Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Highlands
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Highlands
To tereny na północnej Szkocji, gdzie pasma gór i pagórków ciągną się aż po horyzont. Różnorodność flory i fauny jest wręcz zachwycająca. Zielone wzgórza ciągnące się kilometrami urozmaicone są przez liczne jeziora, jak i okalające je lasy. O tych terenach krąży wiele plotek, jednak nie bez przyczyny mugole rzadko zapuszczają się w zalesione tereny okalające jedną z zamkowych ruin bowiem błąka się po nich szyszymora, której jęki i zawodzenie skutecznie odstraszają niemagicznych ludzi. I choć szyszymory to niegroźne magiczne stworzenia, to ich przeszywający jęk z pewnością sprawia, że najodważniejszemu czarodziejowi jeżą się włoski na karku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
The member 'Helene Rowle' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Na szczęście nie zbłaźniłem się psując zaklęcie z dziedziny transmutacji. Sanki zmniejszyły swoją wagę, a my zauważalnie szybciej oraz zwinniej mogliśmy wdrapać się na białą górkę. Uśmiechnąłem się do Poppy, tak na zaś. Podejrzewałem, że dostanie mi się ochrzan, dlatego musiałem intensywnie pracować na złagodzenie wyroku. To nie było proste, ale tak naprawdę rzadko kiedy brałem cokolwiek do siebie, więc i tym razem wszystko wpuszczałem jednym uchem, a drugim wypuszczałem. Dobrze, że nikt nie zauważył tego drobnego oszustwa. Jedna z par, która jechała z nami na przedzie, nie miała tyle szczęścia. Pokręciłem głową Fredowi z dezaprobatą, ale sunąc w samej czołówce stawki na pewno mnie nie widział.
- Dobra, to teraz zobaczymy jakim ja jestem kierowcą – rzuciłem do panny Pomfrey, kiedy sytuacja już się nieco uspokoiła. Oczywiście, że trochę się obawiałem braku umiejętności, w końcu sanie to nie hipokampusy czy aetonany. Niby powinno być prościej, ale nie byłem co do tego przekonany. Za to z wielkim przekonaniem, werwą oraz zapierającymi dech w piersi akrobacjami udało mi się dostać na przód, w porę przejmując stery nad drewnianym pojazdem, gładko sunącym po śniegu.
- Facere – powiedziałem, tak jak wcześniej czyniła to hogwarcka pielęgniarka. Miałem nadzieję, że niczego nie pomyliłem i wszystko robiłem dobrze, ale nie byłem pewien. Tak mocno skupiłem się na sterowaniu, że dopiero po długich minutach jazdy zaczynając się niepokoić brakiem losowego zdarzenia. Po prostu zaczęliśmy jechać stromo w dół, w błotnistej brei, która kiedyś była śniegiem. Dopiero wsłuchawszy się w dźwięki dookoła usłyszałem dziwne łopotanie. Zadarłem na chwilę głowę i dostrzegłem ogromnego żmijoptaka. Najprawdopodobniej jednego z tych, które zostały podczas przemowy wypuszczone na wolność. Tylko, że one powinny były odlecieć na Wschód, nie pożerać uczestników wyścigu. Na ich cześć. Dobra, konkretnie to demimozów, ale skoro jedne są opiekunami drugich, to nie miało w takim razie aż takiego znaczenia.
Jakoś tak odruchowo się schyliłem, by stworzenie mnie nie dosięgnęło żadną częścią ciała, ale głównie to się martwiłem o Poppy. Czy zdoła go jakoś przepłoszyć czy zostaniemy jego przekąską.
- Dobra, to teraz zobaczymy jakim ja jestem kierowcą – rzuciłem do panny Pomfrey, kiedy sytuacja już się nieco uspokoiła. Oczywiście, że trochę się obawiałem braku umiejętności, w końcu sanie to nie hipokampusy czy aetonany. Niby powinno być prościej, ale nie byłem co do tego przekonany. Za to z wielkim przekonaniem, werwą oraz zapierającymi dech w piersi akrobacjami udało mi się dostać na przód, w porę przejmując stery nad drewnianym pojazdem, gładko sunącym po śniegu.
