Graciarnia
AutorWiadomość
jedyne, co tak naprawdę warto wiedzieć, to to, że pokój ma błękitne ściany, zakurzone okno i podłogę pokrytą tak wysoką warstwą szpargałów, że od mebla do mebla wygodniej jest dopłynąć niż przejść
Ostatnio zmieniony przez Duncan Beckett dnia 07.11.16 20:39, w całości zmieniany 1 raz
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|z zaułka na Pokątnej
Doszli, zataczając się- czy też zataczali się, idąc, jak w marszu wstydu, wystawieni na ostrzał ciekawskich spojrzeń i niedyskretnych uwag, rzucanych spoza granic futrzanych kołnierzy przez resztę spacerowiczów na Pokątnej. Minęły już jednak czasy, w których Duny był w stanie jeszcze przejąć się obelgą- szedł więc wyprostowany (na tyle, na ile było to możliwe, aby w miarę bezpiecznie asekurować trzęsącą się, otumanioną Charlotte), nie rozglądając się na boki w jakimś upartym, wewnętrznym postanowieniu. Dotarli więc prawie w całkowitej ciszy, przerywanej tylko stukotem nierównych kroków o pokrytą cienką warstwą śniegu brukową uliczkę, która prowadziła do okazałej kamiennicy będącej metą ich wyprawy. Jedyna uwaga, na którą zdecydował się odpowiedzieć, padła z ust pani Weatherby. Był wtedy wyjątkowo skupiony, próbując jednocześnie zamknąć skrzypiące niemiłosiernie drzwi wejściowe kopnięciem prawej nogi, lewą ręką podtrzymując Lottę; zdołał więc tylko odrobinę unieść całkiem czerwoną od mrozu twarz i posłać staruszce niewidome spojrzenie spod gęstej kurtyny rudych, wpadających mu do oczu włosów. Dał radę jeszcze uśmiechnąć się, we własnej wyobraźni czarująco i niewinnie, chociaż efekt, który uzyskał, był zgoła gorszy, i zamiast do filmowego amanta upodobnił go raczej do ogra.
-Jeśli do jutra nie dostanę wreszcie czynszu, Beckett, to przysięgam ci, chłopcze- wyrzucę wszystkie twoje szmaty przez okno i będziesz musiał zbierać je ze śniegu! A ja będę przyglądać ci się z okna na górze, i wcale nie będę żałować, że...
-Czy to nowy sweter, pani Weatherby? Kto by pomyślał, że zielony tak pięknie będzie współgrał z pani zniewalającym spojrzeniem?- Odkrzyknął tylko radośnie, jakimś cudem będąc w stanie trafić prawą piętą w skrzypiące, felerne drzwi i wraz z Charlotte przedostać się na schody. Pomarszczona, poplamiona drogim różem w sposób, który przypominał ostry atak mugolskiej różyczki twarz najmującej mu mieszkanie lokatorki rozpromieniła się na krótką chwilę. Był już pewien, że wygrał; pani Weatherby zachmurzyła się ponownie, tym razem już tylko z poczucia obowiązku, po czym gderając cicho wycofała się do mieszkania.
-Mały łotr, no dobrze, niech mu będzie, dam mu czas do piątku, ech, na Merlina, na starość durnieję...
-Widzisz? W porządku.- Zagrożenie minęło; dokładnie tak, jak mijało zawsze. Wiedział przecież, że pani Weatherby lubiła go stanowczo zbyt mocno, żeby pozwolić mu marznąć na śniegu. Zamiast pieniędzy obdarowywał ją przecież cząstką dobra, każdego dnia w inny sposób, parząc poranną kawę z mlekiem, przynosząc pierwsze zerwane przebiśniegi czy mugolskim sposobem naoliwiając skrzypiące drzwi. Był prawdopodobnie jedyną osobą, która poświęcała jej choć odrobinę uwagi- dlatego, o, ironio!, wciąż potrzebowali siebie nawzajem.
Barkiem otworzył drzwi małego, obskurnego mieszkania, natychmiast czując znajomy zapach pozostawionych rankiem fusów herbaty i starego papieru.
-Czyli zgadzasz się na niebieski?- Zapytał, nagle nieśmiało, choć wciąż pogodnie, prowadząc Charlotte do pierwszego pokoju na lewo od wejścia.- Kiedy obudzisz się rano, będzie zupełnie tak, jakbyś patrzyła na majowe niebo, albo na całą masę jagodowych lodów, albo na cokolwiek przyjemnego. Dużo przyjemnych rzeczy na świecie ma niebieski kolor.
Oświadczył jeszcze, gadulstwem przesłaniając tremę, kiedy otworzył drzwi na oścież i pomógł Charlie usadowić się na krawędzi okrytego prześcieradłem łóżka. Mdłe światło księżyca ledwo oświetlało walające się na podłodze skrawki pergaminu, skarpetki i miedziane rondle, które pospiesznie zaczął zbierać i odkładać na bok przed wymruczeniem krótkiego Lumos.
