Sala główna
Strona 15 z 15 • 1 ... 9 ... 13, 14, 15
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Wnętrze karczmy jest brudne, zaniedbane i zapuszczone, chłodne i odpychające, jeżące włos na głowie nowoprzybyłych. Zwykle też, co ważniejsze, jej wnętrze jest puste, dzięki czemu załatwianie interesów staje się odrobinę łatwiejsze i mniej ryzykowne. Handel kradzionymi przedmiotami, truciznami, alkoholem nieznanego pochodzenia, szmuglowanymi zza granicy miotłami, diablim zielem przemycanym z Bułgarii, czy ciałem – wszystko uchodzi tutaj na sucho, gdyż bywalców obowiązuje niepisany pakt milczenia. Przysięga zachowania dla siebie wszystkiego, co zostało zobaczone, wszystkiego, co zostało powiedziane.
W głównej części lokalu znajduje się kilkanaście ław i stolików, wszystkie podniszczone, pozalewane steryną. Jest tam też oczywiście kontuar, przy którym stacjonuje barman, nie został on jednak ulokowany tuż przy głównym wejściu do Mantykory, a kawałek dalej, skąd pracownicy mają dobry widok na to, kto wchodzi, a kto wychodzi. Nieopodal znajdują się dwie pary drzwi – jedna prowadząca na niewielki korytarz z przejściem do gabinetu i piwnicy, druga – na zaplecze, gdzie krzątają się zatrudnione dziewczyny. W kącie widać też schody, które prowadzą na piętro, ku nielicznym pokojom, w których zdesperowani klienci mogą się przespać lub zaznać uciech cielesnych.
W głównej części lokalu znajduje się kilkanaście ław i stolików, wszystkie podniszczone, pozalewane steryną. Jest tam też oczywiście kontuar, przy którym stacjonuje barman, nie został on jednak ulokowany tuż przy głównym wejściu do Mantykory, a kawałek dalej, skąd pracownicy mają dobry widok na to, kto wchodzi, a kto wychodzi. Nieopodal znajdują się dwie pary drzwi – jedna prowadząca na niewielki korytarz z przejściem do gabinetu i piwnicy, druga – na zaplecze, gdzie krzątają się zatrudnione dziewczyny. W kącie widać też schody, które prowadzą na piętro, ku nielicznym pokojom, w których zdesperowani klienci mogą się przespać lub zaznać uciech cielesnych.
| 31 lipca
Prosta koszula przyklejała się irytująco do ciała, spodnie ciążyły nieprzyjemnie, krople rześkiego deszczu spływały niewinnie po twarzy. Przyzwyczajony był do północnego zimna i ostrych grani fiordów; dobrze znał też bułgarskie ciepło i kolorowe od kwiatów łąki. Tutaj było inaczej ― wiecznie nienormalnie duszno, przytłaczająco mokro, po prostu brzydko. Ale wbrew własnym, ekstrawaganckim fanaberiom posłusznie snuł się między alejkami śmierdzącego degradacją Londynu, w nikłej próbie dostosowania się do nowej rzeczywistości. Nie czuł jeszcze, by był w domu, ale dostrzegał codzienną satysfakcję na ustach walczącej o świetność matki, i to w zupełności mu wystarczało. Szybko nauczył się języka, bo nie był taki wcale różny od norweskiego; prędko porzucił też rodzime nazwisko, choć dalej widniało ono w dokumentach. W ślad za nią gotów był kłaniać się nowej potędze; w ślad za nią chodził też na kolacyjki z dostojnym towarzystwem, gdzie w akcie nadmiernej kurtuazji zmuszony był całować kobiece dłonie. Rozumiał cały ten teatr, choć szczerze nie kwapił się jeszcze do ożenku. Na brak towarzystwa w sypialnianej alkowie nie mógł narzekać; chłód w Przeklętej Warowni zastępowało ciepło ciał wijących się w pościeli, pozbawionych przyrzeczeń i obietnic. Takie układy śmiało uznawał za najkorzystniejsze i wyjątkowo nie baczył na jej zdanie. Lojalny był jej jednak w pracy, gdzie solidarnie służyli Śmierci. Czarna kostucha wisiała nad truposzami wojny, a oni doprowadzali jej dzieło do końca. Mogiły i fetor jaśniały ich pomyślnością, więc nikczemnie zacierał ręce na widok cmentarnego chaosu. Wizyta tutaj, w brudnej karczmie kuzyna, była oderwaniem od morderczej rzeczywistości, choć tutaj też znaleźć można było trochę starej i świeżej krwi. Piwnice Mantykory cuchnęły odorem mugolskich agonii; sala główna skąpana była w cieniu milczenia i lichego światełka. Na górze można było wynająć pokoik na godziny, jeśli któreś dziewuszysko zgodziło się sprzedać własną skórę; gdzieś na zapleczu ktoś najpewniej nie wykonywał swoich obowiązków. Wyjątkowo lubił to miejsce.
Nokturn ginął w wieczornej ulewie, zaraz nadejść miały jeszcze pioruny; szyld bujał się niepokojąco, zza okien wyzierała tylko ponura aura karczmy. Wstąpił do środka, niepewnie rozejrzał się po kątach; zaraz już dzierżył w ręce różdżkę i osuszał inkantacją doszczętnie zmoczone skrawki materiału. Nie zdążył porządnie mrugnąć, a w pobliżu kręciła się już jakaś pracownica. Zaczepnie splotła dłoń z jego przedramieniem, majestatycznie poprowadziła go do któregoś stolika. Blat kleił się od piwska albo niewytartych rzygowin; za moment brudną szmatą ścierała po chwili te ostatki, ale nie odważył się bezwstydnie oprzeć łokci. Włosy nadal miał wilgotne, a oczy ― z natury ― zgoła podkrążone. Młoda kobieta nęciła wzrok odkrytym dekoltem i zalotnym spojrzeniem. Widziała w nim zapewne zwykłego, ulicznego chłystka; przenikliwe zerknięcie powinno zasugerować jednak co innego.
― Pół litra wódki ― zapowiedział od razu, sucho i z obcobrzmiącym akcentem, zanim jeszcze spytała o zamówienie. ― I powiedz Drew, że tu jestem ― dodał po chwili, gdy ta przyjęła poprzedni rozkaz twierdzącym kiwnięciem głowy. W dłużącym się oczekiwaniu odpalił papierosa. W naprzeciwległym kącie lokalu facet bez jedynek przysypiał na krześle; w innym handlowano właśnie bułgarskim, odurzającym umysł, suszem. Za kontuarem barman leniwie czyścił kufle po piwie, a z kibli docierał jakiś dźwięk. Coś jakby łamanie kości, albo sadystyczne miażdżenie czaszki.
Prosta koszula przyklejała się irytująco do ciała, spodnie ciążyły nieprzyjemnie, krople rześkiego deszczu spływały niewinnie po twarzy. Przyzwyczajony był do północnego zimna i ostrych grani fiordów; dobrze znał też bułgarskie ciepło i kolorowe od kwiatów łąki. Tutaj było inaczej ― wiecznie nienormalnie duszno, przytłaczająco mokro, po prostu brzydko. Ale wbrew własnym, ekstrawaganckim fanaberiom posłusznie snuł się między alejkami śmierdzącego degradacją Londynu, w nikłej próbie dostosowania się do nowej rzeczywistości. Nie czuł jeszcze, by był w domu, ale dostrzegał codzienną satysfakcję na ustach walczącej o świetność matki, i to w zupełności mu wystarczało. Szybko nauczył się języka, bo nie był taki wcale różny od norweskiego; prędko porzucił też rodzime nazwisko, choć dalej widniało ono w dokumentach. W ślad za nią gotów był kłaniać się nowej potędze; w ślad za nią chodził też na kolacyjki z dostojnym towarzystwem, gdzie w akcie nadmiernej kurtuazji zmuszony był całować kobiece dłonie. Rozumiał cały ten teatr, choć szczerze nie kwapił się jeszcze do ożenku. Na brak towarzystwa w sypialnianej alkowie nie mógł narzekać; chłód w Przeklętej Warowni zastępowało ciepło ciał wijących się w pościeli, pozbawionych przyrzeczeń i obietnic. Takie układy śmiało uznawał za najkorzystniejsze i wyjątkowo nie baczył na jej zdanie. Lojalny był jej jednak w pracy, gdzie solidarnie służyli Śmierci. Czarna kostucha wisiała nad truposzami wojny, a oni doprowadzali jej dzieło do końca. Mogiły i fetor jaśniały ich pomyślnością, więc nikczemnie zacierał ręce na widok cmentarnego chaosu. Wizyta tutaj, w brudnej karczmie kuzyna, była oderwaniem od morderczej rzeczywistości, choć tutaj też znaleźć można było trochę starej i świeżej krwi. Piwnice Mantykory cuchnęły odorem mugolskich agonii; sala główna skąpana była w cieniu milczenia i lichego światełka. Na górze można było wynająć pokoik na godziny, jeśli któreś dziewuszysko zgodziło się sprzedać własną skórę; gdzieś na zapleczu ktoś najpewniej nie wykonywał swoich obowiązków. Wyjątkowo lubił to miejsce.
Nokturn ginął w wieczornej ulewie, zaraz nadejść miały jeszcze pioruny; szyld bujał się niepokojąco, zza okien wyzierała tylko ponura aura karczmy. Wstąpił do środka, niepewnie rozejrzał się po kątach; zaraz już dzierżył w ręce różdżkę i osuszał inkantacją doszczętnie zmoczone skrawki materiału. Nie zdążył porządnie mrugnąć, a w pobliżu kręciła się już jakaś pracownica. Zaczepnie splotła dłoń z jego przedramieniem, majestatycznie poprowadziła go do któregoś stolika. Blat kleił się od piwska albo niewytartych rzygowin; za moment brudną szmatą ścierała po chwili te ostatki, ale nie odważył się bezwstydnie oprzeć łokci. Włosy nadal miał wilgotne, a oczy ― z natury ― zgoła podkrążone. Młoda kobieta nęciła wzrok odkrytym dekoltem i zalotnym spojrzeniem. Widziała w nim zapewne zwykłego, ulicznego chłystka; przenikliwe zerknięcie powinno zasugerować jednak co innego.
― Pół litra wódki ― zapowiedział od razu, sucho i z obcobrzmiącym akcentem, zanim jeszcze spytała o zamówienie. ― I powiedz Drew, że tu jestem ― dodał po chwili, gdy ta przyjęła poprzedni rozkaz twierdzącym kiwnięciem głowy. W dłużącym się oczekiwaniu odpalił papierosa. W naprzeciwległym kącie lokalu facet bez jedynek przysypiał na krześle; w innym handlowano właśnie bułgarskim, odurzającym umysł, suszem. Za kontuarem barman leniwie czyścił kufle po piwie, a z kibli docierał jakiś dźwięk. Coś jakby łamanie kości, albo sadystyczne miażdżenie czaszki.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Podobno jakiś chłystek pytał o mnie- zerknąłem na kuzyna poważnym spojrzeniem. Śmiało można było stwierdzić, że nawet poirytowanym. Rzecz jasna tylko się zgrywałem, bowiem opadając, tuż obok niego, na wysokie, drewniane krzesło, zarzuciłem ramię na jego bark i wygiąłem wargi w szerokim uśmiechu. -W końcu. Już myślałem, że Suffolk oczarowało cię na tyle, że zrezygnujesz z nokturnowskich przyjemności- cóż, każdy na jego miejscu by to zrobił. W hrabstwie nie brakowało znacznie lepszych miejsc do zabaw, a w szczególności dobrej ognistej i chętnych kobiet, obok których obudziłby się następnego dnia. -Co cię tu sprowadza? Stęskniłeś się za wujem? A może masz dość matczynej piersi?- zaśmiałem się pod nosem i zerknąłem na polerującego szkło barmana. Machnąłem dłonią, aby polał mi to co zwykle, lecz nim to nastało postawił tuż przed nami całą butelkę przezroczystego płynu, który kojarzył mi się tylko i wyłącznie ze wschodnimi ziemiami. Nie przepadałem za wódką, ale skoro Igor miał na nią chęć, to mogłem mu towarzyszyć.
