. Był pewny, że gdyby jego ojciec wpadł na podobny genialny pomysł, uczyniłby z niego kalekę do końca życia - mieści się w moich dłoniach, ma dużo włosów jak na na takiego berbecia, pachnie mlekiem i czymś miękkim. Jest bardzo kruchy, ale to może ja po prostu wyszedłem z wprawy etatowego ojca - rzekł już prawie wyczerpująco, udając, że to wcale nie było przesłuchanie. Trafiła na dobre źródło, jeśli zbierała informacje przygotowujące ją do roli matki, ta jedyna przesłanka wydawała mu się ewentualną motywacją jej sympatycznych zagajeń.
-Czekam aż przejdziesz do sedna. Już dawno nie spotykamy się dla przyjemności, a niestety czasu nie mam pod dostatkiem - wyjaśnił, nieszczególnie przejęty, że popełnia towarzyskie samobójstwo i niezbyt uprzejmie wtłacza się wraz z nią do nad wyraz przestronnej klatki znajomych. Określiła się, na co przystał, więc miał swoje święte prawo do irytowania się na homogenizowane zasady, które wprowadzała bez konsultacji.
Oczywiście, że nie o to. Powstrzymał się od prychnięcia, nieco zawiedziony ripostą i uprzejmym wskazaniem mu, że zboczył z właściwego toru rozumowania. Nie, kurwa, nie wpadłby na to, gdyby mu nie powiedziała, chyba zaraz jej podziękuje za naświetlenie sytuacji, bo dalej obijałby się w żałosnej nieświadomości. Wysłuchał jednak jej historii, zobowiązany do tego także przez Mroczny Znak, rozlany czarną magią na ich przedramionach, a także ciekawością. Magiczne stworzenia nie były mu bliskie, lecz stanowiły integralną część potęgi Wielkiej Brytanii przed tym, nim zasiedlili ją czarodzieje. Posiadał o nich sporą wiedzę w kontekście historyczno-społecznym; przy bezpośredniej konfrontacji raczej nieprzydatną, acz na teoretyzowanie przy lepkim stoliku miał odpowiedni papier.
-Znam. Jednakowoż bliżej mi do naszych syren, żyjących w wodach Morza Irlandzkiego. Musisz powiedzieć mi coś więcej. Kto przetrzymywał ją w zamknięciu, skąd pochodziła. Uciekła wcześniej, czy ty ją uwolniłaś, dorastała w niewoli, czy została złapana? Miała jakieś znaki szczególne? Prócz ogona? - zakpił, utkwiwszy wzrok w przedmiocie, jaki Deirdre ściskała w swych rękach, zapobiegliwie osłaniając ją przed służebną dziewką. Poczekał, aż kobieta poda im zamówione napoje - zmroził ją spojrzeniem, kiedy nachylając się nad nim, otarła się biustem o jego szatę - i odejdzie, nim wyciągnął dłoń w stronę Tsagairt.
-Co to?
-Od twojego - potwierdził, idąc w zaparte, skoro ona sama zaczęła ten ciąg niedopowiedzeń i słodkiej gry, która swój finał mogła mieć albo w trzaśnięciu drzwiami i siarczystym policzku, albo w dostosowaniu się do tempa, które narzuciła - powinnaś o tym wiedzieć najlepiej. Nikt nie dotknie cię tak samo, jak... - urwał niedelikatnie, by padła długa lista imion lub zabrakło tego konkretnego. Magnus pamiętał słone ciała trzech kobiet, ale drżenie dosięgało go przy jednej. Nieustannie wietrzył głowę z pozostałych - wcale nie na życzenie żony, a dla własnego psychicznego komfortu.
-Chłodno? - powtórzył, unosząc brew, chociaż znajomość historycznego rysu i pewnych cech nadanych jego rodowi sprawiła mu pewną przyjemność - Fergus jest niemowlęciem. Nie hartujemy ich kąpiąc w ogniu i studząc lodowatą wodą - powiedział, uśmiechając się krzywo. Był pewny, że gdyby jego ojciec wpadł na podobny genialny pomysł, uczyniłby z niego kalekę do końca życia - mieści się w moich dłoniach, ma dużo włosów jak na na takiego berbecia, pachnie mlekiem i czymś miękkim. Jest bardzo kruchy, ale to może ja po prostu wyszedłem z wprawy etatowego ojca - rzekł już prawie wyczerpująco, udając, że to wcale nie było przesłuchanie. Trafiła na dobre źródło, jeśli zbierała informacje przygotowujące ją do roli matki, ta jedyna przesłanka wydawała mu się ewentualną motywacją jej sympatycznych zagajeń.
-Czekam aż przejdziesz do sedna. Już dawno nie spotykamy się dla przyjemności, a niestety czasu nie mam pod dostatkiem - wyjaśnił, nieszczególnie przejęty, że popełnia towarzyskie samobójstwo i niezbyt uprzejmie wtłacza się wraz z nią do nad wyraz przestronnej klatki znajomych. Określiła się, na co przystał, więc miał swoje święte prawo do irytowania się na homogenizowane zasady, które wprowadzała bez konsultacji.
Oczywiście, że nie o to. Powstrzymał się od prychnięcia, nieco zawiedziony ripostą i uprzejmym wskazaniem mu, że zboczył z właściwego toru rozumowania. Nie, kurwa, nie wpadłby na to, gdyby mu nie powiedziała, chyba zaraz jej podziękuje za naświetlenie sytuacji, bo dalej obijałby się w żałosnej nieświadomości. Wysłuchał jednak jej historii, zobowiązany do tego także przez Mroczny Znak, rozlany czarną magią na ich przedramionach, a także ciekawością. Magiczne stworzenia nie były mu bliskie, lecz stanowiły integralną część potęgi Wielkiej Brytanii przed tym, nim zasiedlili ją czarodzieje. Posiadał o nich sporą wiedzę w kontekście historyczno-społecznym; przy bezpośredniej konfrontacji raczej nieprzydatną, acz na teoretyzowanie przy lepkim stoliku miał odpowiedni papier.
-Znam. Jednakowoż bliżej mi do naszych syren, żyjących w wodach Morza Irlandzkiego. Musisz powiedzieć mi coś więcej. Kto przetrzymywał ją w zamknięciu, skąd pochodziła. Uciekła wcześniej, czy ty ją uwolniłaś, dorastała w niewoli, czy została złapana? Miała jakieś znaki szczególne? Prócz ogona? - zakpił, utkwiwszy wzrok w przedmiocie, jaki Deirdre ściskała w swych rękach, zapobiegliwie osłaniając ją przed służebną dziewką. Poczekał, aż kobieta poda im zamówione napoje - zmroził ją spojrzeniem, kiedy nachylając się nad nim, otarła się biustem o jego szatę - i odejdzie, nim wyciągnął dłoń w stronę Tsagairt.
-Co to?
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdążyła już zapomnieć o jego dotyku – tym sprzed sekundy – ostatnio bowiem łatwo czyściła nieprzyjemne wspomnienia, przelewające się już przez kielich goryczy niepowstrzymanymi falami. Spotkało ją zbyt wiele bólu, by przejmowała się napiętą relacją z Magnusem. Z perspektywy czasu dziwiła się, że odnajdywała w sobie tak dużo sił, by próbować nauczyć starego wilka nowych, prawie feministycznych sztuczek – szacunku i zrozumienia twardej, kobiecej odmowy. Pełne szarpanin lekcje przyniosły jednak zaskakujący rezultat: spoglądała na Rowle’a z tym samym lekkim, prawie ujmującym uśmiechem, nieporuszonym jawną sugestią dotyczącą ich opartej na zmysłach historii.
- Jak? – podjęła z zaciekawieniem, dobrze udanym lub naprawdę odczuwanym – różnica w przypadku teatralnych umiejętności Deirdre pozostawała niemal niemożliwa do wykrycia. – Nikt nie dotknie mnie tak, jak ty? Czy nikt nie dotknie tak ciebie, jak ja? – próbowała zgadnąć dalszą część zdania, marszcząc odrobinę nosek – niektórzy to lubili, słodką niewinność, niewymagającą wielu ćwiczeń; odpowiedni ton głosu, pozornie niepowstrzymana mimika dziewczynki o zbyt zmysłowych ustach. Nie rozumiejącej dokładnie zasad działania wszechświata – oraz surowych rodów z ponurego Cheshire.
- Nie kąpiecie ich w ogniu? – zdziwiła się znów, postanawiając wspaniałomyślnie uciąć serię niewinnych zdziwień. Znów przybrała służbowy wyraz twarzy, uprzejmie obojętny, ale Magnus wyprzedził ją w tych postanowieniach, opowiadając o zapachu Fergusa. Nie o jego zdrowiu, nie o potencjale tkwiącym w pierwszym synu, nie o dumie z potomka, który przeniesie nazwisko rodu. – Dlaczego wąchasz swoje dziecko? – spytała, tym razem szczerze zaintrygowana. Bynajmniej z powodu niepokojów przyszłej matki, prawie zapomniała o tym balaście, który uwił sobie w jej ciele miłe gniazdko, wysysając z niej siły życiowe. – Dzieci chyba z zasady są kruche i nieprzydatne – skomentowała w końcu, powoli, wkraczali wszak na grunt, o którym nie miała żadnego pojęcia. Magnus naprawdę był etatowym ojcem, zaskakująco czułym i wyrozumiałym wobec swych córek. Na sekundę przez głowę Dei przemknęła myśl o tym, czy Tristan także będzie podchodził do dziecka, które da mu Evandra, w podobny sposób, czy zakocha się w nim bez pamięci. Kochał wszak do szaleństwa, z emocji czerpał siłę – i ta perspektywa zapiekła ją boleśnie. Zdusiła ten dyskomfort, zgodnie z dyspozycją rozmówcy skupiając się na konkretach.