-Może nie jest to do końca Nibylandia, ale zawsze jest tu łóżko. No i jeśli dobrze poszukasz, da się tu znaleźć kilka naprawdę przydatnych rzeczy. Na przykład...- schylił się, zanurzając dłoń w stercie gratów i wyciągając z niej kolejno przypadkowo biały, nieco wyszczerbiony kubek, cukrowe pióro i porzucony kasztanowy sweter.- To. I to. I och, nie wiedziałem, że mam coś takiego.
Roześmiał się, ale równie szybko spoważniał, i raźnie przeszedł kilka dzielących ich kroków, żeby uklęknąć tuż przed nią.
-Zanim to powiesz- nie chcę żadnych pieniędzy. Nazywaj mnie idiotą, ile tylko razy zechcesz, i tak wiem przecież, że w głębi duszy jeszcze mnie lubisz- roześmiał się krótko, żeby zaraz kontynuować.- Nie wrócisz tam. Nie musisz tam wracać. Już moja w tym ruda głowa. W porządku?
Nie czekając na odpowiedź, poderwał się z miejsca, odzyskując nagle werwę i energię. Ze stojącej w rogu pokoju szafki po chwili wahania wyłowił zielonkawą miskę, którą raźnym gestem podetknął jej pod nos.
-Możesz tego potrzebować- stwierdził, szczerząc się, zupełnie nieadekwatnie do sytuacji, którą chciał rozładować. Jak zawsze, bycie błaznem wychodziło mu przecież najlepiej. Nawet, jeśli mimo woli.
Doszli, zataczając się- czy też zataczali się, idąc, jak w marszu wstydu, wystawieni na ostrzał ciekawskich spojrzeń i niedyskretnych uwag, rzucanych spoza granic futrzanych kołnierzy przez resztę spacerowiczów na Pokątnej. Minęły już jednak czasy, w których Duny był w stanie jeszcze przejąć się obelgą- szedł więc wyprostowany (na tyle, na ile było to możliwe, aby w miarę bezpiecznie asekurować trzęsącą się, otumanioną Charlotte), nie rozglądając się na boki w jakimś upartym, wewnętrznym postanowieniu. Dotarli więc prawie w całkowitej ciszy, przerywanej tylko stukotem nierównych kroków o pokrytą cienką warstwą śniegu brukową uliczkę, która prowadziła do okazałej kamiennicy będącej metą ich wyprawy. Jedyna uwaga, na którą zdecydował się odpowiedzieć, padła z ust pani Weatherby. Był wtedy wyjątkowo skupiony, próbując jednocześnie zamknąć skrzypiące niemiłosiernie drzwi wejściowe kopnięciem prawej nogi, lewą ręką podtrzymując Lottę; zdołał więc tylko odrobinę unieść całkiem czerwoną od mrozu twarz i posłać staruszce niewidome spojrzenie spod gęstej kurtyny rudych, wpadających mu do oczu włosów. Dał radę jeszcze uśmiechnąć się, we własnej wyobraźni czarująco i niewinnie, chociaż efekt, który uzyskał, był zgoła gorszy, i zamiast do filmowego amanta upodobnił go raczej do ogra.
-Jeśli do jutra nie dostanę wreszcie czynszu, Beckett, to przysięgam ci, chłopcze- wyrzucę wszystkie twoje szmaty przez okno i będziesz musiał zbierać je ze śniegu! A ja będę przyglądać ci się z okna na górze, i wcale nie będę żałować, że...
-Czy to nowy sweter, pani Weatherby? Kto by pomyślał, że zielony tak pięknie będzie współgrał z pani zniewalającym spojrzeniem?- Odkrzyknął tylko radośnie, jakimś cudem będąc w stanie trafić prawą piętą w skrzypiące, felerne drzwi i wraz z Charlotte przedostać się na schody. Pomarszczona, poplamiona drogim różem w sposób, który przypominał ostry atak mugolskiej różyczki twarz najmującej mu mieszkanie lokatorki rozpromieniła się na krótką chwilę. Był już pewien, że wygrał; pani Weatherby zachmurzyła się ponownie, tym razem już tylko z poczucia obowiązku, po czym gderając cicho wycofała się do mieszkania.
-Mały łotr, no dobrze, niech mu będzie, dam mu czas do piątku, ech, na Merlina, na starość durnieję...
-Widzisz? W porządku.- Zagrożenie minęło; dokładnie tak, jak mijało zawsze. Wiedział przecież, że pani Weatherby lubiła go stanowczo zbyt mocno, żeby pozwolić mu marznąć na śniegu. Zamiast pieniędzy obdarowywał ją przecież cząstką dobra, każdego dnia w inny sposób, parząc poranną kawę z mlekiem, przynosząc pierwsze zerwane przebiśniegi czy mugolskim sposobem naoliwiając skrzypiące drzwi. Był prawdopodobnie jedyną osobą, która poświęcała jej choć odrobinę uwagi- dlatego, o, ironio!, wciąż potrzebowali siebie nawzajem.