-Długo kazałeś na siebie czekać- rzuciłem bez krzty przekąsu w głosie. Irina uświadomiła mnie jak zawiłe sprawy miały miejsce w ich domowym ognisku, dlatego nie oceniałem go naprędce. Był jeszcze młody, być może wiedziony wizją wielkiej przyszłości czuł żal do matki, choć na dobrą sprawę nie byłem przekonany, czy znał całą prawdę. -Rad jestem, że jesteś przy niej. Potrzebowała tego- kontynuowałem mając w pamięci tęsknotę Iriny, która rzecz jasna nigdy nie została wyznana otwarcie. Trzymała ją w sobie, starała się zachować kamienną twarz, ale zbyt dobrze ją znałem – lub zbyt dobrze znałem ludzi.
-Liczę, że dom wpadł w twoje gusta?- spytałem, bo wypadało, aczkolwiek nieszczególnie przykładałem do tego wagę. Zmienić nokturnowskie kąty na podobną siedzibę to było coś wielkiego i miałem nadzieję, iż nie zacznie się boczyć, że jego sypialnia ma kilka metrów za mało. Z resztą nie należał do tego typu ludzi, a przynajmniej takiego go zapamiętałem. Może i nie mieliśmy wielu okazji do spotkań, ale zawsze zdawał się bardziej przypominać matkę. Stonowany, chłodny, pewny siebie, z tym charakterystycznym, ironicznym uśmieszkiem na gębie – jakim cudem on nie miał na nazwisko Macnair? -Wiesz, że mam wobec ciebie wielkie plany?- mogłem powiedzieć to po kilku głębszych, ale jaki był w tym sens? Chciałem, aby na poważnie wziął moje słowa, a nie o poranku zastanawiał się, czy przypadkiem za dużo nie wypiłem. Rodowe drzewo mojej rodziny było usłane kolcami, parszywym grzybem, jakiego należało się pozbyć i nikt inny jak Irina mogła mi w tym pomóc. Zależało jej na tym samym. Na szacunku. Szacunku, który utraciliśmy błądząc niczym dzieci we mgle. Niczym pijani młokosi zachłyśnięci bogactwem, jakiego na dobrą sprawę nie mieliśmy.
| opętanie
-Długo kazałeś na siebie czekać- rzuciłem bez krzty przekąsu w głosie. Irina uświadomiła mnie jak zawiłe sprawy miały miejsce w ich domowym ognisku, dlatego nie oceniałem go naprędce. Był jeszcze młody, być może wiedziony wizją wielkiej przyszłości czuł żal do matki, choć na dobrą sprawę nie byłem przekonany, czy znał całą prawdę. -Rad jestem, że jesteś przy niej. Potrzebowała tego- kontynuowałem mając w pamięci tęsknotę Iriny, która rzecz jasna nigdy nie została wyznana otwarcie. Trzymała ją w sobie, starała się zachować kamienną twarz, ale zbyt dobrze ją znałem – lub zbyt dobrze znałem ludzi.
-Liczę, że dom wpadł w twoje gusta?- spytałem, bo wypadało, aczkolwiek nieszczególnie przykładałem do tego wagę. Zmienić nokturnowskie kąty na podobną siedzibę to było coś wielkiego i miałem nadzieję, iż nie zacznie się boczyć, że jego sypialnia ma kilka metrów za mało. Z resztą nie należał do tego typu ludzi, a przynajmniej takiego go zapamiętałem. Może i nie mieliśmy wielu okazji do spotkań, ale zawsze zdawał się bardziej przypominać matkę. Stonowany, chłodny, pewny siebie, z tym charakterystycznym, ironicznym uśmieszkiem na gębie – jakim cudem on nie miał na nazwisko Macnair? -Wiesz, że mam wobec ciebie wielkie plany?- mogłem powiedzieć to po kilku głębszych, ale jaki był w tym sens? Chciałem, aby na poważnie wziął moje słowa, a nie o poranku zastanawiał się, czy przypadkiem za dużo nie wypiłem. Rodowe drzewo mojej rodziny było usłane kolcami, parszywym grzybem, jakiego należało się pozbyć i nikt inny jak Irina mogła mi w tym pomóc. Zależało jej na tym samym. Na szacunku. Szacunku, który utraciliśmy błądząc niczym dzieci we mgle. Niczym pijani młokosi zachłyśnięci bogactwem, jakiego na dobrą sprawę nie mieliśmy.
| opętanie
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 05.08.23 23:03, w całości zmieniany 2 razy
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Brudny blat stoliczka kleił się nieznośnie, a gdzieś nieopodal komuś pękały kości; nokturnowski obrazek zasługiwał jeszcze na godną scenę rubasznej uciechy i kłótni uzależnionych od hazardu padalców. Specyficzne to było miejsce, zarazem wyjątkowo urokliwa okolica, ale dotychczasowe życie nie przyzwyczaiło go przecież do żadnych luksusów. Przez dwa lata siedział w zgliszczu norweskiej dziczy, pośród sięgającego po kolana śniegu, w leciwym, drewnianym domku, z którego prędko umykało ciepło domowego ogniska. W kryzysowej chwili jego łowieckiego niedoświadczenia bywało, że kiszki grały marsza, a zewsząd łypały nań wyłącznie paskudne korzonki, cudem wyzierające się spośród ostrych grani skalistego gruntu. Psychika płatała figle, gdy za jedyne towarzystwo służyła przeklinająca paskudnie papuga i jej zdziadziały właściciel, a pół roku skapane było w niemalże nieustannym mroku, pozbawionym promieni optymistycznego słońca. Wieści o żałosnej śmierci ojca wywiodły go stamtąd, a rychła ucieczka z Bułgarii pierwotnie zaprowadziła go tutaj. Ciasna klitka w patologicznej dzielnicy odstraszała nędzą, a wyłażące z każdego rogu robale irytująco dogorywały pod startymi zelówkami jego pantofli; dopiero wielki awans kuzyna na namiestnika i zebrane w ogół oszczędności zapędziły ich między gotyckie mury warowni w Suffolk, gdzie miał okazję zaznać co nieco dogodności. Zdawałoby się, że porzucenie drakońskich warunków powitał z niemą ulgą, ale w duszy majaczył wciąż nienormalny sentyment. Do oglądania i częściowego choćby uczestniczenia w tutejszej patologii, bo lubował się w obijaniu cudzych mord, spijaniu wódki i wygrywaniu w pokera. Na kurtuazyjnych salonach nie miał sposobności doświadczyć podobnych ekscesów, więc dobrze było, raz na jakiś czas, poszlajać się tu i ówdzie, czasem bez celu, niekiedy w próbie zjednoczenia z okolicznym półświatkiem. Każdy kontakt mógł kiedyś okazać się intratny, a on, choć całkiem jeszcze nieangielski, uważał się już raczej za Macnaira. Ci zwykli sięgać wysoko, żądać wiele i umyślnie przeć naprzód. Chciał im obojgu, kuzynowi i matce, w całym tym przedsięwzięciu aktywnie wtórować.
― Nie śmiałbym nawet ― odparł z egzaltowaną powagą, choć z twarzy wyzierało nieskrywane rozbawienie. Dobrej zabawy można było, w istocie, zaznać wszędzie, ale wyłącznie tutaj i w londyńskim porcie, przybierała ona barwy bezwstydnych rozrywek. Do miejscowych burdeli nie odważyłby się jednak wstąpić, a i wszechobecne tu złodziejstwo bywało nad wyraz irytujące, ale taka to już była osobliwość. Tych ludzi, tego smrodu i powszechnego zepsucia. Wielu wykolejonych skurwysynów wypluwały bliskie karczmie uliczki, nie w jego gestii leżało jednak ocenianie towarzystwa. Zwłaszcza że posłużyć mogli za nienajgorszych kompanów.
― Jedno nie wyklucza drugiego. Synek potrzebuje też czasem męskiej ręki w wychowaniu ― odpowiedział w zgodzie z ich farsową konwencją, na twarzy dzierżąc cwaniacki uśmieszek. Butelka schłodzonej wódki wyrosła mu przed oczyma, łapki powędrowały więc od razu ku smukłej szyjce i dwóm, pustym jeszcze kieliszeczkom, domagającym się uzupełnienia. Po czystej nie bolała głowa i żołądek nie wywracał się do góry nogami, więc machinalnie wybrał także w imieniu krewniaka. Ten zdawał się jednak nie wybrzydzać ― i dobrze, bo jego brytyjska wątroba czasami przynajmniej odpocząć powinna od kolorowych dziwactw.
― Wiem ― skwitował lakonicznie temat matki, bo kwestie jej potrzeb nigdy nie były mu do końca znane. Kochała go, z pewnością, choć nie w typowej manierze czułej troskliwości; wierzyła w niego, z pewnością, choć chyba niedostatecznie; wreszcie, dawała upragnioną wolność, a przy tym zagarniała jej część dla siebie. Zupełnie jakby dalej był buńczucznym nastolatkiem, którym należało sterować. Drew znał też taką prawdę?
― Ta niewielka przestrzeń bywa przytłaczająca. Rzadko tam bywam, z obawy, że zamknę się w sobie ― zironizował, bo oczywistym było, że nowy kąt jest bezsprzecznie lepszy od każdego rodzaju klitki, w której miał okazję dotychczas pomieszkiwać. W duchu był przecież dość skromny, ani myślał narzekać więc na zaznawane wygody. Zaraz już solidarnie wychylał malucha przyniesionego paskudztwa, gotów słuchać uważnie o wujowskich zamiarach. Co skrywały meandry jego umysłu?
― Nie śmiałbym nawet ― odparł z egzaltowaną powagą, choć z twarzy wyzierało nieskrywane rozbawienie. Dobrej zabawy można było, w istocie, zaznać wszędzie, ale wyłącznie tutaj i w londyńskim porcie, przybierała ona barwy bezwstydnych rozrywek. Do miejscowych burdeli nie odważyłby się jednak wstąpić, a i wszechobecne tu złodziejstwo bywało nad wyraz irytujące, ale taka to już była osobliwość. Tych ludzi, tego smrodu i powszechnego zepsucia. Wielu wykolejonych skurwysynów wypluwały bliskie karczmie uliczki, nie w jego gestii leżało jednak ocenianie towarzystwa. Zwłaszcza że posłużyć mogli za nienajgorszych kompanów.
― Jedno nie wyklucza drugiego. Synek potrzebuje też czasem męskiej ręki w wychowaniu ― odpowiedział w zgodzie z ich farsową konwencją, na twarzy dzierżąc cwaniacki uśmieszek. Butelka schłodzonej wódki wyrosła mu przed oczyma, łapki powędrowały więc od razu ku smukłej szyjce i dwóm, pustym jeszcze kieliszeczkom, domagającym się uzupełnienia. Po czystej nie bolała głowa i żołądek nie wywracał się do góry nogami, więc machinalnie wybrał także w imieniu krewniaka. Ten zdawał się jednak nie wybrzydzać ― i dobrze, bo jego brytyjska wątroba czasami przynajmniej odpocząć powinna od kolorowych dziwactw.
― Wiem ― skwitował lakonicznie temat matki, bo kwestie jej potrzeb nigdy nie były mu do końca znane. Kochała go, z pewnością, choć nie w typowej manierze czułej troskliwości; wierzyła w niego, z pewnością, choć chyba niedostatecznie; wreszcie, dawała upragnioną wolność, a przy tym zagarniała jej część dla siebie. Zupełnie jakby dalej był buńczucznym nastolatkiem, którym należało sterować. Drew znał też taką prawdę?
