Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Nottinghamshire
Sherwood [I]
Strona 1 z 66 • 1, 2, 3 ... 33 ... 66
AutorWiadomość
Sherwood
Tajemnicze, pełne magii lasy Sherwood przynależą do hrabstwa Nottinghamshire. Od stuleci znajdują się one pod opieką Nottów, którzy dbają o bezpieczeństwo na jego granicach oraz pilnują, by nikt niepowołany nie zakłócał spokoju żyjącym tam istotom ani nie niepokoił driad zamieszkujących osławiony dąb Major Oak. Czyjakolwiek obecność bez uzyskania pozwolenia ze strony opiekunów Sherwood skończy się tragedią, bowiem lasy te same potrafią się obronić przed niepotrzebną ingerencją. Każdy nieupoważniony zabłądzi w gęstwinach i nie znajdzie drogi powrotnej, dlatego lepiej uważać, czy rzeczywiście pragnie się móc podziwiać to piękno po raz ostatni.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 19.08.16 15:07, w całości zmieniany 1 raz
| 18 lutego
Nie można było cofnąć czasu. Czasem udało się dzięki zaklęciu zatrzymać, ale - cofanie było karkołomnym wyzwaniem. Przynajmniej w jej życiu. I mimo, że często zastanawiała się nad tym co i dlaczego chciałaby zmienić, ostatecznie...nie zrobiłaby tego. Dziwne, krążące w jej głowie przekonanie twierdziło, że nie miałoby to większego sensu. Każda decyzja niesie ze sobą konsekwencje, czasem mała, jak kopnięcie kamyka. Albo..zgubienie błękitnego wisiorka. Potrząsnęła głową z odległym uśmiechem i takim spojrzeniem obdarzyła Percivala. Wyścig w końcu organizował ród Nottów, oczywiście...przy współorganizacji jej rodziny. Nie mogło się obyć bez niej. Bez nich, oficjalnie - narzeczonych.
Wyzwanie. Rzucała mu wyzwanie i doskonale o tym wiedział. Nie odzywała się, kiedy przygotowywała raźno stąpającego, skarogniadego ogierka, który co chwilę podszczypywał jej ramię. Niecierpliwił się - to widziała. A to znaczyło, że nie brakowało mu werwy, raźno gnając do przodu. I imię, które niemal natychmiastowo przygnało ją pod wskazany boks. Francuz. Niemal parsknęła, dopytując się, skąd pomysł na podobne nazewnictwo, ale podobno było tajemnicą, otoczoną woalką śmiechu.
Stała teraz u boku swego wierzchowca, gładząc łabędzią szyję i zatrzymując palce na miękkiej sierści. Może nie tak gładkiej, jak należące do aetonatów, ale wciąż nie umiała oderwać dłoni od powtarzania czynności. Nachyliła się, przekręcając się tak, by znaleźć się pod głową konia. Zza swojego ukrycia obserwowała Łowcę, stojącego niedaleko tuż obok rumaka, który miało go dziś nieść w wyścigu.
- Jedno życzenie i jedna butelka Ognistaj? - odezwała się cicho, filuternie, nadal wychylając nieznacznie ze swojej kryjówki, obejmując jedną dłonią szyję zwierzęcia. Francuz dumnie uniósł łeb i zerknął dokładnie w stronę, w którą spoglądała Inara. Zupełnie, jakby doszukiwał się rzeczywistego konkurenta. A było ich tam dwóch. Koń i jeździec. I ciężko było oderwać wzrok od obu.
Nie można było cofnąć czasu. Czasem udało się dzięki zaklęciu zatrzymać, ale - cofanie było karkołomnym wyzwaniem. Przynajmniej w jej życiu. I mimo, że często zastanawiała się nad tym co i dlaczego chciałaby zmienić, ostatecznie...nie zrobiłaby tego. Dziwne, krążące w jej głowie przekonanie twierdziło, że nie miałoby to większego sensu. Każda decyzja niesie ze sobą konsekwencje, czasem mała, jak kopnięcie kamyka. Albo..zgubienie błękitnego wisiorka. Potrząsnęła głową z odległym uśmiechem i takim spojrzeniem obdarzyła Percivala. Wyścig w końcu organizował ród Nottów, oczywiście...przy współorganizacji jej rodziny. Nie mogło się obyć bez niej. Bez nich, oficjalnie - narzeczonych.
Wyzwanie. Rzucała mu wyzwanie i doskonale o tym wiedział. Nie odzywała się, kiedy przygotowywała raźno stąpającego, skarogniadego ogierka, który co chwilę podszczypywał jej ramię. Niecierpliwił się - to widziała. A to znaczyło, że nie brakowało mu werwy, raźno gnając do przodu. I imię, które niemal natychmiastowo przygnało ją pod wskazany boks. Francuz. Niemal parsknęła, dopytując się, skąd pomysł na podobne nazewnictwo, ale podobno było tajemnicą, otoczoną woalką śmiechu.
Stała teraz u boku swego wierzchowca, gładząc łabędzią szyję i zatrzymując palce na miękkiej sierści. Może nie tak gładkiej, jak należące do aetonatów, ale wciąż nie umiała oderwać dłoni od powtarzania czynności. Nachyliła się, przekręcając się tak, by znaleźć się pod głową konia. Zza swojego ukrycia obserwowała Łowcę, stojącego niedaleko tuż obok rumaka, który miało go dziś nieść w wyścigu.
- Jedno życzenie i jedna butelka Ognistaj? - odezwała się cicho, filuternie, nadal wychylając nieznacznie ze swojej kryjówki, obejmując jedną dłonią szyję zwierzęcia. Francuz dumnie uniósł łeb i zerknął dokładnie w stronę, w którą spoglądała Inara. Zupełnie, jakby doszukiwał się rzeczywistego konkurenta. A było ich tam dwóch. Koń i jeździec. I ciężko było oderwać wzrok od obu.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Rudo tarantowata klacz wierzgnęła niepokornie, gdy tylko Adrien umościł się w siodle.
- Faktycznie charakterna... - Mruknął do siebie, zaraz potem, jak pewnym ruchem wymusił na zwierzęciu...miarową ogładę. Inaczej tego ująć nie potrafił, gdyż mimo iż stali w miejsc czuł pod sobą, jak zwierze pręży i spina mięśnie.
- Nie, nie, spokojnie... - gestem ręki uspokoił stajennego, który nieco zaniepokojony miał zamiar otwierać usta. - ...dobrze zrobiłeś chłopcze, że mi o niej powiedziałeś. - Pochwalił go, a potem zamienił z nim jeszcze kilka słów by następnie podjechać jeszcze w jedno miejsce w celach czysto organizacyjnych, a gdy wszytko wydawało się być dopięte na ostatni gzik, uzdrowiciel wraz ze swoim przerośniętym, rudym dalmatyńczykiem wjechał oficjalnie na "salony". Diva (bo tak się nazywała piękność, której dosiadał) postanowiła (zgodnie zresztą ze swoim imieniem) uczynić to jednak w sposób wyjątkowo...efektowny. Zerwała się bowiem z nagła i w jednej chwili przeszła ze stępa do galopu i takim też szlachetnym krokiem wtarabaniła się w innych uczestników wraz ze swym jeźdźcem. Ten jednak, na jej nieszczęście, był równie uparty co ona. Z siodła zrzucić się nie dał, zimnej krwi nie stracił, straszyć innych uczestników nie dał i wbrew jej woli poprowadził ją w stronę wypatrzonej Inarki i jej wybranka. Wiedział, że byli doświadczonymi jeźdźcami więc nawet, jak Diva nieco wystraszy ich konie to powinni dać sobie radę, a i znajdowali się nieco na uboczu, a jego klacz zdecydowanie potrzebowała trochę miejsca.
- Ach, rude... - sapnął ostentacyjnie, śmiejąc się wcześniej szczerze niczym dziecko, kiedy to Diva czyniła żwawą woltę wokół dwójki. Strzygła niepokornie uszami będąc prawdopodobnie dumną z zamieszania które zmajstrowała. Adrien zatrzymał ją dopiero w połowie drugiej wolty, gdy poczuł, że na chwilę obecną jego towarzyszka złożyła broń. Wypuścił wówczas powietrze niczym lokomotywa nadymając wcześniej poliki. Poprawił się w siodle.
- Kocha mnie. - Prasnął żartobliwie, a klacz prychnęła. - ...tylko jeszcze o tym nie wie.
- Faktycznie charakterna... - Mruknął do siebie, zaraz potem, jak pewnym ruchem wymusił na zwierzęciu...miarową ogładę. Inaczej tego ująć nie potrafił, gdyż mimo iż stali w miejsc czuł pod sobą, jak zwierze pręży i spina mięśnie.
- Nie, nie, spokojnie... - gestem ręki uspokoił stajennego, który nieco zaniepokojony miał zamiar otwierać usta. - ...dobrze zrobiłeś chłopcze, że mi o niej powiedziałeś. - Pochwalił go, a potem zamienił z nim jeszcze kilka słów by następnie podjechać jeszcze w jedno miejsce w celach czysto organizacyjnych, a gdy wszytko wydawało się być dopięte na ostatni gzik, uzdrowiciel wraz ze swoim przerośniętym, rudym dalmatyńczykiem wjechał oficjalnie na "salony". Diva (bo tak się nazywała piękność, której dosiadał) postanowiła (zgodnie zresztą ze swoim imieniem) uczynić to jednak w sposób wyjątkowo...efektowny. Zerwała się bowiem z nagła i w jednej chwili przeszła ze stępa do galopu i takim też szlachetnym krokiem wtarabaniła się w innych uczestników wraz ze swym jeźdźcem. Ten jednak, na jej nieszczęście, był równie uparty co ona. Z siodła zrzucić się nie dał, zimnej krwi nie stracił, straszyć innych uczestników nie dał i wbrew jej woli poprowadził ją w stronę wypatrzonej Inarki i jej wybranka. Wiedział, że byli doświadczonymi jeźdźcami więc nawet, jak Diva nieco wystraszy ich konie to powinni dać sobie radę, a i znajdowali się nieco na uboczu, a jego klacz zdecydowanie potrzebowała trochę miejsca.