Barkiem otworzył drzwi małego, obskurnego mieszkania, natychmiast czując znajomy zapach pozostawionych rankiem fusów herbaty i starego papieru.
-Czyli zgadzasz się na niebieski?- Zapytał, nagle nieśmiało, choć wciąż pogodnie, prowadząc Charlotte do pierwszego pokoju na lewo od wejścia.- Kiedy obudzisz się rano, będzie zupełnie tak, jakbyś patrzyła na majowe niebo, albo na całą masę jagodowych lodów, albo na cokolwiek przyjemnego. Dużo przyjemnych rzeczy na świecie ma niebieski kolor.
Oświadczył jeszcze, gadulstwem przesłaniając tremę, kiedy otworzył drzwi na oścież i pomógł Charlie usadowić się na krawędzi okrytego prześcieradłem łóżka. Mdłe światło księżyca ledwo oświetlało walające się na podłodze skrawki pergaminu, skarpetki i miedziane rondle, które pospiesznie zaczął zbierać i odkładać na bok przed wymruczeniem krótkiego Lumos.
-Może nie jest to do końca Nibylandia, ale zawsze jest tu łóżko. No i jeśli dobrze poszukasz, da się tu znaleźć kilka naprawdę przydatnych rzeczy. Na przykład...- schylił się, zanurzając dłoń w stercie gratów i wyciągając z niej kolejno przypadkowo biały, nieco wyszczerbiony kubek, cukrowe pióro i porzucony kasztanowy sweter.- To. I to. I och, nie wiedziałem, że mam coś takiego.
Roześmiał się, ale równie szybko spoważniał, i raźnie przeszedł kilka dzielących ich kroków, żeby uklęknąć tuż przed nią.
-Zanim to powiesz- nie chcę żadnych pieniędzy. Nazywaj mnie idiotą, ile tylko razy zechcesz, i tak wiem przecież, że w głębi duszy jeszcze mnie lubisz- roześmiał się krótko, żeby zaraz kontynuować.- Nie wrócisz tam. Nie musisz tam wracać. Już moja w tym ruda głowa. W porządku?
Nie czekając na odpowiedź, poderwał się z miejsca, odzyskując nagle werwę i energię. Ze stojącej w rogu pokoju szafki po chwili wahania wyłowił zielonkawą miskę, którą raźnym gestem podetknął jej pod nos.
-Możesz tego potrzebować- stwierdził, szczerząc się, zupełnie nieadekwatnie do sytuacji, którą chciał rozładować. Jak zawsze, bycie błaznem wychodziło mu przecież najlepiej. Nawet, jeśli mimo woli.
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lotta bardziej zdawała sobie sprawę, że ludzie patrzą lub rzucają nieprzyjemne uwagi, niż faktycznie to rejestrowała. Kręciło jej się w głowie i coraz bardziej chciało jej się pić. Przymykała czasami oczy. Była bardzo zmęczona, wycieńczona alkoholem, mrozem, który bardzo powoli zaczynał do niej docierać. Ledwie zwróciła uwagę na fakt, że Duncan odezwał się do kogoś, kiedy w końcu znaleźli się w jakimś mieszkaniu. Nie rozglądała się za bardzo, ale dość szybko odkryła, że ktoś, kto tu mieszka całkowicie o swoje mieszkanie nie dba. Skojarzyło jej się to z domem i poczuła irytację. Jak można mieć coś tak pięknego, jak własny kąt na tej planecie i tak go niszczyć, nie doceniać? Lotta nie raz próbowała doprowadzać rodzinny dom do porządku, ale ten niezmiennie śmierdział wódką i był zagracony jej rodziną. I rzeczami jej rodziny walającymi się wszędzie.
Jeśli sama kiedyś, kiedykolwiek będzie miała kawałek świata, jaki wolno jej będzie nazwać swoim, na pewno bardzo będzie o niego dbała. Choć to mało prawdopodobne, a przecież z ich dwojga to Duncan wierzy w bajki.
- Kolor nie zmieni faktu, że będę śmierdziała i wszystko będzie mnie bolało. Wiem, jak wygląda kac, Dunny. Nie musiałam go przechodzić osobiście, żeby wiedzieć. - odpowiedziała, ale na jej twarzy mimo wyraźnego zmęczenia pojawił się łagodny uśmiech. Uroczy, kochany Dunny. Gdzieś ty się uchował? Zadawała sobie to pytanie wiele razy. Sama miała zaledwie piętnaście lat, a czuła się zniszczona. Nie przepadała za większością ludzi i nie bardzo im ufała, szczególnie dorosłym. Nabrała szczerej niechęci do używek i uzależnień - co nie przeszkadzało jej nawalić się, jak ostatniej menelce, kiedy poczuła, że opuszczają jej siły. Miała rodzinę, a ani trochę jej nie doceniała. Właściwie to życzyła jej wszystkiego, co najgorsze. I co na to wszystko miała powiedzieć ta sierota, która pewnie przeżyła pięć razy więcej, w końcu żyła o wiele dłużej, a mimo to wyraźnie kochała cały świat? Wiecznie uśmiechnięty elf, który nic nie ma, ale wszystko rozdaje. Idiota, jak przywykła go nazywać, pomijając inne wyzwiska sugerujące jego niepełną sprawność umysłową. Bo właśnie gdzie on się uchował?