― Ta niewielka przestrzeń bywa przytłaczająca. Rzadko tam bywam, z obawy, że zamknę się w sobie ― zironizował, bo oczywistym było, że nowy kąt jest bezsprzecznie lepszy od każdego rodzaju klitki, w której miał okazję dotychczas pomieszkiwać. W duchu był przecież dość skromny, ani myślał narzekać więc na zaznawane wygody. Zaraz już solidarnie wychylał malucha przyniesionego paskudztwa, gotów słuchać uważnie o wujowskich zamiarach. Co skrywały meandry jego umysłu?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nokturnowski obrazek był jedyny w swoim rodzaju. Wielu wstydziło się tego pochodzenia, unikało tematu jak ognia i starało się za wszelką cenę zażegnać stare dzieje zamykając je w niedbale przygotowanym pudle, które wylądować miało w piwnicy tudzież na stryszku. Z pogardą w oczach mierzyli kolejnych rzezimieszków. W dłoni zaciskali różdżkę powtarzając podstawowe zaklęcia obronne tudzież nieco bardziej zaawansowane z kategorii bojowych, które miały poharatać i tak już zniszczone od używek lica. Mrocze zakamarki przywodziły na myśl znacznie więcej negatywów niż pozytywów, lecz osobiście nie byłem równie krytyczny. Po pierwsze niezwykle ceniłem sobie dostęp do wszystkiego co zakazane – niemal w każdej ślepej uliczce można było nabyć plugawe składniki, bazy pod klątwy czy nawet nielegalne trunki. Po drugie nie trzeba było tworzyć siatek połączeń dla czarodziejów zainteresowanych nabyciem przeklętego przedmiotu, bowiem ci zdawali doskonale wiedzieć gdzie szukać. Po trzecie można było wynająć kąt za rozsądne pieniądze i nie martwić się o nadchodzącą zimę. Oczywiście miało to przełożenie na warunki, lecz czy miały one większe znaczenie, kiedy sam fakt posiadania dachu nad głową był luksusem? Zaznałem biedy, więc potrafiłem docenić najbardziej trywialne wygody, a takimi bezsprzecznie były łóżko i sucha, choć cuchnąca wszechobecną wilgocią, pościel.
Wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu i pokiwałem głową. Przeczuwałem, że lubował się w mordobiciu, pijaństwie i bezwstydnych zabawach. Nokturn miał to do siebie, że nikt nie oceniał głośno zachowania, unikał wtrącania się – chyba, że pierwsze skrzypce grała chęć przeciągnięcia jakiegoś jegomościa przez bar – a rano zwykle niewiele pamiętał. Ściany rzadko miały tu uszy, co dawało pole do popisu w kwestii rozmów o interesach. Jednym problemem był fakt, że chwila nieuwagi ściągała ci kurwę na kolana, która nie zachęcała wyglądem, ani zapachem. Niektórym się to podobało, nieustannie korzystali z usług powodując, że dostęp do kilku pokoi na piętrze był w środku nocy praktycznie niemożliwy, więc pozostawało im oddawać się rozkoszom na oczach reszty, ale i z tym zdawali się nie mieć większego problemu. Panienki klęczące pod brudnymi stolikami nie były rzadkim widokiem i choć początkowo mnie to irytowało, to ostatecznie odpuściłem tę walkę z wiatrakami zrzucając to na karb uroku tej dzielnicy. -Tylko pilnuj kieszeni i kolan- rzuciłem z kpiącym uśmiechem. Złodziejstwo było na porządku dziennym. Słyszałem o przypadkach morderstw dla kilku cholernych kuntów, za które nawet nie szło się porządnie spruć jednego wieczora. Czy był w tym głębszy sens? Zapewne nie, ale nieszczególnie mnie to obchodziło. Lokalni wiedzieli kim jestem, wielu nawet miało pojęcie gdzie konkretnie mieszkam, a zatem nie wchodzili mi w drogę. Niepisane prawo Nokturnu mówiło, że swoi byli nietykalni. Gówno prawda. Przypadkowi przechodnie byli po prostu łatwiejszym i statystycznie majętniejszym celem.
-Raczej nie znam się na wychowywaniu- zaśmiałem się pod nosem, choć nie był to żart. Kierując się własnymi zasadami uważałem je za słuszne, wręcz niepodważalne, lecz czy były one dobre dla innych? Na to pytanie nie znałem odpowiedzi. Mogłem mu coś zasugerować, być może wskazać drogę, lecz musiał sam uczyć się na własnych błędach, ważyć odpowiedzialność podjętych decyzji. Tylko tak stworzy indywidualną hierarchię wartości, która wytyczy mu w życiu nie tylko cele, ale nada im głębszy sens. -Chyba, że będziesz denerwować matkę, to sprawdzimy twardość twojej twarzy- zachowałem stosowną powagę, ale nie dało się w tych słowach nie wyczuć ironii.
Zerknąłem na butelkę, a potem z powrotem na Igora. Niczym gospodarz z krwi i kości uzupełnił kieliszki, po czym przysunął do mnie jeden z nich. Ująłem go w dłoń, obróciłem w palcach. Nie odważyłem się powąchać. Z pewnością nie była to wódka, która kojarzyła mu się z rodzinnymi stronami – tam znacznie bardziej przykładano się do jej warzenia. Znali receptury, traktowali niczym tradycje, zaś na angielskich ziemiach nie zyskała ona równie wielkiej popularności.
Zaśmiałem się na wieść o niewielkiej przestrzeni i zmierzyłem go nieco litościwym spojrzeniem. -To dobrze. Tutaj na pewno nie będziesz mieć czasu ani miejsca, aby zamknąć się w sobie- rzuciłem otwarcie, po czym uniosłem szkło w geście toastu. -Wykaż się. Mantykora jest mordownią, ale wymaga wiele pracy i zaangażowania. Liczę, że potroisz zyski- nie pozostawiłem przestrzeni do domysłów. Chciałem, aby wyszedł spod piersi matki i dźwignął na własnych barkach odpowiedzialność za karczmę. Dobry start w przyszłość, nieoceniona nauka i cenna wiedza mogły mu się przydać, kiedy będziemy planować znacznie większy i intratny biznes. Każdy od czegoś zaczynał, ale nie każdy dostał taki prezent na tacy.
Wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu i pokiwałem głową. Przeczuwałem, że lubował się w mordobiciu, pijaństwie i bezwstydnych zabawach. Nokturn miał to do siebie, że nikt nie oceniał głośno zachowania, unikał wtrącania się – chyba, że pierwsze skrzypce grała chęć przeciągnięcia jakiegoś jegomościa przez bar – a rano zwykle niewiele pamiętał. Ściany rzadko miały tu uszy, co dawało pole do popisu w kwestii rozmów o interesach. Jednym problemem był fakt, że chwila nieuwagi ściągała ci kurwę na kolana, która nie zachęcała wyglądem, ani zapachem. Niektórym się to podobało, nieustannie korzystali z usług powodując, że dostęp do kilku pokoi na piętrze był w środku nocy praktycznie niemożliwy, więc pozostawało im oddawać się rozkoszom na oczach reszty, ale i z tym zdawali się nie mieć większego problemu. Panienki klęczące pod brudnymi stolikami nie były rzadkim widokiem i choć początkowo mnie to irytowało, to ostatecznie odpuściłem tę walkę z wiatrakami zrzucając to na karb uroku tej dzielnicy. -Tylko pilnuj kieszeni i kolan- rzuciłem z kpiącym uśmiechem. Złodziejstwo było na porządku dziennym. Słyszałem o przypadkach morderstw dla kilku cholernych kuntów, za które nawet nie szło się porządnie spruć jednego wieczora. Czy był w tym głębszy sens? Zapewne nie, ale nieszczególnie mnie to obchodziło. Lokalni wiedzieli kim jestem, wielu nawet miało pojęcie gdzie konkretnie mieszkam, a zatem nie wchodzili mi w drogę. Niepisane prawo Nokturnu mówiło, że swoi byli nietykalni. Gówno prawda. Przypadkowi przechodnie byli po prostu łatwiejszym i statystycznie majętniejszym celem.
-Raczej nie znam się na wychowywaniu- zaśmiałem się pod nosem, choć nie był to żart. Kierując się własnymi zasadami uważałem je za słuszne, wręcz niepodważalne, lecz czy były one dobre dla innych? Na to pytanie nie znałem odpowiedzi. Mogłem mu coś zasugerować, być może wskazać drogę, lecz musiał sam uczyć się na własnych błędach, ważyć odpowiedzialność podjętych decyzji. Tylko tak stworzy indywidualną hierarchię wartości, która wytyczy mu w życiu nie tylko cele, ale nada im głębszy sens. -Chyba, że będziesz denerwować matkę, to sprawdzimy twardość twojej twarzy- zachowałem stosowną powagę, ale nie dało się w tych słowach nie wyczuć ironii.
Zerknąłem na butelkę, a potem z powrotem na Igora. Niczym gospodarz z krwi i kości uzupełnił kieliszki, po czym przysunął do mnie jeden z nich. Ująłem go w dłoń, obróciłem w palcach. Nie odważyłem się powąchać. Z pewnością nie była to wódka, która kojarzyła mu się z rodzinnymi stronami – tam znacznie bardziej przykładano się do jej warzenia. Znali receptury, traktowali niczym tradycje, zaś na angielskich ziemiach nie zyskała ona równie wielkiej popularności.
Zaśmiałem się na wieść o niewielkiej przestrzeni i zmierzyłem go nieco litościwym spojrzeniem. -To dobrze. Tutaj na pewno nie będziesz mieć czasu ani miejsca, aby zamknąć się w sobie- rzuciłem otwarcie, po czym uniosłem szkło w geście toastu. -Wykaż się. Mantykora jest mordownią, ale wymaga wiele pracy i zaangażowania. Liczę, że potroisz zyski- nie pozostawiłem przestrzeni do domysłów. Chciałem, aby wyszedł spod piersi matki i dźwignął na własnych barkach odpowiedzialność za karczmę. Dobry start w przyszłość, nieoceniona nauka i cenna wiedza mogły mu się przydać, kiedy będziemy planować znacznie większy i intratny biznes. Każdy od czegoś zaczynał, ale nie każdy dostał taki prezent na tacy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Zaledwie burżuazyjna inteligencja spoglądać mogła z niesmakiem na tutejsze uciechy podrzędnych spelun i grzechy ciemnych uliczek; zaledwie paniska z krwi i kości zrozumiale uznać mogli podobne atrakcje za gorszące, marszcząc przy tym nosek na smród niedomytych kibli i zaschniętej w szczelinach podłóg krwi. Ale oni obaj nie należeli do hermetycznego środowiska socjety, oni obaj bynajmniej się w analogicznej rzeczywistości nie wychowali; kurtuazja ruchów, manieryczna gadka i ciasno powlekająca kołnierz koszuli mucha obrosły ich sylwetki w imię konieczności, zastałej z racji nowych obowiązków, zastałej z racji niespostrzeżonego wślizgnięcia się w szpony łask ważniaków. Społeczny awans dotknął przede wszystkim kuzyna, stosownie honorując go wreszcie zasłużonym stołkiem namiestnika. Ale i on w tym wszystkim zasmakował bodaj lichego źdźbła tychże laurów, bodaj koniuszka pokłosia dzierżonego przez krewniaka stanowiska. Spływający w splendorze, nad wyraz przestrzenny pokój nijak przypominał ciasną izbę ulokowaną gdzieś pośrodku osobliwego obrazka Nokturnu, a był to przecież zaledwie wierzchołek przywilejów. Dobrze było nazywać się teraz Macnairem, dobrze było zdradzać się obecnie dumą przybranego, angielskiego pochodzenia; gdzieś jeszcze w międzyczasie budowało się, sygnowane tym samym nazwiskiem, pogrzebowe imperium matki, coraz to bardziej wzrastające chwałą profesjonalnej usługi. W tle majaczyły jeszcze bankiety piętrzące się tłumami prawdziwego dostojeństwa, wielkiego towarzystwa, swoistą sposobnością budowania koneksji, które różnie mogły się w przyszłości objawić. Korzystniejszym znać było tego czy innego prostaka albo krezusa, nie wiadomo wszakże, ile w rzeczywistości miał do zaoferowania; on sam jeszcze niedawno w tej wieśniackiej skromności hasał przecież po północnej głuszy, na obiad racząc się rozgotowanym topinamburem, nie rozpływającym w ustach kawiorem. Zapewne dlatego na samym początku brytyjskich doświadczeń tak bardzo cenił prostotę ponad skomplikowanie; zapewne dlatego czuł się wówczas naturalniej pośród bezzębnych gęb przy karcianym stoliczku, niźli w sztuce wydumanej rozmówki o szwarcu, mydle i powidle, ciągniętej w trakcie sztywnego lawirowania na parkiecie. Upodobanie do minimalizmu go nie opuściło, ale wreszcie też zdawał się dostrzec urok tej osnutej fałszem błazenady; tak już wisiał w nicości miałkiego centrum, jako niewystarczająco elegancki do otwartych przyjaźni z arystokracją, zarazem niedostatecznie swojski do obcowania z portowym półświatkiem. Wiecznie zdawał się sczeznąć w stagnacji środka, ni to będąc miejscowym, ni to obcym Bułgarem; nie ponosił się też ambicji, nie wyplenił zarazem frywolnej beztroski. Nawet żadnej kobiecie nie oddał się w pełni, tkwiąc w trącających kontrowersją układach niezobowiązań. Nawet matce nie służył całkowicie podlegle, niekiedy wracając jeszcze myślą do statury zmarłego ojca. Ale taki już miał być chyba jego los ― wiecznie niepewny, ciągle zagrożony wpływem tej drugiej strony, bez ustanku narażony na zdradę.