- Więc o ile nie spotykamy się dla przyjemności, rozmowy ze mną są zbędne? – spytała z uroczym uśmiechem, nie obejmującym oczu, stalowo zimnych; nie, żeby się tego nie spodziewała, mężczyźni tracili zainteresowanie kobietami takimi jak ona, kiedy nie mogła gwarantować już im rozrywki. Czyż nie tak uczynił Rosier? Ciągle powracała do otrzymanych ran, co niezmiernie ją irytowało. Poprawiła się nieco na krześle, obracając w dłoniach miękki materiał, skrywający lśniącą czernią łuskę. – Pochodziła z szanowanego rodu trytonów, miała na imię Muirgheal. Nie do końca znam jej historię, nie wiem, w co wierzyć – ani komu – zaczęła powoli, świadoma, że może podarować Magnusowi jedynie strzępy informacji. – Podobno posiadała niezwykłą moc, prawdopodobnie czarno magiczną, która pozwalała na pętanie ludzi śpiewem. Możliwe, że także na budzenie zmarłych i tworzenie z nich, poniekąd, sług swej woli – mówiła ostrożnie, w zastanowieniu; to, co wydarzyło się podczas morskiej podróży na Syrenim Lamencie ciągle pozostawało dla niej zagadką. – Podobno uwięziono ją, by korzystać z jej zdolności – ogon zczerniał, a ona sama…była tak samo piękna, jak przerażająca – powróciła spojrzeniem do Rowle’a, przesuwając w jego stronę łuskę. Lśniła w półmroku mieniącą się czernią, szorstka i wyraźnie magiczna. – Słyszałam też, że syrena z takimi łuskami rodzi się wśród wodnego plemienia tylko raz na pokolenie – i że to w nich zaklęta jest jej moc – Tylko tyle mogła mu powiedzieć, reszta była wyłącznie chaosem. Mimo wszystko wierzyła, że zdoła naprowadzić ją na jakąś legendę, zasugerować opowieść spisaną na kartach ważnej księgi – chciała dowiedzieć się na temat morskiej królowej jak najwięcej. Zaspokajając własną ciekawość i jednocześnie zajmując czymś niespokojne myśli.
- Jak? – podjęła z zaciekawieniem, dobrze udanym lub naprawdę odczuwanym – różnica w przypadku teatralnych umiejętności Deirdre pozostawała niemal niemożliwa do wykrycia. – Nikt nie dotknie mnie tak, jak ty? Czy nikt nie dotknie tak ciebie, jak ja? – próbowała zgadnąć dalszą część zdania, marszcząc odrobinę nosek – niektórzy to lubili, słodką niewinność, niewymagającą wielu ćwiczeń; odpowiedni ton głosu, pozornie niepowstrzymana mimika dziewczynki o zbyt zmysłowych ustach. Nie rozumiejącej dokładnie zasad działania wszechświata – oraz surowych rodów z ponurego Cheshire.
- Nie kąpiecie ich w ogniu? – zdziwiła się znów, postanawiając wspaniałomyślnie uciąć serię niewinnych zdziwień. Znów przybrała służbowy wyraz twarzy, uprzejmie obojętny, ale Magnus wyprzedził ją w tych postanowieniach, opowiadając o zapachu Fergusa. Nie o jego zdrowiu, nie o potencjale tkwiącym w pierwszym synu, nie o dumie z potomka, który przeniesie nazwisko rodu. – Dlaczego wąchasz swoje dziecko? – spytała, tym razem szczerze zaintrygowana. Bynajmniej z powodu niepokojów przyszłej matki, prawie zapomniała o tym balaście, który uwił sobie w jej ciele miłe gniazdko, wysysając z niej siły życiowe. – Dzieci chyba z zasady są kruche i nieprzydatne – skomentowała w końcu, powoli, wkraczali wszak na grunt, o którym nie miała żadnego pojęcia. Magnus naprawdę był etatowym ojcem, zaskakująco czułym i wyrozumiałym wobec swych córek. Na sekundę przez głowę Dei przemknęła myśl o tym, czy Tristan także będzie podchodził do dziecka, które da mu Evandra, w podobny sposób, czy zakocha się w nim bez pamięci. Kochał wszak do szaleństwa, z emocji czerpał siłę – i ta perspektywa zapiekła ją boleśnie. Zdusiła ten dyskomfort, zgodnie z dyspozycją rozmówcy skupiając się na konkretach.
- Więc o ile nie spotykamy się dla przyjemności, rozmowy ze mną są zbędne? – spytała z uroczym uśmiechem, nie obejmującym oczu, stalowo zimnych; nie, żeby się tego nie spodziewała, mężczyźni tracili zainteresowanie kobietami takimi jak ona, kiedy nie mogła gwarantować już im rozrywki. Czyż nie tak uczynił Rosier? Ciągle powracała do otrzymanych ran, co niezmiernie ją irytowało. Poprawiła się nieco na krześle, obracając w dłoniach miękki materiał, skrywający lśniącą czernią łuskę. – Pochodziła z szanowanego rodu trytonów, miała na imię Muirgheal. Nie do końca znam jej historię, nie wiem, w co wierzyć – ani komu – zaczęła powoli, świadoma, że może podarować Magnusowi jedynie strzępy informacji. – Podobno posiadała niezwykłą moc, prawdopodobnie czarno magiczną, która pozwalała na pętanie ludzi śpiewem. Możliwe, że także na budzenie zmarłych i tworzenie z nich, poniekąd, sług swej woli – mówiła ostrożnie, w zastanowieniu; to, co wydarzyło się podczas morskiej podróży na Syrenim Lamencie ciągle pozostawało dla niej zagadką. – Podobno uwięziono ją, by korzystać z jej zdolności – ogon zczerniał, a ona sama…była tak samo piękna, jak przerażająca – powróciła spojrzeniem do Rowle’a, przesuwając w jego stronę łuskę. Lśniła w półmroku mieniącą się czernią, szorstka i wyraźnie magiczna. – Słyszałam też, że syrena z takimi łuskami rodzi się wśród wodnego plemienia tylko raz na pokolenie – i że to w nich zaklęta jest jej moc – Tylko tyle mogła mu powiedzieć, reszta była wyłącznie chaosem. Mimo wszystko wierzyła, że zdoła naprowadzić ją na jakąś legendę, zasugerować opowieść spisaną na kartach ważnej księgi – chciała dowiedzieć się na temat morskiej królowej jak najwięcej. Zaspokajając własną ciekawość i jednocześnie zajmując czymś niespokojne myśli.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Mając przed sobą jej twarz z przyklejonym na usta uroczym uśmiechem, czuł przemożną ochotę, aby w jakiś sposób ją utrwalić. Najlepiej w kamieniu, niewprawną ręką dłubiąc i żłobiąc krzywe kreski warg, żeby później móc podetknąć jej to pod nos i kazać szukać podobieństwa. Cięgi po niewyuczonych lekcjach były bolesne, ale ćwiczenie cierpliwości na przykładzie Deirdre były dużo gorsze. Zaraz wyjdę z siebie, myślał, poirytowany do cienkiej granicy rozpętania prawdziwej burzy, patrząc jak udaje niezrozumienie. A głupia wcale nie była, żeby jej musiał tłumaczyć jak chłop krowie na rowie. Więcej trudności interpretacyjnych nastręczały francuskie powieścidła i poematy, Magnus zaś nie czuł się erudytą i wierszem zdecydowanie nie mówił.
-Przestań - wycedził, jeszcze nie wzbudzali sensacji, ale wszystko mogło się zmienić. Brzuchata Azjatka i lord z broszą w kształcie wilka spinającą pelerynę i złotem na palcach, szmatławce miałyby niezłą pożywkę z tej awantury - może już o tym zapomniałaś, ale nie potrzebowałem podbijać sobie ego w ten sposób - warknął, wkurwiony i na siebie, że tak łatwo dał się podejść. Nigdy nie był oazą spokoju, lecz przy idiotach jego cierpliwość wyparowywała błyskawicznie. A Dei tak właśnie teraz grała, durną babę - dlaczego? Nie miał pojęcia i naprawdę chciałby usłyszeć wytłumaczenie, które oby było dobre, bo poszło na nią za dużo zmarnowanych emocji.
-Już nie. Dwa pokolenia przede mną skończyli z tą tradycją - odparł uprzejmie, kopiując jej uśmiech. Wdzięczny, szeroki, nieco rozżalony, jakby żałował, że to już minęło. Rowle'owie wówczas naprawdę byliby stalowi... albo w większości martwi i zdeformowani. Wyczytał o tym w jakiejś baśni, lecz żelazne wychowanie zbyt dokładnie pasowało do sznytu wprost z zamku Beeston, by oparł się porównaniu.
-Nie wącham go. Wystarczy, że trzymam go na rękach. Kładę do kołyski. Przytulam. Ten zapach po prostu jest, bardzo wyraźny. Wiem, że o mojej rodzinie mówi się różne rzeczy, ale miej litość - upomniał Deirdre z kamienną twarzą. Na salonach krążyło wiele plotek, poza nimi - drugie tyle. Część wyssana z palca, część zaskakująco trafna, ale słabość do własnej krwi była dla nich chlubą, nigdy wstydem. Gdyby nie to, że za siostrę miał plugawą idiotkę, pewnie skończyłaby rodząc dzieci jego brata, czemu by przyklasnął. Jak na dekady mieszania bliskiej puli genów, pluli Naturze w twarz, wciąż chodząc po tej ziemi z problemami zdrowotnymi nie większymi wcale niż reszta szlachty.