Musiał być bardzo silny. I czasem Lotta mu tego zazdrościła, bo ona zazdrości każdej siły, choć do słabości nie lubi się przyznawać. Ale tego nigdy mu nie powie, bo jakoś swobodniej nazywać go idiotą, kretynem i durniem, który zginie młodo, jak to mają w nawyku altruiści.
- Czym jest Nibylandia? - Lotta nie zna mugolskich bajek. Właściwie w ogóle nie zna wielu bajek, choć nie wątpi, że kilka usłyszy dzisiaj i jutro zanim wyjdzie. No, może nie dzisiaj, bo dzisiaj uśnie, taką przynajmniej miała nadzieję; zaraz i w pięć minut. Była wykończona i zaczynała lekko z tego zmęczenia drżeć. Na prawdę nie pojmowała, czemu ludzie to robią. Choć miała wrażenie, że sam płacz trochę jej pomógł. Wyrzucenie z siebie części złości i frustracji. Choć przyniósł też kolejną złość związaną z tym, że Duny znów ją widział w tak koszmarnej sytuacji. W jakiś chory sposób chyba go nimi przyciągała.
- Jesteś jak dziecko, które dostało piękną lalkę i na dzień dobry urwało jej głowę, wiesz? - podsumowała tylko stan mieszkania, jakie wynajmuje Beckett i jego podejście do niego. Ledwo zwróciła uwagę na prezentowane rzeczy, bo i bez owej prezentacji szybko zauważyła, że w tym pokoju jest wszystko.
- Chyba już zwymiotowałam wszystko, co byłam w stanie. - stwierdziła na widok miski. Pochyliła się, żeby rozwiązać buty, choć wcale nie poczuła się od tego lepiej. Jak i od natłoku myśli wywołanych tym, co właśnie usłyszała.
- Mam rozumieć, że mnie adoptujesz, elfie? - spytała, jawną kpiną w tonie zasłaniając ciepło, jakie poczuła gdzieś w środku swojego serca przez całą tę scenę. Kilka razy ktoś zaproponował jej wspólne mieszkanie. To był taki wentyl bezpieczeństwa. Mogła uciec, gdyby któregoś razu zrobiło się gorzej. A było gorzej i nie uciekała. Nie chciała, nie potrafiła, Lotta nie umiała prosić o pomoc i w przyjmowaniu jej była bardzo kiepska. A ten rudy pomocnik Mikołaja po prostu ją tu zaniósł i osadził. I chyba na prawdę nie chciał, żeby odchodziła. Może na prawdę była dla niego kimś ważnym? Choć nie. Dla niego wszyscy na świecie są ważni, a ona jest w końcu częścią świata. Kolejnym pokrzywdzonym przez życie dzieciakiem, jakich wiele na jego drodze. Ale mimo to była mu wdzięczna. Za to, że była częścią świata kogoś o wiele bardziej magicznego, niż większość czarodziejów.
- Nie czeka mnie śmierć, jak tam wrócę. Zwykła awantura. Nie ma co dramatyzować. Potrzebujesz swojego mieszkania. Prywatności. Co, jak sprowadzisz tu jakąś panienkę, a ona zobaczy, że trzymasz tu dziecko? - nie lubiła jak inni nazywali ją dzieciakiem, ale cóż - miała tych piętnaście lat. Bo w jej wypadku rocznikowe dodawanie było niestety oszustwem, jak to przy grudniowych dzieciakach. Wiedziała, że oferta rudzielca o wielkim sercu płynie właśnie z tegoż wielkiego serca, wiedziała jednak też, że będzie ona dla niego problematyczna. I czuła, że nie powinna jej przyjmować.
Bo nieznosiła być problemem dla kogoś, kogo lubiła. Położyła się i skuliła lekko, choć przez chwilę znów mocniej kręciło jej się w głowie.
- Ale do rana zostanę. - stwierdziła. Nie chciała myśleć o jutrze. O kacu. O powrocie do domu tym bardziej. W głębi serca się tego bała, ale przecież da sobie radę. Jak ze wszystkim. - Albo do południa, bo pewnie tyle będę spać.
Dodała odkrywając, że przymknięcie oczu wcale nie przynosi ulgi.
Jeśli sama kiedyś, kiedykolwiek będzie miała kawałek świata, jaki wolno jej będzie nazwać swoim, na pewno bardzo będzie o niego dbała. Choć to mało prawdopodobne, a przecież z ich dwojga to Duncan wierzy w bajki.