― Irina raczej też nie... ― skwitował cicho, na pozór żartobliwie, choć za maską ironii kryło się jeszcze oblicze, o którym wujek nie mógł mieć pojęcia. Wyrachowana, spoglądająca nań z góry matka nigdy nie oddawała się wielkim egzaltacjom; jeszcze kilkanaście lat temu wtórowała też małżonkowi w despotycznych, pozbawiających go dziecinnej błogości, rozkazach. Chroniła go zawsze, najpewniej też kochała, a przy tym uznawała za swoją dumę, unikalne dziedzictwo własnego jestestwa, ale czyniła to wszystko w nienormalnej, chłodnej tendencji. Jak gdyby wcale nie chciała mieć syna, jak gdyby wcale nie widziała w nim człowieka, a co najwyżej marionetkę, którą należało godnie sterować, coby nie popadł przypadkiem w żadną z niegodnych skrajności. Strach byłoby przyznać się przed nią, że od miesięcy żył pod ciężarem brzemienia świadomości o nadchodzącej z wolna nielojalności; trwogą było zastanawiać się w ogóle, co w obliczu takiej niewierności była w stanie uczynić. Wolał nie dywagować. ― Na szczęście za stary już jestem na wychowywanie... ― dodał zaraz, racząc się ostrością wódeczki i rzuconych przekornie słów. ― A ty średnio znasz się na mordobiciu ― kontynuował z drwiącym uśmieszkiem, choć stwierdzenie to było raczej na wyrost. Zimne mury Durmstrangu nauczyły go łamać nosy i celować w wątrobę, ale cholera wiedziała, jak silne ciosy potrafiły wystosować tamte pięści. Może będą mieli jeszcze kiedyś możliwość się o tym przekonać? Ot tak, choćby dla zabawy, albo dla rozwścieczenia matuli, której Drew tak przymilnie chciał usługiwać.
― Ty chyba nie jesteś poważny? ― spytał w retorycznym zdziwieniu, na powrót sięgając do kieliszka ze słowiańskim przysmakiem. Daleko mu było do rodzimych receptur, ale nie zwykł wybrzydzać. Milczał przez chwilę, całkiem speszony propozycją, całkiem chyba przytłoczony pomysłem, że miałby tym przybytkiem zarządzać. Zupełnie się przecież na tym nie znał, księgowość i decyzyjność w kwestii domu pogrzebowego spoczywały wszakże w rękach rodzicielki; do niego należały prostsze formalności, niewymagające odeń większej rozmyślności. Ale wcale nie uległ katuszom lęku, wcale nie zgasł w niepewności siebie; miast tego spojrzał bratu w oczy, najpewniej w geście wdzięczności i rozlewającego się po trzewiach ciepła uznania.
― Nie rozczarujesz się ― złożył pewną obietnicę, już zaraz z uśmiechem wznosząc kolejny z niemych toastów. Doceniał ten prezent i doceniał ten gest, nawet jeśli lapidarne dziękuję nie wybrzmiało głuchym tonem banalnych słów. Co jednak stało się oczywiste, to wizja chwilowo spokorniałej twarzy młodzieńca, w którego ktoś wreszcie uwierzył.
Nienormalne.
― Irina raczej też nie... ― skwitował cicho, na pozór żartobliwie, choć za maską ironii kryło się jeszcze oblicze, o którym wujek nie mógł mieć pojęcia. Wyrachowana, spoglądająca nań z góry matka nigdy nie oddawała się wielkim egzaltacjom; jeszcze kilkanaście lat temu wtórowała też małżonkowi w despotycznych, pozbawiających go dziecinnej błogości, rozkazach. Chroniła go zawsze, najpewniej też kochała, a przy tym uznawała za swoją dumę, unikalne dziedzictwo własnego jestestwa, ale czyniła to wszystko w nienormalnej, chłodnej tendencji. Jak gdyby wcale nie chciała mieć syna, jak gdyby wcale nie widziała w nim człowieka, a co najwyżej marionetkę, którą należało godnie sterować, coby nie popadł przypadkiem w żadną z niegodnych skrajności. Strach byłoby przyznać się przed nią, że od miesięcy żył pod ciężarem brzemienia świadomości o nadchodzącej z wolna nielojalności; trwogą było zastanawiać się w ogóle, co w obliczu takiej niewierności była w stanie uczynić. Wolał nie dywagować. ― Na szczęście za stary już jestem na wychowywanie... ― dodał zaraz, racząc się ostrością wódeczki i rzuconych przekornie słów. ― A ty średnio znasz się na mordobiciu ― kontynuował z drwiącym uśmieszkiem, choć stwierdzenie to było raczej na wyrost. Zimne mury Durmstrangu nauczyły go łamać nosy i celować w wątrobę, ale cholera wiedziała, jak silne ciosy potrafiły wystosować tamte pięści. Może będą mieli jeszcze kiedyś możliwość się o tym przekonać? Ot tak, choćby dla zabawy, albo dla rozwścieczenia matuli, której Drew tak przymilnie chciał usługiwać.
― Ty chyba nie jesteś poważny? ― spytał w retorycznym zdziwieniu, na powrót sięgając do kieliszka ze słowiańskim przysmakiem. Daleko mu było do rodzimych receptur, ale nie zwykł wybrzydzać. Milczał przez chwilę, całkiem speszony propozycją, całkiem chyba przytłoczony pomysłem, że miałby tym przybytkiem zarządzać. Zupełnie się przecież na tym nie znał, księgowość i decyzyjność w kwestii domu pogrzebowego spoczywały wszakże w rękach rodzicielki; do niego należały prostsze formalności, niewymagające odeń większej rozmyślności. Ale wcale nie uległ katuszom lęku, wcale nie zgasł w niepewności siebie; miast tego spojrzał bratu w oczy, najpewniej w geście wdzięczności i rozlewającego się po trzewiach ciepła uznania.
― Nie rozczarujesz się ― złożył pewną obietnicę, już zaraz z uśmiechem wznosząc kolejny z niemych toastów. Doceniał ten prezent i doceniał ten gest, nawet jeśli lapidarne dziękuję nie wybrzmiało głuchym tonem banalnych słów. Co jednak stało się oczywiste, to wizja chwilowo spokorniałej twarzy młodzieńca, w którego ktoś wreszcie uwierzył.
Nienormalne.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Miano namiestnika otworzyło przede mną wrota do lepszego świata. Rzeczywistości okraszonej złotem, szacunkiem, władzą, ale też odpowiedzialnością, polityką i nieczystymi zagrywkami. Pozwoliła zakupić piękną nieruchomość, zapewniała pełny żołądek i barek, choć wielu ludzi dookoła raczyło się starym chlebem posmarowanym paskudnym łojem. Opuściliśmy szereg, weszliśmy szczebel wyżej, mieliśmy nie tylko galeony, ale i posłuch. Z rynsztokowych nizin wzbiliśmy się na sam szczyt i osiągnęliśmy to nie dzięki koneksjom, ale ciężkiej pracy. Mojej bezwzględnej lojalności, oddaniu oraz odwadze. Byłem z siebie dumny, miałem ku temu powody. Wiedziałem jednak, że to dopiero początek – byliśmy metr za linią startu i tylko od nas zależało, jak potoczy się reszta wyścigu. Utrzymamy pozycję, czy utracimy ją jak nasi przodkowie? Pozwolimy sobą pomiatać, uznawać jako gorszych tylko przez wzgląd na zabrane przywileje? Kiedyś nasze nazwisko znajdowało się na liście błękitnokrwistych, Macnairowie cieszyli się wszystkimi płynącymi z tego korzyściami, ale nie potrafili ich docenić. Umieli tylko wyciągać rękę po więcej, bowiem ciągle było im mało. Z honorowej, walecznej rodziny uczynili siedlisko niezgody, zażarte i niesprawiedliwe pole bitwy o miano nestora. Czy było to naprawdę takie ważne? Byli niczym dzieci krążące we mgle, których apetyt nie tylko nieustannie rósł, ale przekroczył wszystkie możliwe normy. Zniszczyli się sami – nie potrzebowali do tego wroga, zdrady przyjaciół czy rozlewu krwi. Wbili sztylet w tętniące serce. Szukali ratunku, ale taki nie istniał.
Starałem się przystosować. Nosiłem lepszą garderobę, dorobiłem się nawet garniturów skrojonych na miarę, choć wcześniej kompletnie nie przykładałem do tego wagi. Wydawanie majątku na odzież było dla mnie marnotrawstwem, ale zdawałem sobie sprawę, że w tym świecie było to swoistą wizytówką. Istotną niczym pierwsze wrażenie. Unikałem pijaństwa w publicznych miejscach i na oficjalnych przyjęciach oraz nauczyłem się powstrzymać od komentarzy, kiedy były one niewybredne. Nabrałem nieco ogłady. Nie dążyłem do tego, aby kierować się takimi samymi zasadami co arystokraci, śmiało mogłem powiedzieć, że nawet się tego wystrzegałem, ale musiałem te kilka aspektów zmienić. Polityczny świat był brutalny, a ja nie chciałem, aby mnie skreślono ze względu na alkoholowe wybryki.