- Facere – powiedziałem, tak jak wcześniej czyniła to hogwarcka pielęgniarka. Miałem nadzieję, że niczego nie pomyliłem i wszystko robiłem dobrze, ale nie byłem pewien. Tak mocno skupiłem się na sterowaniu, że dopiero po długich minutach jazdy zaczynając się niepokoić brakiem losowego zdarzenia. Po prostu zaczęliśmy jechać stromo w dół, w błotnistej brei, która kiedyś była śniegiem. Dopiero wsłuchawszy się w dźwięki dookoła usłyszałem dziwne łopotanie. Zadarłem na chwilę głowę i dostrzegłem ogromnego żmijoptaka. Najprawdopodobniej jednego z tych, które zostały podczas przemowy wypuszczone na wolność. Tylko, że one powinny były odlecieć na Wschód, nie pożerać uczestników wyścigu. Na ich cześć. Dobra, konkretnie to demimozów, ale skoro jedne są opiekunami drugich, to nie miało w takim razie aż takiego znaczenia.
Jakoś tak odruchowo się schyliłem, by stworzenie mnie nie dosięgnęło żadną częścią ciała, ale głównie to się martwiłem o Poppy. Czy zdoła go jakoś przepłoszyć czy zostaniemy jego przekąską.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Glaucus Travers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 2, 1
--------------------------------
#2 'Saneczki' :
--------------------------------
#3 'k10' : 5
#1 'k3' : 2, 1
--------------------------------
#2 'Saneczki' :
--------------------------------
#3 'k10' : 5
Antonin spojrzał na mężczyznę podejrzliwie, nie rozumiejąc ani słowa z tego co powiedział. To znaczy widział w swoim krótkim życiu parę teleskopów, przede wszystkim dzięki stryjowi Valerijowi, ale każdy kolejny przyrząd był dla niego jedynie zbitkiem kilku liter. Antek skupił się jedynie na ostatniej rzeczy, którą mężczyzna faktycznie posiada, a co wydało się małemu Dołohowowi niesamowicie interesujące. - Ma pan merotyty? One spadają z nieba! Pan sam sprawił, że panu spadły? To da się zrobić? Też chciałbym mieć merotyta - powiedział, tym razem już nie kryjąc zafascynowania, choć prawdopodobnie powinien - ojciec nie pozwalał mu na zbytnią emocjonalność, bo podobno nie wiedzie ona do niczego oprócz problemów. - Ale na Syberii na pewno są ładniejsze, mój tata tam był i je widział - postawił na swoim, bo nikt mu nie wmówi, że gdzieś tutaj gwiaździste niebo robi większe wrażenie niż tam. Co prawda Antonin nigdy nie postawił stopy poza Londyn, ale przez opowieści ojca czuł, że tam też jest jego dom, że to kraina mlekiem i miodem płynąca i że musi kiedyś tam pojechać.
- Co, co zepsułaś? - Zawołał do matki, zapominając o trzymaniu czapki, którą zaczynał mu porywać wiatr. Spojrzał na rozpadające się sanie i zrobił wielkie oczy - mimo wszystko nie chciał z nich spaść. Już się uniósł, już chciał jej pomóc - a w zasadzie ją wyręczyć, bo był mężczyzną, ale mama naprawiła to zanim zdążył zareagować. Pewnie je zepsuła przez rodzeństwo, bo jest teraz cięższa - na pewno, kolejny powód, żeby go nie lubić. Trochę się naburmuszył, postanawiając pomóc swojemu profesorowi w prowadzeniu saniami. - Faaaaaaaacere! - Krzyknął, zapominając o wcześniejszej chwili smutku, ciągnąc mężczyznę za rękaw. - A na zajęciach u pana to się tylko gwiazdy ogląda czy co? - Zapytał jeszcze, bo w sumie trochę go to ciekawiło.
- Co, co zepsułaś? - Zawołał do matki, zapominając o trzymaniu czapki, którą zaczynał mu porywać wiatr. Spojrzał na rozpadające się sanie i zrobił wielkie oczy - mimo wszystko nie chciał z nich spaść. Już się uniósł, już chciał jej pomóc - a w zasadzie ją wyręczyć, bo był mężczyzną, ale mama naprawiła to zanim zdążył zareagować. Pewnie je zepsuła przez rodzeństwo, bo jest teraz cięższa - na pewno, kolejny powód, żeby go nie lubić. Trochę się naburmuszył, postanawiając pomóc swojemu profesorowi w prowadzeniu saniami. - Faaaaaaaacere! - Krzyknął, zapominając o wcześniejszej chwili smutku, ciągnąc mężczyznę za rękaw. - A na zajęciach u pana to się tylko gwiazdy ogląda czy co? - Zapytał jeszcze, bo w sumie trochę go to ciekawiło.