-Każdy mój potomek był chciany i wyczekiwany - sprostował, zastanawiając się, czy dziecko rosnące pod sercem Deirdre żywi się jej negatywnymi uczuciami, czy urodzi się już od początku złe i zepsute - Fergus jest mniejszy i bardziej delikatny, niż zapamiętałem to przy dziewczynkach. Kiedy go trzymam, boję się, że ścisnę za mocno, że zrobię mu krzywdę, a wtedy się tym nie przejmowałem. Z drugiej strony, dziesięć lat temu byłem tylko chłystkiem, zachwyconym, że dowiódł swojej męskości - powiedział, jakoś nie szczególnie kryjąc się z pomyłką i wyraźną zmianą w światopoglądzie. Nie raz trysnął spermą, ale teraz, gdy na rękach trzymał zawiniątko wielkości bochenka chleba, a obok siebie miał dwie wyrośnięte pannice, wiedział naprawdę, że jest - za nich wszystkich, nie tylko za siebie - odpowiedzialny.
Westchnął, wytrzymując jej zimne spojrzenie i równie lodowaty ton, za którym przemycała cios, który chyba jednak uderzył odwrotnie.
-Jesteś obliczona, Deirdre. Oczekujesz ode mnie konkretnej rzeczy, oddania przysługi. Moje samopoczucie, czy wyrzynające się ząbki mojego syna obchodzą cię tak samo, jak mnie regulamin mugolskiego klubu żeglarskiego. Czyli wcale. Nie odmówię ci pomocy, ale może się to odbyć bez tej całej farsy. Oboje oszczędzimy czas, a ciebie obiecuję pozostawić zadowoloną - odparł, podnosząc do ust kufel z rozwodnionym piwem i upijając porządny łyk. Obrzydlistwo - sprawdził raz jeszcze, ale nadal bez zmian. Dziwił się, jak stłoczeni przy drewnianych ławach korsarze mogli to wręcz żłopać bez najmniejszego skrzywienia. Mimo to, i tak pił, uatrakcyjniając sobie opowieść Deirdre, starannie rzeczową, lecz wystarczająco bogatą w szczegóły, by podsunąć mu naturalne skojarzenie.
-To by się zgadzało... - mruknął do siebie, zaciskając palce na wyrwanej łusce, skrzącej się czernią tak ciemną, że aż nabierającą blasku. Biła z niej intensywna poświata, ewidentnie była magiczna.
-Syreni śpiew nie jest wymysłem żeglarzy. I nie służył jedynie wabieniu ludzkich samców na skały. Syreny z zatoki Galway są słynne ze swej troskliwości. Kiedy na wybrzeżu rozbijał się statek, wypływały szukać na wraku topielców i opiekowały się nimi, śpiewając im. Potrzebowały pieśni, smutnych i wesołych, najróżniejszych, dlatego zdarzało im się porywać dzieci - aby wciąż uczyć się nowych. Śpiewem pętały przy sobie ciała, czyniąc ze zmarłych swoją świtę, a dzieci zatrzymywały przy sobie pocałunkiem, który przeganiał wspomnienia o domu i rodzinie - powiedział, obracając w palcach świecącą łuskę. Po chwili wahania oddał ją Deirdre - na jej podstawie ekspertyzę mógł wydać magizoolog, a nie on, historyk od siedmiu boleści.
-Jeśli podczas swojej przygody natrafiłaś na inferiusy, bądź stworzenia do nich podobne, prawdopodobnie była jedna z syren z okolic wyspy Aran. Języka najlepiej zasięgnąć wśród miejscowych, tam legendy niemalże równają się z historią. Albo ją zastępują - rzekł obojętnie, biorąc kolejny łyk niedobrego piwa. Jeszcze nie wstawał, ostatecznie byli tu razem, a on się poczuwał, wbrew zdaniu, jakie o nim miała.
-Przestań - wycedził, jeszcze nie wzbudzali sensacji, ale wszystko mogło się zmienić. Brzuchata Azjatka i lord z broszą w kształcie wilka spinającą pelerynę i złotem na palcach, szmatławce miałyby niezłą pożywkę z tej awantury - może już o tym zapomniałaś, ale nie potrzebowałem podbijać sobie ego w ten sposób - warknął, wkurwiony i na siebie, że tak łatwo dał się podejść. Nigdy nie był oazą spokoju, lecz przy idiotach jego cierpliwość wyparowywała błyskawicznie. A Dei tak właśnie teraz grała, durną babę - dlaczego? Nie miał pojęcia i naprawdę chciałby usłyszeć wytłumaczenie, które oby było dobre, bo poszło na nią za dużo zmarnowanych emocji.
-Już nie. Dwa pokolenia przede mną skończyli z tą tradycją - odparł uprzejmie, kopiując jej uśmiech. Wdzięczny, szeroki, nieco rozżalony, jakby żałował, że to już minęło. Rowle'owie wówczas naprawdę byliby stalowi... albo w większości martwi i zdeformowani. Wyczytał o tym w jakiejś baśni, lecz żelazne wychowanie zbyt dokładnie pasowało do sznytu wprost z zamku Beeston, by oparł się porównaniu.
-Nie wącham go. Wystarczy, że trzymam go na rękach. Kładę do kołyski. Przytulam. Ten zapach po prostu jest, bardzo wyraźny. Wiem, że o mojej rodzinie mówi się różne rzeczy, ale miej litość - upomniał Deirdre z kamienną twarzą. Na salonach krążyło wiele plotek, poza nimi - drugie tyle. Część wyssana z palca, część zaskakująco trafna, ale słabość do własnej krwi była dla nich chlubą, nigdy wstydem. Gdyby nie to, że za siostrę miał plugawą idiotkę, pewnie skończyłaby rodząc dzieci jego brata, czemu by przyklasnął. Jak na dekady mieszania bliskiej puli genów, pluli Naturze w twarz, wciąż chodząc po tej ziemi z problemami zdrowotnymi nie większymi wcale niż reszta szlachty.
-Każdy mój potomek był chciany i wyczekiwany - sprostował, zastanawiając się, czy dziecko rosnące pod sercem Deirdre żywi się jej negatywnymi uczuciami, czy urodzi się już od początku złe i zepsute - Fergus jest mniejszy i bardziej delikatny, niż zapamiętałem to przy dziewczynkach. Kiedy go trzymam, boję się, że ścisnę za mocno, że zrobię mu krzywdę, a wtedy się tym nie przejmowałem. Z drugiej strony, dziesięć lat temu byłem tylko chłystkiem, zachwyconym, że dowiódł swojej męskości - powiedział, jakoś nie szczególnie kryjąc się z pomyłką i wyraźną zmianą w światopoglądzie. Nie raz trysnął spermą, ale teraz, gdy na rękach trzymał zawiniątko wielkości bochenka chleba, a obok siebie miał dwie wyrośnięte pannice, wiedział naprawdę, że jest - za nich wszystkich, nie tylko za siebie - odpowiedzialny.
Westchnął, wytrzymując jej zimne spojrzenie i równie lodowaty ton, za którym przemycała cios, który chyba jednak uderzył odwrotnie.
-Jesteś obliczona, Deirdre. Oczekujesz ode mnie konkretnej rzeczy, oddania przysługi. Moje samopoczucie, czy wyrzynające się ząbki mojego syna obchodzą cię tak samo, jak mnie regulamin mugolskiego klubu żeglarskiego. Czyli wcale. Nie odmówię ci pomocy, ale może się to odbyć bez tej całej farsy. Oboje oszczędzimy czas, a ciebie obiecuję pozostawić zadowoloną - odparł, podnosząc do ust kufel z rozwodnionym piwem i upijając porządny łyk. Obrzydlistwo - sprawdził raz jeszcze, ale nadal bez zmian. Dziwił się, jak stłoczeni przy drewnianych ławach korsarze mogli to wręcz żłopać bez najmniejszego skrzywienia. Mimo to, i tak pił, uatrakcyjniając sobie opowieść Deirdre, starannie rzeczową, lecz wystarczająco bogatą w szczegóły, by podsunąć mu naturalne skojarzenie.
-To by się zgadzało... - mruknął do siebie, zaciskając palce na wyrwanej łusce, skrzącej się czernią tak ciemną, że aż nabierającą blasku. Biła z niej intensywna poświata, ewidentnie była magiczna.
-Syreni śpiew nie jest wymysłem żeglarzy. I nie służył jedynie wabieniu ludzkich samców na skały. Syreny z zatoki Galway są słynne ze swej troskliwości. Kiedy na wybrzeżu rozbijał się statek, wypływały szukać na wraku topielców i opiekowały się nimi, śpiewając im. Potrzebowały pieśni, smutnych i wesołych, najróżniejszych, dlatego zdarzało im się porywać dzieci - aby wciąż uczyć się nowych. Śpiewem pętały przy sobie ciała, czyniąc ze zmarłych swoją świtę, a dzieci zatrzymywały przy sobie pocałunkiem, który przeganiał wspomnienia o domu i rodzinie - powiedział, obracając w palcach świecącą łuskę. Po chwili wahania oddał ją Deirdre - na jej podstawie ekspertyzę mógł wydać magizoolog, a nie on, historyk od siedmiu boleści.