- Kolor nie zmieni faktu, że będę śmierdziała i wszystko będzie mnie bolało. Wiem, jak wygląda kac, Dunny. Nie musiałam go przechodzić osobiście, żeby wiedzieć. - odpowiedziała, ale na jej twarzy mimo wyraźnego zmęczenia pojawił się łagodny uśmiech. Uroczy, kochany Dunny. Gdzieś ty się uchował? Zadawała sobie to pytanie wiele razy. Sama miała zaledwie piętnaście lat, a czuła się zniszczona. Nie przepadała za większością ludzi i nie bardzo im ufała, szczególnie dorosłym. Nabrała szczerej niechęci do używek i uzależnień - co nie przeszkadzało jej nawalić się, jak ostatniej menelce, kiedy poczuła, że opuszczają jej siły. Miała rodzinę, a ani trochę jej nie doceniała. Właściwie to życzyła jej wszystkiego, co najgorsze. I co na to wszystko miała powiedzieć ta sierota, która pewnie przeżyła pięć razy więcej, w końcu żyła o wiele dłużej, a mimo to wyraźnie kochała cały świat? Wiecznie uśmiechnięty elf, który nic nie ma, ale wszystko rozdaje. Idiota, jak przywykła go nazywać, pomijając inne wyzwiska sugerujące jego niepełną sprawność umysłową. Bo właśnie gdzie on się uchował?
Musiał być bardzo silny. I czasem Lotta mu tego zazdrościła, bo ona zazdrości każdej siły, choć do słabości nie lubi się przyznawać. Ale tego nigdy mu nie powie, bo jakoś swobodniej nazywać go idiotą, kretynem i durniem, który zginie młodo, jak to mają w nawyku altruiści.
- Czym jest Nibylandia? - Lotta nie zna mugolskich bajek. Właściwie w ogóle nie zna wielu bajek, choć nie wątpi, że kilka usłyszy dzisiaj i jutro zanim wyjdzie. No, może nie dzisiaj, bo dzisiaj uśnie, taką przynajmniej miała nadzieję; zaraz i w pięć minut. Była wykończona i zaczynała lekko z tego zmęczenia drżeć. Na prawdę nie pojmowała, czemu ludzie to robią. Choć miała wrażenie, że sam płacz trochę jej pomógł. Wyrzucenie z siebie części złości i frustracji. Choć przyniósł też kolejną złość związaną z tym, że Duny znów ją widział w tak koszmarnej sytuacji. W jakiś chory sposób chyba go nimi przyciągała.
- Jesteś jak dziecko, które dostało piękną lalkę i na dzień dobry urwało jej głowę, wiesz? - podsumowała tylko stan mieszkania, jakie wynajmuje Beckett i jego podejście do niego. Ledwo zwróciła uwagę na prezentowane rzeczy, bo i bez owej prezentacji szybko zauważyła, że w tym pokoju jest wszystko.
- Chyba już zwymiotowałam wszystko, co byłam w stanie. - stwierdziła na widok miski. Pochyliła się, żeby rozwiązać buty, choć wcale nie poczuła się od tego lepiej. Jak i od natłoku myśli wywołanych tym, co właśnie usłyszała.
- Mam rozumieć, że mnie adoptujesz, elfie? - spytała, jawną kpiną w tonie zasłaniając ciepło, jakie poczuła gdzieś w środku swojego serca przez całą tę scenę. Kilka razy ktoś zaproponował jej wspólne mieszkanie. To był taki wentyl bezpieczeństwa. Mogła uciec, gdyby któregoś razu zrobiło się gorzej. A było gorzej i nie uciekała. Nie chciała, nie potrafiła, Lotta nie umiała prosić o pomoc i w przyjmowaniu jej była bardzo kiepska. A ten rudy pomocnik Mikołaja po prostu ją tu zaniósł i osadził. I chyba na prawdę nie chciał, żeby odchodziła. Może na prawdę była dla niego kimś ważnym? Choć nie. Dla niego wszyscy na świecie są ważni, a ona jest w końcu częścią świata. Kolejnym pokrzywdzonym przez życie dzieciakiem, jakich wiele na jego drodze. Ale mimo to była mu wdzięczna. Za to, że była częścią świata kogoś o wiele bardziej magicznego, niż większość czarodziejów.
- Nie czeka mnie śmierć, jak tam wrócę. Zwykła awantura. Nie ma co dramatyzować. Potrzebujesz swojego mieszkania. Prywatności. Co, jak sprowadzisz tu jakąś panienkę, a ona zobaczy, że trzymasz tu dziecko? - nie lubiła jak inni nazywali ją dzieciakiem, ale cóż - miała tych piętnaście lat. Bo w jej wypadku rocznikowe dodawanie było niestety oszustwem, jak to przy grudniowych dzieciakach. Wiedziała, że oferta rudzielca o wielkim sercu płynie właśnie z tegoż wielkiego serca, wiedziała jednak też, że będzie ona dla niego problematyczna. I czuła, że nie powinna jej przyjmować.
