Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Wnętrze karczmy jest brudne, zaniedbane i zapuszczone, chłodne i odpychające, jeżące włos na głowie nowoprzybyłych. Zwykle też, co ważniejsze, jej wnętrze jest puste, dzięki czemu załatwianie interesów staje się odrobinę łatwiejsze i mniej ryzykowne. Handel kradzionymi przedmiotami, truciznami, alkoholem nieznanego pochodzenia, szmuglowanymi zza granicy miotłami, diablim zielem przemycanym z Bułgarii, czy ciałem – wszystko uchodzi tutaj na sucho, gdyż bywalców obowiązuje niepisany pakt milczenia. Przysięga zachowania dla siebie wszystkiego, co zostało zobaczone, wszystkiego, co zostało powiedziane.
W głównej części lokalu znajduje się kilkanaście ław i stolików, wszystkie podniszczone, pozalewane steryną. Jest tam też oczywiście kontuar, przy którym stacjonuje barman, nie został on jednak ulokowany tuż przy głównym wejściu do Mantykory, a kawałek dalej, skąd pracownicy mają dobry widok na to, kto wchodzi, a kto wychodzi. Nieopodal znajdują się dwie pary drzwi – jedna prowadząca na niewielki korytarz z przejściem do gabinetu i piwnicy, druga – na zaplecze, gdzie krzątają się zatrudnione dziewczyny. W kącie widać też schody, które prowadzą na piętro, ku nielicznym pokojom, w których zdesperowani klienci mogą się przespać lub zaznać uciech cielesnych.
W głównej części lokalu znajduje się kilkanaście ław i stolików, wszystkie podniszczone, pozalewane steryną. Jest tam też oczywiście kontuar, przy którym stacjonuje barman, nie został on jednak ulokowany tuż przy głównym wejściu do Mantykory, a kawałek dalej, skąd pracownicy mają dobry widok na to, kto wchodzi, a kto wychodzi. Nieopodal znajdują się dwie pary drzwi – jedna prowadząca na niewielki korytarz z przejściem do gabinetu i piwnicy, druga – na zaplecze, gdzie krzątają się zatrudnione dziewczyny. W kącie widać też schody, które prowadzą na piętro, ku nielicznym pokojom, w których zdesperowani klienci mogą się przespać lub zaznać uciech cielesnych.
The member 'Vitalij Karkarow' has done the following action : rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Pomimo różnicy wieku, płci, położenia społecznego - czy mimo władzy, jaką posiadała nad mężczyznami, nie znajdowała się w nieoficjalnej, życiowej hierarchii i tak niżej od wieloletniego więźnia? - oraz całkowitej niewiedzy, jaka spowijała ich łagodną mgłą, Deirdre zaczynała czuć do Vitalija sympatię. Ostrożną, pełną szacunku oraz pewnej obawy przed tym, co skrywa poorana zmarszczkami twarz Karkarowa, ale jednak, bezsprzecznie sympatia, nie mająca nic wspólnego z szarpaną próbą wygryzienia sobie najlepszego kawałka uwagi, jaką to uskuteczniali młodzi Rycerze, toczący między sobą zażarte, trywialne boje. Przetykane złudną przyjacielskością, toksyczną i zatrutą do głębi, nawet pomimo okrągłych gestów i potrząsania podawanymi dłońmi. Tsagairt była ponad tym, tak samo - jak sądziła i zauważała podczas spotkań w Białej Wywernie - jak i Vitalij. Skupiony, spokojny, być może niedoceniany ze względu na swój wiek i pochodzenie, ale bez wątpienia bardziej wartościowy od kierowanych chaotycznymi emocjami chłystków, nieprzygotowanych do wypełniania jego rozkazów. Znów odzywała się chora ambicja i pewność siebie Dei, bowiem, co oczywiste, stawiała siebie w tym porównaniu po stronie Karkarowa.
Nawet wtedy, gdy ich zaklęcia okazywały się nieco...nieudane. Cóż, frustrowała się jedynie krótką chwilę, w myślach analizując każdy ruch nadgarstka, uniesienie różdżki i nasilenie inkantacji. Co robiła źle? Nie, nie zadręczała się, nie rumieniła, nie rwała włosów z głowy, po prostu rozpatrywała ten...pechowy przypadek, chcąc wyciągnąć wnioski na przyszłość. Obiektywnie te potknięcia były naturalne - ile dni, przecież nawet nie tygodni, temu po raz pierwszy rozsmakowała się w rzucaniu Zaklęć Niewybaczalnych? Musiała przygotować się na błędy, starała się patrzeć na siebie łagodniej, choć z wojującym perfekcjonizmem było to utrudnione, jeśli nie wręcz niemożliwe. Musiała się skupić a nie rozbijać na drobne własne niepowodzenie, zamykając się w błędnym kole samoudręczania i krytyki.
Wolała obserwować Vitalija, obojętnego, chłodnego, nieco zdziwionego tym pierwszym niewypałem, którego jednak nie skomentował w żaden sposób. Tak samo jak i jej poczynań. Żadnych przechwałek, żadnych dumnych spojrzeń, jedynie lekki, pozbawiony kpiny uśmiech, gdy - w końcu, po zaledwie kilkunastu sekundach - Crucio uderzyło nieszczęśnika w pierś, wywołując agonalne spazmy nawet pomimo zaklęcia petryfikującego. Zaledwie jęczał, wijąc się w hipnotyzujących męczarniach. Drżenie mięśni, błysk białek gałek ocznych, ślina cieknąca spomiędzy zagryzionych do krwi ust. Deirdre nie odrywała wzroku od umęczonego ciała, w myślach odliczając kolejne sekundy agonii, które dla niej trwały przez zaledwie mgnienie oka a dla ofiary - całą wieczność.
- Kto w ogóle wpadł na pomysł zakładania ruchu obrony tych stworzeń - ni to spytała ni rzuciła w przestrzeń w głośnym zastanowieniu się, z lekką odrazą przypatrując się blondynowi. Chwila ulgi, przerwane zaklęcie Cruciatusa uwolniło go od cierpienia, pozwalając, by zrozumiał, gdzie się znajduje, by zdołał poczuć strach i przygotować się na następną porcję bólu. Cierpienie psychiczne, niepewność, bezradność: to tylko wzmagało przerażenie. Deirdre okrążyła ciało mężczyzny, coraz bardziej zniesmaczona tym towarzystwem. Podniosła wzrok, zerkając tylko przelotnie na Vitalija, który widocznie dawał jej szansę nauki. Z której głupotą byłoby nie skorzystać, nawet jeśli kolejna próba miała okazać się fiaskiem. - Crucio - zadeklamowała cicho, kierując różdżkę w dół.
Nawet wtedy, gdy ich zaklęcia okazywały się nieco...nieudane. Cóż, frustrowała się jedynie krótką chwilę, w myślach analizując każdy ruch nadgarstka, uniesienie różdżki i nasilenie inkantacji. Co robiła źle? Nie, nie zadręczała się, nie rumieniła, nie rwała włosów z głowy, po prostu rozpatrywała ten...pechowy przypadek, chcąc wyciągnąć wnioski na przyszłość. Obiektywnie te potknięcia były naturalne - ile dni, przecież nawet nie tygodni, temu po raz pierwszy rozsmakowała się w rzucaniu Zaklęć Niewybaczalnych? Musiała przygotować się na błędy, starała się patrzeć na siebie łagodniej, choć z wojującym perfekcjonizmem było to utrudnione, jeśli nie wręcz niemożliwe. Musiała się skupić a nie rozbijać na drobne własne niepowodzenie, zamykając się w błędnym kole samoudręczania i krytyki.
Wolała obserwować Vitalija, obojętnego, chłodnego, nieco zdziwionego tym pierwszym niewypałem, którego jednak nie skomentował w żaden sposób. Tak samo jak i jej poczynań. Żadnych przechwałek, żadnych dumnych spojrzeń, jedynie lekki, pozbawiony kpiny uśmiech, gdy - w końcu, po zaledwie kilkunastu sekundach - Crucio uderzyło nieszczęśnika w pierś, wywołując agonalne spazmy nawet pomimo zaklęcia petryfikującego. Zaledwie jęczał, wijąc się w hipnotyzujących męczarniach. Drżenie mięśni, błysk białek gałek ocznych, ślina cieknąca spomiędzy zagryzionych do krwi ust. Deirdre nie odrywała wzroku od umęczonego ciała, w myślach odliczając kolejne sekundy agonii, które dla niej trwały przez zaledwie mgnienie oka a dla ofiary - całą wieczność.
- Kto w ogóle wpadł na pomysł zakładania ruchu obrony tych stworzeń - ni to spytała ni rzuciła w przestrzeń w głośnym zastanowieniu się, z lekką odrazą przypatrując się blondynowi. Chwila ulgi, przerwane zaklęcie Cruciatusa uwolniło go od cierpienia, pozwalając, by zrozumiał, gdzie się znajduje, by zdołał poczuć strach i przygotować się na następną porcję bólu. Cierpienie psychiczne, niepewność, bezradność: to tylko wzmagało przerażenie. Deirdre okrążyła ciało mężczyzny, coraz bardziej zniesmaczona tym towarzystwem. Podniosła wzrok, zerkając tylko przelotnie na Vitalija, który widocznie dawał jej szansę nauki. Z której głupotą byłoby nie skorzystać, nawet jeśli kolejna próba miała okazać się fiaskiem. - Crucio - zadeklamowała cicho, kierując różdżkę w dół.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
Ból rozszerzył i tak już nienaturalnie duże z przerażenia źrenice naszej ofiary. Wpatrywałem się w nie, w jedyną część jego ciała, która zdolna była oddać targające nim emocje, wyrazić nieludzkie cierpienie, jakiemu poddawał go Cruciatus. Nigdy nie czułem go na własnej skórze, widziałem jednak tych, którzy wili się pod jego wpływem w niewyobrażalnym bólu. Skręcani magią drażniącą każdy fragment skóry, palącą żywym ogniem, doprowadzającą do całkowitego załamania, otwierającą drogę do czystego obłędu. Potrafiłem przywołać w pamięci krzyki. Zawsze towarzyszył im ten sam wyraz oczu. Moment, w którym największe koszmary się spełniały. Groźba wisząca do tej pory niczym topór nad szyją skazańca, wreszcie opadała. Nie było już się czego bać, stało się najgorsze. I wtedy już nie było miejsca na strach. Świat zaczynał się i kończył na bólu, zamykał na wszystko inne. Śmierć stawała się wybawieniem, końcem udręki. Istniało tylko tylko słowo - cruciatus i jego konsekwencje. A wszystko to widać było w oczach.