Byłem pewien odpowiedzialności Iriny, pragnąłem ją mieć również w stosunku do Igora. Był jeszcze młody, miał przestrzeń na popełnianie błędów, ale musiał nauczyć się wystrzegać złych decyzji. Czynów rzutujących na naszym nazwisku. Nie zamierzałem być dla niego pobłażliwy, musiał przyzwyczaić się, iż będziemy patrzyć mu na ręce i dokładać obowiązków – związanych z pracą oraz organizacją. Chciałem, aby piął się w hierarchii, zyskał należny szacunek i tytuł Rycerza Walpurgii. Nie brakowało mu zapału, ale czy miał wystarczające umiejętności? Nie widziałem go w trakcie treningu, co niezwłocznie musieliśmy zmienić. -Z tobą poradziła sobie całkiem nieźle. Chyba- zmrużyłem oczy czując, że za tymi słowami kryło się coś więcej. Tajemnica, jakiej nie chciał jeszcze zdradzić i rzecz jasna nie zamierzałem ciągnąć go za język. Unikałem wciskania nosa w nie swoje sprawy – jeśli ktoś chciał mi coś powiedzieć czynił to. Nie zadawałem pytań, nie drążyłem i doceniałem, jeśli rozmówca zachowywał podobny dystans w stosunku do mnie. Rzadko dzieliłem się przeszłością oraz doświadczeniami. Wolałem zachować to dla siebie.
Zaśmiałem się na jego słowa, po czym uniosłem kieliszek. -Z lekceważącym cię przeciwnikiem prościej wygrać- rzuciłem i wypiłem zawartość. -Ciekaw jestem skąd ta pewność- Igor nigdy nie widział mnie w trakcie walki na gołe pięści, tak naprawdę nigdy nie widział mnie na polu bitwy. Może z wężowym drewnem w dłoni radziłem sobie o wiele lepiej, ale i bez niego potrafiłem wygrać. -Myślę, że nam obu przyda się trening. Z chęcią bym się przekonał, czy taki z ciebie chojrak- zaproponowałem, a następnie podsunąłem mu kieliszek, aby polał następną kolejkę. Mieliśmy dzisiaj sporo do uzgodnienia i pozostało mi mieć nadzieję, że nie spieszył się do mamy na podwieczorek.
-Jestem- szczerze, bez zawahania. Podjąłem już decyzję i nie zamierzałem się z niej wycofywać. -Początkowo będziemy dzielić zyski na dwóch- przeszedłem do konkretów, nikt nie chciał pracować za darmo, a i ja sobie podobnego wyzysku nie wyobrażałem. -Jak je podwoisz, to całość jest twoja. Masz motywację- wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie i ręką przywołałem kelnerkę, którą poprosiłem o przyniesienie dokumentów z gabinetu. Nie minęła chwila, a ta już niosła stos kartek i księgę rachunkową. -Rozumiesz coś z tego?- spytałem nie mając pojęcia, czy Irina uczyła go podstaw prowadzenia biznesu. Wydawać by się mogło, że powinna wszak dom pogrzebowy miał się naprawdę dobrze, ale mimo to wolałem zapytać. -Masz tu codziennie wpisy z utargiem, straty w towarze, wypłaty i listy dostawców. Roger, barman zarabia najwięcej, ale jest tego wart. Po pierwsze nie kradnie, po drugie umie dodać dwa do dwóch, a to już coś wierz mi na słowo- zaśmiałem się i wzniosłem wraz z Igorem kolejny już toast. Upiłem trunku do dna i skrzywiłem się lekko. Wódka była paskudna.
Starałem się przystosować. Nosiłem lepszą garderobę, dorobiłem się nawet garniturów skrojonych na miarę, choć wcześniej kompletnie nie przykładałem do tego wagi. Wydawanie majątku na odzież było dla mnie marnotrawstwem, ale zdawałem sobie sprawę, że w tym świecie było to swoistą wizytówką. Istotną niczym pierwsze wrażenie. Unikałem pijaństwa w publicznych miejscach i na oficjalnych przyjęciach oraz nauczyłem się powstrzymać od komentarzy, kiedy były one niewybredne. Nabrałem nieco ogłady. Nie dążyłem do tego, aby kierować się takimi samymi zasadami co arystokraci, śmiało mogłem powiedzieć, że nawet się tego wystrzegałem, ale musiałem te kilka aspektów zmienić. Polityczny świat był brutalny, a ja nie chciałem, aby mnie skreślono ze względu na alkoholowe wybryki.
Byłem pewien odpowiedzialności Iriny, pragnąłem ją mieć również w stosunku do Igora. Był jeszcze młody, miał przestrzeń na popełnianie błędów, ale musiał nauczyć się wystrzegać złych decyzji. Czynów rzutujących na naszym nazwisku. Nie zamierzałem być dla niego pobłażliwy, musiał przyzwyczaić się, iż będziemy patrzyć mu na ręce i dokładać obowiązków – związanych z pracą oraz organizacją. Chciałem, aby piął się w hierarchii, zyskał należny szacunek i tytuł Rycerza Walpurgii. Nie brakowało mu zapału, ale czy miał wystarczające umiejętności? Nie widziałem go w trakcie treningu, co niezwłocznie musieliśmy zmienić. -Z tobą poradziła sobie całkiem nieźle. Chyba- zmrużyłem oczy czując, że za tymi słowami kryło się coś więcej. Tajemnica, jakiej nie chciał jeszcze zdradzić i rzecz jasna nie zamierzałem ciągnąć go za język. Unikałem wciskania nosa w nie swoje sprawy – jeśli ktoś chciał mi coś powiedzieć czynił to. Nie zadawałem pytań, nie drążyłem i doceniałem, jeśli rozmówca zachowywał podobny dystans w stosunku do mnie. Rzadko dzieliłem się przeszłością oraz doświadczeniami. Wolałem zachować to dla siebie.
Zaśmiałem się na jego słowa, po czym uniosłem kieliszek. -Z lekceważącym cię przeciwnikiem prościej wygrać- rzuciłem i wypiłem zawartość. -Ciekaw jestem skąd ta pewność- Igor nigdy nie widział mnie w trakcie walki na gołe pięści, tak naprawdę nigdy nie widział mnie na polu bitwy. Może z wężowym drewnem w dłoni radziłem sobie o wiele lepiej, ale i bez niego potrafiłem wygrać. -Myślę, że nam obu przyda się trening. Z chęcią bym się przekonał, czy taki z ciebie chojrak- zaproponowałem, a następnie podsunąłem mu kieliszek, aby polał następną kolejkę. Mieliśmy dzisiaj sporo do uzgodnienia i pozostało mi mieć nadzieję, że nie spieszył się do mamy na podwieczorek.
-Jestem- szczerze, bez zawahania. Podjąłem już decyzję i nie zamierzałem się z niej wycofywać. -Początkowo będziemy dzielić zyski na dwóch- przeszedłem do konkretów, nikt nie chciał pracować za darmo, a i ja sobie podobnego wyzysku nie wyobrażałem. -Jak je podwoisz, to całość jest twoja. Masz motywację- wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie i ręką przywołałem kelnerkę, którą poprosiłem o przyniesienie dokumentów z gabinetu. Nie minęła chwila, a ta już niosła stos kartek i księgę rachunkową. -Rozumiesz coś z tego?- spytałem nie mając pojęcia, czy Irina uczyła go podstaw prowadzenia biznesu. Wydawać by się mogło, że powinna wszak dom pogrzebowy miał się naprawdę dobrze, ale mimo to wolałem zapytać. -Masz tu codziennie wpisy z utargiem, straty w towarze, wypłaty i listy dostawców. Roger, barman zarabia najwięcej, ale jest tego wart. Po pierwsze nie kradnie, po drugie umie dodać dwa do dwóch, a to już coś wierz mi na słowo- zaśmiałem się i wzniosłem wraz z Igorem kolejny już toast. Upiłem trunku do dna i skrzywiłem się lekko. Wódka była paskudna.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Ambicja — ten błyszczący imponującym szlifem diament człowieczego instynktu, ten szlachetniejszy od reszty zwierzęcych impulsów zew, niejednokrotnie przyćmiewał swym przeważającym blaskiem niuanse innej krasy, tym samym służąc jako ten imponujący wyznacznik siły charakteru. Tak przynajmniej powszechnie sądzono, w intencjonalnej dążności dopatrując się zaledwie godnego pochwały kąska ludzkiego temperamentu, swoiście sycącego całą resztę równie głodnych umysłów. Ten sam popęd zdawał się jednakże nieść ze sobą cały szereg niesprzyjających przywar, bo przecież jak każdy zakazany wabik smakował nad wyraz dobrze w chwili własnej eskalacji. Porażka stymulowała następny sukces, triumf zaś uzależniał balsamem pychy karmiącej ego — i tak zataczał się słodko-gorzki krąg ustawicznej walki o pozycję, wpływy, kontakty, możliwości. Żałosnym było dygać fałszywie przed rzędem popieprzonych, arystokratycznie naiwnych figur; zgoła bezzasadnym było nazywać się też wszędzie Macnairem, choć w dokumentach wciąż widniało inne, słowiańsko brzmiące nazwisko. Żenującym było mianować przyjacielem ideał beztroskiego mądrali, który za płaszczem kurtuazji skrywał prawdopodobnie całą wiązankę wcale niedalekich prawdzie zarzutów, niekiedy nawet bezczelnie wyliczając mu je z uśmiechem prosto w twarz; jeszcze gorszym było wątpić niekiedy w szumną ideologię lokalnych czystek, kiedy zewsząd czyhali zwolennicy tej wielkiej wizji, oczekujący odeń jednoznacznego stanowiska w tej sprawie. Wszystko w tym angielskim, parszywym życiu tkane było leciwymi nićmi kurewskiej polityki i sposobności; migające przed oczyma obrazki oblane były przyjemną, choć w nadmiarze monotematyczną czekoladą ułudy. A nawet cukier, po pewnym czasie, wymagał przełamania; właśnie on stawał się w końcu banalny i mdły, może nawet przytłaczający posiadanym przezeń bogactwem. W całym tym brytyjskim splendorze, kipiącym od złota, pochwał i koneksji, chciało się czasem zaznać nieco prawdy i skromności. Pewnie dlatego tutejsze powietrze uznawał za gorsze od tego norweskiego czy ojczystego; pewnie dlatego w akcie zrozumiałego zwątpienia stąpał po ziemi z, niekiedy może zbyteczną, rozwagą. Przy tym pozostawał jednak wciąż niedojrzałym młodzieńcem, bezwstydnym i przyduszonym przez rozmach dostępnej na wyciągnięcie ręki cywilizacji. Nietrudno było o błąd, złe słowo, brak taktu, wykwitłą przypadkiem plotkę; nietrudno było zszargać na powrót odzyskujące swą godność imię wielkiego rodu. Wraz z przywilejem spoczywała nań odpowiedzialność, której ciężar nie do końca chyba jeszcze zdawał się pojmować. Do całości dołączyć miało wyzwanie, które wbrew oczekiwaniu, bez zająknięcia i z pełnią wiary gotów był zaakceptować. Matka rzadko kiedy odznaczała się jakimkolwiek wyrazem aprobaty; zaufanie Drew znaczyło dlań jednak więcej, niż miałka afirmacja słowem.
— Skąd ta pewność? — powtórzył za nim żartobliwym tonem, już zaraz spijając z dna kieliszka drażniący zapach pustki. Przydałoby się polać kolejnego. — Spójrz na siebie, Drew... — dodał drwiąco, bardziej w atmosferze niegroźnej zabawy, niźli szczerej złośliwości. Pewność siebie zawsze działała stymulująco, w istocie jednak nie mógł mieć pojęcia, ile krzepy skrywać mogły te niepozorne piąstki. Nie wyglądały tak, jakby obiły dotąd wiele mord, ale wujek nie był żadnym leciwym chucherkiem, by móc go tak po prostu lekceważyć. — Skoro chcesz... Nie wiem tylko, czy namiestnikowi przystoi pokazywać się ludziom z sińcami na twarzy — przystał na propozycję, trochę prowokująco, trochę jednak wciąż ironicznie, rzuciwszy mu przy tym porozumiewawcze spojrzenie. Piastowanie nowej funkcji było chyba nie lada obciążeniem, stołek zarządcy najpewniej po części uwierał jego nieprzyzwyczajone do roli paniska dupsko. Ale naturalnie chyba wkroczył już w atłas nowych szat i przestrzeń znacznych względów, zagarniając z niej zaledwie tyle, ile wymagała odeń rzeczywistość. W przeciwieństwie do niego był więc nie pionkiem, lecz wprawnym graczem samoistnie rozporządzającym pomniejszymi bierkami.
