Rumunia, początek stycznia.
AutorWiadomość
Dawno nie był tak podekscytowany jak dzisiejszego dnia! Już przeszło tydzień czekał aż pewnego ranka ojciec zwlecze go z łóżka przed wschodem słońca oznajmiając, że ruszają w podróż - ba! Plecak przyszykował kilka dni wstecz, chowając go w kącie pokoju i zasypiając ze wzrokiem utkwionym w bagaż, każdej nocy śniąc o czekających go przygodach i we śnie po stokroć sprawdzając czy zapakował wszystkie potrzebne rzeczy - metalowy kubeczek, idealny na poranną kawę, bandaże i zioła w razie poparzeń, drobnych ran czy otarć, łachy na zmianę, ciepły śpiwór i swoją piersiówkę. Ptaszek, ptaszek, ptaszek - wszystko na liście zostało odhaczone, a i tak studiował ją bardzo dokładnie gdy tylko otworzył oczy.
- Titus! Pssst! Wstawaj! - ojciec szturchnął go końcem różdżki, boleśnie wbijając ją w bok tuż pod żebrami. Młodzik podskoczył, o mało nie staczając się na podłogę. Nieprzytomnie rozejrzał się dookoła zatrzymując wzrok na starszym Ollivanderze i dopiero po chwili zdając sobie sprawę z faktu, że wreszcie nadszedł długo wyczekiwany dzień - TEN dzień! W jednej chwili pogrążony był w głębokim śnie, w drugiej zarzucał na siebie kolejne warstwy ubrania, w międzyczasie pożerając śniadanie - wciskał w usta kolejne kęsy kanapki pozbywając się jej w zastraszającym tempie.
- Gdzie idziemy? - mlask, mlask - Jak dostaniemy się do Rumunii?... - mlask, mlask. Pewnie glidziłby dalej zalewając ojca falą pytań, gdyby ten nie skarcił go za mlaskanie i jedzenie z otwartymi ustami. Przecież takie zachowanie nie przystoi szlachcicowi! Zerknął na niego groźnie, pospiesznie pomagając mu z plecakiem i tłumacząc, że na południe dostaną się poprzez świstoklik. Później trzeba będzie przejść jeszcze przynajmniej dziesięć kilometrów i będą na miejscu... To znaczy na miejscu, w którym umówił ich z jednym z opiekunów, a stamtąd do rezerwatu jeszcze kilka minut marszu pośród zmrożonych drzew i wszechogarniającego zimna. Titus poczuł dreszcz przebiegający przez plecy, ale zew przygody sprawnie gnał go przed siebie, ba, dotrzymywał kroku ojcu, kiedy z uporem gnali przez zaśnieżone ścieżki. Biały puch tańczył w powietrzu zalewając zmęczone ślepia, a młody co rusz głośno ziewał pokazując światu całe swoje uzębienie.
- Daleko jeszcze? - jęknął mijając kolejne drzewo o pniu tak szerokim, że zapewne nie zdołałby objąć go ramionami. Im dalej w las tym więcej starych roślin. Wiekowych wręcz! Gdyby mogłby snuć historie zapewne opowiedziałyby o bajkowych stworach, okropnościach wojny i melodyjnym śpiewie ptaków zwiastującym rychłe przyjście wiosny. Niestety! Tym razem jedynie straszyły nagimi, powykręcanymi gałęziami, więc Tytus przyspieszył doganiając ojca i to w niego wbijając spojrzenie błękitnych ocząt.
- Nie, widzisz tamto drzewo? I tą oponę obok niego? To nasz świstoklik, pospiesz się! - staruszek machnął na syna ręką, czym prędzej zbliżając się do wskazanego miejsca i choć Tytus o mało nie wypluł płuc w końcu przystanął tuż obok niego wbijając wzrok w gumowaty przedmiot, który już za chwilę przeniesie ich w miejsce oddalone od Lancashire o tysiące kilometrów!