The member 'Antonin Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Doprawdy, pokazywać tak język. Archibald odpowiedział swojemu młodszemu kuzynowi poważną miną, po której mógł jasno wyczytać, że takich gestów się nie pokazuje. Już bez różnicy czy był szlachcicem czy bez choć ciotka Brunhilda zapewne w tym momencie wydałaby z siebie okrzyk pełen niedowierzania.
Zaraz potem usłyszał głos Rowle'a, jednak postanowił nie reagować na jego wesoły okrzyk, do jego córki posyłając jedynie niemrawy uśmiech - tylko na tyle potrafił się zdobyć. - Masz rację, nie wolno tak wystawiać języka, to niegrzeczne - zgodził się z córką, już nie chcąc krytykować Edwina pod jego nieobecność, ale przypomni mu o tej zasadzie jak już się spotkają! - Wokół motylki zatańczą walca i do herbatki zjedzą zakalca! - Zawtórował jej, śmiejąc się cicho. Słyszał, kiedy pani Picks próbowała nauczyć ich tego wierszyka i sam zdołał go dzięki temu zapamiętać, choć nawet nie próbował. - Brawo! - Pochwalił ją jeszcze, będąc autentycznie dumnym ze swojej małej córeczki. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to nie Nela, a właśnie ona zajęła się naprawianiem sań. - Miriam? - Zapytał z niedowierzaniem, na chwilę przestając patrzeć na drogę. - Eee, zawiążę, ale później - odpowiedział tylko, bo był w zbyt dużym szoku, żeby powiedzieć cokolwiek więcej. Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego jak Miriam jest utalentowana, ale nie spodziewał się aż takich zdolności manualnych. Może lepiej, żeby Lorraine się o tym nie dowiedziała. Słabo by wypadł jako ojciec, który sam jedzie z przodu sań i pozwala dwójce nieletnich na radzenie sobie z takimi niedogodnościami. Ledwie jednak skupił się na drodze, a już zauważył nadlatującą chmarę żmijoptaków. Żmijoptaki. Ptaki. Zwierzęta. Odruchowo się skrzywił, czując jak dotyka skrzydłami jego głowy - odruchowo chciał go też trzepnąć, żeby poleciał dalej i już nawet wyciągnął rękę, żeby to zrobić - kiedy przypomniał sobie o zasadach gry. Niechętnie zacisnął dłoń w pięść i położył ją sobie na kolanie. Nie chciał, żeby przez jego wybuchowość, Biedronkowóz został zdyskwalifikowany. Po prostu musi odczekać aż poleci dalej - chyba, że dziewczyny postanowią zamienić z nim parę słów. - Cholerne ptaszysko - mruknął pod nosem, kiedy skrzeknął mu wprost do ucha. - Facere! - Krzyknął zaraz potem, chcąc się go pozbyć.
