Axel Marcellus Rowle
Nazwisko matki: Flint
Miejsce zamieszkania: Chesire, dworek Rowle'ów
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogacz
Zawód: uzdrowiciel - urazy pozaklęciowe
Wzrost: 180cm, czyli całkiem dużo
Waga: 72kg, choć na tyle nie wygląda
Kolor włosów: szatyn/brunet
Kolor oczu: niebieski
Znaki szczególne: nigdy nie zdejmuje z palca dość dużego sygnetu z herbem rodu Rowle'ów; często można go także spotkać z czarodziejskim papierosem w ustach
13 cali, magnolia, pióro świergotnika, dość giętka
Slytherin
Łabędź
Była żona wieszająca się na drzewie
Dym papierosowy, świeżo skoszona trawa, świeża farba
On sam jako dyrektor św. Munga
Moją pasją było i będzie uzdrawianie
Srokom z Montrose
Szermierka, jazda konna
czarodziejskich brzmień
Cole Mohr
Dwudziesty maja 1931… powinienem powiedzieć, że to właśnie wtedy zaczęła się moja historia, ale wcale tak nie było. Moja historia rozpoczyna się z momentem zaślubin moich rodziców, czyli dokładnie 9 miesięcy wcześniej. Matka, dumna dama z rodu Flintów, nie miała wcale wyboru. Ich małżeństwo zostało zaaranżowane jeszcze zanim oboje rozpoczęli naukę w Hogwarcie. Bynajmniej nie był to szczęśliwy związek. Mój ojciec jest człowiekiem bardzo impulsywnym i agresywnym, co niestety udało mi się po nim odziedziczyć. Matka natomiast to jego całkowite przeciwieństwo. Jest osobą łagodną, delikatną i wrażliwą, za co jestem jej dozgonnie wdzięczny. Ona z kolei na tym cierpiała. Ojciec był, lekko mówiąc, wymagający. Amelia została zmuszona do odrzucenia wszelkich swoich dotychczasowych tradycji, zwyczajów. Oczywiście nikogo to nie dziwi, małżeństwo znaczy zawsze to samo i tak było od dawien dawna. Trochę mi przykro, że matka ma takie kiepskie życie przez nieszczęśliwe małżeństwo, ale właściwie mogło być gorzej.
Dwa miesiące po ich zaślubinach okazało się, że matka jest w ciąży. Dodatkowy stres o to, żeby był to męski potomek wcale jej życia nie ułatwiał. Poród przebiegł bez komplikacji. Jednak wykończona Amelia nie miała nawet siły, by poznać płeć dziecka. Potrzebowała kilku dni, żeby ochłonąć. Gwoli ścisłości - tak, to był chłopiec i to nie byle jaki - Axel Marcellus Rowle, czyli ja, jakby się jeszcze ktoś nie domyślił.
Punkt pierwszy - chłopiec, punkt drugi… Jak powszechnie wiadomo, choroby genetyczne w rodzinach z krwią szlachecką to nie taka rzadkość. Na szczęście w tej materii również było ze mną wszystko okej. No prawie. Po pewnym czasie rzeczywiście stwierdzono u mnie pewną anomalię genetyczną. Los był dla mnie na tyle łaskawy, że nie jest ona uznawana za chorobę a raczej za pewien dar. Niejeden zazdrościł mi moich umiejętności. Jako dzieciak zdarzało mi się nie raz pod wpływem emocji podkolorować sobie włosy. Rodzina zawsze mówiła, że ta moja metamorfomagia to bardziej przekleństwo, bo często stroiłem sobie żarty za jej pomocą, irytując tym niezmiernie rodziców, a przede wszystkim ojca, za co obrywałem niezłe baty.