- Ach, rude... - sapnął ostentacyjnie, śmiejąc się wcześniej szczerze niczym dziecko, kiedy to Diva czyniła żwawą woltę wokół dwójki. Strzygła niepokornie uszami będąc prawdopodobnie dumną z zamieszania które zmajstrowała. Adrien zatrzymał ją dopiero w połowie drugiej wolty, gdy poczuł, że na chwilę obecną jego towarzyszka złożyła broń. Wypuścił wówczas powietrze niczym lokomotywa nadymając wcześniej poliki. Poprawił się w siodle.
- Kocha mnie. - Prasnął żartobliwie, a klacz prychnęła. - ...tylko jeszcze o tym nie wie.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gonitwa. Las. Sherwood. Magiczne miejsce spełniania marzeń. Albo ich utraty; każda legenda, jaką z powodzeniem opowiadał przy ognisku, wzbogacając historię o masę pikantnych szczegółów, zniknęła z jego głowy, wyczyszczona dokładnie wczorajszą porcją Złotej Rybki. A może przedwczorajszą? Czas zdawał się upłynniać i zamiast przepływać wartkim strumieniem między palcami, okręcał się wokół nich niczym mała żmijka, gotowa wbić jadowite kolce w najmniej spodziewanym momencie. Całkiem niedawno przecież spacerował nocą ulicami Londynu, odmrażając sobie dłonie, szczęśliwie w porę uratowane w Świętym Mungu. Po przykrych wypadkach pozostało tylko mocne zaczerwienienie i niegojące się ranki na knykciach, ale i to miało zniknąć w odmętach przyszłości. Noc-spacer-Londyn: to z pewnością był styczeń. Przeszłość. Dawno. Teraz: luty? Gonitwa? Skąd się o niej dowiedział? Ogłoszenie w Proroku? Rudy chłystek, awanturujący się w Mantykorze o wyższości aetonanów nad abraksanami? Szept Weasley'a, kpiącego z nieco szlacheckich rozrywek?
Wright nie wiedział i właściwie nie miał zamiaru dłużej się nad tym zastanawiać. Ostatnie tygodnie zlewały się w prostokątne, pękate, niezrozumiałe sześciany, turlające się w nieskończoność z wysokich schodów. Odkąd na nowo zaprzyjaźnił się z używkami, jego możliwości interpretacyjne poszerzyły się razem z zasobnością równie niezrozumiałych metafor. Jednocześnie żył najintensywniej i rozpadał się na drobne kawałki, osiadające tłuczonym szkłem w gęstej brodzie. Przesuwał teraz po niej palcami nieco nerwowo, starając się wyciągnąć ostre odłamki. Bezskutecznie: w palcach pozostawał tylko szybko roztapiający się śnieg. Fascynujące nic, idealnie odzwierciedlające pulsującą pustkę serca, wybijającego przyśpieszony rytm. Wynikający nie z długiego marszu przez las a zauważenie kątem oka Inary. Z nim.
Wystarczyła sekunda, by ćpuńskie opanowanie prysnęło a Wright poczuł, że do gardła podjeżdża mu gula szlochu i mdłości. Nie był masochistą; natychmiast odwrócił wzrok, idąc jak najszybciej w drugi kąt polany, ku wierzchowcom, od razu widząc wśród oczekujących zwierząt czarnego jak smoła Smoka. Bez skrzydeł, ale...cóż, Wright i tak od razu zaadoptował rumaka do swojego grona smoczych stworzeń. Jaimie uśmiechnął się do niego, chociaż kąciki ust z trudem unosiły się w górę, spięte bólem szczękościsku. Napięte mięśnie, rozszerzone źrenice, chorobliwa koncentracja na nic nie znaczących szczegółach: staczał się w uroczy sposób prosto w szaleństwo, od którego miał uratować go wyścig. I świeże powietrze, bo czyż mama nigdy nie uważała wyjścia na zewnątrz za lek na całe zło tego świata? Wdychał więc teraz mroźny wiatr prosto w płuca, odbierając konia i prowadząc go nieco w bok, gdzie spokojnie założył na niego magiczną uprząż a na grzbiet narzucił czaprak oraz siodło, spinając wszystko w zgrabną całość. Może i nie urodził się w siodle oraz nie odebrał doskonałego jeździeckiego wychowania, ale ostatnia praktyka nauczyła go podstawowych technicznych zadań, które wykonywał z zadziwiającą precyzją. Tylko skupienie się na szczegółach mogło uratować Jaimie'go od bolesnych myśli, krążących ciągle gdzieś z tyłu głowy. Przeklęta trzeźwość. Pożałował, że nie wykorzystał ostatnich sproszkowanych smoczych pazurów dzisiejszego ranka, ale teraz było już za późno na zbawienną euforię. Odruchowo potarł zgięcie lewego łokcia, ukrytego pod rękawem skórzanej kurtki, prosząc Merlina, by gonitwa zaczęła się jak najszybciej. Musiał poczuć w końcu coś innego od sztucznej euforii, bolesnego zjazdu i przerażającego bólu osierdzia, nasilającego się wraz ze świadomością, że kilkanaście stóp dalej stoi Percival.
Znowu zrobiło mu się niedobrze i zacisnął mocno dłoń na uździe Smoka, gładząc go powoli po pysku. Żałował, że nie ma tutaj Bleach, Bleach i jej pięknej, pojemnej torebki z pojemnymi sakiewkami z pojemnymi pięknem skarbami, białymi jak śnieg. Potrzebował tego jak nigdy.
(Bendżi ma przy sobie - jak zawsze - także rzemyk z czarną perłą!)
Wright nie wiedział i właściwie nie miał zamiaru dłużej się nad tym zastanawiać. Ostatnie tygodnie zlewały się w prostokątne, pękate, niezrozumiałe sześciany, turlające się w nieskończoność z wysokich schodów. Odkąd na nowo zaprzyjaźnił się z używkami, jego możliwości interpretacyjne poszerzyły się razem z zasobnością równie niezrozumiałych metafor. Jednocześnie żył najintensywniej i rozpadał się na drobne kawałki, osiadające tłuczonym szkłem w gęstej brodzie. Przesuwał teraz po niej palcami nieco nerwowo, starając się wyciągnąć ostre odłamki. Bezskutecznie: w palcach pozostawał tylko szybko roztapiający się śnieg. Fascynujące nic, idealnie odzwierciedlające pulsującą pustkę serca, wybijającego przyśpieszony rytm. Wynikający nie z długiego marszu przez las a zauważenie kątem oka Inary. Z nim.
Wystarczyła sekunda, by ćpuńskie opanowanie prysnęło a Wright poczuł, że do gardła podjeżdża mu gula szlochu i mdłości. Nie był masochistą; natychmiast odwrócił wzrok, idąc jak najszybciej w drugi kąt polany, ku wierzchowcom, od razu widząc wśród oczekujących zwierząt czarnego jak smoła Smoka. Bez skrzydeł, ale...cóż, Wright i tak od razu zaadoptował rumaka do swojego grona smoczych stworzeń. Jaimie uśmiechnął się do niego, chociaż kąciki ust z trudem unosiły się w górę, spięte bólem szczękościsku. Napięte mięśnie, rozszerzone źrenice, chorobliwa koncentracja na nic nie znaczących szczegółach: staczał się w uroczy sposób prosto w szaleństwo, od którego miał uratować go wyścig. I świeże powietrze, bo czyż mama nigdy nie uważała wyjścia na zewnątrz za lek na całe zło tego świata? Wdychał więc teraz mroźny wiatr prosto w płuca, odbierając konia i prowadząc go nieco w bok, gdzie spokojnie założył na niego magiczną uprząż a na grzbiet narzucił czaprak oraz siodło, spinając wszystko w zgrabną całość. Może i nie urodził się w siodle oraz nie odebrał doskonałego jeździeckiego wychowania, ale ostatnia praktyka nauczyła go podstawowych technicznych zadań, które wykonywał z zadziwiającą precyzją. Tylko skupienie się na szczegółach mogło uratować Jaimie'go od bolesnych myśli, krążących ciągle gdzieś z tyłu głowy. Przeklęta trzeźwość. Pożałował, że nie wykorzystał ostatnich sproszkowanych smoczych pazurów dzisiejszego ranka, ale teraz było już za późno na zbawienną euforię. Odruchowo potarł zgięcie lewego łokcia, ukrytego pod rękawem skórzanej kurtki, prosząc Merlina, by gonitwa zaczęła się jak najszybciej. Musiał poczuć w końcu coś innego od sztucznej euforii, bolesnego zjazdu i przerażającego bólu osierdzia, nasilającego się wraz ze świadomością, że kilkanaście stóp dalej stoi Percival.
Znowu zrobiło mu się niedobrze i zacisnął mocno dłoń na uździe Smoka, gładząc go powoli po pysku. Żałował, że nie ma tutaj Bleach, Bleach i jej pięknej, pojemnej torebki z pojemnymi sakiewkami z pojemnymi pięknem skarbami, białymi jak śnieg. Potrzebował tego jak nigdy.
(Bendżi ma przy sobie - jak zawsze - także rzemyk z czarną perłą!)
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po ostatnich wydarzeniach na sabacie nie dziwił mnie fakt, że ród Nottów starał się jakoś “odkupić” swoje winy. W końcu to przykre wydarzenie odbyło się podczas ich przyjęcia, na ich terenie, gdy to oni zapraszali gości. Żal było mi lady Nott, że musiała przez to przechodzić. Ja o nic nie obwiniałam ani jej, ani żadnego z Nottów, wierząc, że to nie była ich sprawka. Bo jakże by mogła.
Pojawiłam się na dzisiejszej gonitwie nie bez powodu. Miałam w końcu być niedługo zaręczona wraz z lordem Cassiusem, więc wypadało, abym pojawiała się na wydarzeniach organizowanych właśnie przez nich. Miło, że ród Carrow również zaangażował się w organizację tego wyścigu, w końcu kto jak kto, ale oni znali się na koniach.