Oderwałem wzrok od oczu, które krzyczały z bólu, gdy usta zmuszone były do milczenia. Władza nad całym światem innego człowieka upajała w sposób, w jaki nie upajało nic innego. Czarna magia dawała niezmierzoną potęgę, pozwalała władać czyimś życiem przy pomocy jednego pociągnięcia różdżki, zmuszać ludzi do rzeczy, jakich nigdy by nie zrobili, dawała władzę nad strachem. Wróciłem spojrzeniem do Deirdre obserwując ją uważnie, ciekaw czy rozumiała, czy potrafiła docenić ten konkretny rodzaj siły. Przerwałem torturujące zaklęcie i choć nic się nie zmieniło, ulotniło się poczucie wyjątkowości. Znów byliśmy jedynie dwójką czarodziejów stojących nad bezwładnym ciałem miłośnika mugoli. Jego oczy błądziły po mojej twarzy, czułem na sobie obłąkany wzrok, który próbował jednocześnie błagać, przepraszać i pytać. Był słaby. Widziałem ludzi, których nie łamały długie godziny torturowania, którzy nawet po dniach nieustającej agonii potrafili patrzeć hardo na swoich oprawców. Ten człowiek był jednak słaby, zepchnięty na granicę obłędu jednym zaklęciem, chwilą cierpienia. Cała jego istota, wszystko, czym był zasługiwało jedynie na pogardę.
Kolejny Crucistus wywrócił jego oczy białkami ku górze. Nawet pomimo petrificusa, na szyję mężczyzny wystąpiły żyły, jego oddech znacząco przyspieszył. Nie mogłem dłużej patrzeć na żałosną imitację czarodzieja, jaką bez wątpienia był. Stworzenie. Był słabszy, był gorszy, był niegodny. Trzeba było być ślepcem, żeby nie umieć tego dostrzec. Głupcem, żeby nie zauważyć różnicy między nim, a między Deirdre stojącej z wyciągniętą różdżką, z poważną twarzą zamieniającą się w ucieleśnienie jego najmroczniejszych koszmarów, o jakich sam pewnie nawet do dzisiaj nie wiedział. Dzieliła ich przepaść. Jak między okrutną boginią życia i śmierci, a zwykłym śmiertelnikiem, ledwie człowiekiem, małym nieznaczącym pyłkiem. A przecież byliśmy ludźmi. Był nim nawet Czarny Pan. Kim więc było to żałosne stworzenie, które odchodziło pod naszymi stopami od zmysłów? Czym było to coś? Nie można zrównać go z Deirdre dzierżącą w swojej dłoni jego życie, nie można postawić go w jednym rzędzie z Tomem Riddle. Można go tylko rozgnieść, pozbyć się pomyłki ślepego losu, przez którą jakimś cudem pojawił się na świecie, by skazić go swoją obecnością.
- Kim był ten, kto na to wpadł, jeśli nie zdrajcą? Gorszym od tego, czego próbował bronić - obrzydzenie wprowadziło do mojego spokojnego tonu kilka fałszywych nut. Pielęgnowana przez lata nienawiść i złość nie osłabły nawet przez chwilę. Upływające lata przykryły je jedynie warstwą opanowania, ale każdy rok spędzony w więzieniu podsycał płonącą w sercu złość. Nie pozwoliłem jej zgasnąć łapiąc się jej kurczowo, trzymając w sobie, by w odpowiedniej chwili wypuścić na wolność. Nasycić ją na nowo na żałosnym stworzeniu, które zasłużyło na powolną śmierć, która sączyła się z różdżki Deirdre, zabijała jego duszę, pozostawiała pustą skorupę, wydmuszkę pozbawioną znaczenia i racji bytu.
Oderwałem wzrok od oczu, które krzyczały z bólu, gdy usta zmuszone były do milczenia. Władza nad całym światem innego człowieka upajała w sposób, w jaki nie upajało nic innego. Czarna magia dawała niezmierzoną potęgę, pozwalała władać czyimś życiem przy pomocy jednego pociągnięcia różdżki, zmuszać ludzi do rzeczy, jakich nigdy by nie zrobili, dawała władzę nad strachem. Wróciłem spojrzeniem do Deirdre obserwując ją uważnie, ciekaw czy rozumiała, czy potrafiła docenić ten konkretny rodzaj siły. Przerwałem torturujące zaklęcie i choć nic się nie zmieniło, ulotniło się poczucie wyjątkowości. Znów byliśmy jedynie dwójką czarodziejów stojących nad bezwładnym ciałem miłośnika mugoli. Jego oczy błądziły po mojej twarzy, czułem na sobie obłąkany wzrok, który próbował jednocześnie błagać, przepraszać i pytać. Był słaby. Widziałem ludzi, których nie łamały długie godziny torturowania, którzy nawet po dniach nieustającej agonii potrafili patrzeć hardo na swoich oprawców. Ten człowiek był jednak słaby, zepchnięty na granicę obłędu jednym zaklęciem, chwilą cierpienia. Cała jego istota, wszystko, czym był zasługiwało jedynie na pogardę.
Kolejny Crucistus wywrócił jego oczy białkami ku górze. Nawet pomimo petrificusa, na szyję mężczyzny wystąpiły żyły, jego oddech znacząco przyspieszył. Nie mogłem dłużej patrzeć na żałosną imitację czarodzieja, jaką bez wątpienia był. Stworzenie. Był słabszy, był gorszy, był niegodny. Trzeba było być ślepcem, żeby nie umieć tego dostrzec. Głupcem, żeby nie zauważyć różnicy między nim, a między Deirdre stojącej z wyciągniętą różdżką, z poważną twarzą zamieniającą się w ucieleśnienie jego najmroczniejszych koszmarów, o jakich sam pewnie nawet do dzisiaj nie wiedział. Dzieliła ich przepaść. Jak między okrutną boginią życia i śmierci, a zwykłym śmiertelnikiem, ledwie człowiekiem, małym nieznaczącym pyłkiem. A przecież byliśmy ludźmi. Był nim nawet Czarny Pan. Kim więc było to żałosne stworzenie, które odchodziło pod naszymi stopami od zmysłów? Czym było to coś? Nie można zrównać go z Deirdre dzierżącą w swojej dłoni jego życie, nie można postawić go w jednym rzędzie z Tomem Riddle. Można go tylko rozgnieść, pozbyć się pomyłki ślepego losu, przez którą jakimś cudem pojawił się na świecie, by skazić go swoją obecnością.
- Kim był ten, kto na to wpadł, jeśli nie zdrajcą? Gorszym od tego, czego próbował bronić - obrzydzenie wprowadziło do mojego spokojnego tonu kilka fałszywych nut. Pielęgnowana przez lata nienawiść i złość nie osłabły nawet przez chwilę. Upływające lata przykryły je jedynie warstwą opanowania, ale każdy rok spędzony w więzieniu podsycał płonącą w sercu złość. Nie pozwoliłem jej zgasnąć łapiąc się jej kurczowo, trzymając w sobie, by w odpowiedniej chwili wypuścić na wolność. Nasycić ją na nowo na żałosnym stworzeniu, które zasłużyło na powolną śmierć, która sączyła się z różdżki Deirdre, zabijała jego duszę, pozostawiała pustą skorupę, wydmuszkę pozbawioną znaczenia i racji bytu.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zawstydzające pasmo porażek, uniemożliwiających rzucenie poprawnego zaklęcia, na szczęście nagle się zakończyło, pozwalając Deirdre odetchnąć ze spokojem. Wiedziała, że jest dopiero na początku drogi, że dopiero niedawno posmakowała mocy Niewybaczalnych, że może nie być jeszcze na tyle silna, by opanować je bez problemu i posługiwać się najokrutniejszymi klątwami z dziecięcą łatwością, ale i tak nieudane próby nieprzyjemnie szarpały za postronki jej ambicji. Nadwrażliwej, zwłaszcza w obecności świadka - i to świadka należącego do tego wąskiego grona, które nie wzbudzało w niej drapieżnej chęci mordu i samczego rozpoczęcia histerycznej walki o pozycję. Przy każdym innym Rycerzu zapewne frustrowałaby się bardziej, ostre kły zgrzytałyby o siebie nieprzyjemnie a blada twarz pokryłaby się wspomnieniem panieńskiego rumieńca. W obecności Vitalija nie musiała niczego udowadniać - co nie znaczyło, że nie chciała zyskać w oczach mężczyzny - czując się nadzwyczaj swobodnie. Spokojnie. Pewnie, nawet pomimo nieudanych zaklęć. Miała, być może nieco irracjonalne, wrażenie, że są zdecydowanie ponad podgryzającą się wzajemnie gromadę napędzanych agresją chłopców, przepychających się łokciami na samo czoło pochodu ku własnym celom. Stali z boku, w milczeniu obserwując, oceniając, planując. Szanowała takich ludzi: zawsze okazywali się najmądrzejsi, najwytrwalsi i najokrutniejsi. Oczywiście brała pod uwagę możliwość złej oceny Karkarowa - bo właściwie co wiedziała o tym siwowłosym człowieku o głębokich, brązowych oczach? - lecz wiara we własną przenikliwość nie pozwalała jej umieścić go na liście podejrzanych; tych o złych intencjach, których należało podać ostrożnej kwarantannie przed wydaniem wyroku o ewentualnym obdarzeniu zaufaniem.
Uśmiechnęła się krótko, lekko, nieprzyjemnie, gdy promień zaklęcia ugodził leżącego mężczyznę w pierś. Tym razem to dzięki niej zaznał niepowtarzalnej okazji rozkoszowania się agonalnym bólem, wypełniającym każdą komórkę ciała. Deirdre niegdyś masochistycznie pragnęła poddać się klątwie, na kilka sekund, by - wiedząc jak potworne cierpienie sprawia Cruciatus - móc jeszcze pełniej cieszyć się z torturowania zdrajców i w pełni rozumieć ból, jaki im zadaje. W tej chwili mogła jedynie podejrzewać, jakie katusze odczuwa to...stworzenie. Przecież nie człowiek, nie członek czarodziejskiej społeczności. W pełni zgadzała się z Vitalijem: ci, którzy bratali się z tymi podzwierzętami, plugawiącymi ziemię od wieków należną tylko czarodziejom, nie zasługiwali na żadne prawa, ba, nie byli godni miana ludzi. Sprzeniewierzając się własnej krwi i umiejętnościom, sami skazywali się na potępienie i marny koniec.
Dla ich dzisiejszego gościa nie było już nadziei. Podtrzymywała zaklęcie jeszcze chwilę, rozkoszując się pełnią władzy i płynącą z klątwy mocą, po czym podniosła różdżkę, dając blondynowi chwilę wytchnienia. Przygotowania się na następne ciosy, kolejne uderzenia bólu, mającego pokazać mu, jak wielki błąd popełnił, przyłączając się do plugawej organizacji. Ponownie obeszła jego ciało, powoli, w końcu przystając obok Vitalija. Obydwoje przyglądali się leżącej ofierze z podobną mieszaniną obojętności i obrzydzenia, jakby mieli do czynienia z wyjątkowo nieapetycznymi zwłokami.