Zaraz potem usłyszał głos Rowle'a, jednak postanowił nie reagować na jego wesoły okrzyk, do jego córki posyłając jedynie niemrawy uśmiech - tylko na tyle potrafił się zdobyć. - Masz rację, nie wolno tak wystawiać języka, to niegrzeczne - zgodził się z córką, już nie chcąc krytykować Edwina pod jego nieobecność, ale przypomni mu o tej zasadzie jak już się spotkają! - Wokół motylki zatańczą walca i do herbatki zjedzą zakalca! - Zawtórował jej, śmiejąc się cicho. Słyszał, kiedy pani Picks próbowała nauczyć ich tego wierszyka i sam zdołał go dzięki temu zapamiętać, choć nawet nie próbował. - Brawo! - Pochwalił ją jeszcze, będąc autentycznie dumnym ze swojej małej córeczki. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to nie Nela, a właśnie ona zajęła się naprawianiem sań. - Miriam? - Zapytał z niedowierzaniem, na chwilę przestając patrzeć na drogę. - Eee, zawiążę, ale później - odpowiedział tylko, bo był w zbyt dużym szoku, żeby powiedzieć cokolwiek więcej. Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego jak Miriam jest utalentowana, ale nie spodziewał się aż takich zdolności manualnych. Może lepiej, żeby Lorraine się o tym nie dowiedziała. Słabo by wypadł jako ojciec, który sam jedzie z przodu sań i pozwala dwójce nieletnich na radzenie sobie z takimi niedogodnościami. Ledwie jednak skupił się na drodze, a już zauważył nadlatującą chmarę żmijoptaków. Żmijoptaki. Ptaki. Zwierzęta. Odruchowo się skrzywił, czując jak dotyka skrzydłami jego głowy - odruchowo chciał go też trzepnąć, żeby poleciał dalej i już nawet wyciągnął rękę, żeby to zrobić - kiedy przypomniał sobie o zasadach gry. Niechętnie zacisnął dłoń w pięść i położył ją sobie na kolanie. Nie chciał, żeby przez jego wybuchowość, Biedronkowóz został zdyskwalifikowany. Po prostu musi odczekać aż poleci dalej - chyba, że dziewczyny postanowią zamienić z nim parę słów. - Cholerne ptaszysko - mruknął pod nosem, kiedy skrzeknął mu wprost do ucha. - Facere! - Krzyknął zaraz potem, chcąc się go pozbyć.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Ostatnio zmieniony przez Archibald Prewett dnia 18.12.17 23:38, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Archibald Prewett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Saneczki' :
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Saneczki' :
- Dużo przyjemniej! - oznajmiła, obserwując mijany świat przez kulę energii, która chroniła ich przed ziąbem; ostrożnie przesunęła żarzącą się gałązkę lekko w przód, tak, by znalazła się bliżej Amelii, która z nich wszystkich najbardziej potrzebowała ciepła - miała wszak najsłabszy organizm. Nie wypuściła jednak ognia z ręki, nie chcąc dopuścić ani do poparzenia się dziewczynki ani do zatlenia pożaru na sankach: zawsze myślała w pierwszej kolejności o ostrożności i bezpieczeństwie. Najwyraźniej w przeciwieństwie do organizacji tego wyścigu - czy ona słyszała... chochliki? Naprawdę nie przepadała za tymi małymi draniami, były złośliwe, wredne i zupełnie w poważaniu miały maniery, kulturę i dobre wychowanie.
- Billy? - jęknęła niepewnie - mamy problem - dodała, kiedy do jej uszu dobiegły pierwsze wersy piosenki. - Spróbujesz? - Poradził sobie ze żmijoptakiem (prawie, to na pewno była wina Amelki, której jako dziecku i tak się wszystko wybacza) oraz trollem, to chochliki nie powinny już stanowić dla niego żadnego wyzwania - przynajmniej z takiego założenia wychodziła. Kiedy tylko napotkała jego spojrzenie, poderwała się z miejsca i powoli przegramoliła się do przodu. Kiedy stanęła na nogi, wylała kilka kropel kakao na swoją spódnicę - ostrożnie podała więc kubek Billy'emu, przekazując mu również gałązkę z ogniem; nie zsunęła przy tym dłoni z jego ramienia, zupełnie jakby sądziła, że w razie potrzeby pomoże mu zachować równowagę - naprawdę chciała, miał w rękach dużo ciepłego - a między nimi siedziało dziecko. Usiadłszy w końcu z przodu, już nie zwlekając, wysunęła do przodu różdżkę, wypowiadając formułę zaklęcia:
- Facere!
- Billy? - jęknęła niepewnie - mamy problem - dodała, kiedy do jej uszu dobiegły pierwsze wersy piosenki. - Spróbujesz? - Poradził sobie ze żmijoptakiem (prawie, to na pewno była wina Amelki, której jako dziecku i tak się wszystko wybacza) oraz trollem, to chochliki nie powinny już stanowić dla niego żadnego wyzwania - przynajmniej z takiego założenia wychodziła. Kiedy tylko napotkała jego spojrzenie, poderwała się z miejsca i powoli przegramoliła się do przodu. Kiedy stanęła na nogi, wylała kilka kropel kakao na swoją spódnicę - ostrożnie podała więc kubek Billy'emu, przekazując mu również gałązkę z ogniem; nie zsunęła przy tym dłoni z jego ramienia, zupełnie jakby sądziła, że w razie potrzeby pomoże mu zachować równowagę - naprawdę chciała, miał w rękach dużo ciepłego - a między nimi siedziało dziecko. Usiadłszy w końcu z przodu, już nie zwlekając, wysunęła do przodu różdżkę, wypowiadając formułę zaklęcia:
- Facere!