-Jeśli podczas swojej przygody natrafiłaś na inferiusy, bądź stworzenia do nich podobne, prawdopodobnie była jedna z syren z okolic wyspy Aran. Języka najlepiej zasięgnąć wśród miejscowych, tam legendy niemalże równają się z historią. Albo ją zastępują - rzekł obojętnie, biorąc kolejny łyk niedobrego piwa. Jeszcze nie wstawał, ostatecznie byli tu razem, a on się poczuwał, wbrew zdaniu, jakie o nim miała.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ceniła budzenie irytacji, obserwowanie rozszerzających się źrenic i rosnącego ciśnienia, przebijającego się przez cienką skórę pulsującymi żyłami. Ofiarowywała innym wiele uczuć, lecz przez długie miesiące Wenus musiała spełniać zachcianki obcych – gasiła frustrację, a nie ją wywoływała, przynajmniej nie na długo, a jedynie na tyle, by zwiększyć głód intensywnych doznań. Tym milej spoglądało się na cedzącego krótki rozkaz Magnusa, choć obserwowanie zaciśniętych zębów mężczyzny dalekie było od sprawienia jej pełnej satysfakcji. Lekkie połechtanie poczucia sprawiedliwości – obecnie to ona rozdawała karty – wystarczyło, już dawno porzuciła przecież chęć zemsty wobec tego konkretnego czarodzieja. Opanował się, dojrzał, okiełznał samcze odruchy i była z niego w pewien sposób dumna. – Może ja potrzebuję połechtać swoje ego? – odparła od razu, udając zdziwienie tak jednoznacznym odbiorem wcale nie retorycznego pytania. Bawiła się tą rozmową, próbując wskrzesić dawne emocje, drapieżną chęć ochrony własnej wartości – by poczuć coś więcej od lęku i pustki, od wściekłości skierowanej ku mężczyźnie, który stał za wysoko, by paść ofiarą nieświętego gniewu. To nie tak, że wybrała Rowle’a na ofiarę zastępczą, po prostu syciła się jego wzburzeniem, w wampirzym i odrobinę żałosnym przypomnieniu przeszłości. Budzącej obrzydzenie, ale i dającej powiew wolności, gibkości, samodzielności, bez sycącego się jej krwią dziecka. – Dlaczego się denerwujesz? – spytała wprost, już nie musieli bawić się w teatralne uprzejmości. Mierzyła go uważnym spojrzeniem, całkowicie spokojna, mocniej wspierając się o tył krzesła. Plecy bolały ją coraz częściej, a krzesła w Mantykorze nie należały do wygodnych.
Zmrużyła nieco oczy, poruszona nie tyle niezbyt biegle skopiowanym uśmiechem, co słowami, miękkimi, pełnymi rodzicielskiej miłości, ojcowskiego zachwytu słabą, bezbronną, bezwładną istotą. Czułość Magnusa budziła w niej sprzeczne uczucia, odrazę podobnym rozpieszczeniem oraz, jednocześnie, ciekawość, z jaką przyglądało się ofiarom nieudanej teleportacji. Brzydkie, obce, niegodne, a zarazem w pewien sposób fascynujące w swej niezgodności z surową rzeczywistością, w której czarodzieje z Cheshire na pewno nie mówili o pięknym zapachu tulonego do męskiej piersi dziecka. – Mówią, że jesteście szaleni, z czym nieco się zgadzam. Jesteś pewien, że nie masz wśród krewnych Lestrange’ów? – zagadnęła; kazirodztwo plus obłęd prosto z Wyspy Wight: tak, to byłoby dobre wyjaśnienie specyficznej osobowości Magnusa. Zdradzającego najbardziej intymne szczegóły z pożycia ze swoim synem. Gdyby nie przebywała w Wenus, docierając do najgłębszych szczelin ludzkich popędów, poczułaby się co najmniej nieswojo, wręcz zawstydzona tym obnażeniem poglądów na temat ojcostwa. Postanowiła nie komentować tego wyznania, odkaszlnęła tylko odrobinę teatralnie. Rada, że temat powrócił do niej, dalsze słuchanie o mięciutkim i kruchym Faerghasie kosztowałoby ją zbyt wiele. – Obliczona? – powtórzyła, obracając to słowo na języku niczym nieznany cukierek, próbując przewidzieć, czy rozleje się słodyczą, czy też przepali kubki smakowe kwasem. – Zbyt surowo mnie oceniasz. Nie uważam rozmowy z tobą za farsę – a za specyficzną rozrywkę – powiedziała w końcu spokojnie, szczerze, obserwując niezbyt zadowolonego z degustacji piwa mężczyznę. Czy równie gorzko odbierał jej towarzystwo? Nie drążyła jednak tematu, skoro tego nie chciał; przeniosła tylko wzrok na ściskaną w jego dłoni łuskę, ledwie powstrzymując się od ochrypłej przestrogi, by uważał. W porównaniu z dużą, męską ręką, cieniutka, lśniąca czernią część syreniego ogona wydawała się niezwykle krucha, pomimo drzemiącej niej mocy. Deirdre wbiła wzrok w lśniąca poświatę, słuchając opowieści Magnusa, chłonąc każdy detal. O pięknych pieśniach i brzydocie śmierci. Lubiła go słuchać, posiadał wielką wiedzę na temat podań i historii, nieco mniejszą do ich przekazywania, lecz i tak zamieniała się w słuch, nie przerywając ani razu. – Pętały i porywały dzieci – bo nie mogły posiadać swoich? – odezwała się w końcu, po dłuższym milczeniu, z mimowolną ulgą odbierając łuskę z ciepłych palców Rowle’a. Musnęła opuszkami palców lekko chropowatą powierzchnię, pieszczotliwie, z szacunkiem, zanim znów zawinęła ją w miękki materiał. Instynktownie, podświadomie dopytywała o najbardziej interesującą ją rzecz, o palący problem, przeciągający się beztrosko pod napiętą skórą brzucha. – Aran – powtórzyła, zapamiętując nazwę wyspy. – Czy łuski takiej syreny mogą mieć specjalną moc? I czy istnieją jakieś rytuału bądź historyczne zasady dotyczące kontaktu ludzi z syrenami? – dopytała powoli, nie chodziło wszak o wiedzę o stworzeniach, a o ich kulturze, historii, czerpaną z podań. Tamta syrena uratowała jej życie, pomogły sobie wzajemnie, obydwie: więzione, ograniczane, wykorzystywane; obydwie kuszące i padające ofiarą przekleństw. Wtedy, gdy przyglądały się sobie przez szklaną taflę więzienia syreny, miała wrażenie, że coś między sobą zbudowały – i że Murigheal widziała ją głębiej, całą.
Zamilkła, przenosząc spojrzenie w bok, na brudne okno, niewiele różniące się od popękanej szyby w Parszywym Pasażerze: nie upiła jeszcze nawet jednego łyku magicznego laudanum, ale już sam intensywnie ziołowy zapach uspokajał ją, pozwalając na kilka sekund przenieść się do czasów, gdy alkohol nie wywoływał natychmiastowych mdłości. – Mógłbyś polecić mi zaufanego tłumacza trytońskiego? – spytała nagle, znów wbijając w niego intensywnie czarne, skośne oczy.[/b]
Zmrużyła nieco oczy, poruszona nie tyle niezbyt biegle skopiowanym uśmiechem, co słowami, miękkimi, pełnymi rodzicielskiej miłości, ojcowskiego zachwytu słabą, bezbronną, bezwładną istotą. Czułość Magnusa budziła w niej sprzeczne uczucia, odrazę podobnym rozpieszczeniem oraz, jednocześnie, ciekawość, z jaką przyglądało się ofiarom nieudanej teleportacji. Brzydkie, obce, niegodne, a zarazem w pewien sposób fascynujące w swej niezgodności z surową rzeczywistością, w której czarodzieje z Cheshire na pewno nie mówili o pięknym zapachu tulonego do męskiej piersi dziecka. – Mówią, że jesteście szaleni, z czym nieco się zgadzam. Jesteś pewien, że nie masz wśród krewnych Lestrange’ów? – zagadnęła; kazirodztwo plus obłęd prosto z Wyspy Wight: tak, to byłoby dobre wyjaśnienie specyficznej osobowości Magnusa. Zdradzającego najbardziej intymne szczegóły z pożycia ze swoim synem. Gdyby nie przebywała w Wenus, docierając do najgłębszych szczelin ludzkich popędów, poczułaby się co najmniej nieswojo, wręcz zawstydzona tym obnażeniem poglądów na temat ojcostwa. Postanowiła nie komentować tego wyznania, odkaszlnęła tylko odrobinę teatralnie. Rada, że temat powrócił do niej, dalsze słuchanie o mięciutkim i kruchym Faerghasie kosztowałoby ją zbyt wiele. – Obliczona? – powtórzyła, obracając to słowo na języku niczym nieznany cukierek, próbując przewidzieć, czy rozleje się słodyczą, czy też przepali kubki smakowe kwasem. – Zbyt surowo mnie oceniasz. Nie uważam rozmowy z tobą za farsę – a za specyficzną rozrywkę – powiedziała w końcu spokojnie, szczerze, obserwując niezbyt zadowolonego z degustacji piwa mężczyznę. Czy równie gorzko odbierał jej towarzystwo? Nie drążyła jednak tematu, skoro tego nie chciał; przeniosła tylko wzrok na ściskaną w jego dłoni łuskę, ledwie powstrzymując się od ochrypłej przestrogi, by uważał. W porównaniu z dużą, męską ręką, cieniutka, lśniąca czernią część syreniego ogona wydawała się niezwykle krucha, pomimo drzemiącej niej mocy. Deirdre wbiła wzrok w lśniąca poświatę, słuchając opowieści Magnusa, chłonąc każdy detal. O pięknych pieśniach i brzydocie śmierci. Lubiła go słuchać, posiadał wielką wiedzę na temat podań i historii, nieco mniejszą do ich przekazywania, lecz i tak zamieniała się w słuch, nie przerywając ani razu. – Pętały i porywały dzieci – bo nie mogły posiadać swoich? – odezwała się w końcu, po dłuższym milczeniu, z mimowolną ulgą odbierając łuskę z ciepłych palców Rowle’a. Musnęła opuszkami palców lekko chropowatą powierzchnię, pieszczotliwie, z szacunkiem, zanim znów zawinęła ją w miękki materiał. Instynktownie, podświadomie dopytywała o najbardziej interesującą ją rzecz, o palący problem, przeciągający się beztrosko pod napiętą skórą brzucha. – Aran – powtórzyła, zapamiętując nazwę wyspy. – Czy łuski takiej syreny mogą mieć specjalną moc? I czy istnieją jakieś rytuału bądź historyczne zasady dotyczące kontaktu ludzi z syrenami? – dopytała powoli, nie chodziło wszak o wiedzę o stworzeniach, a o ich kulturze, historii, czerpaną z podań. Tamta syrena uratowała jej życie, pomogły sobie wzajemnie, obydwie: więzione, ograniczane, wykorzystywane; obydwie kuszące i padające ofiarą przekleństw. Wtedy, gdy przyglądały się sobie przez szklaną taflę więzienia syreny, miała wrażenie, że coś między sobą zbudowały – i że Murigheal widziała ją głębiej, całą.