Przez pierwsze dwa lata mojego życia to matka sprawowała nade mną pieczę. Ojciec nie wtrącał się w sposób, w jaki mnie wychowuje do momentu aż skończyłem dwa lata. To był dzień, kiedy to on rozpoczął moje szkolenie. Bo nie mógłbym tego nazwać wychowaniem. W mojej rodzinie przyjęte było bowiem że obecność matki ma zły wpływ na dorastających chłopców. Uważa się, że odbierają im ich męską stronę i przez to wyrastają na zbyt delikatnych. Może coś w tym jest. Matka była dobrą kobieciną i załamała się, że ojciec zabronił jej kontaktów ze mną. Wiedziała, że ta chwila nadejdzie odkąd tylko się urodziłem, a jej rozpacz narastała im bliżej było moich drugich urodzin. Już rok wcześniej wspominała, że chciałaby mieć córkę, ale ojciec jeszcze przez dobre trzy miesiące nie chciał się przekonać. Nie lubił dzieci, zależało mu tylko na jednym, męskim potomku. Córki nie chciał mieć wcale. Kluczowym momentem był ten, kiedy mój niezwykle surowy tatulek dał się namówić Amelii na drugie dziecko (mówi, że z dobroci serca, choć wszyscy wiedzą, że nie chciał, by z tego wszystkiego straciła zupełnie siły witalne; wówczas nie byłaby nawet w stanie zadbać o dom). Tak właśnie postanowiono o narodzinach mojej młodszej o całe dwa lata siostry. Całe, bo urodziła się dokładnie 20.05.1933 roku. Do dziś wszyscy nie mogą się nadziwić. Z siostrą się zbyt dobrze nie znałem. Ona wychowywana była przez matkę, ja przez ojca i nasz kontakt był raczej znikomy. Bliższe mi były moje guwernantki niż własne rodzeństwo. Przynajmniej na okres dzieciństwa, zanim jeszcze trafiliśmy do szkoły. Miałem ich tyle, że i tak większości nie pamiętam. Prywatni nauczyciele witali w naszym domu codziennie. Każdy uczył mnie czegoś innego. Od najmłodszych lat trenowałem szermierkę, jazdę konną, a także uczyłem się kilku języków obcych.
Przygoda z Hogwartem miała dość istotny wpływ na mój charakter. Dopiero w szkole poznałem ogrom rówieśników z różnych rodzin, środowisk. Do momentu rozpoczęcia nauki jedynymi dziećmi, z jakimi miałem kontakt, byli moi liczni kuzyni, kuzynki i siostra, a nawet to zdarzało się raczej rzadko. Pierwsza podróż do szkoły była więc dla mnie zdarzeniem przełomowym. Nauczony byłem, że żeby mnie szanowano, należy wypracować sobie pozycję sianiem strachu i stawianiem siebie ponad innymi. Dlatego też od samego początku głosiłem swoje dziecięce poglądy, kiedy tylko mogłem i afiszowałem się swoim pochodzeniem, a w szczególności nieskazitelnie czystą krwią. Tym samym mugolaki nie miały ze mną łatwo, ich traktowałem wyjątkowo podle, jak przystało na rodowitego Rowle'a.
Już na pierwszym roku nauki byłem świadkiem, a poniekąd także uczestnikiem jednego z ważniejszych, powinienem powiedzieć - tragiczniejszych, wydarzeń w historii tej szkoły, czyli otwarciu Komnaty Tajemnic. Jako jedenastolatek tak naprawdę niewiele wiedziałem, choć wydawało mi się, że pozjadałem wszystkie rozumy. Byłem pierwszy do typowania, kto był odpowiedzialny za otworzenie Komnaty i nieco się zawiodłem, kiedy się okazało, że to ten półolbrzym Hagrid.
Nauka w Hogwarcie szła mi całkiem nieźle. Musiała, bo inaczej nie udałoby mi się uniknąć kar od ojca. Przykładałem się nie tylko z obawy przed konsekwencjami lenistwa, ale głównie dlatego że to lubiłem. Ambicję mam w genach i zawsze osiągam to, co sobie obiorę za cel. Mimo że uczniem byłem zdolnym, nauczyciele raczej za mną nie przepadali. Dlaczego? Cóż, powodów mieli wiele. Byłem okropnie pyskaty, zadzierałem nosa i nie znosiłem, kiedy mi się czegoś zabraniało. Niejednokrotnie byłem karany za moje liczne wybryki. Do dziś pamiętam godziny spędzone na polerowaniu pucharów.
Udało mi się w szkole zebrać wokół siebie całkiem sporą grupkę rówieśników, którzy darzyli mnie niemałą sympatią. Skromnie dodam, że cechuje mnie niezwykła charyzma, dzięki której zdaje się magnetyzować do siebie ludzi. Można powiedzieć, że byłem szkolnym dowcipnisiem, którego żarty śmieszyły tylko część osób, a druga część na nich cierpiała. Miałem tendencję do robienia wrednych żartów mugolakom, nierzadko wykorzystując do tego moje umiejętności jako metamorfomaga. Osoby, które znają mojego ojca, pewnie powiedziałyby, że w wieku szkolnym byłem jego małą kopią. Wiernie postępowałem według wszystkich jego lekcji i zaleceń, powtarzałem wręcz jego słowa. Może ciężko w to uwierzyć, ale mimo wszystko od zawsze byłem indywidualistą. W kwestii mojej przyszłości chciałem samodzielnie podejmować decyzje. Ojciec wysłuchiwał moich propozycji, ale to on zawsze miał ostatnie zdanie.