- Na trzy... - obydwoje kiwnęli głowami, wyciągając ręce ku oponie - Raz... Dwa... Trzy!... - palce zacisnęły się na świstokliku, a Titus poczuł nieprzyjemne szarpnięcie w okolicach pępka. Zupełnie jakby ktoś chciał wyrwać mu wszystkie wnętrzności. Och, nie znosił podróżować w ten sposób! Robiło mu się niedobrze na samą myśl, więc z ochotą oderwał dłoń od szorstkiej, mokrej gumy. Spadał jeszcze przez krótką chwilę, ostatecznie lądując twarzą w zaspie - poczuł jak ostre drobinki śniegu wbijają mu się w policzki i dłonie, zaraz jednak ktoś szarpnął za plecak podnosząc go do pionu - ojciec poklepał go po ramieniu.
- Chodź synu, daleka droga przed nami! - pokiwał łbem, wprawiając w ruch posiwiałe kosmyki przydługich włosów.
Buty grzęzły w wysokich zaspach, a oni szli przed siebie z pieśnią na ustach. Umilali sobie czas rozmową, bądź raczyli się wódką z piersiówki chociaż na moment rozgrzewając trzewia. Choć słońce zdążyło już wzejść paląc promieniami zaśnieżone wzgórza, wreszcie dostrzegli postawną postać mężczyzny majaczącą na horyzoncie - to był jeden z opiekunów smoków, ten sam, który miał zabrać ich prosto do rezerwatu. Uśmiechnął się, witając gości łamaną angielszczyzną i mocno ściskając ich dłonie - miał szorstką, spracowaną skórę, brudne paznokcie oraz pajęczyny blizn pokrywające całe ciało - wystawały spod grubego szalika, rękawów, spływały falami po lewym policzku ginąc w kąciku ust. Był o głowę wyższy od Titusa i ważył pewnie ze dwa razy więcej, ale szczery uśmiech sprawiał, że mimo wszystko wyglądał nadzwyczajnie ciepło. Poruszał się ociężale, jak barbarzyńca, nie hodowca, choć tytuował się tym drugim mianem. Opowiadał o smokach, o obozie rozbitym nieopodal gdzie będą mogli się ogrzać i rozpakować, bo na obiecane serce zapewne przyjdzie im czekać kilka dni - łowcy wciąż tropili rogogona.
- Jeśli już decydujemy się na zabijanie naszych smoków - mówił - To musimy mieć dobry powód. Pozbywamy się osobników słabych, starych lub schorowanych, takich, które sobie nie poradzą, albo tych nadzwyczajnie niebezpiecznych, nieprzystosowanych do życia z innymi. Takich jak rogogon. Ten skurczybyk zabił już trzy inne smoki i wiecie co? Rozniósł ich truchła w drobny mak! - zdawał się być podniecony tym faktem, jakby czuł, że wreszcie trafi na godnego przeciwnika. A jego humor szybko udzielił się także dwóm Ollivanderom.
Kolejne godziny spędzili na odpoczynku poznając uroki życia w dzikim obozie, zaś następne dwa dni minęły na grzaniu się mocną kawą gotowaną nad ogniskiem bądź czarodziejskim miodem pitnym - ten drugi wszyscy pochłaniali w ilościach ponad przeciętnych doprowadzając do czerwoności swoje nosy i policzki. Titus z zapartym tchem wysłuchiwał historii opowadanych przez najstarszego z łowców - jednookiego mężczyznę, który bardzo wprawnie wplatał rumuńskie słówka w angielskie zwroty. Dzielili się tytoniem palonym z drewnianej fajki oraz zupą wyglądającą jak szlam i w zasadzie smakującą podobnie. Z łysego wzgórza usytuowanego nieopodal obserwowali smoki nurkujące pomiędzy leśną gęstwiną - widział najmniejszego ze wszystkich żmijozęba o bardzo jadowitych kłach i pochodzącego z tych ziem długoroga z rogami błyszczącymi złotem. Niesamowite uczucie! Niektórzy czarodzieje przez całe życie nie będą mieli okazji podziwiać tych niezwykłych stworzeń, a tymczasem on miał dopiero dziewiętnaście lat!
Spędzali kolejne popołudnie grzejąc dłonie na ściankach parujących kubków i puszczając fajkę w kółko.
- ...i wtedy ja go TRACH! I po kłopocie! - jednooki mężczyzna uderzył pięścią w dłoń, po czym zaśmiał się ostro oraz skrzecząco. Reszta zawtórowała mu rechotem, jednak zanim zaczął kolejny wątek, ktoś inny wpadł do namiotu wprawiając w ruch materiał, do tej pory leniwie kołyszący się na wietrze.