— Rozumiem. — Więcej, niż mogłoby ci się wydawać, przemknęło przez myśl, gdy pod nosem wyrosła mu nagle księga rachunkowa. W domu pogrzebowym finansami zajmowała się rzeczywiście Irina, w dzieciństwie jednak zadbano o nauczenie go podstaw ekonomii. Obyś tylko nie roztrwonił całego majątku, powtarzał przezornie surowy ojciec, ilekroć syn odważył się, zupełnie po dziecięcemu, posłać mu błagalne spojrzenie, żądne zabawy, wymagające przygody, tęskniące za infantylnym błogostanem. Wiele lat stracił na pokornym podporządkowaniu, wiele z nich zmarnował na rzecz cudzych, szumnych wizji, dopiero potem wyrywając się ze szponów decyzyjnego tyrana; teraz tkwił pod szpiczastym pantoflem matki, która wbrew jego przekonaniu, wcale nie dogadzała podwieczorkami, zdecydowanie prędzej czyniąc zeń reprezentatywnego chłopca na posyłki. Igor to, Igor tamto, słyszał w zapętleniu jej nieustającej gadki, dźwigając przy tym toboły podłych obowiązków. — Zapoznam się z tym — zawyrokował cicho, bystrym okiem badając jedną z losowych stronic; już zaraz zamykał ją jednak z głuchym trzaskiem, zawczasu wcisnąwszy ją jeszcze pod pachę. W bezgłosym toaście wychylił z bratem kolejnego kielicha, potem wstawał energicznie z siedziska i zwracał się do towarzysza:
— Oprowadź mnie jeszcze po zapleczu i piwnicy.
— Skąd ta pewność? — powtórzył za nim żartobliwym tonem, już zaraz spijając z dna kieliszka drażniący zapach pustki. Przydałoby się polać kolejnego. — Spójrz na siebie, Drew... — dodał drwiąco, bardziej w atmosferze niegroźnej zabawy, niźli szczerej złośliwości. Pewność siebie zawsze działała stymulująco, w istocie jednak nie mógł mieć pojęcia, ile krzepy skrywać mogły te niepozorne piąstki. Nie wyglądały tak, jakby obiły dotąd wiele mord, ale wujek nie był żadnym leciwym chucherkiem, by móc go tak po prostu lekceważyć. — Skoro chcesz... Nie wiem tylko, czy namiestnikowi przystoi pokazywać się ludziom z sińcami na twarzy — przystał na propozycję, trochę prowokująco, trochę jednak wciąż ironicznie, rzuciwszy mu przy tym porozumiewawcze spojrzenie. Piastowanie nowej funkcji było chyba nie lada obciążeniem, stołek zarządcy najpewniej po części uwierał jego nieprzyzwyczajone do roli paniska dupsko. Ale naturalnie chyba wkroczył już w atłas nowych szat i przestrzeń znacznych względów, zagarniając z niej zaledwie tyle, ile wymagała odeń rzeczywistość. W przeciwieństwie do niego był więc nie pionkiem, lecz wprawnym graczem samoistnie rozporządzającym pomniejszymi bierkami.
— Rozumiem. — Więcej, niż mogłoby ci się wydawać, przemknęło przez myśl, gdy pod nosem wyrosła mu nagle księga rachunkowa. W domu pogrzebowym finansami zajmowała się rzeczywiście Irina, w dzieciństwie jednak zadbano o nauczenie go podstaw ekonomii. Obyś tylko nie roztrwonił całego majątku, powtarzał przezornie surowy ojciec, ilekroć syn odważył się, zupełnie po dziecięcemu, posłać mu błagalne spojrzenie, żądne zabawy, wymagające przygody, tęskniące za infantylnym błogostanem. Wiele lat stracił na pokornym podporządkowaniu, wiele z nich zmarnował na rzecz cudzych, szumnych wizji, dopiero potem wyrywając się ze szponów decyzyjnego tyrana; teraz tkwił pod szpiczastym pantoflem matki, która wbrew jego przekonaniu, wcale nie dogadzała podwieczorkami, zdecydowanie prędzej czyniąc zeń reprezentatywnego chłopca na posyłki. Igor to, Igor tamto, słyszał w zapętleniu jej nieustającej gadki, dźwigając przy tym toboły podłych obowiązków. — Zapoznam się z tym — zawyrokował cicho, bystrym okiem badając jedną z losowych stronic; już zaraz zamykał ją jednak z głuchym trzaskiem, zawczasu wcisnąwszy ją jeszcze pod pachę. W bezgłosym toaście wychylił z bratem kolejnego kielicha, potem wstawał energicznie z siedziska i zwracał się do towarzysza:
— Oprowadź mnie jeszcze po zapleczu i piwnicy.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Każdy kraj był inny. Różniły się wielkością, prawem, ziemiami, majątkiem, fauną oraz florą, lecz w tych wszystkich odmiennościach był główny element łączący – ludzie. Za nimi zaś ciągnęła się cała fala podobieństw; układy, koneksje, monopolizacja władzy, nepotyzm, oszustwa, bogactwo i skrajna bieda. Nieważne czy urodziło się na wyspach, czy też na wschodzie, bowiem zasady gry były zbliżone, niemalże identyczne. Początkowo liczyło się wyłącznie szczęście, czyli korzenia. Garstka osób miała znacznie ułatwiony start, właściwie wyprzedzała konkurencję o przeszło dwa okrążenia – dublowała i mogła śmiać się w twarz trwając w przekonaniu, że nie było możliwości ich dogonić. Poniekąd miała rację. Właśnie w tym miejscu pojawiały się ambicja, samozaparcie, pragnienie samodoskonalenia i wznoszenia pond własne możliwości. Pozostając z tyłu należało kształcić wszystkie wymienione, aby móc osiągnąć coś więcej jak skromny sukces w postaci szarej rzeczywistości, wypełnionej ciągłą walką o przetrwanie. Składaniem knuta do knuta, obaw przed zimową porą i wielogodzinną, mozolną, najczęściej najcięższą, pracą.
My już nadrobiliśmy sporo trasy i pozostawiliśmy za sobą masę ludzi. Był to powód do fetowania, ale nie należało zapominać, że wciąż można było się potknąć i stracić uzyskaną pozycję. Na tej prostej trzymaliśmy się już razem, dosłownie za ręce – jeden ciągnął drugiego i tylko od nas samych zależało, czy ta siła będzie pchała ku przodowi, czy też w dół.
Młody wiek pozwalał na więcej błędów, prościej było przymknąć na pewne rzeczy oko, niemniej jednak musiał się mieć na baczności. Ja też musiałem. Niecałą dekadę temu, mając za sobą tyle wiosen co Igor, pewnie bym chciał być na jego miejscu, choć z drugiej strony korzystałem z wolności. Czerpałem z życia całymi garściami i choć codzienność nie należała do beztroskich lubiłem dobrą zabawę. Oddawałem się uciechom, zyskiwałem na naiwności, nie dbałem o przyszłość. Do tego musiałem dorosnąć, sam wyciągnąć odpowiednie wnioski i obrać właściwą drogę. Mnie nikt nie nakierował, nigdy nic nie dał i nie zapewnił dachu nad głową. Klitka na Nokturnie i denni, wręcz śmieszni rodziciele byli tylko przeszkodą, wspomnianą siłą ciągnącą w dół. Być może Igor miał nieco łatwiej i choć jego przeszłość była dla mnie zagadką, którą być może z czasem uda mi się za jego pomocą rozwikłać, obecnie z pewnością drogowskazy były czytelne. Przejrzyste. Miał u swego boku ludzi, którzy chcieli dla niego jak najlepiej i ja byłem jedną z tych osób. Nie musiałem, ale w niego wierzyłem i gotów byłem zaufać, jeśli tylko da mi do tego odpowiednie argumenty. Pokaże własną motywację, lojalność i gotowość do działania nawet, gdy ryzyko będzie opiewać o życie, nie zdrowie.
-Przypuszczenie- odparłem z lekkim uśmiechem. Chwyciłem w dłoń kieliszek i poruszyłem nim lekko obserwując przezroczysty płyn, który rozlewał się po ściankach. -Liczę, że nie zmienię zdania- dodałem przenosząc na niego spojrzenie.
Zaśmiałem się, gdy dość odważnie zarzucił mi brak krzepy. Zdawałem sobie sprawę, że żartował, aczkolwiek podobnymi komentarzami tylko zachęcał mnie do pokazania mu jak bardzo się mylił. Na jego szczęście nie podważył moich magicznych zdolności, bo akurat czarnej magii praktykować na nim nie zamierzałem – oczywiście jeśli nie zajdzie taka konieczność. -Podoba mi się ta pewność siebie- rzuciłem i upiłem zawartość trzymanego szkła. Skrzywiłem się nieznacznie. -Sińce w trakcie wojny nikogo nie zaskoczą. Są dowodem waleczności, nie tchórzostwa czy nawet porażki- rany bojowe miał każdy, kto aktywnie udzielał się na froncie. Zawieszenie broni zapewniło oddech, ale nie mogło trwać wiecznie – trzynastego sierpnia, wraz z zachodem słońca, wszystko miało wrócić do normy. Trudnej, krwawej i wyczerpującej normalności.
-Bardzo mnie to cieszy- w istocie, bowiem nie chciało mi się tłumaczyć mu wszystkiego od zera. W przypadku takiej konieczności uczyniłbym to, ale czy nie lepsze było opróżnianie butelki, niżeli nużące przeglądanie kolejnych wierszy, kolumn i tabel? -Z towarem bywa różnie, nie odmawiaj, jeśli proponują ci coś zupełnie innego, nawet niesprawdzonego. Dostawy są utrudnione, wojna zbiera swoje żniwa i nierzadko bywa tak, że mamy w asortymencie tylko paskudne piwo oraz jeszcze gorszy bimber. Wybierz się do portu, znajdź i poznaj Tomiego, bowiem to on najczęściej ma procenty do dalszej odsprzedaży. Wcześniej poinformuje go o małych zmianach- kilka wskazówek na początek było wskazane. Mój start w tym miejscu był o tyle prostszy, że prowadziłem Mantykorę wspólnie z Caleanem, który miał sporo znajomości w porcie, a ponadto nie było równie wielkiego problemu z dostępem do towarów. -Lubi wypić- nie mogło być to zaskoczeniem. Ludzie pochodzący z tamtego rejonu nie wylewali za kołnierz i była to dość powszechna wiedza. Butelka dobrego alkoholu z pewnością zapewni owocną współpracę.
-Tędy- wskazałem drogę do piwnic, ale tuż przed schodami chwyciłem go za ramię i uchyliłem drzwi do gabinetu. Był jego. -Pamiętaj, że zawsze mogę się tu zjawić, więc uprzedź mnie, jeśli zaprosisz jakąś panienkę- zaśmiałem się kpiąco pod nosem. -Obsługa zna zasady i wie, że tutaj nie ma wstępu. Wspominałem im o zaklęciach ochronnych, ale to oczywiście bujda. Najważniejsze, że wierzą- dodałem znajdując się już w środku.
My już nadrobiliśmy sporo trasy i pozostawiliśmy za sobą masę ludzi. Był to powód do fetowania, ale nie należało zapominać, że wciąż można było się potknąć i stracić uzyskaną pozycję. Na tej prostej trzymaliśmy się już razem, dosłownie za ręce – jeden ciągnął drugiego i tylko od nas samych zależało, czy ta siła będzie pchała ku przodowi, czy też w dół.