- Dożyliśmy ohydnych czasów - powiedziała jedynie cicho, mściwie, bez smutku oraz nostalgii, za to z lodowatą obojętnością, zahartowaniem tym, z czym przychodziło im się zetrzeć, by wymierzyć sprawiedliwość. Przerażenie torturowanego mężczyzny nie robiło na niej wrażenia; spoglądała na niego z lekką odrazą, przez chwilę zastanawiając się nad rzuceniem kolejnej klątwy. Sądziła, że ten plugawy reprezentant miłośników szlam nie zasługiwał na kolejny seans Cruciatusa. I tak żył za długo, brudząc powietrze swoimi chorymi poglądami. Zerknęła spokojnie na Vitalija - mimo wszystko czuła się mu poddana, a niesubordynacja byłaby okazaniem jawnej głupoty. Wiedziała jednak, że i on najchętniej pozbyłby się tego brudu z czystego, czarodziejskiego świata. Ku przestrodze tym, którzy kroczyli tą samą ścieżką, prowadzącą wprost do przepaści. - Sectumsempra - wypowiedziała cicho, postanawiając skorzystać z okazji i wypróbować zaklęcie, którego jeszcze nie miała przyjemności użyć. Chciała rozciąć jego gardło, zobaczyć, jak dławi się krwią i jednocześnie wykrwawia się na śmierć, jak czerwona ciecz zalewa brudną podłogę. Chciała nasycić się jego cierpieniem, wykorzystać jego ciało do nauki - być może skutecznej.
Uśmiechnęła się krótko, lekko, nieprzyjemnie, gdy promień zaklęcia ugodził leżącego mężczyznę w pierś. Tym razem to dzięki niej zaznał niepowtarzalnej okazji rozkoszowania się agonalnym bólem, wypełniającym każdą komórkę ciała. Deirdre niegdyś masochistycznie pragnęła poddać się klątwie, na kilka sekund, by - wiedząc jak potworne cierpienie sprawia Cruciatus - móc jeszcze pełniej cieszyć się z torturowania zdrajców i w pełni rozumieć ból, jaki im zadaje. W tej chwili mogła jedynie podejrzewać, jakie katusze odczuwa to...stworzenie. Przecież nie człowiek, nie członek czarodziejskiej społeczności. W pełni zgadzała się z Vitalijem: ci, którzy bratali się z tymi podzwierzętami, plugawiącymi ziemię od wieków należną tylko czarodziejom, nie zasługiwali na żadne prawa, ba, nie byli godni miana ludzi. Sprzeniewierzając się własnej krwi i umiejętnościom, sami skazywali się na potępienie i marny koniec.
Dla ich dzisiejszego gościa nie było już nadziei. Podtrzymywała zaklęcie jeszcze chwilę, rozkoszując się pełnią władzy i płynącą z klątwy mocą, po czym podniosła różdżkę, dając blondynowi chwilę wytchnienia. Przygotowania się na następne ciosy, kolejne uderzenia bólu, mającego pokazać mu, jak wielki błąd popełnił, przyłączając się do plugawej organizacji. Ponownie obeszła jego ciało, powoli, w końcu przystając obok Vitalija. Obydwoje przyglądali się leżącej ofierze z podobną mieszaniną obojętności i obrzydzenia, jakby mieli do czynienia z wyjątkowo nieapetycznymi zwłokami.
- Dożyliśmy ohydnych czasów - powiedziała jedynie cicho, mściwie, bez smutku oraz nostalgii, za to z lodowatą obojętnością, zahartowaniem tym, z czym przychodziło im się zetrzeć, by wymierzyć sprawiedliwość. Przerażenie torturowanego mężczyzny nie robiło na niej wrażenia; spoglądała na niego z lekką odrazą, przez chwilę zastanawiając się nad rzuceniem kolejnej klątwy. Sądziła, że ten plugawy reprezentant miłośników szlam nie zasługiwał na kolejny seans Cruciatusa. I tak żył za długo, brudząc powietrze swoimi chorymi poglądami. Zerknęła spokojnie na Vitalija - mimo wszystko czuła się mu poddana, a niesubordynacja byłaby okazaniem jawnej głupoty. Wiedziała jednak, że i on najchętniej pozbyłby się tego brudu z czystego, czarodziejskiego świata. Ku przestrodze tym, którzy kroczyli tą samą ścieżką, prowadzącą wprost do przepaści. - Sectumsempra - wypowiedziała cicho, postanawiając skorzystać z okazji i wypróbować zaklęcie, którego jeszcze nie miała przyjemności użyć. Chciała rozciąć jego gardło, zobaczyć, jak dławi się krwią i jednocześnie wykrwawia się na śmierć, jak czerwona ciecz zalewa brudną podłogę. Chciała nasycić się jego cierpieniem, wykorzystać jego ciało do nauki - być może skutecznej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Pierwszy promień zaklęcia znów chybił celu, żłobiąc w drewnianej podłodze głęboką rysę. Parkiet pękł na pół a powietrze zatęchłego pokoiku wzniosła się chmura pyłu. Brudnego jak ofiara, przerażona, plugawa, widocznie orientująca się już w krytycznej sytuacji, bowiem w jasnych oczach lśniła zwierzęca panika. Tak musiało wyglądać prowadzone na rzeź bydło, bezwolne, bez wpływu na swój tragiczny los, nie próbujące nawet wierzgać - a nawet jeśli parszywy szlamolub dobyłby różdżki, bez wątpienia nie potrafiłby z niej skorzystać. Bratał się z tymi, których należało zniszczyć, ba, bronił ich, organizował głupie stowarzyszenie, mające roztoczyć nad mugolami czarodziejską opiekę. Deirdre nie mieściło się w głowie tak idiotyczne zaślepienie, prowadzące magiczny świat na skraj przepaści. Zdrajców krwi i mocy należało karać jeszcze surowiej od tych zwierząt: jawne wystąpienie przeciwko czarodziejskiej braci, wzgardzenie wspólnotą, działanie na niekorzyść świata, w jakim się urodzili i jaki zagwarantował im wyższe miejsce w społeczeństwie; wszystkie te występki należało niszczyć w zarodku. Być może na przykładzie tych marnych, słabych istot, rozwleczonych trupimi resztkami po mrocznych zakamarkach, inni nauczą się pokory i podejmowania odpowiednich decyzji. Ostatnie polityczne i społeczne zmiany zdawały się wyprowadzać Deirdre z spokojnej równowagi a bezpośredni kontakt z kimś, kto współtworzył ruch pomagający mugolom, wywoływał obrzydzenie, wyraźnie niesprzyjające skupieniu. Z niezadowoleniem spoglądała w dół, na cierpiącego mężczyznę - ukrócenie jego mąk byłoby zbyt łaskawym posunięciem
- Radzimy nie kontynuować tych zdradzieckich, plugawych bredni, inaczej spotkamy się także z twoją rodziną - zasugerowała prawie przyjemnym tonem, zastanawiając się, czy wieczne życie w strachu i panice o zdrowie swoich dzieci nie jest przypadkiem torturą słodszą od najwprawniej rzuconego Cruciatusa. Podniosła wzrok na Vitalija, kręcącego powoli głową. Tak, powinni stąd zniknąć; zadanie zostało wykonane a okrutne ostrzeżenie - wysłane. Przez sekundę wahała się nad rzuceniem ostatniej klątwy, słodkiego [i]Gladium[i], które rozpłata przedramiona ofiary na pół; nie chciała wypuścić go stąd żywego. - Gladium - szepnęła w końcu ulegając krótkiemu kaprysowi; przy odrobinie szczęścia wykrwawi się tutaj, stanowiąc martwą groźbę, lecz nawet jeśli zaklęcie ponownie minie cel, mężczyzna zapamięta ten wieczór na długo. Wyglądał na tchórza, kto wie, może już jutro zniknie z Londynu, wprowadzając zamęt w życie organizacji. Chwilę później rozmywała się, tuż za Vitalijem, w obłoku czarnego dymu, znikając za półotwartym oknem obskurnego pokoiku.
| ztx2
- Radzimy nie kontynuować tych zdradzieckich, plugawych bredni, inaczej spotkamy się także z twoją rodziną - zasugerowała prawie przyjemnym tonem, zastanawiając się, czy wieczne życie w strachu i panice o zdrowie swoich dzieci nie jest przypadkiem torturą słodszą od najwprawniej rzuconego Cruciatusa. Podniosła wzrok na Vitalija, kręcącego powoli głową. Tak, powinni stąd zniknąć; zadanie zostało wykonane a okrutne ostrzeżenie - wysłane. Przez sekundę wahała się nad rzuceniem ostatniej klątwy, słodkiego [i]Gladium[i], które rozpłata przedramiona ofiary na pół; nie chciała wypuścić go stąd żywego. - Gladium - szepnęła w końcu ulegając krótkiemu kaprysowi; przy odrobinie szczęścia wykrwawi się tutaj, stanowiąc martwą groźbę, lecz nawet jeśli zaklęcie ponownie minie cel, mężczyzna zapamięta ten wieczór na długo. Wyglądał na tchórza, kto wie, może już jutro zniknie z Londynu, wprowadzając zamęt w życie organizacji. Chwilę później rozmywała się, tuż za Vitalijem, w obłoku czarnego dymu, znikając za półotwartym oknem obskurnego pokoiku.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
|19 kwietnia
Byłem zły. Nie żeby to było jakieś nowe uczucie w moim życiu. Towarzyszyło mi tak długo, że zapomniałem jak to jest nie czuć ciągłej wściekłości. Od wydarzeń w lecznicy jednak ciągłe rozdrażnienie stawało się nie do zniesienia. Miałem dwie możliwości, które z pewnością pomogłyby mi się nieco odprężyć. Odkąd jednak opuściłem więzienie postanowiłem sobie, i trzymałem się tego bardzo mocno, nie robić nic ryzykowanego pod wpływem emocji. Nie chodziło tu nawet o strach przed ponownym złapaniem. Wiem, że nawet przy skrajnej wściekłości potrafiłbym zatrzeć za sobą ślady. Nie, nie o to chodziło. Zemsta po prostu lepiej smakowała na zimno. Zawsze. A tym właśnie było dla mnie pozbywanie się ze świata mugoli, zemstą za wszystko, co mnie spotkało w życiu. Wszak to ich wina, że moi synowie dorastali bez ojca, że Ramseya nie poznałem przez trzydzieści lat jego życia, że Vasyl skończył... No właśnie, Vasyl. To z jego powodu nie mogłem pozbyć się ciągle rosnącej złości. Nie miałem żadnych wątpliwości, że to właśnie przez zamknięcie mnie w Tower i brak możliwości opieki nad nim stoczył się na samo dno. Gdybym mógł być obok, pomóc mu dokonać w życiu dobrych decyzji, nie musiałbym go zabijać. A wcześniej Graham, o którego śmierć mogłem winić Zakon Feniksa. Miłośnicy szlam, obrońcy mugoli. Mniej warci niż ci, za którymi próbują się wstawiać. Głupcy, zdrajcy krwi.