Podczas nauki w Hogwarcie pojawiła się w mojej głowie chęć zostania uzdrowicielem. Nikt z mojej rodziny nie obejmował nigdy posady w szpitalu św. Munga, wszyscy siedzieli na stołkach w Ministerstwie. Ja chciałem się wyróżniać. Potrzebuję być kimś wyjątkowym, żeby karmić moje ego. Uzdrowicielstwo wydawało mi się czymś szczególnie kuszącym. Poznanie tajników tej sztuki znaczyło dla mnie bardzo dużo. Dawało mi to szanse na większą kontrolę nad tym, co się wokół mnie dzieje. Wyobrażałem sobie, że jeśli w trakcie jakiegoś przypadkowego pojedynku zostałbym raniony zaklęciem, miałbym przeciętnie większe szanse, żeby się z tego problemu wydostać. Od zawsze umiejętność uzdrawiania kojarzyła mi się z jakiegoś powodu z potęgą. Dopiero po śmierci Penelope ponownie postanowiłem zrealizować pomysł zostania uzdrowicielem.
Nie tylko otwarcie Komnaty Tajemnic było ważnym wydarzeniem, które miało miejsce podczas mojej nauki w Hogwarcie. Kiedy byłem na trzecim roku, odbył się historyczny pojedynek Albusa Dumbledore'a i Gellerta Grindelwalda. Nie ruszyło mnie to za bardzo, szczerze mówiąc. Ojciec zawsze powtarzał, że ten Albus to był szaleniec i nic dziwnego, że przegrał. Zawsze odnosiłem wrażenie, że stał po stronie Gellerta, więc sam opowiadałem się raczej po jego stronie. Ale jako trzynastolatek niewiele z tego rozumiałem. Tak samo jak z Wielkiej Wojny Czarodziejów, która dotarła do Anglii. Moja rodzina nie brała w niej udziału. Przynajmniej nie ta najbliższa. Ojciec wymagał ode mnie śledzenia wszystkich wydarzeń, ale ja byłem do tego trochę niechętny. Wolałem się trzymać z dala nowych informacji. Sam nie wiem z jakiego powodu. Wydawało mi się to mało istotne, bo po prostu mnie nie dotyczyło.
Nareszcie skończyłem szkołę. Nie zrozumcie mnie źle, Hogwart był świetny, ale jakoś mi się spieszyło do dorosłego życia. Chciałem jak najszybciej dorosnąć, czego teraz żałuję, bo bycie dorosłym lordem wcale nie jest takie łatwe. Jako dziecko przeszkadzała mi trochę straszliwa dyscyplina narzucana mi przez ojca, ale teraz to chętnie bym do niej wrócił. Rok po skończeniu szkoły odbył się mój ożenek. Penelope i ja byliśmy sobie przypisani odkąd skończyłem trzy lata. Ona była damą z rodu Rosierów. Pierwszy raz spotkaliśmy się na dwa dni przed ślubem, a ja do dziś pamiętam ten moment. Moja przyszła żona była olśniewająco piękna, otaczała ją jakaś niezwykła aura, która sprawiała, że zapragnąłem ją kochać. Charakterem przypominała mi bardzo matkę. Bardzo delikatna i taka krucha. Początkowo nasza relacja była dość skomplikowana. Penelope strasznie się mnie bała. Była wiecznie posłuszna, nie wyrażała nigdy swojego zdania, a jedynie potakiwała na każde moje słowo. Normalnie byłbym wniebowzięty, ale z nią było inaczej. Pragnąłem, by nasze małżeństwo było szczęśliwym, by ludzie wierzyli, że jesteśmy szczęśliwi. Powszechnie panująca opinia mówiła, że aranżowane małżeństwa przepełnione są smutkiem i brakiem porozumienia. Przyjąłem wyzwanie, chciałem im wszystkim pokazać, że się mylą. Chciałem wzbudzać w Penelope uczucia przeciwne do strachu i bezradności, które na co dzień towarzyszyły choćby mojej matce.