Przygotowałam się do tego wydarzenia i chociaż moje pojęcie o koniach było co najmniej… niskie, to starałam się ubrać odpowiednio, by żadna zbyt długa suknia mi nie przeszkadzała. Swoje kroki skierowałam w stronę stajni, gdzie można było odebrać swojego konia. Gdy podeszłam i podałam swoje nazwisko, stajenny zaprowadził mnie już do przygotowanej, gniadej klaczy, ponieważ miała założone damskie siodło, wszystko było dokładnie zapięte i dopasowane, a kiedy podawał mi lejce, jednocześnie przekazał mi serdecznie pozdrowienia od lorda Notta.
Zrobiło mi się naprawdę miło. Chociaż jeszcze go nie widziałam, to czułam, że gdzieś tam jest i na pewno będzie mnie obserwował. Nie wiedziałam, czy będzie brał udział w gonitwie. Liczyłam na to, że tak.
Odeszłam na bok, chcąc się przygotować. Po drodze minęłam lorda i lady Carrów, którym kiwnęłam głową na przywitanie. Sama szłam dalej, prowadząc swoją klacz. Gdy w końcu przystanęłam, zaczęłam gładzić ją po głowie. Była spokojna, mile do mnie nastawiona. Nigdy wcześniej nie miałam większego kontaktu z tym zwierzęciem. Jeszcze jako dziecko udało mi się odbyć kilka podstawowych lekcji, ale większość z wyciągniętych nauk uleciało z biegiem czasu. Wsiadłam na jej grzbiet, zapewne dosyć nieporadnie, aczkolwiek chciałam wyglądać tak, jakby nie miało to dla mnie większego znaczenia. Następnie ruszyłyśmy, aby ustawić się na linii startu.
Pojawiłam się na dzisiejszej gonitwie nie bez powodu. Miałam w końcu być niedługo zaręczona wraz z lordem Cassiusem, więc wypadało, abym pojawiała się na wydarzeniach organizowanych właśnie przez nich. Miło, że ród Carrow również zaangażował się w organizację tego wyścigu, w końcu kto jak kto, ale oni znali się na koniach.
Przygotowałam się do tego wydarzenia i chociaż moje pojęcie o koniach było co najmniej… niskie, to starałam się ubrać odpowiednio, by żadna zbyt długa suknia mi nie przeszkadzała. Swoje kroki skierowałam w stronę stajni, gdzie można było odebrać swojego konia. Gdy podeszłam i podałam swoje nazwisko, stajenny zaprowadził mnie już do przygotowanej, gniadej klaczy, ponieważ miała założone damskie siodło, wszystko było dokładnie zapięte i dopasowane, a kiedy podawał mi lejce, jednocześnie przekazał mi serdecznie pozdrowienia od lorda Notta.
Zrobiło mi się naprawdę miło. Chociaż jeszcze go nie widziałam, to czułam, że gdzieś tam jest i na pewno będzie mnie obserwował. Nie wiedziałam, czy będzie brał udział w gonitwie. Liczyłam na to, że tak.
Odeszłam na bok, chcąc się przygotować. Po drodze minęłam lorda i lady Carrów, którym kiwnęłam głową na przywitanie. Sama szłam dalej, prowadząc swoją klacz. Gdy w końcu przystanęłam, zaczęłam gładzić ją po głowie. Była spokojna, mile do mnie nastawiona. Nigdy wcześniej nie miałam większego kontaktu z tym zwierzęciem. Jeszcze jako dziecko udało mi się odbyć kilka podstawowych lekcji, ale większość z wyciągniętych nauk uleciało z biegiem czasu. Wsiadłam na jej grzbiet, zapewne dosyć nieporadnie, aczkolwiek chciałam wyglądać tak, jakby nie miało to dla mnie większego znaczenia. Następnie ruszyłyśmy, aby ustawić się na linii startu.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Ostatnio zmieniony przez Victoria Parkinson dnia 06.08.16 21:06, w całości zmieniany 1 raz
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Edgar nie pojawił się na dzisiejszych wyścigach dla samej przyjemności. Zresztą przez wzgląd na otwarcie drzwi osobom nieszlachetnie urodzonym uważał, że i ta przyjemność może okazać się wątpliwa. Pojawił się tutaj przez wydarzenia z tegorocznego Sabatu. Jak zwykle go na nim zabrakło i bynajmniej nie czuł z tego powodu smutku, jednak cała ta masakra zainteresowała go na tyle, że postanowił pojawić się na wyścigu i sprawdzić jak ma się jego arystokratyczny światek. Poza tym już wystarczająco długo nie pojawił się na żadnej imprezie, więc nadszedł czas na wyjście z grubych murów Durham i przypomnienie swojej osoby. Ruszył w stronę stajni, gdzie czekał na niego jego bułany wierzchowiec. Cenił sobie to zwierzę, więc uśmiechnął się lekko na jego widok i pogłaskał go na przywitanie, dopiero po paru minutach siadając w siodle. Skierował go na polanę, gdzie czekało już kilku zawodników. Przywitał się kiwnięciem głowy i uśmiechem z lady i lordem Carrow oraz lady Parkinson, zastanawiając się, kto jeszcze zaszczyci ich swoją obecnością. Dopiero wtedy przywitał się z Wrightem w ten sam niemy sposób, choć już darował sobie uśmiechy. Na chwilę zatrzymał na nim swój wzrok, gdyż w tym momencie uświadomił sobie jak bardzo przydałyby mu się wkrótce jego usługi, jednak to nie był czas ani miejsce, więc skupił swoją uwagę na koniu. Zaczął go spokojnie głaskać po grzbiecie, mając nadzieję, że nie zawiedzie podczas tej gonitwy. Edgar nie był wybitnym jeźdźcem i dobrze wiedział, że daleko mu do umiejętności Carrowów, ale też nie chciał się ośmieszyć i zająć ostatniego miejsca. Cóż, może tym razem dopisze mu odrobina szczęścia.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Izabelowaty ogier zatańczył w miejscu, uderzeniem ciężkiego kopyta łamiąc zalegające tuż obok gałązki.
-Uspokój się, draniu- syknęła Ulla, niecierpliwie klepiąc go po długiej szyi. Koń zachrapał gniewnie, ale pozwolił szczupłej dłoni w rękawiczce z ciemnej skórki pogładzić się po grzywie.
-To na pewno dobry wybór, moja lady?- Zapytał nieśmiało chłopiec stajenny, pryszczaty podrostek o spojrzeniu spłoszonego zwierzątka, które spłoszyło się jeszcze bardziej zapadłą po jego słowach ciszą. Ulla nie uznała za stosowne odpowiadać; jedynie delikatnie trąciła piętami końskie boki, na co ogier, znacznie potulniej, ruszył przed siebie.
Findabair był dobrym koniem. Gdyby potrafiła się przywiązywać, może nazwałaby go kochanym albo ulubionym, ale przecież był tylko koniem, tylko zwierzęciem, miała go przecież w konkretnym celu i na tym wolała poprzestać. Był jej potrzebny, żeby móc teraz nie przegrać w wyścigu i uśmiechnąć się grzecznie z wysokości końskiego grzbietu. Żeby zarzucić włosami i ściągnąć lekko końskie wodze, kiedy zbliżyła się do otaczającego tłumu. W największej mierze był jednak potrzebny po to, żeby mogła wypełnić swój obowiązek; to był w końcu jej las i poniekąd jej przyjęcie, nie mogło jej więc znowu zabraknąć. Znudziły ją już wieczne pytania o jej samopoczucie i absencję na Sabacie. Szczególnie wtedy, kiedy padały z ust osób, które absencja ta wyjątkowo musiała ucieszyć. Między innymi z tego powodu nie miała ochoty im tłumaczyć, że czas Sabatu spędziła przykuta do łóżka, blada i gniewna, niecierpliwym ruchem ręki odganiając podsuwane jej pod nos fiolki z Munga.
Wjeżdżając w tłum, skróciła znacznie wodze. Findabair był dobrym koniem, miał jednak swoje przywary. Wybujałe męskie ego, tak na dobry początek, które nakazywało mu prychać i gniewnie zarzucać łbem na widok wszystkich innych ogierów, które raczyły choćby zwrócić się w jego kierunku. Podobnie sprawa miała się ze wszelkimi mężczyznami, którzy odważyli się nawiązać kontakt z siedzącą na jego grzbiecie Ullą, co niezmiennie wprawiało ją w stan podskórnej irytacji. Nie znosiła zaborczych mężczyzn, nie znosiła zazdrosnych mężczyzn, nie znosiła mężczyzn w ogóle. Nawet w ich pięknej, zwierzęcej postaci.
-Fin, przestań- syknęła ponownie, kiedy ogier z nadzieją zwrócił łeb w stronę gniadej klaczy niosącej na grzbiecie lady Parkinson, której sama Ulla skinęła głową, uśmiechając się oszczędnie.
Odwieczny zapach lasu Sherwood nęcił, przyjemnie drażnił nos obietnicą wciąż nieodkrytej tajemnicy, kiedy delikatnie ściągnęła wodze. Findabair natychmiast grzecznie skręcił zgodnie z jej wolą, i nagle zarzucił łbem znacznie radośniej, prychając cicho pod nosem i raźnym krokiem ruszając na wprost. Ulla nie próbowała go hamować, dostrzegając już z daleka, w jakim kierunku zmierzał.
-Powodzenia, mój lordzie- odwróciła głowę w stronę znajomej sylwetki lorda Burke.- Nie daj zwieść się tutejszym driadom. Lubują się szczególnie w mężczyznach sukcesu.