Nie byłem człowiekiem, który z emocjami obnosił się na zewnątrz. Kamienna maska nie zdradzała zazwyczaj ani myśli, ani tym bardziej uczuć. Czasem tylko przygaszone przez lata więzienia oczy potrafiły rozbłysnąć na ułamek sekundy. Nie oznaczało to jednak, że nic nie czułem. Złość i zemsta były dwoma emocjami, które napędzały większość mojego życia. I one też przywiodły mnie pod drzwi Mantykory, w której nie tak dawno wraz z Deirdre torturowaliśmy obrońcę mugoli. Teraz byłem tu jednak z innego powodu. Wykorzystywałem drugą możliwość zapanowania nad emocjami. A mianowicie, jak na prawdziwego Rosjanina przystało, przyszedłem wypić tak dużo alkoholu aż zadziała jako znieczulenie przed złością, a ja znów będę umiał ją ignorować. Nie bez powodu na każdej stypie pojawia się alkohol. Ma on w sobie coś, co uśmierza ból. Wysupłałem odpowiednią ilość galeonów, by mieć spokój i pełną szklankę i położyłem je na brudnym barze. Ignorowałem tych nielicznych klientów, którzy przyszli tu w sprawie znacznie bardziej prozaicznej niż żałoba. Po pierwszym łyku dotarło do mnie, że mogłem wybrać jednak lepsze miejsce na zapijanie smutków. To tutaj Cassandra poznała się z Vasylem. A teraz, o ironio, ja opijałem tu jego śmierć, którą zadałem mu własnoręcznie. Im szybciej pozbędę się natarczywych myśli, tym lepiej. Na moje szczęście dzisiejsza pięść Hagrida wydawała się wyjątkowo mocna. Wziąłem kolejnego łyka czując przyjemne ciepło rozpływające się po ciele. Wyjąłem papierosa zapalając go z nieukrywaną przyjemnością. Przyglądałem się nierównej fakturze brudnego, drewnianego stolika niespecjalnie ciekawy, co takiego porabiają inni zebrani w karczmie goście. To była największa zaleta Nokturnu, nikt nigdy nie zadawał zbyt wielu pytań. Tego właśnie dzisiaj potrzebowałem.
Byłem zły. Nie żeby to było jakieś nowe uczucie w moim życiu. Towarzyszyło mi tak długo, że zapomniałem jak to jest nie czuć ciągłej wściekłości. Od wydarzeń w lecznicy jednak ciągłe rozdrażnienie stawało się nie do zniesienia. Miałem dwie możliwości, które z pewnością pomogłyby mi się nieco odprężyć. Odkąd jednak opuściłem więzienie postanowiłem sobie, i trzymałem się tego bardzo mocno, nie robić nic ryzykowanego pod wpływem emocji. Nie chodziło tu nawet o strach przed ponownym złapaniem. Wiem, że nawet przy skrajnej wściekłości potrafiłbym zatrzeć za sobą ślady. Nie, nie o to chodziło. Zemsta po prostu lepiej smakowała na zimno. Zawsze. A tym właśnie było dla mnie pozbywanie się ze świata mugoli, zemstą za wszystko, co mnie spotkało w życiu. Wszak to ich wina, że moi synowie dorastali bez ojca, że Ramseya nie poznałem przez trzydzieści lat jego życia, że Vasyl skończył... No właśnie, Vasyl. To z jego powodu nie mogłem pozbyć się ciągle rosnącej złości. Nie miałem żadnych wątpliwości, że to właśnie przez zamknięcie mnie w Tower i brak możliwości opieki nad nim stoczył się na samo dno. Gdybym mógł być obok, pomóc mu dokonać w życiu dobrych decyzji, nie musiałbym go zabijać. A wcześniej Graham, o którego śmierć mogłem winić Zakon Feniksa. Miłośnicy szlam, obrońcy mugoli. Mniej warci niż ci, za którymi próbują się wstawiać. Głupcy, zdrajcy krwi.
Nie byłem człowiekiem, który z emocjami obnosił się na zewnątrz. Kamienna maska nie zdradzała zazwyczaj ani myśli, ani tym bardziej uczuć. Czasem tylko przygaszone przez lata więzienia oczy potrafiły rozbłysnąć na ułamek sekundy. Nie oznaczało to jednak, że nic nie czułem. Złość i zemsta były dwoma emocjami, które napędzały większość mojego życia. I one też przywiodły mnie pod drzwi Mantykory, w której nie tak dawno wraz z Deirdre torturowaliśmy obrońcę mugoli. Teraz byłem tu jednak z innego powodu. Wykorzystywałem drugą możliwość zapanowania nad emocjami. A mianowicie, jak na prawdziwego Rosjanina przystało, przyszedłem wypić tak dużo alkoholu aż zadziała jako znieczulenie przed złością, a ja znów będę umiał ją ignorować. Nie bez powodu na każdej stypie pojawia się alkohol. Ma on w sobie coś, co uśmierza ból. Wysupłałem odpowiednią ilość galeonów, by mieć spokój i pełną szklankę i położyłem je na brudnym barze. Ignorowałem tych nielicznych klientów, którzy przyszli tu w sprawie znacznie bardziej prozaicznej niż żałoba. Po pierwszym łyku dotarło do mnie, że mogłem wybrać jednak lepsze miejsce na zapijanie smutków. To tutaj Cassandra poznała się z Vasylem. A teraz, o ironio, ja opijałem tu jego śmierć, którą zadałem mu własnoręcznie. Im szybciej pozbędę się natarczywych myśli, tym lepiej. Na moje szczęście dzisiejsza pięść Hagrida wydawała się wyjątkowo mocna. Wziąłem kolejnego łyka czując przyjemne ciepło rozpływające się po ciele. Wyjąłem papierosa zapalając go z nieukrywaną przyjemnością. Przyglądałem się nierównej fakturze brudnego, drewnianego stolika niespecjalnie ciekawy, co takiego porabiają inni zebrani w karczmie goście. To była największa zaleta Nokturnu, nikt nigdy nie zadawał zbyt wielu pytań. Tego właśnie dzisiaj potrzebowałem.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dużo się wydarzyło już w tym miesiącu, a czas ledwo dobił do jego połowy. Gdyby Goshawk wiedziała ile jeszcze ją czeka, to zamiast marnować czas na alkohol, zapewne siedziałaby teraz zamknięta w czterech ścianach i ćwiczyła zaklęcia na szczurach, nie wiedząc nawet, jak ta praktyka może jej się niedługo przydać. Ale nie wiedziała, więc była tu dzisiaj i czuła ogromną potrzebę zapić myśli, które krążyły w jej głowie.
Dużo się wydarzyło. Spotkanie z Ramsey’em dało jej naprawdę dużo do myślenia, otworzyło oczy, pokazało inny świat, umożliwiło rozwój. Marianna nie żałowała tego spotkania, chociaż Stonehenge opuściła obolała i bardzo zmęczona. Miała wątpliwości, oczywiście. Czuła, że jej nowy przyjaciel to wariat… szaleniec. Ale coś ją do niego ciągnęło, czuła jego siłę i chciała się od niego uczyć. Sama nie rozumiała dlaczego właśnie on, przecież wśród rycerzy czy śmierciożerców było parę osób, którzy mogliby rozwinąć jej umiejętności. Ale on się nią zainteresował, nie zbył, a to dawało jej nadzieje, że rozwinie przy nim swoje małe skrzydełka. Że się im przyda.
Konfrontacja z żoną Deimosa - Megarą i jej dzieckiem. Wyciąganie informacji, to że Morgoth kazał ją uleczyć i nie pozwolił zadać niepotrzebnego bólu. Te dwie sytuacje były tak odmienne, że Marianna nie potrafiła zrozumieć tej różnicy. Próbowała rozgryźć Yaxley’a, zrozumieć dlaczego nie chciał jej zabić. Chociaż wtedy zdawało się, że rozumiała i zgadzała się z jego zdaniem, tak z biegiem czasu i po spotkaniu ze swoim nauczycielem - zwątpiła. W końcu sam Mulciber udowodnił jej, że to co robią nie jest niepotrzebnym zadawaniem bólu. Wszystko miało sens.
Ledwie dwa dni temu ponownie mogła tą nową naukę wykorzystać. Rzuciła niewybaczalne zaklęcie na czarodzieja karając go za jego poglądy. Perseus pozwolił się jej wykazać, chociaż nie wyszła z tego bez szwanku, miała wrażenie, że po raz pierwszy stanęła na wysokości zadania.
Nie była chyba jednak przygotowana na to wszystko psychicznie. Zgadzała się z poglądami Czarnego Pana, chciała się uczyć, podążać za nim i służyć mu. Być silną czarownicą, budzić strach, panować nad życiem i śmiercią swoich ofiar. A jednak, gdy przychodziło co do czego, to krzyk tego mugola i czarodzieja nie dawały jej w nocy spać. Wiedziała, że to kwestia czasu, siły i w miarę treningu i wzmacniania się to minie. Na tą chwilę miała jednak dość.
Dlatego też pojawiła się na Nokturnie, dlatego nogi zaprowadziły ją do karczmy “Pod Mantrykorą”, prosto do baru. Usiadła na krześle tuż obok jakiegoś mężczyzny, na którego na początku nie zwróciła uwagi. Póki co myślała tylko o tym, aby się napić. Zamówiła więc Ognistą Whisky. To było plusem Nokturnu, że można było przyjść, zamówić jeden z najmocniejszych alkoholi i mimo że było się kobietą, to nie zwrócić na siebie większej uwagi. Tego teraz potrzebowała. Tak samo jak ten mężczyzna, na którego w końcu spojrzała. Leżał na ladzie wpatrując się w jeden punkt. Chociaż chyba nigdy nie zamieniła z nim ani słowa, to poznała go na spotkaniach rycerzy, na których mogła jeszcze przebywać w obecności Czarnego Pana. Cóż za zbieg okoliczności. Czy celowy?
- Czy moja obecność będzie ci przeszkadzać? - zapytała, upijając łyk alkoholu.
Wykrzywiła się lekko. Nigdy nie była zbytnią fanką Ognistej, gardło miała niewyrobione i najmniejsza ilość alkoholu jakby wypalała jej dziurę w gardle. Ale jeszcze kilka łyków i przywyknie, każdy przywykał.
Dużo się wydarzyło. Spotkanie z Ramsey’em dało jej naprawdę dużo do myślenia, otworzyło oczy, pokazało inny świat, umożliwiło rozwój. Marianna nie żałowała tego spotkania, chociaż Stonehenge opuściła obolała i bardzo zmęczona. Miała wątpliwości, oczywiście. Czuła, że jej nowy przyjaciel to wariat… szaleniec. Ale coś ją do niego ciągnęło, czuła jego siłę i chciała się od niego uczyć. Sama nie rozumiała dlaczego właśnie on, przecież wśród rycerzy czy śmierciożerców było parę osób, którzy mogliby rozwinąć jej umiejętności. Ale on się nią zainteresował, nie zbył, a to dawało jej nadzieje, że rozwinie przy nim swoje małe skrzydełka. Że się im przyda.
