Gaspar Duarte Alvares
Nazwisko matki: -
Miejsce zamieszkania: Connaught Hotel, Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawody wyuczone: kelner, lokaj, krupier
Zawód obejmowany: oszust, złodziej
Wzrost: 183cm
Waga: 81kg
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: ciemny brąz
Znaki szczególne: brak
Znany jako: Alvaro Vasquez – sierota, lokaj, kelner i krupier, oraz oszust, złodziej, mistrz transmutacji i kamuflażu; Carlos Alvaro Navarro – inwestor i mugolski szlachcic, syn hiszpańskiego polityka oraz niedoszły narzeczony zamożnej niewiasty; Gaspar Duarte Alvares – mecenas sztuki i zamożny, czystokrwisty czarodziej z korzeniami hiszpańsko-germańskimi
połamałem przypadkiem
Beauxbatons, smoki (2 lata); Alain Dulain
nieznany
opiekunkę z sierocińca
papierem, tuszem, tytoniem
należące do mnie wielkie bogactwo
hazardem, kobietami, literaturą
Armadzie z Bragi
ćwiczę karciane sztuczki, piszę powieść
jazzu, bluesa
Santiago Cabrera
2 dni temu
Przyjechał do Londynu zakwaterowując się w wysokiej klasy czarodziejskim hotelu, Connaught Hotel. Przedstawił się jako Gaspar Duarte Alvares. Uderzał palcem o ladę. Dźwięk idealnej kopii pierścienia wizygotów na palcu, roznosił się po hotelowym lobby na chwilę przed tym, jak ukłonił się grzecznie recepcjonistce. Bagażowemu kazał zanieść swój kufer (niewielki, skórzany, niewypełniony po brzegi) na górę, sowicie mu to wynagradzając kilkunastoma galeonami. Wieczorem zamówił najlepsze wino z karty – Quintin, przysiadając nad rozpoznaniem galerii i uroczystości artystycznych w Londynie. Z rana kazał sobie przynieść śniadanie dla dwojga, chociaż przyjechał sam. Pozostawił karteczkę dla pokojowej: „Bon apetit, mon cheri. Wyszedłem na spacer. Uwielbiam obserwować panoramę miasta z góry.” Recepcjonistce zostawił kwiaty i liścik: „Twój uśmiech ze wszystkich marmurów, posągów i złota jest najlepszym wystrojem tego hotelu, G.”. Kilka godzin później zajmował najwyższą kwaterę w hotelu, tuż obok lady, której nazwisko tego dnia zamierzał poznać. Nikt nie miał wątpliwości, przez wzgląd na jego maniery i hojność, że jest dumnym przedstawicielem rodu Alvares. Chociaż nikt o takim wcześniej w Anglii nie słyszał, ale był przecież niewątpliwie urodzonym dżentelmenem. Mecenasem sztuki, jak mówił.
Tylko jedna osoba w całym Londynie wiedziała, kim jest naprawdę. Z zaprzyjaźnionym sobie fałszerzem, spotkał się późnym wieczorem. Spotkanie trwało krótko. Miało nie budzić podejrzeń. Przywitał się, złożył zamówienie na malowidło, przedstawił nazwę przyjęcia benefisowego, na którym planował sprzedać sfałszowany obraz znanego artysty. Zyski mieli podzielić na dwoje. W Londynie miał zabawić na dłużej, nawiązać znajomości. Ustalając porozumienie z fałszerzem sztuki, planował zapewnić stały dochód sobie i jemu.