Uśmiechnęła się jeszcze krótko, przyjaźnie, w duchu winszując sobie jedynie formy. Bezosobowe komplementy, bezosobowe uśmiechy; zastanawiała się, czy kiedykolwiek sprawiały jej przyjemność, czy kiedykolwiek budziły jakikolwiek dreszcz emocji, czy wprawiały w ruch lawinę gorączkowych myśli. Jeśli nawet tak było, zdążyła zapomnieć o tym już dawno temu. Od tamtego czasu wszystko wydawało się jednakowe; kalejdoskop dni i uśmiechów, które nie miały żadnego znaczenia. Wieczny sen o szeleście drogich sukni i chlupocie wina w wysokich kieliszkach. Wiedziała przecież, co powiedzieć i jakiej reakcji się spodziewać. I tylko czasem, w nielicznych chwilach nudy pozwalała sobie myśleć, jak cudownie dziwacznie byłoby być kimś innym, tylko na jeden dzień, mugolaczką z pobliskiej kwiaciarni albo nieśmiałą Norweżką nieznającą angielskiego. Wtedy być może zareagowali by inaczej. Wtedy być może zmusiliby ją do zmiany zasad gry.
Ale wciąż była przecież Ullą, lady Nott, i wciąż czekały na nią uśmiechy, wino, ukłony.
Znużenie i sen.
Zdążyła jeszcze grzecznie skłonić głowę, mijając lorda Carrowa (Findabair zarżał cicho na widok lordowskiej klaczy i ścichł natychmiast pod ściągniętymi wodzami), upewnić się, że siodło i uprząż gładko przylegały do końskich boków, a chłopiec stajenny nie potrzebował nagłej zmiany miejsca pracy- po czym dotarła tam, gdzie miała zamiar dotrzeć.
I uśmiechnęła się. Tym razem szczerze.
-Pamiętasz, jak...- zaczęła, zatrzymując się tuż przy boku Percy'ego i zwracając na niego roziskrzone nagle spojrzenie nieobecnych do tej pory oczu- tylko po to, żeby po chwili zadławić się resztą stojących w gardle słów.
Nie powinna była, ale i tak poczuła gorzką, dławiącą w gardle zazdrość, a uśmiech zbladł i rozmył się na pełnych wargach.
Findabair, jakby czując, jak w jednej chwili skostniała na jego grzebiecie, tupnął nerwowo i prychnął w stronę głaskanego przez Inarę gniadosza.
-Zachowuj się w obecności damy, mały łotrze- skarciła go, próbując nadać pogody chłodnemu nagle tembrowi głosu. Podniosła wzrok, posyłając Inarze zachowawczy uśmiech i próbując przypomnieć sobie, w którym momencie stała się tak zazdrosna o kogoś, kogo jeszcze niedawno prawie gotowa była nazwać siostrą.- Zdąży zachwycić się tobą na torze.
Powędrowała wzrokiem gdzieś daleko, czując rosnącą między nimi niezręczność i zahaczając wzrokiem o twarz odległego brodatego mężczyzny, czekając na sygnał startu.
Spadek pozycji, nawet, jeśli tylko wyimaginowany, wciąż sprawiał ból, którego nie była w stanie wcześniej przewidzieć.
-Uspokój się, draniu- syknęła Ulla, niecierpliwie klepiąc go po długiej szyi. Koń zachrapał gniewnie, ale pozwolił szczupłej dłoni w rękawiczce z ciemnej skórki pogładzić się po grzywie.
-To na pewno dobry wybór, moja lady?- Zapytał nieśmiało chłopiec stajenny, pryszczaty podrostek o spojrzeniu spłoszonego zwierzątka, które spłoszyło się jeszcze bardziej zapadłą po jego słowach ciszą. Ulla nie uznała za stosowne odpowiadać; jedynie delikatnie trąciła piętami końskie boki, na co ogier, znacznie potulniej, ruszył przed siebie.
Findabair był dobrym koniem. Gdyby potrafiła się przywiązywać, może nazwałaby go kochanym albo ulubionym, ale przecież był tylko koniem, tylko zwierzęciem, miała go przecież w konkretnym celu i na tym wolała poprzestać. Był jej potrzebny, żeby móc teraz nie przegrać w wyścigu i uśmiechnąć się grzecznie z wysokości końskiego grzbietu. Żeby zarzucić włosami i ściągnąć lekko końskie wodze, kiedy zbliżyła się do otaczającego tłumu. W największej mierze był jednak potrzebny po to, żeby mogła wypełnić swój obowiązek; to był w końcu jej las i poniekąd jej przyjęcie, nie mogło jej więc znowu zabraknąć. Znudziły ją już wieczne pytania o jej samopoczucie i absencję na Sabacie. Szczególnie wtedy, kiedy padały z ust osób, które absencja ta wyjątkowo musiała ucieszyć. Między innymi z tego powodu nie miała ochoty im tłumaczyć, że czas Sabatu spędziła przykuta do łóżka, blada i gniewna, niecierpliwym ruchem ręki odganiając podsuwane jej pod nos fiolki z Munga.
Wjeżdżając w tłum, skróciła znacznie wodze. Findabair był dobrym koniem, miał jednak swoje przywary. Wybujałe męskie ego, tak na dobry początek, które nakazywało mu prychać i gniewnie zarzucać łbem na widok wszystkich innych ogierów, które raczyły choćby zwrócić się w jego kierunku. Podobnie sprawa miała się ze wszelkimi mężczyznami, którzy odważyli się nawiązać kontakt z siedzącą na jego grzbiecie Ullą, co niezmiennie wprawiało ją w stan podskórnej irytacji. Nie znosiła zaborczych mężczyzn, nie znosiła zazdrosnych mężczyzn, nie znosiła mężczyzn w ogóle. Nawet w ich pięknej, zwierzęcej postaci.
-Fin, przestań- syknęła ponownie, kiedy ogier z nadzieją zwrócił łeb w stronę gniadej klaczy niosącej na grzbiecie lady Parkinson, której sama Ulla skinęła głową, uśmiechając się oszczędnie.
Odwieczny zapach lasu Sherwood nęcił, przyjemnie drażnił nos obietnicą wciąż nieodkrytej tajemnicy, kiedy delikatnie ściągnęła wodze. Findabair natychmiast grzecznie skręcił zgodnie z jej wolą, i nagle zarzucił łbem znacznie radośniej, prychając cicho pod nosem i raźnym krokiem ruszając na wprost. Ulla nie próbowała go hamować, dostrzegając już z daleka, w jakim kierunku zmierzał.
-Powodzenia, mój lordzie- odwróciła głowę w stronę znajomej sylwetki lorda Burke.- Nie daj zwieść się tutejszym driadom. Lubują się szczególnie w mężczyznach sukcesu.
Uśmiechnęła się jeszcze krótko, przyjaźnie, w duchu winszując sobie jedynie formy. Bezosobowe komplementy, bezosobowe uśmiechy; zastanawiała się, czy kiedykolwiek sprawiały jej przyjemność, czy kiedykolwiek budziły jakikolwiek dreszcz emocji, czy wprawiały w ruch lawinę gorączkowych myśli. Jeśli nawet tak było, zdążyła zapomnieć o tym już dawno temu. Od tamtego czasu wszystko wydawało się jednakowe; kalejdoskop dni i uśmiechów, które nie miały żadnego znaczenia. Wieczny sen o szeleście drogich sukni i chlupocie wina w wysokich kieliszkach. Wiedziała przecież, co powiedzieć i jakiej reakcji się spodziewać. I tylko czasem, w nielicznych chwilach nudy pozwalała sobie myśleć, jak cudownie dziwacznie byłoby być kimś innym, tylko na jeden dzień, mugolaczką z pobliskiej kwiaciarni albo nieśmiałą Norweżką nieznającą angielskiego. Wtedy być może zareagowali by inaczej. Wtedy być może zmusiliby ją do zmiany zasad gry.
Ale wciąż była przecież Ullą, lady Nott, i wciąż czekały na nią uśmiechy, wino, ukłony.
Znużenie i sen.
Zdążyła jeszcze grzecznie skłonić głowę, mijając lorda Carrowa (Findabair zarżał cicho na widok lordowskiej klaczy i ścichł natychmiast pod ściągniętymi wodzami), upewnić się, że siodło i uprząż gładko przylegały do końskich boków, a chłopiec stajenny nie potrzebował nagłej zmiany miejsca pracy- po czym dotarła tam, gdzie miała zamiar dotrzeć.
I uśmiechnęła się. Tym razem szczerze.
-Pamiętasz, jak...- zaczęła, zatrzymując się tuż przy boku Percy'ego i zwracając na niego roziskrzone nagle spojrzenie nieobecnych do tej pory oczu- tylko po to, żeby po chwili zadławić się resztą stojących w gardle słów.
Nie powinna była, ale i tak poczuła gorzką, dławiącą w gardle zazdrość, a uśmiech zbladł i rozmył się na pełnych wargach.
Findabair, jakby czując, jak w jednej chwili skostniała na jego grzebiecie, tupnął nerwowo i prychnął w stronę głaskanego przez Inarę gniadosza.
-Zachowuj się w obecności damy, mały łotrze- skarciła go, próbując nadać pogody chłodnemu nagle tembrowi głosu. Podniosła wzrok, posyłając Inarze zachowawczy uśmiech i próbując przypomnieć sobie, w którym momencie stała się tak zazdrosna o kogoś, kogo jeszcze niedawno prawie gotowa była nazwać siostrą.- Zdąży zachwycić się tobą na torze.
Powędrowała wzrokiem gdzieś daleko, czując rosnącą między nimi niezręczność i zahaczając wzrokiem o twarz odległego brodatego mężczyzny, czekając na sygnał startu.
Spadek pozycji, nawet, jeśli tylko wyimaginowany, wciąż sprawiał ból, którego nie była w stanie wcześniej przewidzieć.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż w mojej rodzinie nie miano dobrego mniemania o Nottach, miło było z ich strony, że postanowili zorganizować tę gonitwę. Wyjątkowo dawno nie miałam okazji jeździć konno, więc gdy tylko usłyszałam o planowanym wydarzeniu, zaraz postanowiłam to nadrobić. Nasze bagna nie były najbezpieczniejszym miejsce do jazdy, szczególnie wśród zdradzieckich śniegów, ale jak na Yaxleya przystało, doskonale potrafiłam się poruszać odpowiednimi ścieżkami. Całe popołudnie spędziłam w terenie i wróciłam do posiadłości zmęczona ale szczęśliwa. Czułam się jak za czasów dzieciństwa, kiedy mogłam w ten sposób spędzać mnóstwo czasu, o ile tylko ktoś nie zorientował się, że powinnam ćwiczyć rzeczy, które bardziej wypadały młodej damie. A teraz? Cóż, to zajęcie pozwalało zapomnieć mi o ostatnich wydarzeniach, które przecież ciągnęło się za mną niczym cień. Teraz przecież też mi nie wypadało. Nie zamierzałam jednak rezygnować z gonitwy w, mam nadzieję, raczej szlacheckim gronie. Doszły mnie bowiem słuchy, że zaproszono na to wydarzenie nieco szersze towarzystwo. Nie zamierzałam się jednak tym zbytnio przejmować, licząc na dobrą zabawę.