Bo nieznosiła być problemem dla kogoś, kogo lubiła. Położyła się i skuliła lekko, choć przez chwilę znów mocniej kręciło jej się w głowie.
- Ale do rana zostanę. - stwierdziła. Nie chciała myśleć o jutrze. O kacu. O powrocie do domu tym bardziej. W głębi serca się tego bała, ale przecież da sobie radę. Jak ze wszystkim. - Albo do południa, bo pewnie tyle będę spać.
Dodała odkrywając, że przymknięcie oczu wcale nie przynosi ulgi.
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Właściwie... właściwie nawet nie rozważał opcji odmowy. Był w końcu królem i jedynym władcą bajkowego świata, sam niecierpliwie pisał kolejne jego karty i wiedział, wiedział już przecież od dawna, że podświadomie budował tam miejsce dla Charlotte. Miejsce, w którym mogłaby żyć uśmiechnięta. W którym mogłaby w końcu rozwinąć wciąż podcinane boleśnie skrzydła. W którym po powrocie z pracy zawsze czekałyby na nią szeroko otwarte drzwi i uciekający przez nie obiecujący zapach świeżego chleba i czystości. To nie było wiele. To nie było prawie nic, i chyba dlatego fakt, że do tej pory nikt nie zdołał jej tego zapewnić, powodował gorzki, tępy ból. Nie, żeby on sam kiedykolwiek mógł liczyć na świeży chleb, czystość czy nawet dom- miał jednak słodką, różową watę cukrową, która kleiła mu się zabawnie do nosa i policzków, miał kolorowe płachty namiotów i sztab zwariowanych, kolorowych ludzi, którzy pozwalali mu łaskawie nazywać się rodziną. Tylko i aż tyle, wystarczająco dużo, żeby uczynić go królem własnej bajki i wlać w niego całe morze uśmiechu, które chętnie wylewało się na usianą piegami twarz i zapalało iskry w parze zmrużonych zielonych oczu.
Być może jego magia nie mogła zapewnić jej chleba ani czystości- od pewnego czasu sam budził się w końcu z włosami białymi jak mleko od nieustannie wirującego w powietrzu kurzu, a wnętrze kuchennych kredensów jedynie od czasu do czasu wypluwało z siebie kilka zmiętych paczek Musów-Świstusów albo kilka zapomnianych bułek, suchych i twardych jak psia kość.
Drobinę należało jednak dodać do drobiny, okruszek dobra do kolejnego okruszka, i ten mizerny bilans zawsze wynosił przecież więcej niż zero. Mógł jej dać więcej niż zero i chciał jej tyle dać, całe kilka miarek bezinteresownego dobra, ciepłego uśmiechu i obietnicy, że wszystko będzie dobrze- bo przecież miało być. Wszystko zaczynało być dobrze i właściwie, kiedy uśmiechał się do niej z drugiego kąta pokoju i wybuchał śmiechem, potykając się o wyrastający z poziomu podłogi zimowy but bez pary.
-Nazrywam fiołków i założę Ci w tym pokoju cały ich ogród- zapewnił ją już prawie poważnie, chociaż oczy mu się śmiały.- Nawet nie zdążysz nic poczuć, i zobaczysz, razem jakoś to zniesiemy.
Doskonale wiedział, że gdyby była mniej pijana i bardziej świadoma tego, jak wielkiego błazna robił z siebie na jej oczach, pewnie zasłużyłby już na stek wyzwisk albo trzaśnięcie drzwiami. A jednak wciąż tu była. I w jakiś sposób wydawało mu się to oczywiste i najzupełniej właściwie- zupełnie tak, jakby wróciła do tego pokoju, swojego pokoju, po dłuższym wyjeździe, albo tak, jakby nie wyjeżdżała wcale.
-Opowiem Ci o Nibylandii, i o innych pięknych miejscach- obiecał jej dziwnie łagodnie. Zastanawiał się czasem, czy Lotta znała jakiekolwiek bajki; czy ktokolwiek poświęcił swój czas, opowiadając nad jej dziecięcym łóżeczkiem o uciekających z wieży królewnach i o zamieszkujących wiecznie zielone lasy krasnoludkach. Czy znała przygody Kopciuszka, czy słyszała o złotych smokach albo czy wyobrażała sobie lodowy zamek Królowej Zimy.
Jeśli nie, mieli przecież jeszcze mnóstwo czasu, żeby zdążył opowiedzieć jej wszystkie baśnie tego świata.
Mieli jeszcze mnóstwo czasu, niekoniecznie jednak w nocy, i niekoniecznie wtedy, kiedy pokój zaczął nasiąkać już dusznym zapachem na wpół przetrawionego alkoholu. Dlatego uśmiechnął się jeszcze tylko pod nosem, lekko, leciutko, do połowy zaciągając skrzypiące parszywie rolety zakurzonego okna. Rankiem słońce uśmiechało się zza szyb wyjątkowo pięknie- wątpił jednak, aby jaskrawy żółcień promieni był tym, co zmożone nocnym piciem oczy Lotty mogły pragnąć ujrzeć o świcie.