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
The member 'Minnie McGonagall' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 3
--------------------------------
#2 'k10' : 2
--------------------------------
#3 'Saneczki' :
#1 'k3' : 3
--------------------------------
#2 'k10' : 2
--------------------------------
#3 'Saneczki' :
Tak była zaaferowana prowadzeniem sań, że nie zwróciła uwagi na zaklęcie, które rzucił Glaucus. Nie miała świadomości, że to małe oszustwo, inaczej z pewnością by na to nie pozwoliła. Poppy Pomfrey była nad wyraz przywiązana do wszelkich regulaminów i nigdy ich nie łamała. Wykazywała przy tym podobieństwo do osła, tak była uparta. Biel ją jednak zaślepiła.
-Proszę bardzo! - odparła Glaucusowi, gdy wyraził chęć zamiany.
Prowadziła sanie już dość długo, nie mogła być samolubna. Uśmiechnęła się do Traversa, po czym przegramoliła na tył, co wcale nie było takie proste, bo saneczki wciąż jechały. Zaraz po tym zaczęli zjeżdżać po ostrej skarpie i musiała się mocno złapać, by z nich nie zlecieć. Mocniej opatuliła się szalikiem, pęd zimnego powietrza szczypał ją w policzki, które zaczerwieniły się od mrozu.
Nagle usłyszała skrzek, gdzieś nad nimi. Uniosła spojrzenie, a jej bladej twarzy pojawiło się przerażenie.
Żmijoptak.
Z Hogwartu wyniosła elementarną wiedzę o magicznych stworzeniach. Czuła się bardzo niepewnie. Glaucus prowadził i to na nią spadł obowiązek próby poradzenia sobie z tą trudną sytuacją.
-Cip cip cip, taś taś... Och, Glaucusie, jak się woła na żmijoptaka? - spytała przerażona -Odleć, odleć sobie, tu nic dla Ciebie nie ma - mówiła łagodnie Poppy, choć głos drżał jej nieco nerwowo. Zaczęła gestem wskazywać kierunek gdzieś na prawo, by żmijoptak odleciał właśnie tam.
I poziom onms
-Proszę bardzo! - odparła Glaucusowi, gdy wyraził chęć zamiany.
Prowadziła sanie już dość długo, nie mogła być samolubna. Uśmiechnęła się do Traversa, po czym przegramoliła na tył, co wcale nie było takie proste, bo saneczki wciąż jechały. Zaraz po tym zaczęli zjeżdżać po ostrej skarpie i musiała się mocno złapać, by z nich nie zlecieć. Mocniej opatuliła się szalikiem, pęd zimnego powietrza szczypał ją w policzki, które zaczerwieniły się od mrozu.
Nagle usłyszała skrzek, gdzieś nad nimi. Uniosła spojrzenie, a jej bladej twarzy pojawiło się przerażenie.
Żmijoptak.
Z Hogwartu wyniosła elementarną wiedzę o magicznych stworzeniach. Czuła się bardzo niepewnie. Glaucus prowadził i to na nią spadł obowiązek próby poradzenia sobie z tą trudną sytuacją.
-Cip cip cip, taś taś... Och, Glaucusie, jak się woła na żmijoptaka? - spytała przerażona -Odleć, odleć sobie, tu nic dla Ciebie nie ma - mówiła łagodnie Poppy, choć głos drżał jej nieco nerwowo. Zaczęła gestem wskazywać kierunek gdzieś na prawo, by żmijoptak odleciał właśnie tam.
I poziom onms
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Drgnęła, gdy tuż obok, za jej plecami, zajarzył się jasno płomyk. Przez krótki moment myślała, że to znowu ona, że magia, która kiedyś ja tak fascynowała, teraz sprawia jej i innym same kłopoty. A zbyt często widziała, że krzywdzi wszystkich, znajdujących się w pobliżu. Tak bardzo nie chciała! I jeszcze bardziej pragnęła w końcu dostać swoją różdżkę, która podobno miała jej pomóc.