Konfrontacja z żoną Deimosa - Megarą i jej dzieckiem. Wyciąganie informacji, to że Morgoth kazał ją uleczyć i nie pozwolił zadać niepotrzebnego bólu. Te dwie sytuacje były tak odmienne, że Marianna nie potrafiła zrozumieć tej różnicy. Próbowała rozgryźć Yaxley’a, zrozumieć dlaczego nie chciał jej zabić. Chociaż wtedy zdawało się, że rozumiała i zgadzała się z jego zdaniem, tak z biegiem czasu i po spotkaniu ze swoim nauczycielem - zwątpiła. W końcu sam Mulciber udowodnił jej, że to co robią nie jest niepotrzebnym zadawaniem bólu. Wszystko miało sens.
Ledwie dwa dni temu ponownie mogła tą nową naukę wykorzystać. Rzuciła niewybaczalne zaklęcie na czarodzieja karając go za jego poglądy. Perseus pozwolił się jej wykazać, chociaż nie wyszła z tego bez szwanku, miała wrażenie, że po raz pierwszy stanęła na wysokości zadania.
Nie była chyba jednak przygotowana na to wszystko psychicznie. Zgadzała się z poglądami Czarnego Pana, chciała się uczyć, podążać za nim i służyć mu. Być silną czarownicą, budzić strach, panować nad życiem i śmiercią swoich ofiar. A jednak, gdy przychodziło co do czego, to krzyk tego mugola i czarodzieja nie dawały jej w nocy spać. Wiedziała, że to kwestia czasu, siły i w miarę treningu i wzmacniania się to minie. Na tą chwilę miała jednak dość.
Dlatego też pojawiła się na Nokturnie, dlatego nogi zaprowadziły ją do karczmy “Pod Mantrykorą”, prosto do baru. Usiadła na krześle tuż obok jakiegoś mężczyzny, na którego na początku nie zwróciła uwagi. Póki co myślała tylko o tym, aby się napić. Zamówiła więc Ognistą Whisky. To było plusem Nokturnu, że można było przyjść, zamówić jeden z najmocniejszych alkoholi i mimo że było się kobietą, to nie zwrócić na siebie większej uwagi. Tego teraz potrzebowała. Tak samo jak ten mężczyzna, na którego w końcu spojrzała. Leżał na ladzie wpatrując się w jeden punkt. Chociaż chyba nigdy nie zamieniła z nim ani słowa, to poznała go na spotkaniach rycerzy, na których mogła jeszcze przebywać w obecności Czarnego Pana. Cóż za zbieg okoliczności. Czy celowy?
- Czy moja obecność będzie ci przeszkadzać? - zapytała, upijając łyk alkoholu.
Wykrzywiła się lekko. Nigdy nie była zbytnią fanką Ognistej, gardło miała niewyrobione i najmniejsza ilość alkoholu jakby wypalała jej dziurę w gardle. Ale jeszcze kilka łyków i przywyknie, każdy przywykał.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wpatrując się w nierówną, naznaczoną sękami powierzchnię stołu przypomniałem sobie Vasyla. Błysk zrozumienia w jego oczach, kiedy przeszywał go promień morderczej klątwy, iskierki szaleńczego śmiechu, który nie zdążył wybrzmieć przerwany, na wieki ucisziony zanim się zaczął. Przez śmierć. Przeze mnie. Trzech braci, jak z baśni, którzy zginęli, gdy spotkali śmierć ponownie. Vasyl, Graham, obaj martwi akurat wtedy, kiedy ja wróciłem do żywych. I tylko Ramsey zdołał skryć się jakoś przed zachłannym okiem kostuchy. Powitał śmierć jak starego przyjaciela. Wolałbym, by w tej koślawej analogii przypadła mi inna rola. Mniej ponura, szczególnie, że trzema braćmi byli moi synowie. Moi biedni chłopcy, którzy wyrośli i dojrzeli beze mnie. Nie sądziłem bym kirdykolwiek potrafił wybaczyć tym, którzy mnie skazali za oddzielenie mnie od synów, za odebranie mi ich, gdy potrzebowali mnie najbardziej. I swojej byłej żonie za zabranie mi Ramseya. Myśli zatoczyły koło. Czy to dlatego że był przede mną schowany pozostał jako jedyny z moich dzieci żywy? Ukryty przed śmiercią pod peleryną niewidką, jaką dla niego okazał się być stary Rosier. Niech pożoga pochłonie jego i moją zdradziecką żonę. Chociaż jemu nie potrafiłbym zrobić krzywdy. Ostatecznie zajął się i mną i moim synem. Jakie życie pisało dziwne scenariusze. Upiłem łyk alkoholu i skinąłem na barmana, który tym razem wlał mi do szklanki czystą wódkę. Paliła w gardło, rozgrzewła od środka i łagodziła zimną pustkę, która towarzyszyła stracie, a której po raz pierwszy od dawna nie wypełniałem nienawiścią. Potrzebowałem przebyć moją żałobę, samotnie, z daleka od oczu tych, którzy mnie znali, a którzy mie rozumieli. Nie miałem im tego za złe, nigddy nie znałem wielu ludzi, którzy by mnie zrozumieli. Przez całe życie miałem jednego przyjaciela i teraz właśnie brakowało mi jego przenikliwego wzroku i mądrego milczenia. Zastępowałem więc Corentina Rosiera przyjaciółką w płynie, kompanką wszystkich utrapionych dusz.
Do czasu aż kobiecy głos wyrwał mnie z krainy przeszłości i świata rozmyślań wracając mnie na powrót do szumu Mantykory i smrodu Nokturnu.
- Będzie, ale w niczym ważnym - nie wypadało odmawiać kobiecie. Nawet jeśli niespecjalnie miałem ochotę na towarzystwo, mogłem przeżyć kogoś w zasadzie obcego. Znałem jej twarz z Rycerzy, dlatego ostatecznie przesunąłem łokieć opierający się o brudny blat robiąc dla niej miejsce. Po raz pierwszy przyjrzałem się Mariannie Goshawk uważniej. W zasadzie niewiele o niej wiedziałem. Niespecjalnie się interesowałem innymi członkami Rycerzy, którzy nie wstąpili w grono śmierciożerców. Wiedza była jednakże siłą i mając okazję ją posiąść tylko głupiec odmawia.
- Co kobieta może robić w takim miejscu jak to - nie do końca było to pytanie. Raczej luźne stwierdzenie obrazujące moje zdanie na temat kobiety. Może i poporrała Czarnego Pana, nie wydawało mi się jednak by była typem stworzonym do życia na Nokturnie. Bardziej przypominała mi moją żonę niż Cassandrę. Pochopne osądy bywały jednak często niepoprawne, dlatego najzwyczajniej w świecie się od nich wstrzymywałem.
- Ale jeśli chcesz mi towarzyszyć - na moje skinienie barman postawił i Marianną wódkę, - to także w piciu.
Pozwoliłem sobie ominąć grzecznościowe formułki, jakie wypada stosować wobec nienajomych kobiet. Jednakże wiek i przewaga w strukturze organizacji dawały mi takie prawo.
Uniosłem kieliszek w milczącym salucie czekając aż do mnie dołączy.
Do czasu aż kobiecy głos wyrwał mnie z krainy przeszłości i świata rozmyślań wracając mnie na powrót do szumu Mantykory i smrodu Nokturnu.
- Będzie, ale w niczym ważnym - nie wypadało odmawiać kobiecie. Nawet jeśli niespecjalnie miałem ochotę na towarzystwo, mogłem przeżyć kogoś w zasadzie obcego. Znałem jej twarz z Rycerzy, dlatego ostatecznie przesunąłem łokieć opierający się o brudny blat robiąc dla niej miejsce. Po raz pierwszy przyjrzałem się Mariannie Goshawk uważniej. W zasadzie niewiele o niej wiedziałem. Niespecjalnie się interesowałem innymi członkami Rycerzy, którzy nie wstąpili w grono śmierciożerców. Wiedza była jednakże siłą i mając okazję ją posiąść tylko głupiec odmawia.
- Co kobieta może robić w takim miejscu jak to - nie do końca było to pytanie. Raczej luźne stwierdzenie obrazujące moje zdanie na temat kobiety. Może i poporrała Czarnego Pana, nie wydawało mi się jednak by była typem stworzonym do życia na Nokturnie. Bardziej przypominała mi moją żonę niż Cassandrę. Pochopne osądy bywały jednak często niepoprawne, dlatego najzwyczajniej w świecie się od nich wstrzymywałem.
- Ale jeśli chcesz mi towarzyszyć - na moje skinienie barman postawił i Marianną wódkę, - to także w piciu.
Pozwoliłem sobie ominąć grzecznościowe formułki, jakie wypada stosować wobec nienajomych kobiet. Jednakże wiek i przewaga w strukturze organizacji dawały mi takie prawo.
Uniosłem kieliszek w milczącym salucie czekając aż do mnie dołączy.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Marianna zauważyła, że mężczyzna nie jest w najlepszym humorze. Czasami nie powinno się takim osobom przeszkadzać, czasami jednak wymagały one obecności drugiej osoby, nawet jeśli nie do końca chcieli się do tego przyznać. Zawsze warto było spróbować, nawet jeśli miało się zostać pogonionym. Marianna czuła silną potrzebę dbania o kogoś, o osoby z organizacji w której uczestniczyła. Nic więc dziwnego, że się przysiadła. Myślała, że mężczyzna każe jej odejść, nie protestowałaby, a uniosła się i odeszła nie chcąc pakować w kłopoty. Ten jednak, mimo że stwierdził, że Mari będzie mu przeszkadzać, to pozwolił zostać. Nie spoglądała na niego, upijając kolejny łyk alkoholu, ponownie wykrzywiając przy tym twarz. Ale nie tylko mężczyźni mieli ochotę czasami się porządnie napić. Także taka Marianna, której ostatnio świat stanął całkowicie na głowie i nie wiedziała, że już niedługo stanie jeszcze bardziej, miała ochotę poczuć palący ból w gardle i oderwać się trochę od rzeczywistości.
- Kobiety także czasem muszą się napić, a przynajmniej ja - stwierdziła lekko.
Nie było to dla niej nic gorszącego, nic uwłaczającego jej kobiecości. Nie była typową kobietą, nie była panienką, której życiowym zadaniem było rodzenie dzieci i stanie w kuchni z chochlą. I chociaż kiedyś chciała mieć potomka, to widziała ważniejsze cele i czuła, że mogłaby się poświęcić na rzecz wyższego dobra. I tak nie miała nikogo, oprócz Czarnego Pana, któremu mogłaby się oddać. Dobrze się czuła na Nokturnie, ostatnio o wiele lepiej niż wśród czarodziejów, przed którymi musiała udawać to, kim już od dawna nie była. Było to męczące, a dokładając ostatnią naukę czarnej magii była wykończona. Nie fizyczne, bo jako magomedyk potrafiła sobie pomóc, czy to ze złamanym nosem czy ze zwichniętym nadgarstkiem. Była wykończona psychicznie.