- ROGOGON! To on! Tam, nad drzewami! Szybko! - we wnętrzu zapanował chwilowy chaos - łowcy powstawali ze swoich miejsc dobywając broni oraz mioteł, czym prędzej zarzucając na ramiona odzienie i równie pospiesznie wybiegając na śnieg. Również Titus zerwał się na równe nogi zaciskając palce na rękojeści różdżki. Jedną nogą był już na zewnątrz, gdy poczuł, że ktoś wciąga go za kołnież do środka.
- Ooo! Nawet o tym nie myśl! - ojciec spojrzał na niego z niejaką troską.
- Ale taaaato! Chcę...! - nie skończył, bo starszy Ollivander wbił w niego spojrzenie nie znoszące sprzeciwu, więc syn ściągnął wargi w wyrazie niezadowolenia. Wiedział, że nie zdoła go przekonać, na szczęście ktoś inny przyszedł mu z pomocą.
- Niech młody chociaż popatrzy, może nie będzie miał więcej takich okazji. Tam jest lornetka. - rosły mężczyzna kiwnął głową w kierunku niedużego stoliczka zawalonego najróżniejszymi przedmiotami. Chłopak znalazł się obok niego w kilku susach, chwytając w dłoń wskazaną rzecz i wraz z ojcem kierując się na wzgórze, skąd obydwoje mieli wgląd na przedstawienie odbywające się poniżej ciężkich, szarych chmur. Rogogon ryczał wściekle otoczony chmarą wojowników ciskających zaklęciami w jego grubą skórę. Wielkimi skrzydłami ciął powietrze, odganiał się również ogonem zakończonym kolczastym pędzelkiem. Był to taniec pełen wybuchów oraz świetlistych rozbłysków. Zaklęcia błyskały feerią barw raniąc wyjące zwierze, ale smok nie dawał za wygraną. Kule ognia raniły kilku łowców zmuszając ich do ucieczki. Ci, którzy zostali byli jednak niebywale twardzi. W prawo, w lewo, w dół i w górę - niczym stado denerwujących much otaczali tę niezwykłą istotę odcinając drogę. Z końców różdżek wyleciały lassa śwatła zahaczając o długą szyję oraz skulone kończyny... Wtem jednak nić pękła, a rogogon ruszył w kierunku łysego wzgórza, gdzie Ollivanderowie robili za publiczność - starszy pospiesznie złapał Titusa (który sparaliżowany zarówno strachem jak i swego rodzaju zachwytem stał nieruchomo wbijając szeroko otwarte ślepia w smoka) za ubranie ciągnąc za sobą w gęstwinę pni. Znowu huknęło, znowu błysnęło, powietrze przeciął głośny, przeraźliwy jęk i zwaliste, gadzie ciało runęło na ziemię łamiąc pobliskie drzewa.
- Szybko, tam! - Tytus odtrącił rękę ojca, rzucając się biegiem w stronę martwego smoka. Ogromne nozdrza wciąż parowały, a matowe oczy patrzyły na niego bez krzty życia... Był to widok smutny i niesamowity jednocześnie - że też człowiek, jakże marna istota w porównaniu do majestatu magicznych stworzeń, potrafił dokonać czegoś takiego... Zbliżył się wyciągając dłoń, ale zanim zdołał choćby musnąć palcami skórę rogogona, usłyszał krzyk i dostrzegł zbliżających się łowców.
- Odsuń się! - mężczyzna wciąż miał różdżkę w pogotowiu. Ciężko dyszał zmęczony walką. Wraz z innymi obszedł truchło dookoła, a odetchnął dopiero wtedy kiedy upewnił się, że nikomu nic już nie grozi. Gdzieś w międzyczasie do zgromadzenia dobiegł także starszy Ollivander.
- Weź syna i idźcie do obozu. - zrobili zgodnie z jego rozkazem, kierując się do namiotu.
Przez następne kilkanaście minut Titus krążył po wnętrzu. Nie mógł powstrzymać nóg, zbyt podescytowany tym co przed chwilą miało miejsce. Oczami wyobraźni wciąż widział matowe ślepia smoka, buchające dymem nozdrza i otwarty pysk...