A jednak ogienek był przyjemny i czarowany mocą Minnie. Uśmiechnęła się do kobiety trochę niepewnie, ale zachęcona, ostrożnie przysunęła rączkę, by nagrzać się oferowanym ciepłem. Zerkała jednak co chwilę na siedzącego przed nią Billego, nie wypuszczając z paluszków trzymanego rękawa, jakby się bała, że zaraz gdzieś jej zniknie w zaspie.
Na stwierdzenie Minnie, wychyliła się, tak tylko troszeczkę! By zobaczyć o jakim problemie sie mówiło. Długo wypatrywać nie musiała, bo już po chwili pojawiła się chmara maleńkich istotek, które radośnie mruczały..piosenkę! Amelia rozdziawiła usteczka najpierw wsłuchując się uważnie w płynącą melodię, by zaraz samej zacząć cicho nucić, wplatając w dźwięki kilka kolejnych słów, które tak ślicznie pasowały do piosenki! Rozległ się cichy, dziecięcy głosik, akurat, gdy dwoje dorosłych zmieniło się miejscami. Dziewczynka znowu przysunęła się do taty, ale jedną rączkę nadal przytrzymywała się materii płaszczyka. Tym razem, należącym do Minnie.
- Cemu wietsyk wieje w nosek,
Cemu śniezek prusy w ocka?
Kołysankę śpiewaj w popsek,
zaśnie cichuteńko nocka!
Nic nie szkodziło, że nie rozumiała o czym właściwie ćwierkały chochliki. Zapomniała przez kilka sekund o tym, że nie jest sama i że swoje pioseneczki śpiewała dla siebie. I dla mamy. No i dla kościanych koników! No..i dla kotków. I dla saneczek! A teraz, nawet dla chochlików. Kiedyś nauczy się śpiewać także z Tatą.
A jednak ogienek był przyjemny i czarowany mocą Minnie. Uśmiechnęła się do kobiety trochę niepewnie, ale zachęcona, ostrożnie przysunęła rączkę, by nagrzać się oferowanym ciepłem. Zerkała jednak co chwilę na siedzącego przed nią Billego, nie wypuszczając z paluszków trzymanego rękawa, jakby się bała, że zaraz gdzieś jej zniknie w zaspie.
Na stwierdzenie Minnie, wychyliła się, tak tylko troszeczkę! By zobaczyć o jakim problemie sie mówiło. Długo wypatrywać nie musiała, bo już po chwili pojawiła się chmara maleńkich istotek, które radośnie mruczały..piosenkę! Amelia rozdziawiła usteczka najpierw wsłuchując się uważnie w płynącą melodię, by zaraz samej zacząć cicho nucić, wplatając w dźwięki kilka kolejnych słów, które tak ślicznie pasowały do piosenki! Rozległ się cichy, dziecięcy głosik, akurat, gdy dwoje dorosłych zmieniło się miejscami. Dziewczynka znowu przysunęła się do taty, ale jedną rączkę nadal przytrzymywała się materii płaszczyka. Tym razem, należącym do Minnie.
- Cemu wietsyk wieje w nosek,
Cemu śniezek prusy w ocka?
Kołysankę śpiewaj w popsek,
zaśnie cichuteńko nocka!
Nic nie szkodziło, że nie rozumiała o czym właściwie ćwierkały chochliki. Zapomniała przez kilka sekund o tym, że nie jest sama i że swoje pioseneczki śpiewała dla siebie. I dla mamy. No i dla kościanych koników! No..i dla kotków. I dla saneczek! A teraz, nawet dla chochlików. Kiedyś nauczy się śpiewać także z Tatą.