Mijały miesiące od naszych zaślubin, a my wciąż nie skonsumowaliśmy tego związku, choć wymagano od nas, by potomek pojawił się jak najszybciej. Nie chciałem na nią naciskać, a ona strasznie się bała. Byłem zakochany, aż wstyd mi to przyznać i starałem się jak mogłem, żeby odłożyć to w czasie. Ona dzięki temu nabrała do mnie zaufania i nigdy mi tego nie powiedziała, ale chyba również darzyła mnie uczuciem. Zresztą okazała mi to w najgorszy sposób z możliwych… Któregoś dnia w końcu była gotowa. Potem przez długi czas oczekiwaliśmy aż pojawią się pierwsze objawy, ale niestety się nie pojawiły. Przez pół roku desperacko się staraliśmy, z nożem ojca na szyi i nic. Ojciec zawsze powtarzał, że najpierw należy sobie zapewnić potomka, a dopiero potem można się martwić karierą, najważniejsze to mieć dziedzica, dla którego można zbierać majątek. Jak się okazało, Penelope nie mogła mi dać ów dziedzica. Dowiedziałem się o tym ja sam i moja małżonka. Dla mnie oznaczało to brak potomka, a to było równoznaczne z zerwaniem więzi małżeńskiej. Nie chciałem odsyłać Penelope z powrotem do swojej rodziny, tym bardziej wiedząc, że nigdy już nie będzie mogła wyjść za mąż. Nikt nie ożeniłby bowiem swojego syna z bezpłodną kobietą. Trzymaliśmy to w tajemnicy. Długo jednak nie mogliśmy wszystkich okłamywać i ojciec zaczął coś podejrzewać.
Pewnego dnia Penelope poszła, jak powiedziała, się przespacerować, bo tak to miała w zwyczaju. Ja siedziałem akurat w domu, czytając jakąś księgę o magii leczniczej (która dalej pozostawała moją największą pasją; Penelope zawsze mówiła, że jak tylko będę mógł, mam iść się szkolić na uzdrowiciela albo ona sama mnie wygoni). Przez okno widziałem wzgórze, nad które często razem chodziliśmy. Na jego szczycie rosła ogromna wierzba, którą zasadził mój praprapradziadek. Miałem zwyczaj zawsze robić sobie przerwy w czytaniu raz na dwadzieścia minut. Odchodziłem wtedy od książki, przechadzałem się po pokoju i wracałem do lektury. Tym razem także podniosłem wzrok znad blatu stołu i wyjrzałem przez okno… Widok, który ujrzałem do dziś nawiedza mnie w snach. Ciało Penelope wiszące bezwładnie na grubej linie zawieszonej na gałęzi naszej wierzby. Chwyciłem miotłę, która stała w moim gabinecie, wyszedłem na zewnątrz. Nigdy nie leciałem tak szybko jak wtedy. Mimo że na wzgórze było całkiem daleko, pokonałem tę odległość w kilka chwil. W głowie wciąż kalkulowałem - skoro wyszła 25 minut temu, a 20 minut mógł jej zająć spacer jeśli szła dość wolno, to 5 minut temu mogła być przy drzewie i o ile miała już gotowy węzeł, to spuściła się na linie dokładnie 4 minuty temu, co, Merlinie, daje szanse na przeżycie równe może 5%. Kiedy dotarło do mnie, że uratowanie jej graniczyło z cudem nawet dla osoby, znającej się na potężnej magii, zemdlałem… Nawet nie spróbowałem jej uratować. Wiem, że niewiele by to dało, ale może, tylko może, udałoby mi się coś zdziałać. Kiedy się ocknąłem, znalazłem pod wierzbą kawałek pergaminu. Poznałem pismo Penelope, a notatka mówiła:
dałeś mi więcej niż mogłam chcieć.
Szczęście, że trafiłam na Ciebie.
Przepraszam.
Twoja, Penelope"
Na kilka miesięcy po jej śmierci zniknąłem z domu. Wyjechałem do Londynu i poznałem różnych ludzi. Naprawdę różnych. Nie byli oni dobrymi, jak to mówią. Błąkałem się z nimi po mieście i wyżywałem na mugolach i mugolakach. Razem z nimi. Byli to bardzo mroczni ludzie. Dzięki nim poznałem trochę podstaw czarnej magii. Nie powiem, żebym tego żałował. To naprawdę się przydaje. Bezcelowość tych wędrówek sprawiła jednak, że zdecydowałem się wrócić do swojego dworku. Tyle w nim przypominało mi Penelope. Po powrocie spaliłem wszystko, co do niej należało. A także kazałem wyciąć ów drzewo, z którego się powiesiła... Chciałem rozpocząć normalne życie.
Rodzina Penelope nie miała wątpliwości, że to ja byłem winny jej samobójstwa. Uważali, że byłoby to niemożliwe, żeby sama zdecydowała się na coś takiego i zwyczajnie ją do tego zmusiłem, by samemu nie zostać obciążony zarzutem morderstwa. Do dziś nie rozumiem, jaki miałbym mieć w tym interes. Niestety było to równoznaczne z pogorszeniem się stosunków między moją rodziną, a jej. Wcześniej mój ojciec planował prosić ich, by jedyna siostra Penelope została moją następną żoną, gdyż nasze stosunki układały się całkiem dobrze do tego tragicznego momentu, ale niestety nie było o tym mowy. Domyślam się, że to jej rodzina jest głównym źródłem mojej złej reputacji.