Spojrzała na kieliszek, który stanął tuż przed nią, gdy ten tylko skinął głową. Jeśli miała mu towarzyszyć, to musiałaby pić to co on. Gdyby odmówiła, na pewno musiałaby się stąd wynieść. Chwilę się zawahała. Ale jeśli ona może będzie mogła pomóc mu swoją obecnością, to może on pomoże jej… czy raczej jego alkohol. Odepchnęła na bok ruchem ręki szklankę z Ognistą Whisky i sięgnęła po kieliszek, unosząc go do góry.
- Dzisiaj… bardzo chętnie - przytaknęła.
Przystawiła kieliszek do ust i nawet nie czekając na mężczyznę, biorąc jego słowa jako wyzwanie w jej kierunku, wypiła całą zawartość. Nie umiała tego pić, nie była przyzwyczajona do tego smaku, dlatego wydała z siebie ciche jęknięcie przekręcając twarz. Ale czy nie tego chciała? Alkoholu, który pozwoli jej się rozluźnić i przy każdym łyku będzie wykręcać jej mordę jak to zwykli mówić mężczyźni w takich miejscach? Dlatego nie narzekała, nie powiedziała nic, a jedynie odstawiła kieliszek i jednym ruchem poprosiła o więcej.
- Na co czekasz? Pij - rzuciła do niego ostrym tonem.
Chciałaby pił razem z nią, by miała towarzystwo. Wiedziała, że upije się pierwsza i nie wiedziała, czy może liczyć na jego pomoc, gdy już osunie się na blat. Ale nie dbała o to, dzisiaj nie dbała o nic chcąc po prostu o wszystkim zapomnieć.
- Co zapijasz? - zapytała, obserwując, jak i on pochłania cały kieliszek.
- Kobiety także czasem muszą się napić, a przynajmniej ja - stwierdziła lekko.
Nie było to dla niej nic gorszącego, nic uwłaczającego jej kobiecości. Nie była typową kobietą, nie była panienką, której życiowym zadaniem było rodzenie dzieci i stanie w kuchni z chochlą. I chociaż kiedyś chciała mieć potomka, to widziała ważniejsze cele i czuła, że mogłaby się poświęcić na rzecz wyższego dobra. I tak nie miała nikogo, oprócz Czarnego Pana, któremu mogłaby się oddać. Dobrze się czuła na Nokturnie, ostatnio o wiele lepiej niż wśród czarodziejów, przed którymi musiała udawać to, kim już od dawna nie była. Było to męczące, a dokładając ostatnią naukę czarnej magii była wykończona. Nie fizyczne, bo jako magomedyk potrafiła sobie pomóc, czy to ze złamanym nosem czy ze zwichniętym nadgarstkiem. Była wykończona psychicznie.
Spojrzała na kieliszek, który stanął tuż przed nią, gdy ten tylko skinął głową. Jeśli miała mu towarzyszyć, to musiałaby pić to co on. Gdyby odmówiła, na pewno musiałaby się stąd wynieść. Chwilę się zawahała. Ale jeśli ona może będzie mogła pomóc mu swoją obecnością, to może on pomoże jej… czy raczej jego alkohol. Odepchnęła na bok ruchem ręki szklankę z Ognistą Whisky i sięgnęła po kieliszek, unosząc go do góry.
- Dzisiaj… bardzo chętnie - przytaknęła.
Przystawiła kieliszek do ust i nawet nie czekając na mężczyznę, biorąc jego słowa jako wyzwanie w jej kierunku, wypiła całą zawartość. Nie umiała tego pić, nie była przyzwyczajona do tego smaku, dlatego wydała z siebie ciche jęknięcie przekręcając twarz. Ale czy nie tego chciała? Alkoholu, który pozwoli jej się rozluźnić i przy każdym łyku będzie wykręcać jej mordę jak to zwykli mówić mężczyźni w takich miejscach? Dlatego nie narzekała, nie powiedziała nic, a jedynie odstawiła kieliszek i jednym ruchem poprosiła o więcej.
- Na co czekasz? Pij - rzuciła do niego ostrym tonem.
Chciałaby pił razem z nią, by miała towarzystwo. Wiedziała, że upije się pierwsza i nie wiedziała, czy może liczyć na jego pomoc, gdy już osunie się na blat. Ale nie dbała o to, dzisiaj nie dbała o nic chcąc po prostu o wszystkim zapomnieć.
- Co zapijasz? - zapytała, obserwując, jak i on pochłania cały kieliszek.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zazwyczaj wybierał brudne i schowane przed ludzkimi oczami spelunki na Nokturnie, kiedy nie miał ochoty na towarzystwo. Czyli najczęściej. Był samotnikiem od małego, a pobyt w więzieniu zupełnie wyplenił w nim zdność do cieszenia się z obecności innych w swoim otoczeniu. Mógł ich znosić, mógł nawet z przyjemnością spędzać z nimi czas, ale komfortowo czuł się jedynie sam ze sobą i swoimi demonami czającymi się tuż za plecami. Podstawą każdego cywilizowanego społeczeństwa były jednakże interakcje międzyludzkie doskonale zdając sobie z tego sprawę wcale ich namiętnie nie unikałem. Choć nawet trzecie oko Cassandry prawdopodobnie nie przewidziałoby, że ktokolwiek miałby się do mnie ochotę dosiąść, kiedy ewidentnie zajęty byłem zapijaniem własnych smutków. Podobne zajęcia zwykły zniechęcać postronnych do dosiadania się do zapiających. Najwyraźniej nie pannę Goshawk, której motywacje były dla mnie niejasne, ale potrafiłem przeboleć ten brak zrozumienia.
- Czyżby? - obdarzyłem ją bardzo uważnym spojrzeniem brązowych oczu, łowiąc każdy szczegół twarzy, któremu do tej pory nie poświęciłem specjalnej uwagi. Byłem dobrym obserwatorem od zawsze. Stres, zdenerwowanie i zmęczenie. Cokolwiek ją nie prześadowało z pewnością kosztowało ją wiele. Alkohol jej nie pomoże, nigdy nie pomaga. Ale jutro będzie miala pilniejsze problemy so skupienia się. Takie jak chociażby za głośno rosnąca trawa czy suchość w ustach. Kac skutecznie skupiał na sobie wszystkie myśli pozostawiając problemy rozkosznie nietkniętymi.
- Na zdrowie - z rozbawieniem wymalowanym na ustach, którego specjalnie nie powstrzymywałem, wychyliłem kieliszek. Wódka piekła w przełyku, odbierała na chwilę oddech. Skinąłem dłonią zamawiając kolejną kolejkę.
- Na nic nie czekam - odparłem dopiero wtedy. Już nie musiałem. Czekałem blisko trzydzieści lat. Na wyjście na wolność, na przeżycia, na promienie słońca na twarzy i wiatr we włosach. Byłem cierpliwy, wytrwały. Teraz mogłem cieszyć się tym, co tak długo dla mnie nadchodziło - wolnością. I chociaż pytanie Marianny z pewnością nie tego dotyczyło, nie pofatygowałem się udzielsniem satysfakcjonującej kobietę odpowiedzi. Nie żeby na jakąkolwiek czekała. Nie zapomniałem jeszcze, czym są pytania retoryczne.
- Śmierć syna - odparłem krótko, a przed oczami znów stanął mi przedśmiertny grymas Vasyla, usta rozciągnięte w obłąkańczym uśmiechu. Tym razem nie czekałem na towarzyszkę, wypiłem alkohol jakby miał magiczną moc zmycia obrazu umierającego syna z pamięci. A potem ponownie zawisiłem swój uważny wzrok na jej twarzy czekając na to czy postanowi sama zwierzyć się ze swoich trosk. Nie wątpiłem, że z naszej dwójki to ona bardziej potrzebowała kogoś, kto jej wysłucha. A ja byłem dobrym słuchaczem. Nawet jeśli nie wierzyłem, by miała jakiekolwiek istotbe problemy, mogłem wykorzystać je, by skupić się na czymś innym niż rozdrapywanie najświeższej z mojej licznej kolekcji ran.
- Czyżby? - obdarzyłem ją bardzo uważnym spojrzeniem brązowych oczu, łowiąc każdy szczegół twarzy, któremu do tej pory nie poświęciłem specjalnej uwagi. Byłem dobrym obserwatorem od zawsze. Stres, zdenerwowanie i zmęczenie. Cokolwiek ją nie prześadowało z pewnością kosztowało ją wiele. Alkohol jej nie pomoże, nigdy nie pomaga. Ale jutro będzie miala pilniejsze problemy so skupienia się. Takie jak chociażby za głośno rosnąca trawa czy suchość w ustach. Kac skutecznie skupiał na sobie wszystkie myśli pozostawiając problemy rozkosznie nietkniętymi.
- Na zdrowie - z rozbawieniem wymalowanym na ustach, którego specjalnie nie powstrzymywałem, wychyliłem kieliszek. Wódka piekła w przełyku, odbierała na chwilę oddech. Skinąłem dłonią zamawiając kolejną kolejkę.
- Na nic nie czekam - odparłem dopiero wtedy. Już nie musiałem. Czekałem blisko trzydzieści lat. Na wyjście na wolność, na przeżycia, na promienie słońca na twarzy i wiatr we włosach. Byłem cierpliwy, wytrwały. Teraz mogłem cieszyć się tym, co tak długo dla mnie nadchodziło - wolnością. I chociaż pytanie Marianny z pewnością nie tego dotyczyło, nie pofatygowałem się udzielsniem satysfakcjonującej kobietę odpowiedzi. Nie żeby na jakąkolwiek czekała. Nie zapomniałem jeszcze, czym są pytania retoryczne.
- Śmierć syna - odparłem krótko, a przed oczami znów stanął mi przedśmiertny grymas Vasyla, usta rozciągnięte w obłąkańczym uśmiechu. Tym razem nie czekałem na towarzyszkę, wypiłem alkohol jakby miał magiczną moc zmycia obrazu umierającego syna z pamięci. A potem ponownie zawisiłem swój uważny wzrok na jej twarzy czekając na to czy postanowi sama zwierzyć się ze swoich trosk. Nie wątpiłem, że z naszej dwójki to ona bardziej potrzebowała kogoś, kto jej wysłucha. A ja byłem dobrym słuchaczem. Nawet jeśli nie wierzyłem, by miała jakiekolwiek istotbe problemy, mogłem wykorzystać je, by skupić się na czymś innym niż rozdrapywanie najświeższej z mojej licznej kolekcji ran.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Marianna była więc przeciwieństwem swojego towarzysza. Lubiła ludzi, lubiła z nimi pracować i współpracować, a już najlepiej się czuła w momencie, gdy miała kogoś nad sobą, kto wydawał proste w odbiorze polecenia. Nie lubiła niepewności, nie lubiła być zbyt długo sama tym bardziej, gdy miała osoby, które lubiła i z którym lubiła przebywać. Mężczyzna siedzący tuż obok niej nie był jej bliski, nie znała go praktycznie w ogóle i nie była nawet pewna, czy kiedykolwiek zamieniła z nim więcej niż dwa słowa. Ale dziś los sprawił, że siedzieli obok siebie i wspólnie pili alkohol, oboje zapijali swoje smutki.