Zamilkła, przenosząc spojrzenie w bok, na brudne okno, niewiele różniące się od popękanej szyby w Parszywym Pasażerze: nie upiła jeszcze nawet jednego łyku magicznego laudanum, ale już sam intensywnie ziołowy zapach uspokajał ją, pozwalając na kilka sekund przenieść się do czasów, gdy alkohol nie wywoływał natychmiastowych mdłości. – Mógłbyś polecić mi zaufanego tłumacza trytońskiego? – spytała nagle, znów wbijając w niego intensywnie czarne, skośne oczy.[/b]
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czarna masa drgnęła, wydając z siebie niezrozumiałe burknięcie - zginęło ono jednak wśród karczemnych odgłosów, pochłonięte w brunatnoszarej rzeczywistości. Mężczyzna odkleił swoje czoło od lepkiego blatu stołu, prostując się i w alkoholowym zamroczeniu usiłując dociec tego, co się właśnie stało. Przed nim stał prawie tuzin pustych kufli po jednym z najpodlejszych ale jakie ta część Londynu miała do zaoferowania - co wiązało się równocześnie z jego niezwykle atrakcyjną ceną. A w obecnych czasach łatwo nie było, zwłaszcza Nokturnowym mętom niskiego szczebla, jakim był Ebenezer Bridges.
Pociągnął nosem, wygrywając przy tym melodię zapychającymi go smarkami. Przeklęty deszcz nie przestawał padać, a dziurawe buty i zniszczony płaszcz wcale nie pomagały się przed nim chronić. Małymi, osadzonymi ponad ogromnym nochalem oczkami Ebenezer przeczesywał wnętrze karczmy wyglądając przy tym, jakby szukał czegoś, co zgubił. Niezgrabnym gestem odgarnął przydługie, zatłuszczone włosy w twarzy, przy czym ruch ten okazał się tak gwałtowny, że Bridges zachwiał się na swoim miejscu zajmowanym na obskurnym krześle przy jeszcze obskurniejszym stoliku w samym kącie. Zauważył jednak wtedy coś, co przykuło jego zamroczoną alkoholem uwagę. Zaciskając łapska na krawędzi blatu podniósł się ociężale, przez chwilę badając nową pozycję. Miał wrażenie, że kiedy ruszył z miejsca to całe pomieszczenie poruszało się dziwnym, nieskoordynowanym ruchem, specjalnie posyłając pod jego nogi przeszkody: ludzi, odsunięte krzesła. Dotarł jednak do celu - mężczyzny i kobiety siedzących razem. Z impetem zatrzymał się dosłownie na stoliku, wprawiając go w drżenie. Nachylił się nad kobietą, owiewając ją nieprzyjemnym zapachem kogoś, kto przez kilka ostatnich dni kąpał się chyba tylko i wyłącznie w strugach lejącego się nad Londynem deszczu. Bezceremonialnie postawił na stoliku swój napoczęty kufel z piwem, rozlewając jego zawartość na blacie i jął świdrować kobietę spojrzeniem, przyglądając się jej z najwyższą uwagą godną zapijaczonego elementu marginesu społecznego.
- Ale masz dziwaczne gały - wybełkotał, po czym zaniósł się zachrypniętym śmiechem - tak, jakby to co właśnie powiedział było najlepszym kawałem tego stulecia. Zachwiał się przy tym znacznie - gdyby odrobinę mu teraz dopomóc to niewątpliwie wylądowałby na zapyziałej podłodze.
Pociągnął nosem, wygrywając przy tym melodię zapychającymi go smarkami. Przeklęty deszcz nie przestawał padać, a dziurawe buty i zniszczony płaszcz wcale nie pomagały się przed nim chronić. Małymi, osadzonymi ponad ogromnym nochalem oczkami Ebenezer przeczesywał wnętrze karczmy wyglądając przy tym, jakby szukał czegoś, co zgubił. Niezgrabnym gestem odgarnął przydługie, zatłuszczone włosy w twarzy, przy czym ruch ten okazał się tak gwałtowny, że Bridges zachwiał się na swoim miejscu zajmowanym na obskurnym krześle przy jeszcze obskurniejszym stoliku w samym kącie. Zauważył jednak wtedy coś, co przykuło jego zamroczoną alkoholem uwagę. Zaciskając łapska na krawędzi blatu podniósł się ociężale, przez chwilę badając nową pozycję. Miał wrażenie, że kiedy ruszył z miejsca to całe pomieszczenie poruszało się dziwnym, nieskoordynowanym ruchem, specjalnie posyłając pod jego nogi przeszkody: ludzi, odsunięte krzesła. Dotarł jednak do celu - mężczyzny i kobiety siedzących razem. Z impetem zatrzymał się dosłownie na stoliku, wprawiając go w drżenie. Nachylił się nad kobietą, owiewając ją nieprzyjemnym zapachem kogoś, kto przez kilka ostatnich dni kąpał się chyba tylko i wyłącznie w strugach lejącego się nad Londynem deszczu. Bezceremonialnie postawił na stoliku swój napoczęty kufel z piwem, rozlewając jego zawartość na blacie i jął świdrować kobietę spojrzeniem, przyglądając się jej z najwyższą uwagą godną zapijaczonego elementu marginesu społecznego.
- Ale masz dziwaczne gały - wybełkotał, po czym zaniósł się zachrypniętym śmiechem - tak, jakby to co właśnie powiedział było najlepszym kawałem tego stulecia. Zachwiał się przy tym znacznie - gdyby odrobinę mu teraz dopomóc to niewątpliwie wylądowałby na zapyziałej podłodze.
I show not your face but your heart's desire
Karczma przycupnięta pod podniszczonym szyldem, wykutym w kształcie mitycznego stworzenia, nie należała do miejsc przyjaznych kobietom - tak samo jak cały Śmiertelny Nokturn, choć w tym pełnym niebezpieczeństw piekle i tak czarownice traktowano zgodnie z równouprawnieniem. Mordowano tu bowiem bez względu na płeć czy pochodzenie, ciesząc się czystym zyskiem. Ta brutalna sprawiedliwość w pewien sposób podobała się Deirdre: tu mogli przetrwać tylko najsilniejsi, najodważniejsi, potrafiący torować sobie drogę przez brud, agresję, czarną magię, klątwy i inne nieprzyjemności, czyhające w każdym ślepym zaułku. Łagodna ocena moralności tej części Londynu nie szła jednak w parze z zadowoleniem z przebywania tutaj. Zapuszczala się w mrok wąskich, wiecznie mokrych od podejrzanych substancji uliczek z rzadka, tylko wtedy, gdy miała tu coś do zrobienia; przywykła do luksusów Białej Willi i nawet po utracie wygodnego życia nie potrafiła od nowa wsiąknąć w brud i stęchły aromat podejrzanych knajp, barów i zakamarków.
Być może dlatego utraciła czujność, ostrzegajacą ją zawczasu przed nachalnym towarzystwem. Spostrzegła zawalistą sylwetkę mężczyzny zbyt późno, by odgrodzić się od niego zaklęciem, zresztą wyciąganie różdżki w tym miejscu nie byłoby rozsądne. Przyciąganie uwagi to coś, czego za wszelkę cenę musiała uniknąć, więc powstrzymywała zdroworozsądkowy odruch posłania śmierdzącego męta na tamten świat, oby jeszcze koszmarniejszy od Śmiertelnego Nokturnu. Nawet nie drgnęła, gdy na ich stolik wylało się piwo, a cuchnąc potem mężczyzna pochylił się nad blatem, bełkocząc coś w jej stronę. Obraźliwego, co do tego nie miała wątpliwości, lecz twarz Deirdre pozostawała spokojna, niewzruszona, jakby w ogóle nie usłyszała komentarza i śliskiego rechotu, pozostając również ślepą na całą sytuację. Upewniła się tylko, że posiada przy sobie odebraną uprzednio od Magnusa różdżkę, po czym wstała - na drugą stronę stolika, z dala od zataczającego się ludzkiego śmiecia, próbującego utrzymać równowagę. - Gdybyś dowiedział się czegoś jeszcze, poinformuj mnie - poleciła jeszcze lordowi Rowle cicho, acz stanowczo i mocniej otulając się płaszczem, odwróciła się na pięcie. Rozpoczynanie burdy nie miało najmniejszego sensu, tak samo jak marnowanie nikłej energii na wymierzanie sprawiedliwości. Kiedyś spuści na każdego takiego podczłowieka łaskę Szatańskiej Pożogi, lecz musiała uzbroić się w cierpliwość i wrócić do pełni swej potęgi. A właściwie: zbudować ją od nowa na zgliszczach.