Młody wiek pozwalał na więcej błędów, prościej było przymknąć na pewne rzeczy oko, niemniej jednak musiał się mieć na baczności. Ja też musiałem. Niecałą dekadę temu, mając za sobą tyle wiosen co Igor, pewnie bym chciał być na jego miejscu, choć z drugiej strony korzystałem z wolności. Czerpałem z życia całymi garściami i choć codzienność nie należała do beztroskich lubiłem dobrą zabawę. Oddawałem się uciechom, zyskiwałem na naiwności, nie dbałem o przyszłość. Do tego musiałem dorosnąć, sam wyciągnąć odpowiednie wnioski i obrać właściwą drogę. Mnie nikt nie nakierował, nigdy nic nie dał i nie zapewnił dachu nad głową. Klitka na Nokturnie i denni, wręcz śmieszni rodziciele byli tylko przeszkodą, wspomnianą siłą ciągnącą w dół. Być może Igor miał nieco łatwiej i choć jego przeszłość była dla mnie zagadką, którą być może z czasem uda mi się za jego pomocą rozwikłać, obecnie z pewnością drogowskazy były czytelne. Przejrzyste. Miał u swego boku ludzi, którzy chcieli dla niego jak najlepiej i ja byłem jedną z tych osób. Nie musiałem, ale w niego wierzyłem i gotów byłem zaufać, jeśli tylko da mi do tego odpowiednie argumenty. Pokaże własną motywację, lojalność i gotowość do działania nawet, gdy ryzyko będzie opiewać o życie, nie zdrowie.
-Przypuszczenie- odparłem z lekkim uśmiechem. Chwyciłem w dłoń kieliszek i poruszyłem nim lekko obserwując przezroczysty płyn, który rozlewał się po ściankach. -Liczę, że nie zmienię zdania- dodałem przenosząc na niego spojrzenie.
Zaśmiałem się, gdy dość odważnie zarzucił mi brak krzepy. Zdawałem sobie sprawę, że żartował, aczkolwiek podobnymi komentarzami tylko zachęcał mnie do pokazania mu jak bardzo się mylił. Na jego szczęście nie podważył moich magicznych zdolności, bo akurat czarnej magii praktykować na nim nie zamierzałem – oczywiście jeśli nie zajdzie taka konieczność. -Podoba mi się ta pewność siebie- rzuciłem i upiłem zawartość trzymanego szkła. Skrzywiłem się nieznacznie. -Sińce w trakcie wojny nikogo nie zaskoczą. Są dowodem waleczności, nie tchórzostwa czy nawet porażki- rany bojowe miał każdy, kto aktywnie udzielał się na froncie. Zawieszenie broni zapewniło oddech, ale nie mogło trwać wiecznie – trzynastego sierpnia, wraz z zachodem słońca, wszystko miało wrócić do normy. Trudnej, krwawej i wyczerpującej normalności.
-Bardzo mnie to cieszy- w istocie, bowiem nie chciało mi się tłumaczyć mu wszystkiego od zera. W przypadku takiej konieczności uczyniłbym to, ale czy nie lepsze było opróżnianie butelki, niżeli nużące przeglądanie kolejnych wierszy, kolumn i tabel? -Z towarem bywa różnie, nie odmawiaj, jeśli proponują ci coś zupełnie innego, nawet niesprawdzonego. Dostawy są utrudnione, wojna zbiera swoje żniwa i nierzadko bywa tak, że mamy w asortymencie tylko paskudne piwo oraz jeszcze gorszy bimber. Wybierz się do portu, znajdź i poznaj Tomiego, bowiem to on najczęściej ma procenty do dalszej odsprzedaży. Wcześniej poinformuje go o małych zmianach- kilka wskazówek na początek było wskazane. Mój start w tym miejscu był o tyle prostszy, że prowadziłem Mantykorę wspólnie z Caleanem, który miał sporo znajomości w porcie, a ponadto nie było równie wielkiego problemu z dostępem do towarów. -Lubi wypić- nie mogło być to zaskoczeniem. Ludzie pochodzący z tamtego rejonu nie wylewali za kołnierz i była to dość powszechna wiedza. Butelka dobrego alkoholu z pewnością zapewni owocną współpracę.
-Tędy- wskazałem drogę do piwnic, ale tuż przed schodami chwyciłem go za ramię i uchyliłem drzwi do gabinetu. Był jego. -Pamiętaj, że zawsze mogę się tu zjawić, więc uprzedź mnie, jeśli zaprosisz jakąś panienkę- zaśmiałem się kpiąco pod nosem. -Obsługa zna zasady i wie, że tutaj nie ma wstępu. Wspominałem im o zaklęciach ochronnych, ale to oczywiście bujda. Najważniejsze, że wierzą- dodałem znajdując się już w środku.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Wiązki losu zesłały nań przeznaczenie różnorakiej krasy, w obrazki nad wyraz urokliwe nierzadko wplatając wizje nieludzko brzydkie. I tak nawet słoneczna, okraszona zapachem tysięcy róż ojczysta prowincja po latach kreślić się poczęła widmem swoistego więzienia, odzierającego ciało z indywidualności, hamującego wszelkie przejawy dziecięcej wolności. I tak nawet śnieżny kraniec dalekiej, norweskiej północy jawić się wreszcie zaczął obliczem przejmującej samotni, od czasu do czasu zagłuszanej tylko wulgarnością potocyzmów spływających z dzioba pstrokatej papużki i jej równie marudnego właściciela. Anglia nie była lepsza, znikając pod płaszczem zwielokrotnionego deszczu, opadającej na nosy mgły i wszędobylskiego błota; Anglia nie była wcale ładna, nosząc znamiona postępującego z wolna zepsucia, szczególnie zintensyfikowanego w miejskim, skażonym nadmiarem cywilizacji betonowym lesie. Tutaj dotrzymywano niecnych sekretów prominentów, tutaj również pozbywano się świadectw istnienia lokalnej biedoty, zrzucając ich trupy do rowu lub portowej przystani. Tutaj układano ambitne plany na reformy tego toksycznego państewka, tutaj też celebrowano mniejsze i większe sukcesy toczącej się od miesięcy wojny. Tutaj dogorywało się też w kącie podejrzanego zaułka, tutaj kradło się i uwodziło, zarazem kupowało czyjąś duszę i ciało. Londyn, chciałoby się skwitować z westchnieniem, doświadczając zarysu jego zurbanizowanej kompozycji. Widział w nim osobliwe centrum zachodniej kultury pompy i splendoru, zarazem też brudu i koszmaru, wyłażącego spod jaskrawych i gładkich atłasów niczym banda odrażającego robactwa. W spijanych dziś naprędce kieliszkach ścierały się oba te światy; w podłej wódce, wylewanej odważnie za kołnierz przy klejącym się stole, gościł pierwiastek obcej im rzeczywistości, smakowanej przecież tylko po części, koniuszkiem języka i ciekawskim spojrzeniem. I choć zdawałoby się, że cyniczna gorycz nie opuszcza tych samych, młodzieńczych i zanadto krytycznych warg, ostrość migającej przed oczyma biedy przypominała mu o dzierżonym w rękach od urodzenia przywileju. Jego nikt teraz nie próbował doścignąć i powiesić za nieczystość krwi; on nie musiał biegać za prozaicznym obowiązkiem, ze skręcającym się z głodu żołądkiem szukając bodaj czerstwej kromki chleba. On nie musiał upokarzająco klękać i błagać o litość, on nie musiał niemoralnie sięgać do obcych kieszeni, on nie musiał się martwić o własny kawałek podłogi. Stan tej łaskawości, w przeciwieństwie do innych absurdów życia, gotów był głośno i z pokornym uśmiechem docenić. Gest kuzyna nie był dlań zresztą wyłącznie banalnym prezentem — zdawał się wszakże mówić więcej od miałkiego komplementu wystosowanego w eter.
— Stalowe nerwy to część pięściarskiego sukcesu, Drew. Wraz z nimi presja zaskarbienia sobie pozycji dominującej — stwierdził zupełnie szczerze, gdy tamten tak ironicznie wyśmiał przesadę pewności siebie. Bywało i tak, że cienką, acz trafną ripostą, dotykającą sedna największych kompleksów przeciwnika, zarazem zdewastować można było jego gardę, siłę ciosu, albo wolę wygranej. Jemu analogiczna gadka służyła raczej złośliwej prowokacji, mieli się wszakże zaledwie przepychać nie na serio w charakterze utrwalającego wzorce treningu. Pozwalał sobie na taką ostentację, bo łączyła ich przecież całkiem zażyła relacja. — Ach no tak, jak zwykle wiesz co robić. Kobiety przecież uwielbiają dramaturgię i szaleją za wojownikami, którymi po wszystkim mogą się zaopiekować — odparł pół żartem, pół serio, już zaraz zajmując wzrok i ręce przyniesioną księgą rachunkową. Lapidarnie tylko spojrzał na nią kątem oka, we łbie szumiało mu wszakże od wódki, a serce zaaferowane było łechtającym ego doświadczeniem lojalności. Przyjrzy się jej lepiej przy następnej okazji, z trzeźwiejszym umysłem i nikłym rozemocjonowaniem. Uważniej słuchał więc słów wujka, w pamięci notując szczegóły tego wywodu. Przekupny Tommy lubił wypić, pod stołem albo i w całkowitej paradzie należało więc wcisnąć mu coś przyjemnie zamrażającego wątrobę i zmysły; nic nowego, chciałoby się rzec, światem odwiecznie rządziły wszakże łapówki mniejsze i większe. Czasem był nią komplement wystosowany względem podstarzałej baby zza urzędniczego biurka, czasem paczka fajek za przysługę dla byle powsinogi, niekiedy zaś opasły mieszek brzęczącej podzięki za ryzykowny układ. Bezgłosym kiwnięciem głowy przyjął więc do wiadomości tutejsze zasady, po chwili dość ociężale podnosząc się z twardego krzesła i podążając za cieniem towarzysza. Wymowny komentarz potraktował milczeniem, choć na twarzy mimowolnie zawitał cwaniacki uśmieszek. Znał go tak dobrze, choć wiedział względnie niewiele; tak różni, a zarazem bardzo do siebie podobni. W szarawych tęczówkach zamajaczyły iskierki, tuż obok wykwitła determinacja.
I już zaraz zmierzali w stronę piwnic i kontuaru, już zaraz jednością kroków obchodzili obskurne piętro, na przemian niknąc w mroku i świetle dopalających się świec. Chciałoby się jeszcze wydusić proste dziękuję, ale ono ugrzęzło chyba w niemej posturze przytłoczenia wyzwaniami, które przed nim postawił.
Nie zawiodę cię, bracie.
zt
— Stalowe nerwy to część pięściarskiego sukcesu, Drew. Wraz z nimi presja zaskarbienia sobie pozycji dominującej — stwierdził zupełnie szczerze, gdy tamten tak ironicznie wyśmiał przesadę pewności siebie. Bywało i tak, że cienką, acz trafną ripostą, dotykającą sedna największych kompleksów przeciwnika, zarazem zdewastować można było jego gardę, siłę ciosu, albo wolę wygranej. Jemu analogiczna gadka służyła raczej złośliwej prowokacji, mieli się wszakże zaledwie przepychać nie na serio w charakterze utrwalającego wzorce treningu. Pozwalał sobie na taką ostentację, bo łączyła ich przecież całkiem zażyła relacja. — Ach no tak, jak zwykle wiesz co robić. Kobiety przecież uwielbiają dramaturgię i szaleją za wojownikami, którymi po wszystkim mogą się zaopiekować — odparł pół żartem, pół serio, już zaraz zajmując wzrok i ręce przyniesioną księgą rachunkową. Lapidarnie tylko spojrzał na nią kątem oka, we łbie szumiało mu wszakże od wódki, a serce zaaferowane było łechtającym ego doświadczeniem lojalności. Przyjrzy się jej lepiej przy następnej okazji, z trzeźwiejszym umysłem i nikłym rozemocjonowaniem. Uważniej słuchał więc słów wujka, w pamięci notując szczegóły tego wywodu. Przekupny Tommy lubił wypić, pod stołem albo i w całkowitej paradzie należało więc wcisnąć mu coś przyjemnie zamrażającego wątrobę i zmysły; nic nowego, chciałoby się rzec, światem odwiecznie rządziły wszakże łapówki mniejsze i większe. Czasem był nią komplement wystosowany względem podstarzałej baby zza urzędniczego biurka, czasem paczka fajek za przysługę dla byle powsinogi, niekiedy zaś opasły mieszek brzęczącej podzięki za ryzykowny układ. Bezgłosym kiwnięciem głowy przyjął więc do wiadomości tutejsze zasady, po chwili dość ociężale podnosząc się z twardego krzesła i podążając za cieniem towarzysza. Wymowny komentarz potraktował milczeniem, choć na twarzy mimowolnie zawitał cwaniacki uśmieszek. Znał go tak dobrze, choć wiedział względnie niewiele; tak różni, a zarazem bardzo do siebie podobni. W szarawych tęczówkach zamajaczyły iskierki, tuż obok wykwitła determinacja.