5 lat temu
Zjawił się w mugolskim hotelu w idealnie wykrojonym garniturze. Ukłonił się przechodzącym obok damom, czekając obok portiera, uniżony, aż wyjdą. Żadnej nie spuszczał ze wzroku. Odprowadził je nim, sięgając spojrzeniem aż po podjazdowego, parkującego jego luksusowego Chevroleta na najlepszym miejscu na terenie hotelu. Szczodre napiwki i nazwisko, Carlos Alvaro Navarro, szybko wzbudziło zainteresowanie elity towarzyskiej Nowego Jorku. Podał się za granda Hiszpanii i syna polityka. Na przyjęciach poruszał się wśród najbardziej uznanych person – nowojorskiej śmietanki towarzyskiej. Przejawiał wyjątkowe zainteresowanie biznesem i wysoce cenionymi inwestycjami. W wolnym czasie pisał poezje i wiersze dla pięknych, oczarowanych nim pań. W dziesięć dni później oświadczył się jednej z nich podczas imprezy rodzinnej, podobno urzeczony jej osobą. W przeddzień ślubu, zaproszony do domu narzeczonej, zajmował dodatkową sypialnię gościnną. Tej nocy nie spał. Skradł wszystkie drogocenne pamiątki, biżuterię i kosztowności, wszystko, co dało się wynieść pod osłoną nocy. Później słyszano o aukcjonerze, wyprzedającym majątek uznanej rodziny na cele charytatywne. Założona fundacja i zysk z aukcji nigdy nie trafił na budowę spalonych za czasów wojny sierocińców. Ślad po nim zaginął. Historia brzmi całkiem znajomo?
8 lat temu
Pojawił się w nowojorskim kasynie, wręczając perfekcyjne referencje. 10 lat pracy jako lokaj w szanowanej, angielskiej rodzinie pochodzenia francuskiego. Znajomość trzech języków: angielskiego, francuskiego i rodowitego hiszpańskiego, jakim mężczyzna od dawna nie miał okazji się posługiwać. Dobrze ubrany, o odpowiednich manierach oraz szerokiej wiedzy z zakresu gier karcianych i nie tylko. Zatrudniono go od ręki na stanowisko kelnera. W zawsze idealnie wyprasowanej koszuli i czarnej kamizelce, prezentował się jeszcze lepiej niż w zadbanym fraku. Klienci kasyna obserwowali jego zadziwiająco prostą, inną niż wszystkie, postawę, wyróżniającą go z tłumu. Potrafił rozproszyć ludzkie oko, zwracając uwagę pięknych panien, tonących w jego ciemnych oczach, którymi wpatrywał się w ich tęczówki, kiedy ich mężowie pozostawiali je znużone, samym sobie. Skradał im spojrzenia, później pocałunki, ale najczęściej, w czym lubował się najbardziej, kosztowną biżuterię i pieniądze, jakie wykładały na niego z portfela męża. Im w kasynie kłaniał się nisko, proponując darmowy alkohol, ściągając złote zegarki z przegubów ich rąk. Nieporównywalnie dobry złodziej okrągłych tysięcy i kobiecych serc. Raz przebrał się w szatni w marynarkę, wyszyta jak na niego. Przygładzał materiał na piersi, poprawiając butonierkę, kiedy dama weszła do środka. Ukłonił się jej nisko.
— Sir… — odpowiedziała mu tym samym skłonem. Zabawne – pomyślał wtedy, jak łatwo w obecnych czasach udawać dżentelmena, którego nikt nie miał śmiałości legitymować. Ich poznawało się po stroju, manierach, wiedzy i charyzmie.
Dzięki niej właśnie, szybko awansował na krupiera, kantując klientów na grube sumy, dostawał wyższe premie. Szef długo nie wiedział, że tak samo łatwo było okantować jego. Zniknął nagle, zaraz po wielkiej aferze, przyszpilony przez trzech ochroniarzy i psa. Pies go lubił. Zawsze dokarmiał go hojnie kiełbasą. Ochroniarze opowiadali, że nie mają pojęcia, jak ich powalił, nie brudząc sobie przy tym nawet liberii. Ponoć wszystko działo się jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki, czego sami nie byli do końca pewni.
10 lat temu
Był idealnym lokajem. Dobrze ubrany, nawet w żabocie i libierze, wyglądał lepiej niż pierworodny syn Rochefortów. Po wielu latach pracy, sprawdzał się w niej bez zarzutu. Znał podstawy wychowania i francuski, którym porozumiewano się w domu, zaś gości witając językiem angielskim. Tego, po godzinach pracy, uczyły go te same guwernantki, co samych młodych Rochefortów. Przez dom przewijało się jeszcze kilku lokajów. Żaden nie był tak pojętny jak on. Żaden nie był też tak przystojny, dobrze prezentując dom Rochefortów. Za tą wartość opłacało się dołożyć do jego edukacji. Pewne osobliwe okoliczności zakładały doszkolenie go z zakresu malarstwa i opłacenie kursu na prawo jazdy. Z jego wszechstronnego przygotowania i czaru korzystano przy wyjątkowych okazjach. W zastępstwie za regularnego szofera, mógł zabawiać gości w trakcie przejazdu do galerii sztuki pod patronatem głowy domu Rochefortów. Wcześniej nie wyrażając artystycznego zapału, odkrył ciekawe zjawisko – obycie w zakresie wielu dziedzin, zapewniało mu większą przychylność pracodawcy, oraz co jego wabiło bardziej – sympatię napotykanych kobiet. Ta sprawiała zainteresowanie sztuką łatwiejszym, a wręcz naturalnym. Był aż zbyt idealny. Nie mieli mu nic do zarzucenia, gdyby nie jeden drobny szczegół. Nikt wcześniej, jak on, nie próbował uwodzić ich córki, a ona na żadnego przed nim nie zwróciła uwagi. Zachowywał się czarująco, potrafił sprawiać wrażenie dyskretnego. Potęgował wrażenie intymności, zapewniając ją o swojej wierności rodzinie. Usłużnie zaoferował swoją pomoc, obiecując zadbać o jej zdrowie, kiedy młoda latorośl Rochefortów wyjeżdżała do Ameryki, do rodziny oraz poznawać kulturę. Coraz ciężej było się oprzeć dojrzewającemu młodzieńcowi. Młode, chłopięce rysy zastąpił ostrzej zarysowany podbródek, a oczy patrzyły bardziej magnetyzująco niż kiedykolwiek wcześniej. Zastano go w sypialni lady Rochefort, nagich, poddających się miłosnej igraszce. Chciano go wychłostać, gdyby nie wspomniał o dowodzie nieczystości ich córki – w miłosnych listach, jakie słali do siebie nawzajem. Wieść o utraconym dziewictwie mogła wykluczyć adorujących ją mężów. Proponował polubowne rozwiązanie. Dobre referencje, za listy najukochańszej córki Rochefortów. Chciał ucałować ją na pożegnanie. Przez krótką chwilę naprawdę ją kochał. Jak kilkanaście innych kobiet po niej.
12 lat temu
W niezbyt oddalonym Nowym Orleanie w przelocie spędził 2 lata, kolejne dwa mieszkając już na stałe. Odkrył tam swoje nowe powołanie. Magiczna różdżka, jakiej rzadko używał, w końcu znalazła swoje zastosowanie w tanich sztuczkach. Podstawy transmutacji, jakich nauczono go w Beauxbatons były tylko wstępem do jego przyszłych numerów. Lubił być w centrum zainteresowania, kiedy było trzeba i ukrywał się wtedy, kiedy robiło się niebezpiecznie. Zwykł wpadać w kłopoty, często z rozkoszną przyjemnością, ale szczęśliwie zawsze wychodził z nich cało. Magii używał w niecnych celach. A tyle razy ile magiczne triki mu nie wyszły, tyle razy ratował się charyzmą i perswadowaniem polubownych rozwiązań. Raz tylko szczęście mu nie dopisało. Nieudolnie używana transmutacja postawiła go pod murem. Uratował go Alain Dulain. Jedyny, prócz niego, jak się później okazało, czarodziej w mieście oraz o czym mało kto wiedział – z wykształcenia profesor transmutacji. Starszy od niego mężczyzna od długiego czasu obserwował młodego, narwanego, beztroskiego młodzieńca, który nadgorliwie, nieroztropnie oszukiwał ludzi. W dwa lata nauczył go, jak kantować z głową i jak unikać magicznej policji. Pomógł rozpoznawać czarodziejów w tłumie. Dawał rady, żeby nigdy nie korzystać z magii w obecności mugoli w sposób, który może zdradzić. Szkolił go z transmutacji, idealnie sprawdzającej się do karcianych sztuczek, bo krętaczyć nikt nie umiał lepiej od samego Alvaro. Poświęcał mu wiele czasu. Jak mówił czarnoksiężnik, Vasquez przypominał mu syna, którego niegdyś stracił. Przypomniał mu podstawy zaklęć i ledwie zaczął opowiadać o obronie przed czarną magią. Bowiem zniknął nagle, z dnia na dzień. Cierpiał na tą samą chorobę, jaką Alvaro się od niego zaraził. Nie znosił zobowiązań.
18 lat temu
Dla małego czarodzieja, który nie znał nikogo takiego, jak on – wyjątkowo uzdolnionego, trudno było pozostać wiernemu magicznym naukom. W ramach samodoskonalenie się, czytywał książki, jakie były wtedy jedynymi przedmiotami, jakie posiadał na własność, bo nawet ubrania, które na siebie przywdziewał, nie należały do niego. Nie ulegał wpływom, więc teraz, kiedy nikt nie kazał mu się uczyć, bardziej niż wcześniej zależało mu na zdobywaniu wiedzy. Wiedział już, że jest czarodziejem i nie bardzo miał pojęcie co z tą wiedzą zrobić. Chował się pod kołdrą, studiując magiczne księgi. Raz tylko użył zaklęcia w obecności mugoli. Wtedy po raz pierwszy dowiedział się o istnieniu czegoś takiego, jak Namiar, a magiczna policja, być może szukała go jeszcze długie tygodnie wśród tłumu portugalskich dzieci w szkółce języka angielskiego. Nawet jeśli następnego dnia on sam zakończył wycieczkę krajoznawczą po Europie, powracając do rodzinnego domu arystokracji, dla której pracował. Nie łatwo było w mugolskim mieście znaleźć miejsce, w którym spotykali się czarodzieje. Jeszcze trudniej potajemnie ćwiczyć tam magię. Uczył się wtedy, jak kryć swoją obecność, a złapany w pubie dla dorosłych, tłumaczył, że łapał tylko myszy.
20 lat temu
Od początku nie pasował do uczniów Beauxbatons. Nieprzyzwyczajony do manifestacji artystycznych i magicznych zdolności. Przyszedł tu nie znając etykiety, nie wiedząc nic o magii, nie umiejąc jeszcze mówić po francusku. Nie wykazywał żadnego zainteresowania sztuką. Nie rzeźbił, chyba, że w słowie, nie malował, nie tańczył, nie należał do żadnego klubu ani drużyny Quidditcha. Pozostawał w cieniu, niewiele się odzywając niepytany. Mało zresztą widoczny. Nie czul się dobrze, wśród bufonów i zarozumialców, patrzących z góry na nieuzdolnionego artystycznie Hiszpana, kaleczącego język francuski. W celach edukacyjnych, wczytywał się w literaturę francuską i dużo pisał. Zaś na lekcjach języka czy działalności artystycznych, nie wykazywał żadnej inicjatywy. Przychodził nieprzygotowany, specjalnie przekręcając słowa. Udawał, ze nic nie umie, aż w końcu prawie wszyscy mu w to uwierzyli. Tylko nie Espiridion Salas. Profesor zaklęć i mężczyzna hiszpańskiego pochodzenia, który jako jedyny widział w nim jeszcze nadzieję. Czasem słyszał prawidłowe odpowiedzi, wymruczane w ich rodowitym języku, za które Gaspar nie raz u innych nauczycieli posyłany był do opiekuna domu czy dyrektora. Młody hiszpan nigdy nie wyprowadzał ich z błędu. Dla francuzów wyburczane zdania brzmiały jak obelgi. Szkoła, słynąca z wykwintnych uczniów, nie chciała się chwalić beztalenciem i rozrabiaką. Z dawnego przyzwyczajenia, okradał swoich współlokatorów. Dostawał upomnienia. Nie słuchał nikogo, a po swojej stronie miał tylko profesora Salasa, który nie przestawał w niego wierzyć. Po dwóch latach ten, odchodzący na emeryturę, przygarnął go pod swoje skrzydła i przejął nad nim opiekę. Zdecydował, że najlepszym wyjściem dla chłopca, którego wszyscy spisywali na straty, będzie edukacja domowa. W szkole Gaspar nie wykazywał motywacji do nauki, brak było w niej wyraźnych postępów. Jego nowy opiekun chwalił go jednak za rozwiniętą umiejętność myślenia abstrakcyjnego. Przypominał, że dzięki operowaniu słowem i finezyjności wymyślanych bajek, chłopiec trafił do wszechstronnych Smoków. Widział w nim potencjał. Tego Alvaro nie dostrzegał w starym, sympatycznym aczkolwiek zbyt naiwnym jak dla niego dziadku. Uciekł od niego jeszcze w wakacje tego samego roku, a mimo długich poszukiwań – nigdy nie znaleziono uciekiniera. Ponoć kilkanaście lat później, mężczyzna podobny do wychowanka poczciwego staruszka, znalazł się na jego pogrzebie. Podobno też dziecko o przybliżonym opisie, w rok zagubienia wychowanka Salasa, potrącone zostało przez szofera angielsko-francuskiej rodziny arystokratów. Bardzo dobrze wyglądający w żabocie chłopiec, znający język francuski, od tej pory szkolony miał być na lokaja. Cóż rzec. Los zawsze mu sprzyjał.
22 lata temu
W sierocińcu towarzyszyła mu nieprzyjemna łatka złodzieja. Rzeczy znikały wokół niego, często pojawiały się gdzieś indziej, czasami znajdowane pod jego łóżkiem. Działo się też wiele więcej. Od zawsze dostawał w ciry od starszych kolegów za kradzież. Miał w tym wiele szczęścia, że ile razy dostał w twarz, tyle razy nic wielkiego, prócz podbitego oka, mu się nie stało. Obserwował swoich kolegów, z bliznami na policzkach, wykrzywionymi nosami, paskudnie obleśnymi twarzami dzieci. Pani Dubois, ich opiekunka, spoglądała na nich z dumą. Jego zawsze obrzucała nienawistnym spojrzeniem. Nie potrafił zliczyć ile razy dostał od niej manto za czyjeś czyny. W końcu, spełniając oczekiwania, zaczął kraść. Z początku małe rzeczy, później coraz większe. Dla frajdy. Większość zdobyczy wyrzucał, bądź podrzucał innym. Dzieci nie zapominały szybko, ale niedługo później, w opinii innych, nie był już jedynym oszustem w sierocińcu. Nie wiedzieli, że stał się najlepszym. Pani Dubois wiedziała. Była inteligentną, choć zgorzkniałą kobietą. Odprowadzała go podejrzliwym spojrzeniem, kiedy opuszczał sierociniec, pilnowany przez opiekuna z Akademii Magii Beauxbatons. Podobnie, jak mały Alvaro, pani Dubois przed wysłaniem ostrego listu do dyrektora szkoły i przedstawieniem sytuacji życiowej Vasqueza, miała tą instytucję za mało śmieszny żart.
30 lat temu
Ktoś podrzucił małe zawiniątko pod sierociniec w Madrycie. Drzwi otworzyła kobieta, którą łatwo było pomylić z upiorną zjawą. Psioczyła pod nosem na rozwydrzone dzieciaki, którym nudzi się w nocy – opiekunka sierocińca, warto wspomnieć, pełniąca również funkcję guwernantki. Poprawiła podomkę i czepek na rozmierzwionych powoli siwiejących blond włosach, przeklinając siarczyście. Niemowlę pomachało jej łapkami, gulgocząc w niezrozumiały sposób.
— Ughh… co za obrzydliwie śliczne dziecko.
Ona już wiedziała, że ten słodki chłopczyk, śniady, patrzący na nią dużymi, brązowymi oczętami, w przyszłości sprawi jej wiele problemów. Jego matka nie pozostawiła żadnego liściku. Tylko imię i wymyślone nazwisko. Religijna Hiszpanka obawiała się, że wdał się w swojego pogańskiego ojca. Bała się. W przeciwieństwie do Rachel Dubois. Ona znienawidziła go od początku. Nie lubiła niczego co ładne. Ktoś taki złamał jej kiedyś serce. Sama podpowiedziała mu, co z niego wyrośnie.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 0 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 3 | Brak |
Czarna Magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 18 | Brak |
Sprawność: | 6 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: hiszpański | II | 0 |
Język obcy: angielski | II | 6 |
Język obcy: francuski | II | 6 |
Historia Magii | I | 1 |
Mugoloznawstwo | III | 7 |
Spostrzegawczość | II | 3 |
Kłamstwo | V | 25 |
Kradzież | IV | 13 |
Retoryka | III | 7 |
Szczęście | II | 3 |
Ukrywanie się | II | 3 |
Malarstwo | II | 3 |
Reszta: 3 |
5pkt biegłości, 12 punktów statystyk, prawo jazdy
Witamy wśród Morsów
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n