Później pozwolono mu oglądać skórowanie, patrzeć jak zaklęciem wyrywają zeń serce, które aktualnie ukryte w dużej szkatule, niedługo posłuży za rdzeń. Rogogon walczył zaciekle, był potężny i zdecydowany, niebezpieczny jak sam diabeł! Titus wiedział, że ten, który dobędzie niegdyś różdżki z włóknem z jego serca będzie potężnym czarodziejem, równie walecznym, równie wytrwałym, po prostu wielkim.
/zt
- Titus! Pssst! Wstawaj! - ojciec szturchnął go końcem różdżki, boleśnie wbijając ją w bok tuż pod żebrami. Młodzik podskoczył, o mało nie staczając się na podłogę. Nieprzytomnie rozejrzał się dookoła zatrzymując wzrok na starszym Ollivanderze i dopiero po chwili zdając sobie sprawę z faktu, że wreszcie nadszedł długo wyczekiwany dzień - TEN dzień! W jednej chwili pogrążony był w głębokim śnie, w drugiej zarzucał na siebie kolejne warstwy ubrania, w międzyczasie pożerając śniadanie - wciskał w usta kolejne kęsy kanapki pozbywając się jej w zastraszającym tempie.
- Gdzie idziemy? - mlask, mlask - Jak dostaniemy się do Rumunii?... - mlask, mlask. Pewnie glidziłby dalej zalewając ojca falą pytań, gdyby ten nie skarcił go za mlaskanie i jedzenie z otwartymi ustami. Przecież takie zachowanie nie przystoi szlachcicowi! Zerknął na niego groźnie, pospiesznie pomagając mu z plecakiem i tłumacząc, że na południe dostaną się poprzez świstoklik. Później trzeba będzie przejść jeszcze przynajmniej dziesięć kilometrów i będą na miejscu... To znaczy na miejscu, w którym umówił ich z jednym z opiekunów, a stamtąd do rezerwatu jeszcze kilka minut marszu pośród zmrożonych drzew i wszechogarniającego zimna. Titus poczuł dreszcz przebiegający przez plecy, ale zew przygody sprawnie gnał go przed siebie, ba, dotrzymywał kroku ojcu, kiedy z uporem gnali przez zaśnieżone ścieżki. Biały puch tańczył w powietrzu zalewając zmęczone ślepia, a młody co rusz głośno ziewał pokazując światu całe swoje uzębienie.
- Daleko jeszcze? - jęknął mijając kolejne drzewo o pniu tak szerokim, że zapewne nie zdołałby objąć go ramionami. Im dalej w las tym więcej starych roślin. Wiekowych wręcz! Gdyby mogłby snuć historie zapewne opowiedziałyby o bajkowych stworach, okropnościach wojny i melodyjnym śpiewie ptaków zwiastującym rychłe przyjście wiosny. Niestety! Tym razem jedynie straszyły nagimi, powykręcanymi gałęziami, więc Tytus przyspieszył doganiając ojca i to w niego wbijając spojrzenie błękitnych ocząt.
- Nie, widzisz tamto drzewo? I tą oponę obok niego? To nasz świstoklik, pospiesz się! - staruszek machnął na syna ręką, czym prędzej zbliżając się do wskazanego miejsca i choć Tytus o mało nie wypluł płuc w końcu przystanął tuż obok niego wbijając wzrok w gumowaty przedmiot, który już za chwilę przeniesie ich w miejsce oddalone od Lancashire o tysiące kilometrów!
- Na trzy... - obydwoje kiwnęli głowami, wyciągając ręce ku oponie - Raz... Dwa... Trzy!... - palce zacisnęły się na świstokliku, a Titus poczuł nieprzyjemne szarpnięcie w okolicach pępka. Zupełnie jakby ktoś chciał wyrwać mu wszystkie wnętrzności. Och, nie znosił podróżować w ten sposób! Robiło mu się niedobrze na samą myśl, więc z ochotą oderwał dłoń od szorstkiej, mokrej gumy. Spadał jeszcze przez krótką chwilę, ostatecznie lądując twarzą w zaspie - poczuł jak ostre drobinki śniegu wbijają mu się w policzki i dłonie, zaraz jednak ktoś szarpnął za plecak podnosząc go do pionu - ojciec poklepał go po ramieniu.