Spojrzała na niego kątem oka. Wątpił w to, czy naprawdę była w stanie z nim pić? Uznała to za wyzwanie. Lubiła wyzwania i ich forma czy cel nie miały sensu. Wystarczyło, że ktoś rzucił jej wyzywające spojrzenie lub powątpiewał w to co postanowiła, a ona aż rwała się do walki. Było to kompletne bezsensowne dla nektórych osób, ale Marianna już taka była. Nie było więc też inaczej i tym razem, gdy z jej krtani wydobyło się mruknięcie niezadowolenia, mające przekazać coś w stylu “ja ci jeszcze pokażę”.
- Na zdrowie - odpowiedziała.
Z każdą chwilą pieczenie w gardle stawało się coraz bardziej przyjemniejsze. Pozwalało oderwać myśli od złych rzeczy czekając na ten stan, kiedy wszystko straci na wartości. W tym czasie przyglądała mu się uważnie, starając się wyciągnąć informacje z jego słów, ale znała go na tyle mało, że nie miało to dla niej większego sensu. Dlatego jedynie zacisnęła usta, pozostawiając to bez odpowiedzi. Zapewne ten mężczyzna odpowiedzi nawet nie oczekiwał, nie było więc sensu dodatkowo się wysilać. Gdy z kieliszku Marianny pojawiła się dodatkowa porcja alkoholu nie wypiła jej od razu. Jego wyznanie dotyczące śmierci syna trochę zbiło ją z tropu. Przez chwilę nie wiedziała, czy ma mu złożyć kondolencje, czy co, ale w końcu ugryzła się w język i zaraz po nim wypiła swoją kolejną porcję. Kelner już nie musiał pytać. Widać było, że oboje chcą, aby im lał za każdym razem. Tak też więc uczynił.
- Więc oboje zapijamy czyjąś śmierć. Ból i cierpienie, ty swoje jak mniemam, ja czyjeś - stwierdziła.
Szybko wypiła kolejny kieliszek. Za szybko. Ale na tym jej zależało. Szybko się upić. W przeciwieństwie do mężczyzny nie miała zamiaru delektować się alkoholem, spokojne czekać, aż odpowiedni stan nadejdzie. Chciała go już, bo jej wątpliwości krążące w głowie… miała już ich serdecznie dość. Westchnęła cicho, obracając głowę w kierunku czarodzieja. Widać było, że śmierć jego syna go trapiła. Utrata dziecka zawsze boli, tak przynajmniej Marianna myślała, ponieważ nigdy nie miała możliwości, aby się o tym przekonać. Na całe szczęście Merlina, w jej łonie nie rozwijało się żadne potomstwo. W tym momencie nie było jej to do szczęścia potrzebne. Ale gdyby było i je straciła, nie była pewna, czy by to wytrzymała, mogła się założyć, że była zdecydowanie mniej odporna psychiczne od swojego towarzysza.
- Jak zginął? Możesz mi o tym opowiedzieć, jeśli chcesz - zaproponowała. - Nie naciskam.
Wzruszyła ramionami. Jeśli będzie chciał to jej powie, jeśli nie, to nie będzie nalegać. Wypiją jeszcze kilka kieliszków, wtedy jego problemy przestaną dla niej istnieć i, albo Marianna się w końcu wyluzuje i zapomni chociaż na chwilę o swoich problemach, albo wręcz przeciwnie, wyleje wszystko z siebie na przypadkową osobę. To też jakaś opcja.
Spojrzała na niego kątem oka. Wątpił w to, czy naprawdę była w stanie z nim pić? Uznała to za wyzwanie. Lubiła wyzwania i ich forma czy cel nie miały sensu. Wystarczyło, że ktoś rzucił jej wyzywające spojrzenie lub powątpiewał w to co postanowiła, a ona aż rwała się do walki. Było to kompletne bezsensowne dla nektórych osób, ale Marianna już taka była. Nie było więc też inaczej i tym razem, gdy z jej krtani wydobyło się mruknięcie niezadowolenia, mające przekazać coś w stylu “ja ci jeszcze pokażę”.
- Na zdrowie - odpowiedziała.
Z każdą chwilą pieczenie w gardle stawało się coraz bardziej przyjemniejsze. Pozwalało oderwać myśli od złych rzeczy czekając na ten stan, kiedy wszystko straci na wartości. W tym czasie przyglądała mu się uważnie, starając się wyciągnąć informacje z jego słów, ale znała go na tyle mało, że nie miało to dla niej większego sensu. Dlatego jedynie zacisnęła usta, pozostawiając to bez odpowiedzi. Zapewne ten mężczyzna odpowiedzi nawet nie oczekiwał, nie było więc sensu dodatkowo się wysilać. Gdy z kieliszku Marianny pojawiła się dodatkowa porcja alkoholu nie wypiła jej od razu. Jego wyznanie dotyczące śmierci syna trochę zbiło ją z tropu. Przez chwilę nie wiedziała, czy ma mu złożyć kondolencje, czy co, ale w końcu ugryzła się w język i zaraz po nim wypiła swoją kolejną porcję. Kelner już nie musiał pytać. Widać było, że oboje chcą, aby im lał za każdym razem. Tak też więc uczynił.
- Więc oboje zapijamy czyjąś śmierć. Ból i cierpienie, ty swoje jak mniemam, ja czyjeś - stwierdziła.
Szybko wypiła kolejny kieliszek. Za szybko. Ale na tym jej zależało. Szybko się upić. W przeciwieństwie do mężczyzny nie miała zamiaru delektować się alkoholem, spokojne czekać, aż odpowiedni stan nadejdzie. Chciała go już, bo jej wątpliwości krążące w głowie… miała już ich serdecznie dość. Westchnęła cicho, obracając głowę w kierunku czarodzieja. Widać było, że śmierć jego syna go trapiła. Utrata dziecka zawsze boli, tak przynajmniej Marianna myślała, ponieważ nigdy nie miała możliwości, aby się o tym przekonać. Na całe szczęście Merlina, w jej łonie nie rozwijało się żadne potomstwo. W tym momencie nie było jej to do szczęścia potrzebne. Ale gdyby było i je straciła, nie była pewna, czy by to wytrzymała, mogła się założyć, że była zdecydowanie mniej odporna psychiczne od swojego towarzysza.
- Jak zginął? Możesz mi o tym opowiedzieć, jeśli chcesz - zaproponowała. - Nie naciskam.
Wzruszyła ramionami. Jeśli będzie chciał to jej powie, jeśli nie, to nie będzie nalegać. Wypiją jeszcze kilka kieliszków, wtedy jego problemy przestaną dla niej istnieć i, albo Marianna się w końcu wyluzuje i zapomni chociaż na chwilę o swoich problemach, albo wręcz przeciwnie, wyleje wszystko z siebie na przypadkową osobę. To też jakaś opcja.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Stąd
Kiedy spotkali się po raz pierwszy, stał nad krawędzią starego i nowego świata, rzeczywistości prawdziwej i wyimaginowanej, utworzonej za pomocą pragnień i myśli, stworzonej na wzór własnych potrzeb. Obaj byli nieugięci, niezależni, choć świat nie leżał u ich stóp i nigdy nie miał już leżeć. Mimo to, doceniali wzajemne towarzystwo, błogą ciszę, która pobudzała do myślenia, pomysły, na które odpowiadali niemalże telepatycznie. Byli wolni od ideałów i teorii, którymi chcieli podążać, puści, opróżnieni ze wszystkiego co zbędne, chłonni i żadni nowej wiedzy, pomysłów, które uzupełnią braki. Żaden nie spodziewał się, że niespełna dwie dekady później jakaś myśl jest w stanie omotać któregokolwiek z nich. Ale Ramsey nie czuł się zawładnięty, podporządkowany i bezwolny — jak go widział po latach Macnair. Nie pętały go idee, w które wierzył ani ludzie, w których imię walczył. Był zniewolony własnymi myślami, potrzebami, pragnieniami samorealizacji, podążaniem właściwą drogą, osiąganiem doskonałości. Droga, którą wskazał im wspólny znajomy, Tom Riddle, zawsze mu odpowiadała i od zawsze był gotów nią podążać zgodnie z samym sobą. Dziś nie pozostało już nic po człowieku, którego wtedy znali, a kierunek przez niego obrany był mroczniejszy i bardziej prerażający niż im obu mogło się kiedykolwiek śnić. Mulciber widział to na własne oczy, jego władzę, jego potęgę i to, co mógł im dać, jeśli podążą w tamtą stronę. Nawet się nie wahał; czuł, że to zawsze było właśnie to, do czego powinien dążyć.
Może gdyby świadomie nie próbował wyrzec się wszelakich zależności, poza poczuciem obowiązku względem Czarnego Pana, poczułby sentyment do Drew i pragnienie, by szczerze podzielał jego poglądy. Wtedy przekonałby go o ich słuszności, przedstawiłby mu dowody jego potęgi i władzy, aby tylko zrozumiał jego fascynację czarnoksiężnikiem — by zechciał kroczyć jego śladami. Ale nawet jeśli gdzieś głęboko gniło w nim ukryte ziarno przeszłości nie przejawiał żadnych jej oznak. Twardo i nieustępliwie, nawet przed samym sobą — uznawał jedynie wyższość ich planu ponad wszystko. Drew w jego mniemaniu miał być przydatny. Był czarodziejem o niezwykłym talencie, był perłą brodzącą w gównie, świadomą swej wartości i umyślnie uciekającą od odpowiedzialności. Ale już ją miał — już ją posiadł dla niego, był jednym z nich. A więc teraz mogli przejść do kwestii pominiętej sympatii i dawno zapomnianej przyjaźni.