Po jej śmierci ja się zmieniłem. Zamknąłem się w sobie i przestało mi zależeć na nic nieznaczących przyjaźniach ze szkoły z ludźmi, którzy cieszyli się na widok krowiego ogona zdobiącego tyły jakiegoś pierwszorocznego. Niewiele rozmawiałem z ludźmi. Zacząłem się jeszcze bardziej niż zwykle skupiać na sobie, być bardziej opryskliwy. Kiedy wróciłem z Londynu postanowiłem coś ze sobą zrobić. Ojciec, uwierzcie mi, bo mówię naprawdę serio, pozwolił mi zająć się swoją karierą zanim znajdzie mi drugą żonę. Poszedłem więc na kurs, a następnie na staż, by zostać uzdrowicielem. Najbardziej interesowała mnie dziedzina urazów pozaklęciowych i taką też specjalizację wybrałem. Co prawda, w pracy muszę się zmierzyć z ogromną ilością podrasy, jaką są mugolaki. I o ile jestem w stanie pomagać czarodziejom półkrwi, tak nie rozumiem, dlaczego mugolaki traktowani są w szpitalu na równi z czystokrwistymi. Nie jestem w stanie udzielić im pomocy, dopóki ktoś mi tego nie rozkaże. A niewielu próbuje, bo obawiają się o moje znajomości. Gdybym to ja był dyrektorem szpitala, kiedyś mam nadzieję to się stanie, nie dopuściłbym, żeby te podludki otrzymywały w nim pomoc. Oni nie powinni się tykać różdżek. Nic więc dziwnego, że trafiają połamani do szpitala.
Teraz, dopiero co zakończyłem swój staż i przymierzam się do powrotu do normalnego życia. Wciąż męczą mnie koszmary, ale staram się o tym nie myśleć. Nie podejmuję tego tematu. Co mnie ciekawi to sposób, w jaki plotki i pogłoski się roznoszą. Wszyscy wkoło bowiem uważają, że Penelope powiesiła się przez mnie. Myślą, że byłem nadzwyczaj okrutnym mężem i znęcałem się nad nią psychicznie. Wszystkie szlachcianki drżą ze strachu, że ich ojcowie postanowią je wydać właśnie za mnie, a ja patrzę na to wszystko z rozbawieniem. Niestety ojcu nie jest tak do śmiechu. On wciąż szuka mi małżonki, a wciąż trafia na dziwnie kochających rodziców, którzy z obawy o życie córek nie zgadzają się na ich zamążpójście. Mój okres ochronny też już dobiega końca. Rodzina chce, żebym do 25 roku życia znalazł już sobie wybrankę. Znalazł ja, lub znaleźli oni. A jeśli ja, to musi zostać przez nich zaakceptowana. Oczywiście, rozumiem i sam nie chciałbym wybrać źle. Teraz jest mi naprawdę wszystko jedno, kim ona będzie. Nikogo nie obdarzę już uczuciem, tego jestem pewien.
Od dokładnie pięciu lat jest to jednak łabędź. Dokładnie taki, jaki potrafiła wyczarować Penelope. Za każdym razem przypomina mi on jej nieskazitelne piękno, również te wewnętrzne.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 1 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 2 | Brak |
Eliksiry: | 4 | Brak |
Czarna magia: | 2 | Brak |
Magia lecznicza: | 8 | Brak |
Transmutacja: | 5 | Brak |
Sprawność: | 3 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: francuski | II | 6 |
Język obcy: niemiecki | II | 6 |
Anatomia | IV | 13 |
Historia magii | III | 7 |
Numerologia | II | 3 |
Zielarstwo | III | 7 |
Szermierka | II | 3 |
Latanie na miotle | I | 1 |
Jeździectwo | I | 1 |
Taniec | I | 1 |
Kłamstwo | III | 7 |
Koncentracja | III | 7 |
Retoryka | II | 3 |
Silna wola | II | 3 |
Spostrzegawczość | II | 3 |
Szczęście | II | 3 |
Zastraszanie | I | 1 |
Reszta: 0 |
Różdżka, teleportacja, miotła (bardzo dobrej jakości), woreczek ze skóry wsiąkiewki, sowa, 7 punktów statystyk
Ostatnio zmieniony przez Axel Rowle dnia 16.08.16 19:03, w całości zmieniany 6 razy