| zt
Być może dlatego utraciła czujność, ostrzegajacą ją zawczasu przed nachalnym towarzystwem. Spostrzegła zawalistą sylwetkę mężczyzny zbyt późno, by odgrodzić się od niego zaklęciem, zresztą wyciąganie różdżki w tym miejscu nie byłoby rozsądne. Przyciąganie uwagi to coś, czego za wszelkę cenę musiała uniknąć, więc powstrzymywała zdroworozsądkowy odruch posłania śmierdzącego męta na tamten świat, oby jeszcze koszmarniejszy od Śmiertelnego Nokturnu. Nawet nie drgnęła, gdy na ich stolik wylało się piwo, a cuchnąc potem mężczyzna pochylił się nad blatem, bełkocząc coś w jej stronę. Obraźliwego, co do tego nie miała wątpliwości, lecz twarz Deirdre pozostawała spokojna, niewzruszona, jakby w ogóle nie usłyszała komentarza i śliskiego rechotu, pozostając również ślepą na całą sytuację. Upewniła się tylko, że posiada przy sobie odebraną uprzednio od Magnusa różdżkę, po czym wstała - na drugą stronę stolika, z dala od zataczającego się ludzkiego śmiecia, próbującego utrzymać równowagę. - Gdybyś dowiedział się czegoś jeszcze, poinformuj mnie - poleciła jeszcze lordowi Rowle cicho, acz stanowczo i mocniej otulając się płaszczem, odwróciła się na pięcie. Rozpoczynanie burdy nie miało najmniejszego sensu, tak samo jak marnowanie nikłej energii na wymierzanie sprawiedliwości. Kiedyś spuści na każdego takiego podczłowieka łaskę Szatańskiej Pożogi, lecz musiała uzbroić się w cierpliwość i wrócić do pełni swej potęgi. A właściwie: zbudować ją od nowa na zgliszczach.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-Chyba szanownego anomalia dopadła, jeśli myśli Pan, że sprzedam to za taką marną stawkę.- szklaneczka wypełniona ognistą whisky zalśniła w mej dłoni nim bez większego namysłu przechyliłem ją do ust. Patrzyłem w kierunku gadziny, która sądziła, że pozwolę wyrolować się za kilka marnych galeonów, gdy wcześniejsze ryzyko było tak wielkie. Cholera, no może nieco przesadzam, klątwa należała do kręgu tych najmniej wymagających i tym samym niosła za sobą mniejszą możliwość oberwania rykoszetem, jednak tego wiedzieć nie musiał. Po jego pierwszych słowach zrozumiałem, że inteligencją oraz wiedzą nie grzeszył, więc mogłem znacznie bardziej go przycisnąć i tym samym przytulić podwójną marżę. Do aktora było mi daleko, ale z kłamstwem za pan brat i nawet nie musiałem wyjątkowo wysilać się snując wyśnione opowieści o rzekomym niebezpieczeństwie. Właściwie byłem w tym całkiem niezły, nawet przez moment nie przyszło mi się zająknąć. Na tą myśl uśmiechnąłem się nieco pod nosem, sam do siebie jak kompletny kretyn, ale zaraz ów debilny wyraz twarzy zmieniłem na wyraźne zniechęcenie i znużenie dyskusją. Niech myśli, że jedyne co kręci mi się po głowie to chęć opuszczenia baru – choć była to bzdura, bo kto odrzuciłby robotę posiadając dziurawe kieszenie – ale może na szybko dorzuci kilka monet byle tylko zachęcić mnie do dalszych negocjacji.
-Panie, ale ja nie mam więcej.- łypnął na mnie błagalnie tymi swoimi wielkimi gałami i ustami wygiętymi w podkowę chcąc chyba wjechać mi na sumienie. -Albo on zginie, albo ja.- dodał szybko drżącym głosem, który przypomniał wołanie o litość; dla takich szkoda mi było nawet brudzić rąk. Toż nawet go nie znałem, był dla mnie tak samo istotny jak martwe szlamy, czy zeszłoroczny śnieg. W gruncie rzeczy świat podziękowałby mi gdybym mu odmówił, bowiem byłoby wtem jednego idioty mniej, któremu raz poszczęściło się w kościanego pokera i wówczas pozaciągał długów licząc na więcej. Zamiast udać się do Wenus i pocieszyć się zwycięstwem to utkał sobie idealną drogę wprost na cmentarz. Los lubił kpić z imbecylów dając im trochę szczęścia, by później kopać iście głębokie dołki. Zapewne niejednokrotnie miał przy tym niezły ubaw – miałbym podobny.
Nie odpowiedziałem mu. Kompletnie zlekceważyłem go w momencie, gdy nieopodal zjawiła się zjawiskowa i zdecydowanie najbardziej ponętna, długonoga blondynka. Nie zdziwiłbym się, gdyby płaciła własnym uśmiechem za kolejną kolejkę Toujours Pur. Sam postawiłbym jej całą butelkę, gdyby tylko ten skomlący naprzeciw psidwak nie miał węża w kieszeni. Łgał i czuć było to na milę, bowiem kto normlany skąpi na rzekomo własnym życiu? Groziły mu powolne tortury albo stryczek, więc ja na jego miejscu pozbyłbym się nawet swojego luksusowego strychu na Nokturnie byle tylko móc o kolejnym wschodzie słońca zasmakować swej ulubionej ognistej. Szlag, prawie bym o niej zapomniał – znów upiłem sporego łyka nie spuszczając wzroku z długonogiej i czując przyjemne, rozlewające się ciepło (cholera wie czy to na jej widok, czy z powodu alkoholu) uśmiechnąłem się w ten swój szelmowski sposób. Dam sobie rękę uciąć, że wyglądałem jak idiota.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos szanownego, który w jakże mało kurtuazyjny sposób zlecił barmanowi dolania sobie whisky i pomachał mu szklanką przed twarzą, jakby co najmniej biedny chłopaczyna miał jej nie widzieć. Westchnąłem przeciągle kręcąc głową ze zrezygnowaniem i posłałem pracownikowi bezradne spojrzenie, które zapewne mówiło więcej niż kolejny potok słów towarzyszącego mi gamonia. Rozumiałem skąd ten stres, ale nie mógł wyładować się na żonie tylko niczemu winnym małolacie? Poleciłbym mu jebnąć tym pustym łbem w stół, ale póki co wciąż liczyłem na ubicie dobrego interesu.
-Poruszające. Nisko cenisz swoje życie.- mruknąłem po dłużej chwili przerywając panującą – tylko i wyłącznie między nami – ciszę. -Skąd mam w ogóle wiedzieć czy to zadziała? Mam Ci zaufać na słowo?- rzucił momentalnie, dosłownie to wyrecytował, jakoby przygotował sobie ów badziewne stwierdzenie, kiedy jego propozycja zakończy się fiaskiem. -Dla Ciebie to tylko jedna moneta, a dla mnie cała sakwa złota.- leciał dalej jak nakręcony, jak cholerna pozytywka, która rozkręciła się na dobre i w kółko miała grać tą samą melodię. Zmęczył mnie gadzina, wyjątkowo mocno mnie już zmęczył.
-Ty przyszedłeś do mnie, czy ja do Ciebie?- zapytałem retorycznie, choć nie zdziwiłbym się, gdyby oczekiwał odpowiedzi, więc mu ją dałem. -Ty przyszedłeś do mnie. Wiem czym handluje oraz jakie ów perełki noszą za sobą skutki, dlatego właśnie tacy jak Ty marnują mi wieczory.- moje słowa ubrane były w poważny ton, choć w gruncie rzeczy kpiłem z niego bezwstydnie, bowiem używanie podobnych argumentów było dla mnie szczytem debilizmu. Nie byłem gościem, który sprzedawał przeklęte artefakty spod pazuchy na Pokątnej wciskając je dosłownie w ręce zaraz po tym jak wykrzyczał cenę, tylko specjalistą, docenianym zaklinaczem. Podobne teksty nie budziły we mnie urazy, ale nie omieszkałem się takowej ukazać na swej twarzy w ramach rzekomej, wielkiej obrazy majestatu za podobne znieważenie. Ot co, znów grałem na zwłokę nie zmierzając zejść niżej ni knuta. Niech się jeszcze trochę podenerwuje, czerwone lico dodawało mu powagi.
Nie spuszczałem z niego wzroku, gdy drżącą dłonią obrócił zdobione reliefem szkło i uniósł je w kierunku ust, by upić zawartości do dna. Żachnął się głośno, najwyraźniej przelewając swój gniew na alkohol, a następnie ponownie wezwał barmana by dolał mu trunku. Nie zamierzałem dotrzymywać mu kroku w tej gonitwie; póki co moje zmysły wciąż były zaostrzone i reagowały na każdy najmniejszy bodziec i nieodpowiedzialnym byłoby to zmieniać. Ponadto nie chciałem spędzić reszty wieczoru w jego towarzystwie, a jak to zwykle bywa wystarczy jeden za dużo i może nawet dojdę do wniosku, iż nie jest najgorszym towarzystwem. Właściwie nie, w jego przypadku musiałbym wlać w siebie całe wiadro.
-Dobra niech Ci będzie, ale jak nie zadziała to obiecuję, że Cię znajdę.- burknął pod nosem nawet na mnie nie patrząc. Cóż za wykwintna groźba, pełna jadu i agresji – prawie zaśmiałem się w głos, jednak w ostatniej chwili stłumiłem ów mało mądry impuls. Szkoda, że karaluch nie wiedział paru innych rzeczy o swym dostawcy, bowiem wtem zapewne inaczej prowadziły rozmowę i bez zmrużenia okiem przyniósłby w zębach więcej galeonów.