-Elfie?- Obruszył się jedynie na pokaz, raźnym krokiem podchodząc do jej łóżka i odruchowo jakby poprawiając wymiętą poduszkę.- Miałem nadzieję, że awansuję chociaż na księcia.
Uśmiechnął się jeszcze ciepło, nie zatrzymując na dłużej przy skulonej sylwetce, i przystając jedynie w drzwiach. Framuga, o którą wsparł się odruchowo, skrzypnęła głośno, grożąc oderwaniem- nie zdziwił się jednak, poklepując ją jedynie opuszkami palców w iście mugolskim sposobie naprawiania usterek.
-Nie martw się, na razie jesteś jedyną panienką, którą tu sprowadziłem- zapewnił ją teatralnie poufałym tonem, po czym pokręcił lekko głową.- Pomyślimy o tym, jeśli postanowię założyć tu dom publiczny albo przynajmniej tani klub do dancingu, a tymczasem śpij, dobrze?
Znów plótł głupoty; późna pora i tłumione zmartwienia dawały jednak o sobie znać, popędzając go do wyjścia.
-Oby ten pokój przyniósł Ci szczęście, Lotta. Miłych snów.- Z pokoju wycofał się już chyłkiem, tym razem unikając (cudem?) widowiskowego potknięcia i upadku.
-Nox- wyszeptał jeszcze w progu, oszczędnie machnąwszy różdżką, i uśmiechnął się do siebie w zapadającej ciemności. Mógł jedynie mieć nadzieję, że nie zamierzała chrapać- a przynajmniej nie zbyt głośno.
| zt <3
Być może jego magia nie mogła zapewnić jej chleba ani czystości- od pewnego czasu sam budził się w końcu z włosami białymi jak mleko od nieustannie wirującego w powietrzu kurzu, a wnętrze kuchennych kredensów jedynie od czasu do czasu wypluwało z siebie kilka zmiętych paczek Musów-Świstusów albo kilka zapomnianych bułek, suchych i twardych jak psia kość.
Drobinę należało jednak dodać do drobiny, okruszek dobra do kolejnego okruszka, i ten mizerny bilans zawsze wynosił przecież więcej niż zero. Mógł jej dać więcej niż zero i chciał jej tyle dać, całe kilka miarek bezinteresownego dobra, ciepłego uśmiechu i obietnicy, że wszystko będzie dobrze- bo przecież miało być. Wszystko zaczynało być dobrze i właściwie, kiedy uśmiechał się do niej z drugiego kąta pokoju i wybuchał śmiechem, potykając się o wyrastający z poziomu podłogi zimowy but bez pary.
-Nazrywam fiołków i założę Ci w tym pokoju cały ich ogród- zapewnił ją już prawie poważnie, chociaż oczy mu się śmiały.- Nawet nie zdążysz nic poczuć, i zobaczysz, razem jakoś to zniesiemy.
Doskonale wiedział, że gdyby była mniej pijana i bardziej świadoma tego, jak wielkiego błazna robił z siebie na jej oczach, pewnie zasłużyłby już na stek wyzwisk albo trzaśnięcie drzwiami. A jednak wciąż tu była. I w jakiś sposób wydawało mu się to oczywiste i najzupełniej właściwie- zupełnie tak, jakby wróciła do tego pokoju, swojego pokoju, po dłuższym wyjeździe, albo tak, jakby nie wyjeżdżała wcale.
-Opowiem Ci o Nibylandii, i o innych pięknych miejscach- obiecał jej dziwnie łagodnie. Zastanawiał się czasem, czy Lotta znała jakiekolwiek bajki; czy ktokolwiek poświęcił swój czas, opowiadając nad jej dziecięcym łóżeczkiem o uciekających z wieży królewnach i o zamieszkujących wiecznie zielone lasy krasnoludkach. Czy znała przygody Kopciuszka, czy słyszała o złotych smokach albo czy wyobrażała sobie lodowy zamek Królowej Zimy.
Jeśli nie, mieli przecież jeszcze mnóstwo czasu, żeby zdążył opowiedzieć jej wszystkie baśnie tego świata.
Mieli jeszcze mnóstwo czasu, niekoniecznie jednak w nocy, i niekoniecznie wtedy, kiedy pokój zaczął nasiąkać już dusznym zapachem na wpół przetrawionego alkoholu. Dlatego uśmiechnął się jeszcze tylko pod nosem, lekko, leciutko, do połowy zaciągając skrzypiące parszywie rolety zakurzonego okna. Rankiem słońce uśmiechało się zza szyb wyjątkowo pięknie- wątpił jednak, aby jaskrawy żółcień promieni był tym, co zmożone nocnym piciem oczy Lotty mogły pragnąć ujrzeć o świcie.
-Elfie?- Obruszył się jedynie na pokaz, raźnym krokiem podchodząc do jej łóżka i odruchowo jakby poprawiając wymiętą poduszkę.- Miałem nadzieję, że awansuję chociaż na księcia.