— Jeśli ma to podnieść twoją samoocenę może to być i komplement, bylebyś się nie zapędził zbyt daleko w swoim toku rozumowania. Nie zamierzam ci schlebiać— odparł po chwili, a swobodny uśmiech samoistnie wkradł mu się na usta. Wzruszył ramionami od niechcenia, jakby zupełnie nie zależało mu na żadnym efekcie i nie przywiązywał wagi do tego, w jaki sposób jego słowa i czyny odbierał Macnair. Ruszył przed siebie w wyznaczonym kierunku, nie spiesząc się za bardzo, aby nie zgubić Drew. Nie był pewien na ile dobrze i swobodnie czuł się na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu, wiele lat go tu nie było, a gdyby miał się stracić z pewnoscią narobiłby więcej kłopotów niż pożytku; zupełnie jak mały, zagubiony szczeniak. — Za to założę się, że z twojego ciała urządziłyby sobie sabat życia. Wyżarłyby cię do ostatniej tkanki. Brzmi hojnie, nie spodziewałbym się tego po tobie. Pozwolisz więc, że błaznowanie pozostawię lepszym od siebie, mam w sobie odrobinę krytycyzmu— skłamał i skierował dłoń w jego kierunku, jakby oddawał mu pierwszeństwo w czynieniu honorów. Nigdy nie był duszą towarzystwa, raczej uważano go za powściągliwego mruka. Nie dzielił się spostrzeżeniami, nawet takimi, które wzniosłyby go na piedestał — zawsze wierzył, że jego najlepszą kartą przetargową jest wiedza, której nie zamierzał zdradzać za darmo. Spojrzał na niego, szybko i banalnie taksując go wzrokiem, jakby spotkali się po raz pierwszy, po czym naciągnął mocniej kaptur na głowę. Jego cień skąpał oznaczoną zmęczeniem i brakiem snu twarz Mulcibera. — Sugerujesz, że jestem ciężkostrawny?— spytał z rozbawieniem, choć wcale go to nie zdziwiło. — Pijane towarzystwo to nie złe towarzystwo. Nie wiesz, że alkohol rozwiązuje języki?— Zerknął na niego z boku i klepnął go — mocno — w plecy, przyspieszając przy tym kroku, dzięki czemu szybko go wyprzedził.
Kiedy dotarli do Mantrykory, tuż przed wejściem wdepnął w błotnistą kałużę, co ściągnęło w dół jego wzrok i przyprawiło go o głośne westchnięcie.
— Rozluźnij się. Stres emocjonalny jest zaraźliwy, a ja mam zamiar miło spędzić resztę wieczoru— mruknął do niego, sięgając do klamki. — Pierwszą rzeczą, którą pokazałbym przyszłemu zięciowi byłoby patroszenie. Najlepiej na nim samym — odparł, opuszczając głęboki kaptur na szerokie ramiona. Uśmiechnął się do niego pokrzepiająco — szczęśliwie nie miał córki, a przynajmniej o żadnej nie wiedział.
Popchnął skrzypiące drzwi zapyziałej karczmy. Nie rozejrzał się wkoło; zatrzymując przy drzwiach, by ocenić towarzystwo zwracało ich uwagę i wystawiało na ocenę, a zamierzał przemknąć do ciemnego kąta niezauważony. Przystanął przy barze i zamówił butelkę ognistej, na lepiącym się blacie pozostawił monety, aby barman szybko załatwił swą powinność. Nie ofiarował mu jednak żadnego napiwku, szybko choć skrupulatnie przeliczył kwotę. Na hojność nie miał co liczyć.
— Przemyślałeś to i owo — stwierdził, choć jego słowa miały wydźwięk pytania. To jednak oczywiste, inaczej nie byłoby go tu. Nie mógł mieć do niego żalu za to, czego doświadczył. Otrzymał namiastkę determinacji i siły jaką obdarzył ich Czarny Pan. Nie mógł tego nie dostrzec. Poznał ludzi, których łączył ten sam cel. Miał szansę im się przyjrzeć, zobaczyć jak różne — wpływowe i zdolne jednostki popierały ich sprawę. Musiał wyciągnąć z tego właściwe wnioski.
Kiedy butelka mignęła na blacie chwycił ją osobiście, w drugiej ręce trzymając szklanki i ruszył do najdalej oddalonego stolika w kącie.
Kiedy spotkali się po raz pierwszy, stał nad krawędzią starego i nowego świata, rzeczywistości prawdziwej i wyimaginowanej, utworzonej za pomocą pragnień i myśli, stworzonej na wzór własnych potrzeb. Obaj byli nieugięci, niezależni, choć świat nie leżał u ich stóp i nigdy nie miał już leżeć. Mimo to, doceniali wzajemne towarzystwo, błogą ciszę, która pobudzała do myślenia, pomysły, na które odpowiadali niemalże telepatycznie. Byli wolni od ideałów i teorii, którymi chcieli podążać, puści, opróżnieni ze wszystkiego co zbędne, chłonni i żadni nowej wiedzy, pomysłów, które uzupełnią braki. Żaden nie spodziewał się, że niespełna dwie dekady później jakaś myśl jest w stanie omotać któregokolwiek z nich. Ale Ramsey nie czuł się zawładnięty, podporządkowany i bezwolny — jak go widział po latach Macnair. Nie pętały go idee, w które wierzył ani ludzie, w których imię walczył. Był zniewolony własnymi myślami, potrzebami, pragnieniami samorealizacji, podążaniem właściwą drogą, osiąganiem doskonałości. Droga, którą wskazał im wspólny znajomy, Tom Riddle, zawsze mu odpowiadała i od zawsze był gotów nią podążać zgodnie z samym sobą. Dziś nie pozostało już nic po człowieku, którego wtedy znali, a kierunek przez niego obrany był mroczniejszy i bardziej prerażający niż im obu mogło się kiedykolwiek śnić. Mulciber widział to na własne oczy, jego władzę, jego potęgę i to, co mógł im dać, jeśli podążą w tamtą stronę. Nawet się nie wahał; czuł, że to zawsze było właśnie to, do czego powinien dążyć.
Może gdyby świadomie nie próbował wyrzec się wszelakich zależności, poza poczuciem obowiązku względem Czarnego Pana, poczułby sentyment do Drew i pragnienie, by szczerze podzielał jego poglądy. Wtedy przekonałby go o ich słuszności, przedstawiłby mu dowody jego potęgi i władzy, aby tylko zrozumiał jego fascynację czarnoksiężnikiem — by zechciał kroczyć jego śladami. Ale nawet jeśli gdzieś głęboko gniło w nim ukryte ziarno przeszłości nie przejawiał żadnych jej oznak. Twardo i nieustępliwie, nawet przed samym sobą — uznawał jedynie wyższość ich planu ponad wszystko. Drew w jego mniemaniu miał być przydatny. Był czarodziejem o niezwykłym talencie, był perłą brodzącą w gównie, świadomą swej wartości i umyślnie uciekającą od odpowiedzialności. Ale już ją miał — już ją posiadł dla niego, był jednym z nich. A więc teraz mogli przejść do kwestii pominiętej sympatii i dawno zapomnianej przyjaźni.
— Jeśli ma to podnieść twoją samoocenę może to być i komplement, bylebyś się nie zapędził zbyt daleko w swoim toku rozumowania. Nie zamierzam ci schlebiać— odparł po chwili, a swobodny uśmiech samoistnie wkradł mu się na usta. Wzruszył ramionami od niechcenia, jakby zupełnie nie zależało mu na żadnym efekcie i nie przywiązywał wagi do tego, w jaki sposób jego słowa i czyny odbierał Macnair. Ruszył przed siebie w wyznaczonym kierunku, nie spiesząc się za bardzo, aby nie zgubić Drew. Nie był pewien na ile dobrze i swobodnie czuł się na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu, wiele lat go tu nie było, a gdyby miał się stracić z pewnoscią narobiłby więcej kłopotów niż pożytku; zupełnie jak mały, zagubiony szczeniak. — Za to założę się, że z twojego ciała urządziłyby sobie sabat życia. Wyżarłyby cię do ostatniej tkanki. Brzmi hojnie, nie spodziewałbym się tego po tobie. Pozwolisz więc, że błaznowanie pozostawię lepszym od siebie, mam w sobie odrobinę krytycyzmu— skłamał i skierował dłoń w jego kierunku, jakby oddawał mu pierwszeństwo w czynieniu honorów. Nigdy nie był duszą towarzystwa, raczej uważano go za powściągliwego mruka. Nie dzielił się spostrzeżeniami, nawet takimi, które wzniosłyby go na piedestał — zawsze wierzył, że jego najlepszą kartą przetargową jest wiedza, której nie zamierzał zdradzać za darmo. Spojrzał na niego, szybko i banalnie taksując go wzrokiem, jakby spotkali się po raz pierwszy, po czym naciągnął mocniej kaptur na głowę. Jego cień skąpał oznaczoną zmęczeniem i brakiem snu twarz Mulcibera. — Sugerujesz, że jestem ciężkostrawny?— spytał z rozbawieniem, choć wcale go to nie zdziwiło. — Pijane towarzystwo to nie złe towarzystwo. Nie wiesz, że alkohol rozwiązuje języki?— Zerknął na niego z boku i klepnął go — mocno — w plecy, przyspieszając przy tym kroku, dzięki czemu szybko go wyprzedził.
Kiedy dotarli do Mantrykory, tuż przed wejściem wdepnął w błotnistą kałużę, co ściągnęło w dół jego wzrok i przyprawiło go o głośne westchnięcie.
— Rozluźnij się. Stres emocjonalny jest zaraźliwy, a ja mam zamiar miło spędzić resztę wieczoru— mruknął do niego, sięgając do klamki. — Pierwszą rzeczą, którą pokazałbym przyszłemu zięciowi byłoby patroszenie. Najlepiej na nim samym — odparł, opuszczając głęboki kaptur na szerokie ramiona. Uśmiechnął się do niego pokrzepiająco — szczęśliwie nie miał córki, a przynajmniej o żadnej nie wiedział.
Popchnął skrzypiące drzwi zapyziałej karczmy. Nie rozejrzał się wkoło; zatrzymując przy drzwiach, by ocenić towarzystwo zwracało ich uwagę i wystawiało na ocenę, a zamierzał przemknąć do ciemnego kąta niezauważony. Przystanął przy barze i zamówił butelkę ognistej, na lepiącym się blacie pozostawił monety, aby barman szybko załatwił swą powinność. Nie ofiarował mu jednak żadnego napiwku, szybko choć skrupulatnie przeliczył kwotę. Na hojność nie miał co liczyć.
— Przemyślałeś to i owo — stwierdził, choć jego słowa miały wydźwięk pytania. To jednak oczywiste, inaczej nie byłoby go tu. Nie mógł mieć do niego żalu za to, czego doświadczył. Otrzymał namiastkę determinacji i siły jaką obdarzył ich Czarny Pan. Nie mógł tego nie dostrzec. Poznał ludzi, których łączył ten sam cel. Miał szansę im się przyjrzeć, zobaczyć jak różne — wpływowe i zdolne jednostki popierały ich sprawę. Musiał wyciągnąć z tego właściwe wnioski.
Kiedy butelka mignęła na blacie chwycił ją osobiście, w drugiej ręce trzymając szklanki i ruszył do najdalej oddalonego stolika w kącie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Sala główna
Szybka odpowiedź