Przeszłam przez ośnieżoną polanę w swoich wysokich butach, kierując się na początek do stajni, gdzie szybko dostałam siwego wierzchowca. Jego maść w zadziwiający sposób wręcz zlewała się z okolicą, co wyjątkowo mi się podobało. Prowadziłam go obok siebie, po drodze kiwając głową Carrowom, nie wątpiłam, że to dzięki ich zaangażowaniu w wyścig, w ogóle dane mi było tutaj być. Mogłam sobie wyobrazić jak zareagowałby ojciec, gdybym oznajmiła, że będę się ścigać w tajemniczym lesie Nottów i nie wspomniała o Carrowach ani słowem.
Podeszłam do Victorii i aby znaleźć się na jej wysokości, całkiem sprawnie wskoczyłam na grzbiet swojego konia. Pogładziłam odzianą w skórzane rękawiczki jego grzywę, która była tak samo biała jak reszta ciała.
- Victorio, nie spodziewałabym się, że tu cię spotkam - powiedziałam witając się z nią jednocześnie. - Gdzie on jest? - spytałam od razu, chcąc poprzygląda się temu jej wybrankowi. Czy też może wybrankowi jej rodziców. Samo to, że był Nottem wiele o nim mówiło, niestety.
Przeszłam przez ośnieżoną polanę w swoich wysokich butach, kierując się na początek do stajni, gdzie szybko dostałam siwego wierzchowca. Jego maść w zadziwiający sposób wręcz zlewała się z okolicą, co wyjątkowo mi się podobało. Prowadziłam go obok siebie, po drodze kiwając głową Carrowom, nie wątpiłam, że to dzięki ich zaangażowaniu w wyścig, w ogóle dane mi było tutaj być. Mogłam sobie wyobrazić jak zareagowałby ojciec, gdybym oznajmiła, że będę się ścigać w tajemniczym lesie Nottów i nie wspomniała o Carrowach ani słowem.
Podeszłam do Victorii i aby znaleźć się na jej wysokości, całkiem sprawnie wskoczyłam na grzbiet swojego konia. Pogładziłam odzianą w skórzane rękawiczki jego grzywę, która była tak samo biała jak reszta ciała.
- Victorio, nie spodziewałabym się, że tu cię spotkam - powiedziałam witając się z nią jednocześnie. - Gdzie on jest? - spytałam od razu, chcąc poprzygląda się temu jej wybrankowi. Czy też może wybrankowi jej rodziców. Samo to, że był Nottem wiele o nim mówiło, niestety.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Chociaż Evelyn nie było na sabacie, i ona nie uniknęła zupełnie nerwowej atmosfery, ktora nastała po minionych wydarzeniach. Oczywiscie, ze denerwowała ją perspektywa zmian na gorsze (nie chciała tego, wychodząc z założenia, że jej życie jest idealne), ale póki co wszystko wydawało się uspokajać.
Nie mogła tak łatwo odpuścić sobie okazji do pojawienia się na wyścigu, bo odkąd tylko nauczyła się jezdzić konno, naprawdę uwielbiała to robić, lubiła dreszcz emocji i to rozkoszne uczucie wiatru we włosach, gdy gnała przez bujne zielone tereny wokół posiadłości Slughornów. Nawet teraz, zimą jazda posiadała swój ogromny urok i nie zrażał jej nawet fakt, że organizatorem jest ród Nottów, ten sam, u którego odbywał się feralny sabat. Fakt, że zaproszono również nieszlachetne towarzystwo nieco ją uwierał, ale nie aż tak, by miała zrezygnować. Przecież ostatecznie zapewne i tak zatriumfuje ktoś o odpowiednim pochodzeniu, więc czym tu się martwić?
Pojawiwszy się na miejscu, ubrana stosownie do pory roku i okoliczności, zauważyła już kilka znajomych osób.
- Edgarze! - przywitała swojego lubianego kuzyna, posyłając mu ciepły uśmiech. - Inaro, Ullo - powitała także swoje dwie znajome, również interesujące się alchemią. Skinęła uprzejmie ojcu Inary i obrzuciła nieufnym spojrzeniem wielkiego i z pewnością nieszlachetnego mężczyznę. Zaraz potem poszła odebrać konia, którego miała dzisiaj dosiadać. Nadała mu imię Mandrake i pogłaskała go po lśniacym, ciemnym pysku, od razu czując przypływ dobrego nastroju. Warto było oderwać się od kociołka dla doznań, ktore mogła zaoferować jazda na konskim grzbiecie, dlatego od razu zaczęła przygotowywać wszystko, co należało, by być gotową gdy nadejdzie czas startu.
mam nieobecność ale postaram się ogarniac, nie obiecuje jednak długich postów!
Nie mogła tak łatwo odpuścić sobie okazji do pojawienia się na wyścigu, bo odkąd tylko nauczyła się jezdzić konno, naprawdę uwielbiała to robić, lubiła dreszcz emocji i to rozkoszne uczucie wiatru we włosach, gdy gnała przez bujne zielone tereny wokół posiadłości Slughornów. Nawet teraz, zimą jazda posiadała swój ogromny urok i nie zrażał jej nawet fakt, że organizatorem jest ród Nottów, ten sam, u którego odbywał się feralny sabat. Fakt, że zaproszono również nieszlachetne towarzystwo nieco ją uwierał, ale nie aż tak, by miała zrezygnować. Przecież ostatecznie zapewne i tak zatriumfuje ktoś o odpowiednim pochodzeniu, więc czym tu się martwić?
Pojawiwszy się na miejscu, ubrana stosownie do pory roku i okoliczności, zauważyła już kilka znajomych osób.
- Edgarze! - przywitała swojego lubianego kuzyna, posyłając mu ciepły uśmiech. - Inaro, Ullo - powitała także swoje dwie znajome, również interesujące się alchemią. Skinęła uprzejmie ojcu Inary i obrzuciła nieufnym spojrzeniem wielkiego i z pewnością nieszlachetnego mężczyznę. Zaraz potem poszła odebrać konia, którego miała dzisiaj dosiadać. Nadała mu imię Mandrake i pogłaskała go po lśniacym, ciemnym pysku, od razu czując przypływ dobrego nastroju. Warto było oderwać się od kociołka dla doznań, ktore mogła zaoferować jazda na konskim grzbiecie, dlatego od razu zaczęła przygotowywać wszystko, co należało, by być gotową gdy nadejdzie czas startu.
mam nieobecność ale postaram się ogarniac, nie obiecuje jednak długich postów!
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mroźne, rześkie powietrze gryzło go przyjemnie w płuca, pomagając utrzymać jasność myśli i sprawiając, że rozmywające się ostatnio poczucie rzeczywistości tymczasowo się stabilizowało, przestając – chociaż na chwilę – drgać jak pustynna fatamorgana. Otaczające polanę lasy kojarzyły mu się, mimo wszystko, dobrze; co prawda zawsze wolał otwarte przestrzenie, ale powleczone otoczką tajemniczości, przesycone magią drzewa, również w niczym nie przypominały dusznych pomieszczeń, czy zakurzonych uliczek. Przyglądał się im przelotnie, nieco metodycznie i bezwiednie gładząc długą, smukłą szyję karego Ducha, który miał być jego kompanem i sojusznikiem w czasie dzisiejszej gonitwy. Koń stał dumnie i spokojnie, jedynie od czasu do czasu parskając cicho, ale poza tym naprawdę zachowując się jak duch. Przypadł mu do gustu niemal od razu, a chociaż ani trochę nie zależało mu na ewentualnej wygranej, to co do samego wyścigu miał naprawdę dobre przeczucia.
Odnalazł spojrzeniem Inarę, zatrzymując na niej wzrok odrobinę dłużej i próbując tym samym otrząsnąć się z nieodłącznie towarzyszącego mu odrętwienia, które nie opuszczało go od nowego roku, znikając jedynie w czasie nielicznych, krótkotrwałych przebłysków. Nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, skąd się brało; chociaż początek stycznia okazał się dla niego wyjątkowo burzliwy, to aktualnie wszystko zdawało się wychodzić na prostą i teoretycznie powinien był czuć się dobrze. Tymczasem uparcie trzymało się go wrażenie oczekiwania – tak jakby gdzieś podskórnie spodziewał się, że stanie się coś złego, nie wiedząc jedynie, ani kiedy, ani w jakiej formie. Wpadał w paranoję? Najprawdopodobniej, dlatego też definitywnie odsuwał od siebie wszystkie te czarne myśli, starając się za wszelką cenę zachowywać normalnie, co z kolei sprawiało, że czuł się jak teatralny aktor, oglądający swoje przedstawienie – czy tam życie – gdzieś z boku, zza kulis.