I już zaraz zmierzali w stronę piwnic i kontuaru, już zaraz jednością kroków obchodzili obskurne piętro, na przemian niknąc w mroku i świetle dopalających się świec. Chciałoby się jeszcze wydusić proste dziękuję, ale ono ugrzęzło chyba w niemej posturze przytłoczenia wyzwaniami, które przed nim postawił.
Nie zawiodę cię, bracie.
zt
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Nie udawaj, że nie lubisz, kiedy opiekują się tobą- zaśmiałem się pod nosem spoglądając na niego wymownym spojrzeniem. Chyba nie znałem mężczyzny, który unikałby korzyści płynących z kilku siniaków czy rozcięć. -Przyniesiony kieliszek dobrego trunku, okład z młodej piersi- wygiąłem wargi w szerokim uśmiechu, bowiem przypomniałem sobie podobną sytuację. Co prawda kobieta dorobiła mi jeszcze jednego guza, ale zaraz po tym stosownie zajęła. Było to naprawdę przyjemne wspomnienie.
Zeszło nam więcej czasu niżeli się spodziewałem, ale chciałem pokazać Igorowi wszystkie pomieszczenia oraz pokrótce przedstawić, jak wyglądało prowadzenie biznesu. Może i nie wymagało tyle zachodu, co znacznie bardziej prestiżowe oraz intratniejsze miejsca, ale należało poświęcić sporo czasu, aby przynosiło zyski. W tych czasach skromne, jednak nie należało wybrzydzać. Każdy galeon więcej w domowym budżecie miał olbrzymią wartość – absurdalnym byłoby zaniechać pełnienia tej funkcji wyłącznie z lenistwa. Mieliśmy kontakty, na tacy podałem mu sprawdzonych dostawców oraz barmana, który na szczęście nie sprawiał problemów jak jego poprzednik. Wcześniej złodziejstwo było na porządku dziennym i co zabawniejsze nie odbywało się tylko na klientach lub płaconej przez nich gotówce, ale skrytych w piwnicach beczkach z alkoholem. Jednym razem zepsuta, innym przypadkowo uszkodzona – początkowo wraz z Goylem wierzyliśmy w te brednie, lecz na całe szczęście szybko rozwikłaliśmy zagadkę i wymierzyliśmy sprawiedliwość. Chciałem mężczyznę przestrzec przed podobnymi praktykami i zaznaczyć, że musiał być gotowy na wiele innych sytuacji, jakie nierzadko będzie trzeba załatwić twardą ręką. Bycie wyrozumiałym wujkiem na nic się zda, jeśli tylko da im powód do wiary, że przymyka na pewne rzeczy oko dla świętego spokoju, to ograbią go do ostatniego knuta. W końcu nie tylko Tommy tu pracował, ale też kelnerki i jeden sprzątacz, jakiego zadaniem było doprowadzanie kilku pokoi na piętrze do ładu po nocnych ekscesach.
Zaniosłem księgi rachunkowe z powrotem do gabinetu, a następnie dołączyłem do Igora, który ponownie zasiadł przy barze. Mieliśmy dziś okazję do świętowania, jednak nim zbyt duża ilość wschodniego trunku zacznie krążyć w moich żyłach musiałem załatwić jeszcze jedną rzecz. Mieszkanie, a właściwie jego sprzedaż. Lokum przestało pełnić swoją funkcję, nie było mi już do niczego potrzebne i trzymanie go na siłę było tylko zbędnym wydatkiem. Nie lubiłem wyrzucać ciężko zarobionych galeonów w błoto, dlatego po przejęciu Przeklętej Warowni od razu zacząłem rozglądać się za potencjalnym kupcem. Pytałem na Śmiertelnym Nokturnie wszak to w mieszkańcach tych parszywych uliczek widziałem jedyną szansę na pozbycie się miernej jakości czterech ścian. Plusem był fakt, że względnie o nie dbałem, a wysłużone meble nie przeszły smrodem zasikanych moczymord, czy najtańszymi trunkami. Dodatkowo miało jeszcze jedną zaletę – było naprawdę tanie i niewielkim nakładem sił, można było doprowadzić go do porządku. Trudno było mówić, że kamienica była spokojna, każdy kto mieszkał w tym rejonie zdawał sobie sprawę z czyhających niebezpieczeństw, ale sąsiedzi nie zatruwali mi życia i umieli się zachować. Czasem w nocy dochodziło do awantur, lecz były to sporadyczne sytuacje.
Szybko dopisało mi szczęście.
Wspomniałem o tym barmanowi, chciałem aby rozpytał się wśród klientów Mantykory, a wtedy przyznał, że sam potrzebuje mniejszego mieszkania. Poddasze wydało mu się idealnym pomysłem zważywszy na bliskość do karczmy, czyli jego stałego miejsca pracy. Próbował negocjować cenę i choć nie było mi to na rękę, to przystałem na nieco niższą propozycję. Zależało mi na czasie, dlatego nie wybrzydzałem – w końcu zdawałem sobie sprawę, że ostatecznie mogłem w ogóle nie znaleźć kupca. Położyłem na blacie niezbędne dokumenty i zwołałem go, aby mógł się z nimi zapoznać oraz co najważniejsze uiścić stosowną opłatę. Rozłożenie tego na kilka mniejszych płatności nie wchodziło w grę, bo zdawałem sobie sprawę, że zaraz dojdzie do kombinacji i będzie chciał to odpracować, co rożnie mogło się skończyć. Cenę tak naprawdę ustalił sam, więc musiał szacować na ile może sobie pozwolić.
Chwyciłem monety i wrzuciłem je do skórzanej sakwy, po czym skinąłem głową i wróciłem do Igora, który prawdopodobnie nie zamierzał czekać o suchych ustach. W butelce powoli widać było dno, dlatego zamówiłem kolejną. Czekała nas długa noc i ciężki poranek.
/zt
Zeszło nam więcej czasu niżeli się spodziewałem, ale chciałem pokazać Igorowi wszystkie pomieszczenia oraz pokrótce przedstawić, jak wyglądało prowadzenie biznesu. Może i nie wymagało tyle zachodu, co znacznie bardziej prestiżowe oraz intratniejsze miejsca, ale należało poświęcić sporo czasu, aby przynosiło zyski. W tych czasach skromne, jednak nie należało wybrzydzać. Każdy galeon więcej w domowym budżecie miał olbrzymią wartość – absurdalnym byłoby zaniechać pełnienia tej funkcji wyłącznie z lenistwa. Mieliśmy kontakty, na tacy podałem mu sprawdzonych dostawców oraz barmana, który na szczęście nie sprawiał problemów jak jego poprzednik. Wcześniej złodziejstwo było na porządku dziennym i co zabawniejsze nie odbywało się tylko na klientach lub płaconej przez nich gotówce, ale skrytych w piwnicach beczkach z alkoholem. Jednym razem zepsuta, innym przypadkowo uszkodzona – początkowo wraz z Goylem wierzyliśmy w te brednie, lecz na całe szczęście szybko rozwikłaliśmy zagadkę i wymierzyliśmy sprawiedliwość. Chciałem mężczyznę przestrzec przed podobnymi praktykami i zaznaczyć, że musiał być gotowy na wiele innych sytuacji, jakie nierzadko będzie trzeba załatwić twardą ręką. Bycie wyrozumiałym wujkiem na nic się zda, jeśli tylko da im powód do wiary, że przymyka na pewne rzeczy oko dla świętego spokoju, to ograbią go do ostatniego knuta. W końcu nie tylko Tommy tu pracował, ale też kelnerki i jeden sprzątacz, jakiego zadaniem było doprowadzanie kilku pokoi na piętrze do ładu po nocnych ekscesach.
Zaniosłem księgi rachunkowe z powrotem do gabinetu, a następnie dołączyłem do Igora, który ponownie zasiadł przy barze. Mieliśmy dziś okazję do świętowania, jednak nim zbyt duża ilość wschodniego trunku zacznie krążyć w moich żyłach musiałem załatwić jeszcze jedną rzecz. Mieszkanie, a właściwie jego sprzedaż. Lokum przestało pełnić swoją funkcję, nie było mi już do niczego potrzebne i trzymanie go na siłę było tylko zbędnym wydatkiem. Nie lubiłem wyrzucać ciężko zarobionych galeonów w błoto, dlatego po przejęciu Przeklętej Warowni od razu zacząłem rozglądać się za potencjalnym kupcem. Pytałem na Śmiertelnym Nokturnie wszak to w mieszkańcach tych parszywych uliczek widziałem jedyną szansę na pozbycie się miernej jakości czterech ścian. Plusem był fakt, że względnie o nie dbałem, a wysłużone meble nie przeszły smrodem zasikanych moczymord, czy najtańszymi trunkami. Dodatkowo miało jeszcze jedną zaletę – było naprawdę tanie i niewielkim nakładem sił, można było doprowadzić go do porządku. Trudno było mówić, że kamienica była spokojna, każdy kto mieszkał w tym rejonie zdawał sobie sprawę z czyhających niebezpieczeństw, ale sąsiedzi nie zatruwali mi życia i umieli się zachować. Czasem w nocy dochodziło do awantur, lecz były to sporadyczne sytuacje.
Szybko dopisało mi szczęście.
Wspomniałem o tym barmanowi, chciałem aby rozpytał się wśród klientów Mantykory, a wtedy przyznał, że sam potrzebuje mniejszego mieszkania. Poddasze wydało mu się idealnym pomysłem zważywszy na bliskość do karczmy, czyli jego stałego miejsca pracy. Próbował negocjować cenę i choć nie było mi to na rękę, to przystałem na nieco niższą propozycję. Zależało mi na czasie, dlatego nie wybrzydzałem – w końcu zdawałem sobie sprawę, że ostatecznie mogłem w ogóle nie znaleźć kupca. Położyłem na blacie niezbędne dokumenty i zwołałem go, aby mógł się z nimi zapoznać oraz co najważniejsze uiścić stosowną opłatę. Rozłożenie tego na kilka mniejszych płatności nie wchodziło w grę, bo zdawałem sobie sprawę, że zaraz dojdzie do kombinacji i będzie chciał to odpracować, co rożnie mogło się skończyć. Cenę tak naprawdę ustalił sam, więc musiał szacować na ile może sobie pozwolić.
Chwyciłem monety i wrzuciłem je do skórzanej sakwy, po czym skinąłem głową i wróciłem do Igora, który prawdopodobnie nie zamierzał czekać o suchych ustach. W butelce powoli widać było dno, dlatego zamówiłem kolejną. Czekała nas długa noc i ciężki poranek.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Strona 15 z 15 • 1 ... 9 ... 13, 14, 15
Sala główna
Szybka odpowiedź