Uśmiechnął się jeszcze ciepło, nie zatrzymując na dłużej przy skulonej sylwetce, i przystając jedynie w drzwiach. Framuga, o którą wsparł się odruchowo, skrzypnęła głośno, grożąc oderwaniem- nie zdziwił się jednak, poklepując ją jedynie opuszkami palców w iście mugolskim sposobie naprawiania usterek.
-Nie martw się, na razie jesteś jedyną panienką, którą tu sprowadziłem- zapewnił ją teatralnie poufałym tonem, po czym pokręcił lekko głową.- Pomyślimy o tym, jeśli postanowię założyć tu dom publiczny albo przynajmniej tani klub do dancingu, a tymczasem śpij, dobrze?
Znów plótł głupoty; późna pora i tłumione zmartwienia dawały jednak o sobie znać, popędzając go do wyjścia.
-Oby ten pokój przyniósł Ci szczęście, Lotta. Miłych snów.- Z pokoju wycofał się już chyłkiem, tym razem unikając (cudem?) widowiskowego potknięcia i upadku.
-Nox- wyszeptał jeszcze w progu, oszczędnie machnąwszy różdżką, i uśmiechnął się do siebie w zapadającej ciemności. Mógł jedynie mieć nadzieję, że nie zamierzała chrapać- a przynajmniej nie zbyt głośno.
| zt <3
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|03.03.1956r
Lotta wróciła do pracy. Była tak zamyślona, że prawie nie słyszała pani Pickle, która cały dzień opowiadała jej, jak bardzo nieodpowiedzialnie było zniknąć na cały tydzień i, że już myślała o szukaniu nowej pomocnicy. Doskonale wiedziała, że za tymi słowami kryło się zwyczajne zmartwienie o nią i, że właścicielka sklepu żadnej pomocnicy tak na prawdę nie potrzebuje. Była tak zamyślona, że ledwie poznała twarz swojej przyjaciółki, którą zobaczyła zamykając sklep.
- Ani słowa. Coś ci pokażę.
Oznajmiła jej tylko, bo wiedziała, że i ona pewnie zaraz jej nawymyśla, że nie można tak znikać. Złapała ją za rękę i pociągnęła przez Pokątną, w stronę Nokturnu zerkając tylko na chwilę. I weszła na piętro i wyjęła klucze. I uśmiechnęła się jakoś tak wesoło, otwierając drzwi.
I weszła do środka zagraconego mieszkania, które starała się sprzątać w wolnych chwilach. Pewnie zajmie jej to trochę czasu. Zdjęła swój tary, przemoczony płaszcz i odwiesiła na jakiś haczyk i dopiero teraz spojrzała na Bonnie.
Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
- Jak chcesz to ci wyjaśnię, ale trochę tego jest. - zaznaczyła. - Muszę tu posprzątać. Baśniowy głupek zbiera każdego grata pod słońcem i zanosi tutaj. Jak widać.
Dodała i uśmiechnęła się pod nosem, torując sobie drogę do czajnika, który postawiła na ogniu. - Tam z tyłu to teraz mój pokój. Narazie.
Dodała jeszcze tak, dla jasności, że się nie włamują.
Lotta wróciła do pracy. Była tak zamyślona, że prawie nie słyszała pani Pickle, która cały dzień opowiadała jej, jak bardzo nieodpowiedzialnie było zniknąć na cały tydzień i, że już myślała o szukaniu nowej pomocnicy. Doskonale wiedziała, że za tymi słowami kryło się zwyczajne zmartwienie o nią i, że właścicielka sklepu żadnej pomocnicy tak na prawdę nie potrzebuje. Była tak zamyślona, że ledwie poznała twarz swojej przyjaciółki, którą zobaczyła zamykając sklep.
- Ani słowa. Coś ci pokażę.
Oznajmiła jej tylko, bo wiedziała, że i ona pewnie zaraz jej nawymyśla, że nie można tak znikać. Złapała ją za rękę i pociągnęła przez Pokątną, w stronę Nokturnu zerkając tylko na chwilę. I weszła na piętro i wyjęła klucze. I uśmiechnęła się jakoś tak wesoło, otwierając drzwi.
I weszła do środka zagraconego mieszkania, które starała się sprzątać w wolnych chwilach. Pewnie zajmie jej to trochę czasu. Zdjęła swój tary, przemoczony płaszcz i odwiesiła na jakiś haczyk i dopiero teraz spojrzała na Bonnie.
Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
- Jak chcesz to ci wyjaśnię, ale trochę tego jest. - zaznaczyła. - Muszę tu posprzątać. Baśniowy głupek zbiera każdego grata pod słońcem i zanosi tutaj. Jak widać.
Dodała i uśmiechnęła się pod nosem, torując sobie drogę do czajnika, który postawiła na ogniu. - Tam z tyłu to teraz mój pokój. Narazie.
Dodała jeszcze tak, dla jasności, że się nie włamują.
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Graciarnia
Szybka odpowiedź