- Chodź synu, daleka droga przed nami! - pokiwał łbem, wprawiając w ruch posiwiałe kosmyki przydługich włosów.
Buty grzęzły w wysokich zaspach, a oni szli przed siebie z pieśnią na ustach. Umilali sobie czas rozmową, bądź raczyli się wódką z piersiówki chociaż na moment rozgrzewając trzewia. Choć słońce zdążyło już wzejść paląc promieniami zaśnieżone wzgórza, wreszcie dostrzegli postawną postać mężczyzny majaczącą na horyzoncie - to był jeden z opiekunów smoków, ten sam, który miał zabrać ich prosto do rezerwatu. Uśmiechnął się, witając gości łamaną angielszczyzną i mocno ściskając ich dłonie - miał szorstką, spracowaną skórę, brudne paznokcie oraz pajęczyny blizn pokrywające całe ciało - wystawały spod grubego szalika, rękawów, spływały falami po lewym policzku ginąc w kąciku ust. Był o głowę wyższy od Titusa i ważył pewnie ze dwa razy więcej, ale szczery uśmiech sprawiał, że mimo wszystko wyglądał nadzwyczajnie ciepło. Poruszał się ociężale, jak barbarzyńca, nie hodowca, choć tytuował się tym drugim mianem. Opowiadał o smokach, o obozie rozbitym nieopodal gdzie będą mogli się ogrzać i rozpakować, bo na obiecane serce zapewne przyjdzie im czekać kilka dni - łowcy wciąż tropili rogogona.
- Jeśli już decydujemy się na zabijanie naszych smoków - mówił - To musimy mieć dobry powód. Pozbywamy się osobników słabych, starych lub schorowanych, takich, które sobie nie poradzą, albo tych nadzwyczajnie niebezpiecznych, nieprzystosowanych do życia z innymi. Takich jak rogogon. Ten skurczybyk zabił już trzy inne smoki i wiecie co? Rozniósł ich truchła w drobny mak! - zdawał się być podniecony tym faktem, jakby czuł, że wreszcie trafi na godnego przeciwnika. A jego humor szybko udzielił się także dwóm Ollivanderom.
Kolejne godziny spędzili na odpoczynku poznając uroki życia w dzikim obozie, zaś następne dwa dni minęły na grzaniu się mocną kawą gotowaną nad ogniskiem bądź czarodziejskim miodem pitnym - ten drugi wszyscy pochłaniali w ilościach ponad przeciętnych doprowadzając do czerwoności swoje nosy i policzki. Titus z zapartym tchem wysłuchiwał historii opowadanych przez najstarszego z łowców - jednookiego mężczyznę, który bardzo wprawnie wplatał rumuńskie słówka w angielskie zwroty. Dzielili się tytoniem palonym z drewnianej fajki oraz zupą wyglądającą jak szlam i w zasadzie smakującą podobnie. Z łysego wzgórza usytuowanego nieopodal obserwowali smoki nurkujące pomiędzy leśną gęstwiną - widział najmniejszego ze wszystkich żmijozęba o bardzo jadowitych kłach i pochodzącego z tych ziem długoroga z rogami błyszczącymi złotem. Niesamowite uczucie! Niektórzy czarodzieje przez całe życie nie będą mieli okazji podziwiać tych niezwykłych stworzeń, a tymczasem on miał dopiero dziewiętnaście lat!
Spędzali kolejne popołudnie grzejąc dłonie na ściankach parujących kubków i puszczając fajkę w kółko.
- ...i wtedy ja go TRACH! I po kłopocie! - jednooki mężczyzna uderzył pięścią w dłoń, po czym zaśmiał się ostro oraz skrzecząco. Reszta zawtórowała mu rechotem, jednak zanim zaczął kolejny wątek, ktoś inny wpadł do namiotu wprawiając w ruch materiał, do tej pory leniwie kołyszący się na wietrze.
- ROGOGON! To on! Tam, nad drzewami! Szybko! - we wnętrzu zapanował chwilowy chaos - łowcy powstawali ze swoich miejsc dobywając broni oraz mioteł, czym prędzej zarzucając na ramiona odzienie i równie pospiesznie wybiegając na śnieg. Również Titus zerwał się na równe nogi zaciskając palce na rękojeści różdżki. Jedną nogą był już na zewnątrz, gdy poczuł, że ktoś wciąga go za kołnież do środka.