Zgodnie z umową podążyłem ręką do wewnętrznej kieszeni szaty, gdzie w białym materiale spoczywał zaklęty galeon. Był to wyśmienity sposób na przekazanie drugiej osobie przekleństwa bez jakichkolwiek podejrzeń z jej strony – rzecz jasna jeśli nadarzyła się ku temu sensowna okazja. Obecnego klienta była wyśmienita. Wkrótce jego niepisany wierzyciel, a zarazem dręczyciel miał dostać ją wraz z kilkoma innymi, pozbawionymi klątwy, monetami i tym samym stanąć oko w oko z paskudnym cierpieniem. Nie mój interes, ale zdecydowanie nie zazdroszczę gościowi dłużnika, który podstępem chciał uniknąć opróżnienia skrytki bankowej do granic możliwości, by pozostało tam jedynie echo odbijające się od pustych ścian. -Zatem dobiliśmy targu. Jest Twój.- odparłem ignorując jego słowa. Skupiłem się tylko na prostej wymianie – przedmiot za sakwę. Chciałem czym prędzej opuścić owe miejsce, bowiem gdybym tylko posiadał w sobie jakiekolwiek pokłady wstydu, to przy ów jegomościu już dawno bym się z niego spalił. Sam nie miałem w sobie za grosz kurtuazji, ale zachowywać się jak psidwak spuszczony ze smyczy to już zdecydowana przesada, nawet jak dla mnie.
Oczy mu zalśniły, odsunął dłoń od szklanki, a następnie szybkim ruchem wyrwał mi zawinięty przedmiot. Stłumiłem w sobie odruch, przecież mógł przypadkowo dotknąć przedmiotu, łypnąłem na niego pouczającym wzrokiem i pokręciłem głową. Czy naprawdę jego mózg nie przetwarzał tak prostych słów jak: „Uważaj, byle tylko nie dotknąć monety”? Los znów dał mu szansę i nic złego się nie stało, ale było wyjątkowo blisko. Dopiłem jedynie ognistą, a drugą rękę zacisnąłem na sakwie, którą wcisnąłem za pazuchę. Pragnąłem już tylko się stąd ulotnić, uciec z miejsca, które skupiało na sobie tak wiele ciekawskich spojrzeń – byłem przekonany, iż każdy w miarę możliwości trzeźwy czarodziej domyślił się, iż doszło do jakiejś transakcji. Dobrze, że zawsze dmuchałem na zimne i nigdy nie przychodziłem na podobne spotkania we własnej twarzy, bo wtem ta stała by się moją drugą – spaloną.
Kiwnąłem mu głową i ześlizgnąłem się ze stołka udając wprost do wyjścia. Czy zapłaciłem? Jasne, że nie. Napiwek za cierpliwość też był mi należny.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
| 5 stycznia
Oszczędnym ruchem pchnął podniszczone drzwi lokalu, a one zaskrzypiały cicho pod jego dotykiem, pozwalając wejść do środka. Nim ruszył do jednego z wolnych stolików, powoli powiódł dookoła wzrokiem, przenosząc go od przemykających po sali dziewczynach do stojącego za kontuarem łysego, barczystego właściciela Mantykory. Wiedział, że Drew ma plan, że łatwiej będzie przejąć istniejącą już karczmę i dostosować ją do ich wymagań, niż założyć całkowicie nową, konkurencyjną, mimo to obecny wystrój nie napawał go optymizmem. Był tu kilka razy, nie zawsze dało się pić w Wywernie, lecz daleko mu było do zostania stałym klientem; ten pomysł będzie od nich wymagał nie tylko odpowiednich pokładów pieniędzy, by zakupić Mantykorę, ale i dodatkowych galeonów, by choć trochę poprawić jej wygląd. A także cennego czasu.
Ściągnął wargi w wąską kreskę; nie zauważył wśród nielicznych klientów twarzy Macnaira, toteż zajął miejsce przy stojącej pod ścianą ławie - tak, by mógł mieć oko na barmana oraz wejście, w którym w końcu powinien stanąć jego towarzysz. Nieśpiesznie zdjął wykonane ze skóry rękawiczki, a następnie przyprószony śniegiem płaszcz; położył go obok siebie, próbując nie zauważać tego, ile kurzu pokrywało blaty, ławy, podłogi. Gdy w końcu podeszła do niego jedna z pracujących tu dziewczyn, niechętnie zamówił kufel piwa; nie miał zamiaru czekać o suchym pysku, z drugiej strony, obawiał się, że otrzymane przez niego zamówienie będzie podane w brudnym szkle, a co gorsza - że będzie smakować jak szczyny, nie jak alkohol. Mimowolnie powiódł za odchodzącą młódką wzrokiem; widział siniaki na jej przedramionach, była wychudzona, mówiła z akcentem. Skąd pochodziła? I czy ona też oddawała się za grosze na piętrze...? Westchnął, próbując przestać o tym myśleć. To nie była jego sprawa, przynajmniej jeszcze nie teraz. Dopiero kiedy zostaną właścicielami Mantykory, będą musieli ustalić, co zrobią z pracującymi w nim czarownicami, ile zmian wprowadzą, czy raczej - nic nie zmienią, by nie wzbudzić podejrzeń. Caelan skrzywił się na tę myśl; nie mógł zdzierżyć obecnego wystroju lokalu, gdyby tak włożyć odrobinę siły w doprowadzenie go do porządku...
Oszczędnym ruchem pchnął podniszczone drzwi lokalu, a one zaskrzypiały cicho pod jego dotykiem, pozwalając wejść do środka. Nim ruszył do jednego z wolnych stolików, powoli powiódł dookoła wzrokiem, przenosząc go od przemykających po sali dziewczynach do stojącego za kontuarem łysego, barczystego właściciela Mantykory. Wiedział, że Drew ma plan, że łatwiej będzie przejąć istniejącą już karczmę i dostosować ją do ich wymagań, niż założyć całkowicie nową, konkurencyjną, mimo to obecny wystrój nie napawał go optymizmem. Był tu kilka razy, nie zawsze dało się pić w Wywernie, lecz daleko mu było do zostania stałym klientem; ten pomysł będzie od nich wymagał nie tylko odpowiednich pokładów pieniędzy, by zakupić Mantykorę, ale i dodatkowych galeonów, by choć trochę poprawić jej wygląd. A także cennego czasu.
Ściągnął wargi w wąską kreskę; nie zauważył wśród nielicznych klientów twarzy Macnaira, toteż zajął miejsce przy stojącej pod ścianą ławie - tak, by mógł mieć oko na barmana oraz wejście, w którym w końcu powinien stanąć jego towarzysz. Nieśpiesznie zdjął wykonane ze skóry rękawiczki, a następnie przyprószony śniegiem płaszcz; położył go obok siebie, próbując nie zauważać tego, ile kurzu pokrywało blaty, ławy, podłogi. Gdy w końcu podeszła do niego jedna z pracujących tu dziewczyn, niechętnie zamówił kufel piwa; nie miał zamiaru czekać o suchym pysku, z drugiej strony, obawiał się, że otrzymane przez niego zamówienie będzie podane w brudnym szkle, a co gorsza - że będzie smakować jak szczyny, nie jak alkohol. Mimowolnie powiódł za odchodzącą młódką wzrokiem; widział siniaki na jej przedramionach, była wychudzona, mówiła z akcentem. Skąd pochodziła? I czy ona też oddawała się za grosze na piętrze...? Westchnął, próbując przestać o tym myśleć. To nie była jego sprawa, przynajmniej jeszcze nie teraz. Dopiero kiedy zostaną właścicielami Mantykory, będą musieli ustalić, co zrobią z pracującymi w nim czarownicami, ile zmian wprowadzą, czy raczej - nic nie zmienią, by nie wzbudzić podejrzeń. Caelan skrzywił się na tę myśl; nie mógł zdzierżyć obecnego wystroju lokalu, gdyby tak włożyć odrobinę siły w doprowadzenie go do porządku...
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie krył swego perfidnego uśmiechu, gdy Caelan postanowił napisać do niego list, w którym zaproponował spotkanie w miejscu wnet mającym stać się ich własnością. Nie zdradził szczegółów swej decyzji, lecz Macnair zwykle podchodził do spraw z optymizmem – racjonalnym rzecz jasna – stąd gdzieś w głębi siebie czuł, że dzisiejszego wieczora dobiją targu i będzie wyjątkowy powód do świętowania. Niecodziennie zostaje się właścicielem lokalu, a co ważniejsze specjalizującego się w rozpuście i upijaniu, dlatego nie widział innej opcji jak pozwolić sobie na kilka głębszych kieliszków. Goyle miał swe zobowiązania, ale szatyn liczył, iż dzisiejszego wieczoru zupełnie takowe zaniedba.
Przekraczając progi Karczmy pozostawał we własnej twarzy, choć kilkukrotnie analizował najlepsze rozwiązanie. Doszedł jednak do wniosku, że przełoży swe słowa na czyny i pokaże Caelanowi jak w prosty sposób jego dar może ułatwić im załatwienie spraw oraz w krytycznej sytuacji uniknąć odpowiedzialności. Rzecz jasna sprawa „słupa” pozostawała otwarta, lecz szatyn wolał dmuchać na zimne i znaleźć kilka rozwiązań na umycie rąk, jak tylko wiara w niezłomność będącego pod wpływem czaru czarodzieja.
Naciągnięty na głowę kaptur rzucał cień na jego twarz, a przechylona ku dołowi głowa znacznie utrudniała rozpoznanie rys. Skierowawszy się ku tyłowi lokalu poszukiwał swego druha, który zapewne wybrał jeden ze stolików na uboczu, aby ułatwić rozmowę i tym samym zachować ją w pełnej tajemnicy. Nie pomylił się nader bardzo – Caelan spoczywał na jednej z szerokich i wybitnie starych, drewnianych ław, które dawno już zapomniały o latach swej świetności. Głębokie rysy i łuszcząca się farba tylko o tym przypominały.
-Ta mina wyraża chęć przelecenia tej kelnereczki, czy bardziej obrzydzenie do niej? Czasem wyjątkowo ciężko Cię rozgryźć.- westchnął przeciągle, a następnie zajął miejsce naprzeciw towarzysza. Nim przeszedł do konkretów zamówił podwójną ognistą whisky i powrócił spojrzeniem do rozmówcy licząc, że ten szybko wyjawi mu swą decyzję. -Widzę, że coś Cię trapi.- ściągnął brwi i uniósł nieznacznie jedną z nich. -Nie trzymaj mnie dłużej w niepewności.- dodał odbierając zamówienie, które właściwie od razu zasmakował. W Mantykorze alkohol wołał o pomstę do nieba, ale chociaż dawał kopa, więc za tą cenę nie można było narzekać – a przynajmniej szatyn nigdy podobnie się nie zachował.
Uśmiechnąwszy się pod nosem rozejrzał się kątem oka pod sąsiednich, na szczęście wolnych, miejscach i skupiwszy się na wyglądzie swej twarzy zapragnął ją zmienić. Liczył, że czym prędzej jego kilkudniowy zarost zmieni się w długą brodę, włosy przybiorą siwy kolor, ciało nabierze nieznacznej masy, a wzrost zmieni się o kilka centymetrów.
| Upodobnienie sylwetki do innej konkretnej osoby (maks. różnica <5 cm wzrostu i <5 kg wagi) lub przybranie innego kształtu nieskonkretyzowanej osoby, różniącej się o maks 10 cm wzrostu i maks 10 kg wagi. 60-51
Przekraczając progi Karczmy pozostawał we własnej twarzy, choć kilkukrotnie analizował najlepsze rozwiązanie. Doszedł jednak do wniosku, że przełoży swe słowa na czyny i pokaże Caelanowi jak w prosty sposób jego dar może ułatwić im załatwienie spraw oraz w krytycznej sytuacji uniknąć odpowiedzialności. Rzecz jasna sprawa „słupa” pozostawała otwarta, lecz szatyn wolał dmuchać na zimne i znaleźć kilka rozwiązań na umycie rąk, jak tylko wiara w niezłomność będącego pod wpływem czaru czarodzieja.
Naciągnięty na głowę kaptur rzucał cień na jego twarz, a przechylona ku dołowi głowa znacznie utrudniała rozpoznanie rys. Skierowawszy się ku tyłowi lokalu poszukiwał swego druha, który zapewne wybrał jeden ze stolików na uboczu, aby ułatwić rozmowę i tym samym zachować ją w pełnej tajemnicy. Nie pomylił się nader bardzo – Caelan spoczywał na jednej z szerokich i wybitnie starych, drewnianych ław, które dawno już zapomniały o latach swej świetności. Głębokie rysy i łuszcząca się farba tylko o tym przypominały.
-Ta mina wyraża chęć przelecenia tej kelnereczki, czy bardziej obrzydzenie do niej? Czasem wyjątkowo ciężko Cię rozgryźć.- westchnął przeciągle, a następnie zajął miejsce naprzeciw towarzysza. Nim przeszedł do konkretów zamówił podwójną ognistą whisky i powrócił spojrzeniem do rozmówcy licząc, że ten szybko wyjawi mu swą decyzję. -Widzę, że coś Cię trapi.- ściągnął brwi i uniósł nieznacznie jedną z nich. -Nie trzymaj mnie dłużej w niepewności.- dodał odbierając zamówienie, które właściwie od razu zasmakował. W Mantykorze alkohol wołał o pomstę do nieba, ale chociaż dawał kopa, więc za tą cenę nie można było narzekać – a przynajmniej szatyn nigdy podobnie się nie zachował.
Uśmiechnąwszy się pod nosem rozejrzał się kątem oka pod sąsiednich, na szczęście wolnych, miejscach i skupiwszy się na wyglądzie swej twarzy zapragnął ją zmienić. Liczył, że czym prędzej jego kilkudniowy zarost zmieni się w długą brodę, włosy przybiorą siwy kolor, ciało nabierze nieznacznej masy, a wzrost zmieni się o kilka centymetrów.
| Upodobnienie sylwetki do innej konkretnej osoby (maks. różnica <5 cm wzrostu i <5 kg wagi) lub przybranie innego kształtu nieskonkretyzowanej osoby, różniącej się o maks 10 cm wzrostu i maks 10 kg wagi. 60-51
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Pewnie dumałby nad losem kelnerek czy wystrojem lokalu nieco dłużej, lecz w drzwiach Mantykory pojawił się ktoś, kto mógł, lecz nie musiał, być Macnairem. Caelan nie spuszczał go z oka, gdy ten powoli skracał dzielącą im odległość, skrywając przy tym tożsamość pod naciągniętym na głowę kapturem. Trzymał różdżkę w pogotowiu, wciąż pamiętając, jak skończyła się ostatnia wizyta w tej zapyziałej karczmie - wolałby nie trafiać dzisiaj w ręce uzdrowiciela, miał ważniejsze rzeczy na głowie, przybył tu w interesach. Po chwili, gdy tylko Drew odezwał się z charakterystyczną dla niego kpiną, żeglarz rozluźnił się i swobodnie ułożył przedramiona na blacie podniszczonej ławy. Nie musiał obawiać się już komplikacji, nie musiał też długo czekać, towarzysz robił jednak wszystko, by wywołać paskudny grymas na jego twarzy.
- Rozczaruję cię, ale ani jedno, ani drugie - burknął, posyłając zajmującemu miejsce na przeciwko niezbyt radosne spojrzenie zmrużonych oczu. Nie chciał teraz o tym rozmawiać, o sytuacji pracujących tu dziewczyn, o ich z pewnością żałosnym wynagrodzeniu i siniakach na ich wychudzonych ciałach. Poczekał, aż otrzymają zamówiony alkohol, by następnie krytycznie przyjrzeć się wysokiej, pokrytej wyraźnymi zaciekami szklance z piwem. Mimo to upił z niej spory łyk, chcąc pozbyć się suchości w ustach. Przekrzywił nieznacznie głowę, gdy towarzysz wyraził zaniepokojenie jego stanem. Najwyraźniej słuszne przypuszczenie, że przyszli tutaj w celu dobicia targu, skłoniło go do szybkiego porzucenia zaczepności i drwiny. - Przemyślałem to wszystko. Będę musiał przejrzeć księgi rachunkowe, lecz o ile nie wypłynie w nich nic niepokojącego, to zostajemy wspólnikami - odezwał się cicho, nie odrywając wzroku od twarzy rozmówcy. Nie powinien być zaskoczony, ba, Caelan był praktycznie pewien, że Drew doskonale wiedział, jak się to wszystko skończy. Wszak w jego mieszkaniu przedyskutowali już najważniejsze kwestie, rozważyli wszelkie za i przeciw, wskazali najpoważniejsze zagrożenia i przeszkody, które mogą stanąć im na drodze. Była to jedynie kwestia podjęcia ostatecznej decyzji, sprawdzenia własnych finansów, przemyślenia, jakie wydatki czekają go w najbliższym czasie.
Zamarł w bezruchu; tym razem to on uniósł brwi w wyrazie zdziwienia, gdy Macnair zaczął się zmieniać. Wciąż nie ściągnął z głowy kaptura, mimo to Goyle był w stanie dojrzeć rosnący z każdą chwilą zarost, zamieniający się w pobielałą brodę. Jego uwadze nie umknęła też zmiana wzrostu czy nieznaczne poszerzenie się w barach. Czuł się nieswojo - jak za każdym razem, gdy obserwował czyjąś przemianę. - Nie musisz się o mnie aż tak martwić, nie chciałem, żebyś tak szybko osiwiał - mruknął, biorąc kolejny łyk paskudnie smakującego piwa.
- Rozczaruję cię, ale ani jedno, ani drugie - burknął, posyłając zajmującemu miejsce na przeciwko niezbyt radosne spojrzenie zmrużonych oczu. Nie chciał teraz o tym rozmawiać, o sytuacji pracujących tu dziewczyn, o ich z pewnością żałosnym wynagrodzeniu i siniakach na ich wychudzonych ciałach. Poczekał, aż otrzymają zamówiony alkohol, by następnie krytycznie przyjrzeć się wysokiej, pokrytej wyraźnymi zaciekami szklance z piwem. Mimo to upił z niej spory łyk, chcąc pozbyć się suchości w ustach. Przekrzywił nieznacznie głowę, gdy towarzysz wyraził zaniepokojenie jego stanem. Najwyraźniej słuszne przypuszczenie, że przyszli tutaj w celu dobicia targu, skłoniło go do szybkiego porzucenia zaczepności i drwiny. - Przemyślałem to wszystko. Będę musiał przejrzeć księgi rachunkowe, lecz o ile nie wypłynie w nich nic niepokojącego, to zostajemy wspólnikami - odezwał się cicho, nie odrywając wzroku od twarzy rozmówcy. Nie powinien być zaskoczony, ba, Caelan był praktycznie pewien, że Drew doskonale wiedział, jak się to wszystko skończy. Wszak w jego mieszkaniu przedyskutowali już najważniejsze kwestie, rozważyli wszelkie za i przeciw, wskazali najpoważniejsze zagrożenia i przeszkody, które mogą stanąć im na drodze. Była to jedynie kwestia podjęcia ostatecznej decyzji, sprawdzenia własnych finansów, przemyślenia, jakie wydatki czekają go w najbliższym czasie.
Zamarł w bezruchu; tym razem to on uniósł brwi w wyrazie zdziwienia, gdy Macnair zaczął się zmieniać. Wciąż nie ściągnął z głowy kaptura, mimo to Goyle był w stanie dojrzeć rosnący z każdą chwilą zarost, zamieniający się w pobielałą brodę. Jego uwadze nie umknęła też zmiana wzrostu czy nieznaczne poszerzenie się w barach. Czuł się nieswojo - jak za każdym razem, gdy obserwował czyjąś przemianę. - Nie musisz się o mnie aż tak martwić, nie chciałem, żebyś tak szybko osiwiał - mruknął, biorąc kolejny łyk paskudnie smakującego piwa.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala główna
Szybka odpowiedź