Jego cichy śmiech również dotarł do niego jakby z oddali. – Muszę być beznadziejnym hazardzistą, skoro się na to zgadzam – odpowiedział z powątpiewaniem, ale ciepło, unosząc wyżej brwi w wymownym wyrazie. Oboje wiedzieli doskonale, które z nich radziło sobie na końskim grzbiecie lepiej i wynik ich małego zakładu nie był wcale trudny do przewidzenia, ale nie przeszkadzało mu to ani trochę. Bardziej skupiał się na kobiecej twarzy, niby przypadkiem zahaczając spojrzeniem o drobną dłoń, na której od niedawna znajdował się pierścionek; uśmiechnął się przelotnie i już miał zamiar coś powiedzieć, ale zauważył zmierzającego w ich stronę Adriena, więc tylko pokręcił głową i odwrócił się w kierunku mężczyzny, kiwając mu głową na powitanie. Prawie nie zauważył stojącego na przeciwległym krańcu polany Benjamina i prawie udało mu się zignorować dziwne uczucie wywracającego się na drugą stronę żołądka. Natychmiast odwrócił spojrzenie. – Lordzie Carrow – przywitał się, z rosnącym rozbawieniem obserwując lordowskie zmagania z klaczą, na którą Duch od czasu do czasu łypał podejrzliwie.
Trochę nieprzytomnie obserwował zapełniającą się polanę, odpowiadając na zdawkowe powitania. Nie był wcale zdziwiony, że mimo otwartego zaproszenia, znaczna większość uczestników należała do arystokracji i właściwie niewiele go to obchodziło, zwłaszcza, gdy jego wzrok wyłowił z tłumu kolejną zbliżającą się do nich osobę. Rozpromienił się na jej widok niemal automatycznie, nie zauważając wcale blednącego nagle uśmiechu i nie przejmując się urwanym w połowie zdaniem. Przechylił się przez siodło, lekko szturchając Ullę w ramię. – …jak uparłem się na przejażdżkę na najbardziej nieznośnym kucyku w stajni, a później stratowałem połowę matczynego ogrodu, zanim udało mi się nakłonić go, żeby się zatrzymał? A nie, zaczekaj. – Udał, że bardzo intensywnie się zastanawia. – To chyba byłaś ty – dodał, puszczając jej oko, a później niezwykle dyskretnie przeniósł wzrok niżej, odruchowo sprawdzając, czy jej siodło było dobrze zamocowane. Chyba gdzieś umknął mu moment, w którym z drobnej kilkulatki przemieniła się w dorosłą kobietę i być może dlatego przez te wszystkie lata ani odrobinę nie podniósł płaszcza ochronnego, którym ją otaczał. – Nie widziałaś gdzieś naszego drogiego brata? – zapytał, mając oczywiście na myśli Raphaela; poszukiwania Juliusa nadal nie przyniosły żadnego rezultatu i było mało prawdopodobne, żeby niespodziewanie wyłonił się z magicznych, leśnych ostępów.
Odnalazł spojrzeniem Inarę, zatrzymując na niej wzrok odrobinę dłużej i próbując tym samym otrząsnąć się z nieodłącznie towarzyszącego mu odrętwienia, które nie opuszczało go od nowego roku, znikając jedynie w czasie nielicznych, krótkotrwałych przebłysków. Nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, skąd się brało; chociaż początek stycznia okazał się dla niego wyjątkowo burzliwy, to aktualnie wszystko zdawało się wychodzić na prostą i teoretycznie powinien był czuć się dobrze. Tymczasem uparcie trzymało się go wrażenie oczekiwania – tak jakby gdzieś podskórnie spodziewał się, że stanie się coś złego, nie wiedząc jedynie, ani kiedy, ani w jakiej formie. Wpadał w paranoję? Najprawdopodobniej, dlatego też definitywnie odsuwał od siebie wszystkie te czarne myśli, starając się za wszelką cenę zachowywać normalnie, co z kolei sprawiało, że czuł się jak teatralny aktor, oglądający swoje przedstawienie – czy tam życie – gdzieś z boku, zza kulis.
Jego cichy śmiech również dotarł do niego jakby z oddali. – Muszę być beznadziejnym hazardzistą, skoro się na to zgadzam – odpowiedział z powątpiewaniem, ale ciepło, unosząc wyżej brwi w wymownym wyrazie. Oboje wiedzieli doskonale, które z nich radziło sobie na końskim grzbiecie lepiej i wynik ich małego zakładu nie był wcale trudny do przewidzenia, ale nie przeszkadzało mu to ani trochę. Bardziej skupiał się na kobiecej twarzy, niby przypadkiem zahaczając spojrzeniem o drobną dłoń, na której od niedawna znajdował się pierścionek; uśmiechnął się przelotnie i już miał zamiar coś powiedzieć, ale zauważył zmierzającego w ich stronę Adriena, więc tylko pokręcił głową i odwrócił się w kierunku mężczyzny, kiwając mu głową na powitanie. Prawie nie zauważył stojącego na przeciwległym krańcu polany Benjamina i prawie udało mu się zignorować dziwne uczucie wywracającego się na drugą stronę żołądka. Natychmiast odwrócił spojrzenie. – Lordzie Carrow – przywitał się, z rosnącym rozbawieniem obserwując lordowskie zmagania z klaczą, na którą Duch od czasu do czasu łypał podejrzliwie.
Trochę nieprzytomnie obserwował zapełniającą się polanę, odpowiadając na zdawkowe powitania. Nie był wcale zdziwiony, że mimo otwartego zaproszenia, znaczna większość uczestników należała do arystokracji i właściwie niewiele go to obchodziło, zwłaszcza, gdy jego wzrok wyłowił z tłumu kolejną zbliżającą się do nich osobę. Rozpromienił się na jej widok niemal automatycznie, nie zauważając wcale blednącego nagle uśmiechu i nie przejmując się urwanym w połowie zdaniem. Przechylił się przez siodło, lekko szturchając Ullę w ramię. – …jak uparłem się na przejażdżkę na najbardziej nieznośnym kucyku w stajni, a później stratowałem połowę matczynego ogrodu, zanim udało mi się nakłonić go, żeby się zatrzymał? A nie, zaczekaj. – Udał, że bardzo intensywnie się zastanawia. – To chyba byłaś ty – dodał, puszczając jej oko, a później niezwykle dyskretnie przeniósł wzrok niżej, odruchowo sprawdzając, czy jej siodło było dobrze zamocowane. Chyba gdzieś umknął mu moment, w którym z drobnej kilkulatki przemieniła się w dorosłą kobietę i być może dlatego przez te wszystkie lata ani odrobinę nie podniósł płaszcza ochronnego, którym ją otaczał. – Nie widziałaś gdzieś naszego drogiego brata? – zapytał, mając oczywiście na myśli Raphaela; poszukiwania Juliusa nadal nie przyniosły żadnego rezultatu i było mało prawdopodobne, żeby niespodziewanie wyłonił się z magicznych, leśnych ostępów.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zawsze miał pewien problem z rozpoznawaniem umaszczeń koni. Chociaż w stajni był całkiem częstym gościem to nigdy nie mógł spamiętać tych wszystkich fachowych nazw. Jako, że nie lubił być w czymś słaby zawsze szedł na łatwiznę i wybierał białego konia. Zwierzę wcale nie tak częste jak mogłoby się wydawać. Zwłaszcza, że stojący w boksie okaz błyskał na niego błękitnymi oczyma, co według chłopca stajennego było czymś niezwykle rzadkim. Raphaelowi nie chodziło jednak o wyróżnianie się w tłumie. W tym wypadku zwierzę po prostu doskonale zleje się ze śnieżnym krajobrazem Sherwood, co wydawało się wcale nie głupim pomysłem. Podobno, jeśli w czymś nie jest się dobrym to nie można w ogóle tego ukazywać. Trzymał się więc tego, przy okazji licząc, że nie wypadnie z siodła przy pierwszym zakręcie czy przeszkodzie. Tym bardziej, że wszystko wskazywało na niezły tłum, sądząc po raźnym hałasie roznoszącym się po całej stajni. Nie spieszyło mu się jednak, aby wmieszać się w tłum. Odprawił swojego pomocnika zdecydowany sam osiodłać Felicisa. Wciąż miał pewne wątpliwości, czy organizowanie wyścigu tak szybko jest dobrym pomysłem. Oczywiście rozumiał palącą potrzebę zmycia z siebie tej łatki, która powstała po Sabacie. Niby nikt nie obwiniał Nottów za to okropne morderstwo, ale ludzie gadali. Chociaż akurat robią to cały czas, więc nie wiedział, czym się przejmuje.
Siodło leżało odpowiednio, a lejce trzymał już pewnie w dłoni, ale wciąż ociągał się z wyjściem. Nie brał udziału w żadnym dużym wydarzeniu już jakiś czas, wszystko przez ten dyżur i czuł się dosyć niepewnie. Miarowo głaskał białą sierść zwierzęcia, chcąc tchnąć w siebie chociaż trochę jego spokoju. Co prawda wiedział skąd koń je bierze, bo ten intensywnie obwąchiwał jego kieszeń, w której znajdowały się dwie kostki cukru i marchewka. Nie będzie jechał na Felicisie po raz pierwszy, więc wiedział jak zachęcić go do współpracy. Szczęściarz, bo przecież to znaczyło z łaciny jego imię, był raczej łagodny w obejściu, ale często równie leniwy, jeśli odpowiednio się go nie zmotywowało. Uszczęśliwiony chrupiącą marchewką koń powędrował za Raphaelem, który chyba jako jedyny jeszcze go nie dosiadł. Lubił ten dźwięk trzeszczącego pod stopami i kopytami śniegu. Mroźne powietrze przyjemnie drażniło w płuca, zachęcało organizm do pracy. Nie chciał ataku choroby. Co prawda wziął eliksiry wzmacniające niecałe dwa dni temu to nigdy nic nie było wiadomo. Odrzucił jednak te smętne myśli i podążył w kierunku zbiorowiska, w którym zauważył już swoje rodzeństwo.
- Awansowałem na drogiego? Jestem wzruszony - parsknął rozbawiony słysząc akurat słowa brata. Z rozbawieniem zauważył, że dziś wybrał Ducha, idealne przeciwieństwo swojego towarzysza. - Znów wzięłaś tego narwańca? - spytał, spoglądając na Ullę hardo, bo wiedział, że zaraz odpowie mu równie uroczo. - Lordzie Carrow - powitał w końcu uzdrowiciela, uśmiechając się do niego przyjaźnie, po czym przeniósł spojrzenie na narzeczoną swojego brata. Wciąż dziwnie to dla niego brzmiało. - Lady Carrow - skinął jedynie głową, bo był zbyt daleko, żeby zgodnie z etykietą ucałować dłoń swojej przyszłej bratowej.
Siodło leżało odpowiednio, a lejce trzymał już pewnie w dłoni, ale wciąż ociągał się z wyjściem. Nie brał udziału w żadnym dużym wydarzeniu już jakiś czas, wszystko przez ten dyżur i czuł się dosyć niepewnie. Miarowo głaskał białą sierść zwierzęcia, chcąc tchnąć w siebie chociaż trochę jego spokoju. Co prawda wiedział skąd koń je bierze, bo ten intensywnie obwąchiwał jego kieszeń, w której znajdowały się dwie kostki cukru i marchewka. Nie będzie jechał na Felicisie po raz pierwszy, więc wiedział jak zachęcić go do współpracy. Szczęściarz, bo przecież to znaczyło z łaciny jego imię, był raczej łagodny w obejściu, ale często równie leniwy, jeśli odpowiednio się go nie zmotywowało. Uszczęśliwiony chrupiącą marchewką koń powędrował za Raphaelem, który chyba jako jedyny jeszcze go nie dosiadł. Lubił ten dźwięk trzeszczącego pod stopami i kopytami śniegu. Mroźne powietrze przyjemnie drażniło w płuca, zachęcało organizm do pracy. Nie chciał ataku choroby. Co prawda wziął eliksiry wzmacniające niecałe dwa dni temu to nigdy nic nie było wiadomo. Odrzucił jednak te smętne myśli i podążył w kierunku zbiorowiska, w którym zauważył już swoje rodzeństwo.
- Awansowałem na drogiego? Jestem wzruszony - parsknął rozbawiony słysząc akurat słowa brata. Z rozbawieniem zauważył, że dziś wybrał Ducha, idealne przeciwieństwo swojego towarzysza. - Znów wzięłaś tego narwańca? - spytał, spoglądając na Ullę hardo, bo wiedział, że zaraz odpowie mu równie uroczo. - Lordzie Carrow - powitał w końcu uzdrowiciela, uśmiechając się do niego przyjaźnie, po czym przeniósł spojrzenie na narzeczoną swojego brata. Wciąż dziwnie to dla niego brzmiało. - Lady Carrow - skinął jedynie głową, bo był zbyt daleko, żeby zgodnie z etykietą ucałować dłoń swojej przyszłej bratowej.
Gość
Gość
/18 lutego
Gonitwa. Czy cokolwiek innego od adrenaliny mogło sprawić, by przywdziała na twarz uśmiech? Tylko i wyłącznie to uczucie, gdy w żyłach mocno tętni krew, głowa szumi, a zmysły wariują, otwierając się na mnogość bodźców, a umysł tępieje, dając instynktom działać samodzielnie, był w stanie wywołać prawdziwe, beztroskie szczęście. Zaczęła już jakiś czas temu doceniać pęd, jaki mogły jej zaoferować wierzchowce, a ten nieprzewidywalny czynnik jakim było drugie myślące stworzenie nadawał smaku. Uwielbiała, gdy wiatr szarpał jej włosy. A jeszcze bardziej przepadała za konkurowaniem. Może i glorie były również jakąś tam wartością dodatnią, ale to mimo wszystko sam proces współzawodniczenia z innymi robił dla niej całą zabawę.
Las. Normalnie respektowała odosobnienie, jakie oferował. Nie zakłócała rytmu, jakim wiodło się w nim życie, pozostając w pokornej roli gościa. Już raz zasmakowała tego co oznacza bycie nieproszonym lub też trafić na zły moment, gdy wchodziło się tak głęboko w gęstwiny. A teraz, gdy nienaruszony spokój miał zburzyć nie tylko tętent kopyt, ale także gwizdy i cmokania pospieszające rumaki, przyspieszone oddechy jeźdźców, którzy brutalnie i bez pukania mieli wtargnąć na zarośnięte ziemie. Bo to nie miała być wolna przejażdżka, w której podziwiali cudy natury.
No i widmo dramatu. Polityka nie mogłaby jej mniej interesować, ale nawet ona zauważała napięte nastroje. Na szczęście nie miała tak bliskiego kontaktu z arystokracją, by na co dzień doświadczać ich paniki, ale wyciszenie Sorena było dosyć sugestywne i piętno, jakie odcisnęło na czarodziejach sylwestrowe wydarzenie było widoczne. Zdawało się jednak minąć wystarczająco dużo czasu, by każdy o tym zapomniał.
Pojawiła się sama. Ubrana w bryczesy i welurowy frak, który od talii spływał falbanami, by w tyłu zakończyć się jaskółką. W dłoniach trzymała palcat, ze skupioną miną rozglądając się wokół. Nie mogła powiedzieć, by widziała przed sobą tłumy. Zmrużyła oczy na widok Wrighta, ale nie zbliżała się do niego, odnajdując zamiast tego konia, którego miała dosiąść. Bez większych wstępów wsiadła na niego, by postępować go przed wyścigiem. Zauważyła Adriena i uśmiechnęła się pod nosem, może nieco cynicznie, przypominając sobie ich dawne spotkanie.
Za pasem miała wciśniętą różdżkę, ale jednak schowana ona była w taki sposób, by nie krępowała jej ruchów. W kieszeni cicho brzęczał medalion z pozytywką oraz mały woreczek z białą perłą.
Jej koń okazał się być kompletnie zwykłym gniadoszem, z jedną skarpetką na prawej tylnej nodze i ohydnym, garbatym, wielkim łbem, który zdawał się być zawieszony na krótkiej szyi. Drobny, na długiej nodze i z podkasanym brzuchem, co dawało jej wierzyć, że przebiegł już w życiu jakiś dystans.
Cóż, wszystko się okaże, gdy tylko ruszą.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Było mi niezwykle miło, kiedy ujrzałam, że Liliana Yaxley zmierza wraz ze swoim siwym wierzchowcem. Odwróciłam się wraz ze swoją klaczą w jej stronę, a gdy tylko zbliżyła się wystarczająco, obdarzyłam ją ciepłym uśmiechem. Wraz z Lilianą znałyśmy się już z Hogwartu, była ode mnie tylko rok młodsza, co nie przeszkodziło nam w zawarciu przyjaźni. Obserwowałam ją, gdy wchodziła na konia i z czystym sumieniem przyznałam, że nie mam z nią najmniejszych szans. Już po sposobie siadania widać było, że potrafi obchodzić się z tymi zwierzętami.
- Liliano, mi ciebie również bardzo miło widzieć - odpowiedziałam jej z radosnym uśmiechem. - I tak, sama się nie spodziewałam, że się tutaj pojawię. Jednakże, nie wypadało, abym nie przyszła.
Nim odpowiedziałam na kolejne pytanie, rozejrzałam się tylko, aby upewnić się, że lorda Notta nie ma w okolicy. A kiedy stwierdziłam, że nie ma, poczułam dziwne ukucie w brzuchu, ale nie potrafiłam zinterpretować jego pochodzenia, dlatego je zignorowałam, zwracając się ponownie w stronę przyjaciółki.
- Niestety jeszcze go nie widziałam, a szkoda, ponieważ z chęcią bym ci go przedstawiła - mówiąc to, pogładziłam klacz po szyi. - Jest gdzieś jednak na pewno, sam przygotował mi klacz.
Bardzo dużą przyjemność mi zrobił tym małym gestem. Mogłam być pewna, że wszystko wykonane jest z najwyższą jakością. I chociaż od naszego pierwszego spotkania minął już prawie miesiąc, a na moim palcu nie spoczywał jeszcze pierścionek zaręczynowy, to takie małe wydarzenia potwierdzały jednak, że nic w tej kwestii się nie zmieniło.
- Trochę obawiam się tego wyścigu, wiesz, że niezbyt pewnie czuję się na koniach - dodałam ściszonym głosem. - Nie chcę się przed nim skompromitować...
- Liliano, mi ciebie również bardzo miło widzieć - odpowiedziałam jej z radosnym uśmiechem. - I tak, sama się nie spodziewałam, że się tutaj pojawię. Jednakże, nie wypadało, abym nie przyszła.
Nim odpowiedziałam na kolejne pytanie, rozejrzałam się tylko, aby upewnić się, że lorda Notta nie ma w okolicy. A kiedy stwierdziłam, że nie ma, poczułam dziwne ukucie w brzuchu, ale nie potrafiłam zinterpretować jego pochodzenia, dlatego je zignorowałam, zwracając się ponownie w stronę przyjaciółki.
- Niestety jeszcze go nie widziałam, a szkoda, ponieważ z chęcią bym ci go przedstawiła - mówiąc to, pogładziłam klacz po szyi. - Jest gdzieś jednak na pewno, sam przygotował mi klacz.
Bardzo dużą przyjemność mi zrobił tym małym gestem. Mogłam być pewna, że wszystko wykonane jest z najwyższą jakością. I chociaż od naszego pierwszego spotkania minął już prawie miesiąc, a na moim palcu nie spoczywał jeszcze pierścionek zaręczynowy, to takie małe wydarzenia potwierdzały jednak, że nic w tej kwestii się nie zmieniło.
- Trochę obawiam się tego wyścigu, wiesz, że niezbyt pewnie czuję się na koniach - dodałam ściszonym głosem. - Nie chcę się przed nim skompromitować...