Gość
Gość
The member 'Amelia Bell' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Wyglądało na to, że chwilowo udało się im opanować sytuację: nad sankami rozbłysnęła kula chroniąca ich przed zacinającym śniegiem, a sam pojazd przestało zarzucać niebezpiecznie na boki. No i nie widać było przed nimi żadnych trolli ani krążących nad głową żmijoptaków – zdziwił się więc, gdy w głosie Minnie usłyszał naganę. Odwrócił się przez ramię, odnajdując spojrzeniem twarz dziewczyny, przez moment czując się zwyczajnie głupio (nic nowego, powinien był się już przyzwyczaić) i czując dziwne, nieprzyjemne ciepło na policzkach. Podciągnął wyżej szalik, osłaniając się przed wiatrem, który dzięki udanemu zaklęciu przecież już na nich nie wiał i zastanawiając się nad jakimiś słowami wyjaśnienia. W końcu wzruszył ramionami. – M-mówiłem, że pomysł jest g-g-głupi – powiedział, tonem znacznie lżejszym niż jego myśli, odruchowo chowając się za pozorną lekkodusznością; głupi jak ty, dodał milcząco do samego siebie, ale ta gorzka uwaga nie przedostała się ani na jego usta, ani do na wpół ciepłego, na wpół przepraszającego uśmiechu.
Słysząc słowa przeprosin, tylko uśmiechnął się szerzej, gestem pokazując, że nie było o czym mówić; zapominał szybko, dąsanie się nie leżało w jego naturze. Zresztą – uczucie zawstydzenia zniknęło błyskawicznie, gdy tylko w okolicy pojawiły się pierwsze chochliki, w ciągu zaledwie kilkunastu sekund zamieniając się w trzepoczącą skrzydełkami, podśpiewującą chmarę. Pozornie nieszkodliwą, ale znacznie utrudniającą sterowanie sankami, które podskoczyły niebezpiecznie, najpierw na jednej nierówności, a zaraz później na drugiej. – Minnie? – rzucił, niemal w tym samym momencie, w którym za jego plecami rozległo się niepewne Billy?; zrozumiał od razu, opuszczając różdżkę i wstając ostrożnie. Pomysł z zamianą miejsc był dobry, jego towarzyszka póki co wykazywała się znacznie lepszymi umiejętnościami, jeżeli chodziło o kierowanie saneczkami.
– Ost-t-trożnie – powiedział cicho, kiedy spotkali się na środku, odbierając od dziewczyny zarówno pomarańczowy kubek, jak i płonącą gałązkę (z wdzięcznością przyjmując uścisk na ramieniu, sankami naprawdę trochę rzucało, a wolałby nie wylać gorącego kakao na głowę Amelki). Napój był naprawdę bardzo ciepły, co wyjaśniałoby, dlaczego nagle odniósł wrażenie, że temperatura dookoła podskoczyła o kilka stopni.
– Amelko, z-zaśpiewamy p-p-piosenkę z cho-cho-cho-chochlikami? – zapytał, gdy już udało mu się usiąść bezpiecznie z tyłu i minęło zagrożenie, że przez przypadek podpali sanki. Właściwie nie był pewien, czy błękitne stworzonka tylko nie zirytują się dodatkowymi głosami w melodii, ale jak zwykle, kierował się bardziej przeczuciem, niż zdrowym rozsądkiem. Inna sprawa, że myśl o śpiewaniu w miejscu publicznym powodowała pojawienie się znajomej, fantomowej dłoni, zaciskającej się gdzieś między jego sercem, a przełykiem. Nie chodziło o podskakujące sylaby, śpiewając – z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, którego nigdy nie pojął – nie miał problemów z jąkaniem, ale… Urwał myśl w połowie, odrywając spojrzenie od jasnych, umykających spod czapki włosów i odchrząknął, kupując kilka dodatkowych sekund upiciem łyka kakao z pomarańczowego kubka – i tylko łyka, bo naczynie niespodziewanie zniknęło w jego rąk, żeby pojawić się z powrotem w dłoniach Minnie. No nic, miał jeszcze gałązkę. Otworzył usta, chcąc zacząć, ale uprzedziła go dziewczynka, wyśpiewując cztery wersy prostej piosenki. Nie znał jej, stwierdził jednak, że to nie szkodzi – i, naśladując jej melodię, dołożył kolejne cztery. – Przyszła zima biała, śniegu nasypała; zamroziła wodę, staw przykryła lodem – zaczął cicho, przypominając sobie starą, mugolską piosenkę, którą śpiewała jeszcze jego mama. – Tupu tup po śniegu, dzyń, dzyń, dzyń na sankach; skrzypu skrzyp na mrozie – lepimy bałwanka! – zaśpiewał, w międzyczasie lekko przechylając się przez krawędź sanek – wypite kakao przyjemnie rozgrzewało go od środka – i odpychając się kilka razy od śniegu, chcąc pomóc Minerwie w prowadzeniu, nie mając zielonego pojęcia, że kilka minut wcześniej w ten sam sposób pomagała jemu.