- Ooo! Nawet o tym nie myśl! - ojciec spojrzał na niego z niejaką troską.
- Ale taaaato! Chcę...! - nie skończył, bo starszy Ollivander wbił w niego spojrzenie nie znoszące sprzeciwu, więc syn ściągnął wargi w wyrazie niezadowolenia. Wiedział, że nie zdoła go przekonać, na szczęście ktoś inny przyszedł mu z pomocą.
- Niech młody chociaż popatrzy, może nie będzie miał więcej takich okazji. Tam jest lornetka. - rosły mężczyzna kiwnął głową w kierunku niedużego stoliczka zawalonego najróżniejszymi przedmiotami. Chłopak znalazł się obok niego w kilku susach, chwytając w dłoń wskazaną rzecz i wraz z ojcem kierując się na wzgórze, skąd obydwoje mieli wgląd na przedstawienie odbywające się poniżej ciężkich, szarych chmur. Rogogon ryczał wściekle otoczony chmarą wojowników ciskających zaklęciami w jego grubą skórę. Wielkimi skrzydłami ciął powietrze, odganiał się również ogonem zakończonym kolczastym pędzelkiem. Był to taniec pełen wybuchów oraz świetlistych rozbłysków. Zaklęcia błyskały feerią barw raniąc wyjące zwierze, ale smok nie dawał za wygraną. Kule ognia raniły kilku łowców zmuszając ich do ucieczki. Ci, którzy zostali byli jednak niebywale twardzi. W prawo, w lewo, w dół i w górę - niczym stado denerwujących much otaczali tę niezwykłą istotę odcinając drogę. Z końców różdżek wyleciały lassa śwatła zahaczając o długą szyję oraz skulone kończyny... Wtem jednak nić pękła, a rogogon ruszył w kierunku łysego wzgórza, gdzie Ollivanderowie robili za publiczność - starszy pospiesznie złapał Titusa (który sparaliżowany zarówno strachem jak i swego rodzaju zachwytem stał nieruchomo wbijając szeroko otwarte ślepia w smoka) za ubranie ciągnąc za sobą w gęstwinę pni. Znowu huknęło, znowu błysnęło, powietrze przeciął głośny, przeraźliwy jęk i zwaliste, gadzie ciało runęło na ziemię łamiąc pobliskie drzewa.
- Szybko, tam! - Tytus odtrącił rękę ojca, rzucając się biegiem w stronę martwego smoka. Ogromne nozdrza wciąż parowały, a matowe oczy patrzyły na niego bez krzty życia... Był to widok smutny i niesamowity jednocześnie - że też człowiek, jakże marna istota w porównaniu do majestatu magicznych stworzeń, potrafił dokonać czegoś takiego... Zbliżył się wyciągając dłoń, ale zanim zdołał choćby musnąć palcami skórę rogogona, usłyszał krzyk i dostrzegł zbliżających się łowców.
- Odsuń się! - mężczyzna wciąż miał różdżkę w pogotowiu. Ciężko dyszał zmęczony walką. Wraz z innymi obszedł truchło dookoła, a odetchnął dopiero wtedy kiedy upewnił się, że nikomu nic już nie grozi. Gdzieś w międzyczasie do zgromadzenia dobiegł także starszy Ollivander.
- Weź syna i idźcie do obozu. - zrobili zgodnie z jego rozkazem, kierując się do namiotu.
Przez następne kilkanaście minut Titus krążył po wnętrzu. Nie mógł powstrzymać nóg, zbyt podescytowany tym co przed chwilą miało miejsce. Oczami wyobraźni wciąż widział matowe ślepia smoka, buchające dymem nozdrza i otwarty pysk...
Później pozwolono mu oglądać skórowanie, patrzeć jak zaklęciem wyrywają zeń serce, które aktualnie ukryte w dużej szkatule, niedługo posłuży za rdzeń. Rogogon walczył zaciekle, był potężny i zdecydowany, niebezpieczny jak sam diabeł! Titus wiedział, że ten, który dobędzie niegdyś różdżki z włóknem z jego serca będzie potężnym czarodziejem, równie walecznym, równie wytrwałym, po prostu wielkim.
/zt
Rumunia, początek stycznia.
Szybka odpowiedź