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Darcy przybyła na gonitwę nieprzekonana do końca co do tej decyzji. Ostatecznie jednak goszcząc w domu najlepszego jeźdźca Marsylii, nie mogła pozostawać w tyle. Wybrała wierzchowca, który w zagrodach w Dovr wydawał jej się najspokojniejszy, ponieważ nie zależało jej na wygranej, a jedynie na szlifowaniu umiejętności jeździeckich. Zresztą chyba nie bardziej wykazywała swoją inicjatywę wobec tego, co do samego faktu zjawienia się wśród szlacheckiej socjety. W przeciwieństwie, do niektórych, którzy mogli wykazać się wdziękiem i gracją w ujeżdżaniu konii, Darcy musiała zabrać o dobrą prezencję w stroju. Specjalnie wyszyty na jej prośbę zestaw jeździecki, odbiegający od swojego zoru w odcieniach brązów, prezentował barwy rodu. Dwa odcienie czerwieni i czarny uwieńczały złote dodatki i brzęcząca biżuteria Rosierów. Darcy poprawiała właśnie bransoletę z różanymi zdobieniami , kiedy jej wierzchowiec postanowił pokazać swój niepokorny charakter. Nic dziwnego, że lady Rosier nie zauważyła tej zadziorności wcześniej, zbyt zajęta bardziej dobieraniem dodatków do stroju, niż zwróceniem uwagi na temperament swojego konia. Ten w stajni wydawał się niepozorny, teraz zaczynał szczypać uszami i chodzić w kółko, wyraźnie zniecierpliwiony. Rosier w ten sposób ruszyła w zupełnie innym kierunku niż planowała.
— Och, błagam — mruknęła posępnie pod nosem, a koń, widocznie niezadowolony ze swojego jeźdźca przyśpieszył, wymijając konia Benjamina Wrighta. Przebiegł obok niego bardzo szybko i zwolnił dopiero, kiedy Darcy wymusiła na sobie spokój, skinąwszy krótko głową panu, którego pamiętała z londyńskiego mostu.
— Panie Wright — rzuciła krótko, w przelocie, zanim wierzchowiec krocząc już spokojniej zatoczył koło wokół lorda Aidena Carrowa, czy Darcy tego chciała czy nie.
— Lordzie Carrow — Darcy udała, ze właśnie dokładnie w tym miejscu chciała się znaleźć, bo zresztą jej koń, widocznie samiec, stanął przed rudą klaczą Carrowa, zaczepiając ją.
— Pana klacz wygląda na niezwykle żywiołową — zauważyła, nie mogąc nie usłyszeć wcześniejszych pomruków, jakie Carrow mruczał do siebie przed wyścigiem. Nie wydawało się, jakby ta żywiołowość zwierzęcia miała być okazaniem miłości jeźdźcowi — Na pewno zamierza pan wygrać pościg? — zagadnęła, bo zamiłowanie rodu Carrow do jazdy konnej nie było żadną tajemnicą.
— Miło byłoby lorda zobaczyć wśród najlepszych. Nie widział pan lady Carrow?
Rozejrzała się za Inarą, nie mogąc jej dostrzec wśród tych wszystkich twarzy. Zamiast tego natknęła się na stojących blisko Percivala i Ullę Nott. Skinęła im głową. Podeszłaby do Ulli gdyby ten piekielny koń planował jej słuchać!
Dopiero później zza kilku szlacheckich sylwetek Raphaela, Adriena i Percivala (oślepiająco-oszałamiające połączenie trójki atrakcyjnych mężczyzn) wyłoniła się jej drobna sylwetka Inary.
— Inaro — zakomunikowała głośno, na co jej koń zareagował momentalnie. Jakby dobrze wiedząc, ze w jego końskim życiu imię Inary Carrow miało zadowolić jego żywot. Od razu pognał w tamtym kierunku, a Darcy zastanawiała się czy to było możliwe, żeby na samo brzmienie jej imienia zdecydował się, że chciałby zamienić się na jeźdźców. Z taką zazdrością patrzył na wierzchowca lady Carrow, prychając na niego wrogo.
— Och, błagam — mruknęła posępnie pod nosem, a koń, widocznie niezadowolony ze swojego jeźdźca przyśpieszył, wymijając konia Benjamina Wrighta. Przebiegł obok niego bardzo szybko i zwolnił dopiero, kiedy Darcy wymusiła na sobie spokój, skinąwszy krótko głową panu, którego pamiętała z londyńskiego mostu.
— Panie Wright — rzuciła krótko, w przelocie, zanim wierzchowiec krocząc już spokojniej zatoczył koło wokół lorda Aidena Carrowa, czy Darcy tego chciała czy nie.
— Lordzie Carrow — Darcy udała, ze właśnie dokładnie w tym miejscu chciała się znaleźć, bo zresztą jej koń, widocznie samiec, stanął przed rudą klaczą Carrowa, zaczepiając ją.
— Pana klacz wygląda na niezwykle żywiołową — zauważyła, nie mogąc nie usłyszeć wcześniejszych pomruków, jakie Carrow mruczał do siebie przed wyścigiem. Nie wydawało się, jakby ta żywiołowość zwierzęcia miała być okazaniem miłości jeźdźcowi — Na pewno zamierza pan wygrać pościg? — zagadnęła, bo zamiłowanie rodu Carrow do jazdy konnej nie było żadną tajemnicą.
— Miło byłoby lorda zobaczyć wśród najlepszych. Nie widział pan lady Carrow?
Rozejrzała się za Inarą, nie mogąc jej dostrzec wśród tych wszystkich twarzy. Zamiast tego natknęła się na stojących blisko Percivala i Ullę Nott. Skinęła im głową. Podeszłaby do Ulli gdyby ten piekielny koń planował jej słuchać!
Dopiero później zza kilku szlacheckich sylwetek Raphaela, Adriena i Percivala (oślepiająco-oszałamiające połączenie trójki atrakcyjnych mężczyzn) wyłoniła się jej drobna sylwetka Inary.
— Inaro — zakomunikowała głośno, na co jej koń zareagował momentalnie. Jakby dobrze wiedząc, ze w jego końskim życiu imię Inary Carrow miało zadowolić jego żywot. Od razu pognał w tamtym kierunku, a Darcy zastanawiała się czy to było możliwe, żeby na samo brzmienie jej imienia zdecydował się, że chciałby zamienić się na jeźdźców. Z taką zazdrością patrzył na wierzchowca lady Carrow, prychając na niego wrogo.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miał się nie pojawić. W międzyczasie działo się tak wiele, że gonitwa po Sherwood była jedną z ostatnich rzeczy, które miał na liście do zrobienia, ale później uzmysłowił sobie, że ostatnio doskwiera mu chroniczny brak rozrywki. Właśnie dlatego zawitał do stajni odpowiednio ubrany, w wysokich, skórzanych butach i ciepłej, krótkiej kurtce, która miała chronić go od lodowatego wiatru. Przechadzając się wzdłuż boksów, założył rękawiczki poszukując odpowiedniego wierzchowca. Zatrzymał się przy jedynych drzwiach, w których nie wystawała końska głowa, co z oczywistych względów go zainteresowało. Rumak, który znajdował się w środku, schowany w cieniu, zajęty był obgryzaniem drewnianego wykończenia boksu i z jakiegoś powodu Mulciber nagle był pewien, że się dogadają.
Dosiadł go, kiedy był już gotowy. Usadowił się wygodnie w siodle, włożył stopy w strzemiona i lekkim strzyknięciem pod boki ruszył we wskazanym przez stajennego kierunku. Niemalże od razu dostrzegł znajome twarze. Gdzieś kątem oka dostrzegł Benjamina Wrighta, którego twarz zapamiętał z poprzedniego wyścigu i wątpliwie przyjemnego spotkania w Ministerstwie Magii. To był jeden z tych natrętnych petentów, których nie mógł się pozbyć, więc nieszczególnie długo mu się przyglądał.
W zasięgu jego wzroku szybko pojawiła się Darcy, jakby jego podświadomość mimowolnie reagowała na jej obecność zwracając spojrzenie w tamtą stronę. Ironiczny radar namierzył ją w towarzystwie, którego nie znał, poza drobną, wesołą czarownicą, którą miał przyjemność spotkać w dość nietypowych, a wręcz zagrażających życiu okolicznościach. Uśmiechnął się w kierunku Lady Carrow i Darcy, skinając im głową w geście powitania. Storm, bo takie było imię wierzchowca, kroczył powoli po skrzypiącym śniegu, wydeptaną już ścieżką. Trzepał grzywą niespokojnie, a z jego nozdrzy dmuchały kłębki ciepłego, wydychanego powietrza. Mulciber pociągnął jego wodze lekko, zatrzymując w końcu, na co szarpnął się i parsknął z niezadowoleniem.
— Lordzie Burke— przywitał się, skinając lekko głową w stronę mężczyzny, a znajdującą się obok lady Slughorn uraczył szarmanckim uśmiechem. — Od naszego ostatniego spotkania minęło trochę czasu.
Dosiadł go, kiedy był już gotowy. Usadowił się wygodnie w siodle, włożył stopy w strzemiona i lekkim strzyknięciem pod boki ruszył we wskazanym przez stajennego kierunku. Niemalże od razu dostrzegł znajome twarze. Gdzieś kątem oka dostrzegł Benjamina Wrighta, którego twarz zapamiętał z poprzedniego wyścigu i wątpliwie przyjemnego spotkania w Ministerstwie Magii. To był jeden z tych natrętnych petentów, których nie mógł się pozbyć, więc nieszczególnie długo mu się przyglądał.
W zasięgu jego wzroku szybko pojawiła się Darcy, jakby jego podświadomość mimowolnie reagowała na jej obecność zwracając spojrzenie w tamtą stronę. Ironiczny radar namierzył ją w towarzystwie, którego nie znał, poza drobną, wesołą czarownicą, którą miał przyjemność spotkać w dość nietypowych, a wręcz zagrażających życiu okolicznościach. Uśmiechnął się w kierunku Lady Carrow i Darcy, skinając im głową w geście powitania. Storm, bo takie było imię wierzchowca, kroczył powoli po skrzypiącym śniegu, wydeptaną już ścieżką. Trzepał grzywą niespokojnie, a z jego nozdrzy dmuchały kłębki ciepłego, wydychanego powietrza. Mulciber pociągnął jego wodze lekko, zatrzymując w końcu, na co szarpnął się i parsknął z niezadowoleniem.
— Lordzie Burke— przywitał się, skinając lekko głową w stronę mężczyzny, a znajdującą się obok lady Slughorn uraczył szarmanckim uśmiechem. — Od naszego ostatniego spotkania minęło trochę czasu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 1 z 66 • 1, 2, 3 ... 33 ... 66
Sherwood [I]
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Nottinghamshire