| śpiewanie poziom I
Słysząc słowa przeprosin, tylko uśmiechnął się szerzej, gestem pokazując, że nie było o czym mówić; zapominał szybko, dąsanie się nie leżało w jego naturze. Zresztą – uczucie zawstydzenia zniknęło błyskawicznie, gdy tylko w okolicy pojawiły się pierwsze chochliki, w ciągu zaledwie kilkunastu sekund zamieniając się w trzepoczącą skrzydełkami, podśpiewującą chmarę. Pozornie nieszkodliwą, ale znacznie utrudniającą sterowanie sankami, które podskoczyły niebezpiecznie, najpierw na jednej nierówności, a zaraz później na drugiej. – Minnie? – rzucił, niemal w tym samym momencie, w którym za jego plecami rozległo się niepewne Billy?; zrozumiał od razu, opuszczając różdżkę i wstając ostrożnie. Pomysł z zamianą miejsc był dobry, jego towarzyszka póki co wykazywała się znacznie lepszymi umiejętnościami, jeżeli chodziło o kierowanie saneczkami.
– Ost-t-trożnie – powiedział cicho, kiedy spotkali się na środku, odbierając od dziewczyny zarówno pomarańczowy kubek, jak i płonącą gałązkę (z wdzięcznością przyjmując uścisk na ramieniu, sankami naprawdę trochę rzucało, a wolałby nie wylać gorącego kakao na głowę Amelki). Napój był naprawdę bardzo ciepły, co wyjaśniałoby, dlaczego nagle odniósł wrażenie, że temperatura dookoła podskoczyła o kilka stopni.
– Amelko, z-zaśpiewamy p-p-piosenkę z cho-cho-cho-chochlikami? – zapytał, gdy już udało mu się usiąść bezpiecznie z tyłu i minęło zagrożenie, że przez przypadek podpali sanki. Właściwie nie był pewien, czy błękitne stworzonka tylko nie zirytują się dodatkowymi głosami w melodii, ale jak zwykle, kierował się bardziej przeczuciem, niż zdrowym rozsądkiem. Inna sprawa, że myśl o śpiewaniu w miejscu publicznym powodowała pojawienie się znajomej, fantomowej dłoni, zaciskającej się gdzieś między jego sercem, a przełykiem. Nie chodziło o podskakujące sylaby, śpiewając – z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, którego nigdy nie pojął – nie miał problemów z jąkaniem, ale… Urwał myśl w połowie, odrywając spojrzenie od jasnych, umykających spod czapki włosów i odchrząknął, kupując kilka dodatkowych sekund upiciem łyka kakao z pomarańczowego kubka – i tylko łyka, bo naczynie niespodziewanie zniknęło w jego rąk, żeby pojawić się z powrotem w dłoniach Minnie. No nic, miał jeszcze gałązkę. Otworzył usta, chcąc zacząć, ale uprzedziła go dziewczynka, wyśpiewując cztery wersy prostej piosenki. Nie znał jej, stwierdził jednak, że to nie szkodzi – i, naśladując jej melodię, dołożył kolejne cztery. – Przyszła zima biała, śniegu nasypała; zamroziła wodę, staw przykryła lodem – zaczął cicho, przypominając sobie starą, mugolską piosenkę, którą śpiewała jeszcze jego mama. – Tupu tup po śniegu, dzyń, dzyń, dzyń na sankach; skrzypu skrzyp na mrozie – lepimy bałwanka! – zaśpiewał, w międzyczasie lekko przechylając się przez krawędź sanek – wypite kakao przyjemnie rozgrzewało go od środka – i odpychając się kilka razy od śniegu, chcąc pomóc Minerwie w prowadzeniu, nie mając zielonego pojęcia, że kilka minut wcześniej w ten sam sposób pomagała jemu.
| śpiewanie poziom I
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
Highlands
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja