Gabinet
AutorWiadomość
Typowo po męsku urządzony pokoju, przystosowany zarówno do spędzania długich samotnych godzin, jak i przyjmowania gości. Ściany pokryte są regałami, wypełnionymi książkami o różnorodnej tematyce, wyjątkowo nie tylko medycznej.
Gość
Gość
| nie umiem w daty, wybierz tak, żeby Ci pasowało! <3
Było jej zimno, przeraźliwie zimno.
Już prawie zapomniała, jak to jest; w zapominaniu tej jednej rzeczy wykazywała zadziwiającą łatwość, chociaż doskonale pamiętała dzienną i godzinną datę wszystkich razów, w której Raphael zaserwował ją wyjątkowo kąśliwą uwagę albo niewybredne spojrzenie. To pamiętała zdumiewająco wyraźnie. Prowadziła te rachunki od dawna, zawsze uśmiechając się jednakowo miło w ten bezbolesny już, odruchowy sposób, nakładając na porcelanową twarz maskę niemożliwą do zbicia i jedynie w głowie przeprowadzając bezlitosne sądy. Sądy nad zimnym spojrzeniem Rosalie Yaxley, podniesionym głosem ojca, bezczelnie irytującą obecnością Weasley'ów w jej życiu, sądy nad nienawiścią Juliusa i słabo skrywaną niechęcią wszystkich tych dam, które na salonach całowały ją w policzki i powtarzały, że wygląda pięknie. Zapamiętywała to wszystko z bolesną precyzją szczegółów, zawsze uznając, że zemsta smakowała lepiej na chłodno. Ostatecznie nawet nie była w stanie wybuchać złością jak dawniej; być może nie potrafiła już nic tak, jak dawniej, być może zdążyła wypalić już wszystko, złość, łzy, euforię, strach.
Pozostało tylko to okropne, dojmujące zimno, które promieniowało już do dłoni i długich, smukłych palców, kiedy długie kilka minut zastanawiała się nad czym, czy teleportując się w tym stanie nie popełniała właśnie ogromnego błędu. Jedna z rodowych skrzatek domowych, pokracznie przerażające stworzenie o olbrzymich, wodnistych oczach, piszczała nieśmiało na wysokości jej łokcia, powtarzając, że należało wezwać medyka, teraz, natychmiast, bo och, panicz Percival rozzłościłby się, że tak zwleka...i być może to zadecydowało.
Zdecydowało o tym, że Ulla zamierzała postąpić dokładnie odwrotnie, otulając wątłe ramiona ciepłym okryciem płaszcza i nieudolnie wiążąc na przedramieniu zwiewną, jasnozieloną muślinową chustę. Przed teleportacją zdążyła jeszcze niemalże zdziwić się, że poszło jej tak łatwo; że zwyczajnie udało się jej zatamować płynące ze stosunkowo drobnej rany na przedramieniu morze krwi, że rysa na porcelanowej bieli przestała wreszcie zalewać biały materiał sukienki, wprawiając jej w stan okropnej, bezsilnej irytacji. Na ból przestała przecież zwracać uwagę już dawno temu, z większą furią witając plamy niż znajome pieczenie brzydkiego rozdarcia. Nawet kiedy o tym myślała, była już w stanie wyobrazić sobie znajomą pionową zmarszczkę na czole młodszego z jej braci- jednak nie powstrzymało jej to od zignorowania piskliwych, szczurzych wrzasków przerażonych skrzatów i obrócenia się na pięcie tylko po to, żeby opaść w znajomą ciemność.
I aportować się z trzaskiem tuż pod znajomymi drzwiami, wyprostowaną, dumną i znudzoną. Zdążyła jeszcze otworzyć sobie drzwi zaklęciem, nie bawiąc się w grzeczności, i przejść kilka kroków wgłąb równie znajomego mieszkania, zanim z uprzejmym zdumieniem zauważyła dziwnie pociemniały materiał rękawa jej płaszcza. W myślach zaklęła wściekle, z cichym sykiem wypuszczając przez zęby powietrze, sto, tysiąc litrów nabrzmiałego bólem oddechu. Nie skrzywiła się jednak; przez chwilę nawet próbowała się uśmiechnąć, prawie rozbawiona absurdem sytuacji, w której właśnie zaczynała plamić podłogę mieszkania Raphaela na czerwono.
-Nasza krew i tak jest taka sama- oznajmiła zamiast przeprosin, zaczepnie unosząc podbródek do góry. Zabawne; w takich chwilach jak ta zaczynała zauważać, jak bardzo byli do siebie podobni, chociaż nie była pewna, czy to podobieństwo sprawiało jej przyjemność. W dzieciństwie rozpłakałaby się ze złości, gdyby ktoś ośmielił się zrównać ją i Raphaela, najpewniej na odchodne pokazując mu język; jednak kiedy po raz kolejny działo się z nią coś, czego nie rozumiała, wizja jego mieszkania była pierwszą, jaka przyszła jej na myśl.
Gdyby miała więcej sił, może wyśmiałaby ckliwy sentymentalizm albo przełknęła dumę, prosząc go o eliksiry, które miała odebrać; była jednak sobą, a zimno utraty krwi sprawiało, że prawie szczękała już zębami jak skończona żałość.
-Zrób coś- oznajmiła więc, kończąc zupełnie tak, jak zazwyczaj, z dumnym, niecierpliwym spojrzeniem na wpół zmrużonych oczu. Podświadomie szykowała się już na ciężką batalię oskarżeń- to, że byli rodziną, w końcu zobowiązywało, i nie potrafiła już wyobrazić sobie czasów, w których jej wizyta przebiegłaby w zupełnie pokojowej atmosferze.
Miała jedynie nadzieję, że zamierzał pospieszyć się z przyniesieniem jej maści- na wpół osłabiona nie miała nawet siły wytknąć mu nieporządku w mieszkaniu, którego zamierzała się tam dopatrzyć, nawet, jeśli nie istniał.
Było jej zimno, przeraźliwie zimno.
Już prawie zapomniała, jak to jest; w zapominaniu tej jednej rzeczy wykazywała zadziwiającą łatwość, chociaż doskonale pamiętała dzienną i godzinną datę wszystkich razów, w której Raphael zaserwował ją wyjątkowo kąśliwą uwagę albo niewybredne spojrzenie. To pamiętała zdumiewająco wyraźnie. Prowadziła te rachunki od dawna, zawsze uśmiechając się jednakowo miło w ten bezbolesny już, odruchowy sposób, nakładając na porcelanową twarz maskę niemożliwą do zbicia i jedynie w głowie przeprowadzając bezlitosne sądy. Sądy nad zimnym spojrzeniem Rosalie Yaxley, podniesionym głosem ojca, bezczelnie irytującą obecnością Weasley'ów w jej życiu, sądy nad nienawiścią Juliusa i słabo skrywaną niechęcią wszystkich tych dam, które na salonach całowały ją w policzki i powtarzały, że wygląda pięknie. Zapamiętywała to wszystko z bolesną precyzją szczegółów, zawsze uznając, że zemsta smakowała lepiej na chłodno. Ostatecznie nawet nie była w stanie wybuchać złością jak dawniej; być może nie potrafiła już nic tak, jak dawniej, być może zdążyła wypalić już wszystko, złość, łzy, euforię, strach.
Pozostało tylko to okropne, dojmujące zimno, które promieniowało już do dłoni i długich, smukłych palców, kiedy długie kilka minut zastanawiała się nad czym, czy teleportując się w tym stanie nie popełniała właśnie ogromnego błędu. Jedna z rodowych skrzatek domowych, pokracznie przerażające stworzenie o olbrzymich, wodnistych oczach, piszczała nieśmiało na wysokości jej łokcia, powtarzając, że należało wezwać medyka, teraz, natychmiast, bo och, panicz Percival rozzłościłby się, że tak zwleka...i być może to zadecydowało.
Zdecydowało o tym, że Ulla zamierzała postąpić dokładnie odwrotnie, otulając wątłe ramiona ciepłym okryciem płaszcza i nieudolnie wiążąc na przedramieniu zwiewną, jasnozieloną muślinową chustę. Przed teleportacją zdążyła jeszcze niemalże zdziwić się, że poszło jej tak łatwo; że zwyczajnie udało się jej zatamować płynące ze stosunkowo drobnej rany na przedramieniu morze krwi, że rysa na porcelanowej bieli przestała wreszcie zalewać biały materiał sukienki, wprawiając jej w stan okropnej, bezsilnej irytacji. Na ból przestała przecież zwracać uwagę już dawno temu, z większą furią witając plamy niż znajome pieczenie brzydkiego rozdarcia. Nawet kiedy o tym myślała, była już w stanie wyobrazić sobie znajomą pionową zmarszczkę na czole młodszego z jej braci- jednak nie powstrzymało jej to od zignorowania piskliwych, szczurzych wrzasków przerażonych skrzatów i obrócenia się na pięcie tylko po to, żeby opaść w znajomą ciemność.
I aportować się z trzaskiem tuż pod znajomymi drzwiami, wyprostowaną, dumną i znudzoną. Zdążyła jeszcze otworzyć sobie drzwi zaklęciem, nie bawiąc się w grzeczności, i przejść kilka kroków wgłąb równie znajomego mieszkania, zanim z uprzejmym zdumieniem zauważyła dziwnie pociemniały materiał rękawa jej płaszcza. W myślach zaklęła wściekle, z cichym sykiem wypuszczając przez zęby powietrze, sto, tysiąc litrów nabrzmiałego bólem oddechu. Nie skrzywiła się jednak; przez chwilę nawet próbowała się uśmiechnąć, prawie rozbawiona absurdem sytuacji, w której właśnie zaczynała plamić podłogę mieszkania Raphaela na czerwono.
-Nasza krew i tak jest taka sama- oznajmiła zamiast przeprosin, zaczepnie unosząc podbródek do góry. Zabawne; w takich chwilach jak ta zaczynała zauważać, jak bardzo byli do siebie podobni, chociaż nie była pewna, czy to podobieństwo sprawiało jej przyjemność. W dzieciństwie rozpłakałaby się ze złości, gdyby ktoś ośmielił się zrównać ją i Raphaela, najpewniej na odchodne pokazując mu język; jednak kiedy po raz kolejny działo się z nią coś, czego nie rozumiała, wizja jego mieszkania była pierwszą, jaka przyszła jej na myśl.
Gdyby miała więcej sił, może wyśmiałaby ckliwy sentymentalizm albo przełknęła dumę, prosząc go o eliksiry, które miała odebrać; była jednak sobą, a zimno utraty krwi sprawiało, że prawie szczękała już zębami jak skończona żałość.
-Zrób coś- oznajmiła więc, kończąc zupełnie tak, jak zazwyczaj, z dumnym, niecierpliwym spojrzeniem na wpół zmrużonych oczu. Podświadomie szykowała się już na ciężką batalię oskarżeń- to, że byli rodziną, w końcu zobowiązywało, i nie potrafiła już wyobrazić sobie czasów, w których jej wizyta przebiegłaby w zupełnie pokojowej atmosferze.
Miała jedynie nadzieję, że zamierzał pospieszyć się z przyniesieniem jej maści- na wpół osłabiona nie miała nawet siły wytknąć mu nieporządku w mieszkaniu, którego zamierzała się tam dopatrzyć, nawet, jeśli nie istniał.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie ma leku na samotność.
Ta myśl niepostrzeżenie zakradła się do jego umysłu. Nie spodziewał się jej tutaj, w bezpiecznym wnętrzu własnego mieszkania, w przytulnym gabinecie, zatopiony w lekturze notatek rozłożonych na biurku w niespotykanym jak na niego chaosie. Był więc bezbronny, kompletnie bezradny wobec tego paraliżującego wniosku, który zdawał się paraliżować układ nerwowy. Cały, oprócz mózgu, który zaskakując go raptownie przyspieszał swoją pracę. Nie nad tym, co Raphael próbował zgłębić. Pewne mechanizmy genów, czystko mugolskie poglądy, których na co dzień brzydził się, ale sięgnął uznając, że dla nauki warto przemóc wewnętrzne bariery. Nie przesuwał się ani o jotę w zbadaniu traumy krwi. Wciąż nie wiedział nic ponad to, co udało się ustalić znamienitym uzdrowicielom, będącymi jego wzorami. Jego umysł zdradziecko odsunął się od tego tematu. Jak gdyby chciał wyślizgnąć się od właściciela, porzucić go, zmęczony już tym wszystkim. Przecież niecałe dwanaście godzin temu wrócił z dyżuru, zaledwie pół doby temu musiał być kompletnie skupiony na chorobach genetycznych. Powinien teraz dać sobie czas na odpoczynek od tego wszystkiego zanim kompletnie zapadnie się w pracoholizmie. Nie mógł jednak spać, długo już borykał się z tym problemem; zdołał się już niemal z insomnią zaprzyjaźnić tak jak ze śmiertelną bladością. Odnajdywał ukojenie w czarnej jak smoła i gorzkiej kawie, która codziennie stawiała go na nogi, pozwalając żyć, tak jak trzeba. Dlatego teraz też zacisnął palce na śliskiej powierzchni kubka w niemal neurotycznym geście, licząc na ratunek ze strony przedmiotu martwego, który niestety nie wykazał się takową chęcią.
Nie ma leku na samotność.
Jeszcze przed chwilą sięgał po kawę, po kolejny zbawienny łyk, rozważając w głowie, czy kiedykolwiek przyjdzie mu święcić taki tryumf, po czym otrzymał policzek od własnego rozumu. Długo wzbraniał się przed tym, odsuwał od siebie tę myśl, starając nie pogrążyć się w temacie, oszukując siebie samego z niezwykłą wprawą, że niezmaterializowanego problemu nie ma. Mylił się, doskonałego organu nie może okłamać niedoskonały człowiek. Przytłaczająca samotność dorwała go w swoje szpony w miejscu, w którym liczył, że jest bezpieczny. Ona nigdy tu nie była, nie zdążyła. Liczył więc, że jej duch nie przyjdzie tu za nim. Zostawi go w spokoju. I może o to chodziło. Już jej tu nie było, dojmujące poczucie straty mogło uderzyć z podwójną siłą, przygnieść go do szpiku kości. Podobno podniósł się po stracie, wszyscy w koło tak myśleli, a on nie wyprowadzał ich z błędu. Poniekąd dlatego, że sam próbował w to wierzyć. Nie chciał być tylko wydrążoną maszyną z jednym celem, ale w tej chwili był tylko tym, niczym więcej. Nigdy nie był sam po tej stracie. Miał Percivala, miał Remiego, ale ta dziwna pustka pozostawała niezapełniona. Równie samotnym jak na pustyni jest się wśród ludzi. Pamiętał te słowa z książeczki autorstwa niewiadomego pochodzenia czarodzieja, który zdobył także popularność wśród mugoli. Nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie nauka francuskiego. Czasem żałował, że uczył się tego języka, bo przecież to ona dała mu tę lekturę.
O mało nie rozlał kawy, kiedy z rozmyślań wyrwał go niespodziewany dźwięk teleportacji. Z początku uznał to za przesłyszenie się w wyniku tego dziwnego marazmu, więc zignorował to, przystawiając krawędź kubka do ust. Tylko potem otworzyły się drzwi i nie mógł już mieć wątpliwości. Uniósł wzrok znad rozłożonych papierów, a popijany właśnie płyn o mało nie stanął mu w gardle. W ogóle nie zwrócił uwagi na jej zadziorne słowa, które miały zapewne go sprowokować. Przez kilka sekund czystego szoku był tylko skłonny siedzieć i przyglądać się kapiącej na jego drogi dywan krwi, a w jego głowie pojawiła się myśl, że ta samotność wcale mu tak nie przeszkadzała, żeby od razu przyzywać tutaj Ullę. Zaraz potem przeskoczył w zwyczajowy tryb, jakim cechował się w szpitalu. Otworzył szufladę służącą za apteczkę pierwszej pomocy. Gorączkowym ruchem wydobył maść oraz gazy, po czym poderwał się z krzesła. Po drodze podciągnął rękawy popielatej koszuli, chcąc uniknąć pobrudzenia się. Wystarczał mu widok zabarwionej na czerwono białej sukienki siostry. Serce biło mu szybko, o wiele za szybko, gdy pomagał jej pozbyć się zakrwawionego płaszcza. Dłonie mu nie zadrżały, gdy odkręcał wieczko pudełka z maścią, ale wewnątrz wszystko nim telepało. Jedną ręką trzymał ją za nadgarstek, a drugą nakładał maść. Dopiero wtedy spojrzał na jej drobną twarz. Nagle wydała mu się taka krucha i prawie rozumiał, dlaczego Percival tak dobrze się z nią dogaduje. Prawie.
- Co się stało? Skończyła ci się maść? - przyglądał się jej czujnie, chcąc sprawdzić, czy skłamie, a jeśli to zrobi to czy da radę to zauważyć. W głębi serca jednak liczył, że chociaż teraz Ulla zachowa się odpowiedzialnie. Chociaż może to, że tu przyszła wyczerpało jej limit. Na ten rok.
Ta myśl niepostrzeżenie zakradła się do jego umysłu. Nie spodziewał się jej tutaj, w bezpiecznym wnętrzu własnego mieszkania, w przytulnym gabinecie, zatopiony w lekturze notatek rozłożonych na biurku w niespotykanym jak na niego chaosie. Był więc bezbronny, kompletnie bezradny wobec tego paraliżującego wniosku, który zdawał się paraliżować układ nerwowy. Cały, oprócz mózgu, który zaskakując go raptownie przyspieszał swoją pracę. Nie nad tym, co Raphael próbował zgłębić. Pewne mechanizmy genów, czystko mugolskie poglądy, których na co dzień brzydził się, ale sięgnął uznając, że dla nauki warto przemóc wewnętrzne bariery. Nie przesuwał się ani o jotę w zbadaniu traumy krwi. Wciąż nie wiedział nic ponad to, co udało się ustalić znamienitym uzdrowicielom, będącymi jego wzorami. Jego umysł zdradziecko odsunął się od tego tematu. Jak gdyby chciał wyślizgnąć się od właściciela, porzucić go, zmęczony już tym wszystkim. Przecież niecałe dwanaście godzin temu wrócił z dyżuru, zaledwie pół doby temu musiał być kompletnie skupiony na chorobach genetycznych. Powinien teraz dać sobie czas na odpoczynek od tego wszystkiego zanim kompletnie zapadnie się w pracoholizmie. Nie mógł jednak spać, długo już borykał się z tym problemem; zdołał się już niemal z insomnią zaprzyjaźnić tak jak ze śmiertelną bladością. Odnajdywał ukojenie w czarnej jak smoła i gorzkiej kawie, która codziennie stawiała go na nogi, pozwalając żyć, tak jak trzeba. Dlatego teraz też zacisnął palce na śliskiej powierzchni kubka w niemal neurotycznym geście, licząc na ratunek ze strony przedmiotu martwego, który niestety nie wykazał się takową chęcią.
Nie ma leku na samotność.
Jeszcze przed chwilą sięgał po kawę, po kolejny zbawienny łyk, rozważając w głowie, czy kiedykolwiek przyjdzie mu święcić taki tryumf, po czym otrzymał policzek od własnego rozumu. Długo wzbraniał się przed tym, odsuwał od siebie tę myśl, starając nie pogrążyć się w temacie, oszukując siebie samego z niezwykłą wprawą, że niezmaterializowanego problemu nie ma. Mylił się, doskonałego organu nie może okłamać niedoskonały człowiek. Przytłaczająca samotność dorwała go w swoje szpony w miejscu, w którym liczył, że jest bezpieczny. Ona nigdy tu nie była, nie zdążyła. Liczył więc, że jej duch nie przyjdzie tu za nim. Zostawi go w spokoju. I może o to chodziło. Już jej tu nie było, dojmujące poczucie straty mogło uderzyć z podwójną siłą, przygnieść go do szpiku kości. Podobno podniósł się po stracie, wszyscy w koło tak myśleli, a on nie wyprowadzał ich z błędu. Poniekąd dlatego, że sam próbował w to wierzyć. Nie chciał być tylko wydrążoną maszyną z jednym celem, ale w tej chwili był tylko tym, niczym więcej. Nigdy nie był sam po tej stracie. Miał Percivala, miał Remiego, ale ta dziwna pustka pozostawała niezapełniona. Równie samotnym jak na pustyni jest się wśród ludzi. Pamiętał te słowa z książeczki autorstwa niewiadomego pochodzenia czarodzieja, który zdobył także popularność wśród mugoli. Nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie nauka francuskiego. Czasem żałował, że uczył się tego języka, bo przecież to ona dała mu tę lekturę.
O mało nie rozlał kawy, kiedy z rozmyślań wyrwał go niespodziewany dźwięk teleportacji. Z początku uznał to za przesłyszenie się w wyniku tego dziwnego marazmu, więc zignorował to, przystawiając krawędź kubka do ust. Tylko potem otworzyły się drzwi i nie mógł już mieć wątpliwości. Uniósł wzrok znad rozłożonych papierów, a popijany właśnie płyn o mało nie stanął mu w gardle. W ogóle nie zwrócił uwagi na jej zadziorne słowa, które miały zapewne go sprowokować. Przez kilka sekund czystego szoku był tylko skłonny siedzieć i przyglądać się kapiącej na jego drogi dywan krwi, a w jego głowie pojawiła się myśl, że ta samotność wcale mu tak nie przeszkadzała, żeby od razu przyzywać tutaj Ullę. Zaraz potem przeskoczył w zwyczajowy tryb, jakim cechował się w szpitalu. Otworzył szufladę służącą za apteczkę pierwszej pomocy. Gorączkowym ruchem wydobył maść oraz gazy, po czym poderwał się z krzesła. Po drodze podciągnął rękawy popielatej koszuli, chcąc uniknąć pobrudzenia się. Wystarczał mu widok zabarwionej na czerwono białej sukienki siostry. Serce biło mu szybko, o wiele za szybko, gdy pomagał jej pozbyć się zakrwawionego płaszcza. Dłonie mu nie zadrżały, gdy odkręcał wieczko pudełka z maścią, ale wewnątrz wszystko nim telepało. Jedną ręką trzymał ją za nadgarstek, a drugą nakładał maść. Dopiero wtedy spojrzał na jej drobną twarz. Nagle wydała mu się taka krucha i prawie rozumiał, dlaczego Percival tak dobrze się z nią dogaduje. Prawie.
- Co się stało? Skończyła ci się maść? - przyglądał się jej czujnie, chcąc sprawdzić, czy skłamie, a jeśli to zrobi to czy da radę to zauważyć. W głębi serca jednak liczył, że chociaż teraz Ulla zachowa się odpowiedzialnie. Chociaż może to, że tu przyszła wyczerpało jej limit. Na ten rok.
Gość
Gość
W małym, ciasnym świecie porcelanowych lalek, złoconych ścian i szelestu balowych sukienek z jedwabiu i muślinu to Raphaelowi przyszło odgrywać rolę tego złego. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, czy słusznie; była zbyt zajęta utrzymywaniem głowy wysoko, chociaż ciężar korony ciągnął w dół. Niewiele też brakowało jej przecież do (nie)szczęścia- a on nigdy nie chciał grać w tą grę tak, jak sobie tego życzyła. Szklane pantofelki zaczynały nagle nieprzyjemnie uwierać, kiedy po raz kolejny zapomniał skomentować wygląd jej nowej sukienki. Nie dała mu szansy na odkupienie winy, drąc atłas na podłużne pasy i wyrzucając je przez uchylone pod wpływem wściekłej siły okno. Nie klaskał i nie śmiał się, kiedy ze słodkim uśmiechem na jasnej twarzyczce aniołka przyznawała się, że zdołała okłamać matkę i wmówić jej, że to nie ona zmieniła jej ulubioną wazę w stos pięknych, choć smętnych skorup. Nie rozpromieniał się, kiedy bez pukania otwierała drzwi jego pokoju i oznajmiała mu, że miała ochotę pograć w szachy, wysłuchać bajki lub pojeździć z nim konno, nie litował się nad nią z powodu (nie zawsze istniejących, ale przecież od dawna potrafiła wymazywać niewygodną część tej opowieści) koszmarów, i, co już wtedy najboleśniej raniło wyhodowane szybko ego, nie słuchał jej rozkazów. Nigdy. Psuł, niszczył mury jej królestwa, darł na pół strony pisanej przez nią bajki, aż do momentu, w którym sama nie mogła już ocenić, które z nich uważała za bardziej nieznośne.
A przecież nie lubiła ustępować nikomu pola, nawet pod tym względem.
Percy... Percy był inny. Percy potrafił grać w jej grę, i czasem nawet pozwalała mu w niej wygrać, chociaż nie przyznałaby się do tego przed nikim. Nawet przed nim, chociaż on i tak pewnie wiedział i zdawał się rozumieć wiele rzeczy, które działy się pod sklepieniem jej głowy, pomagając jej uporządkować to, czego sama nie potrafiła i co nieodmiennie wprawiało ją w stan przewlekłej irytacji. Okazjonalnie próbował jej też pomóc zrozumieć Raphaela, co magicznie sprawiało, że pomijała etap podskórnej irytacji, od razu przechodząc do upartej złości. Lubiła rozpracowywać ludzi; wyczytywać z ich twarzy wszystko to, co pragnęli ukryć, wyciągając z nich tłumione bezskutecznie myśli, zgadywać intencje po tonie głosu i nieznacznym skrzywieniu ust, zmrużeniu oczu. I lubiła z tego korzystać. Tak w końcu należało grać w tę grę, którą zawsze wygrywała, z uroczym szach-mat doprowadzając ludzi do ostateczności rzuconą jakby przypadkiem uwagą i wykwitającym na pięknej twarzy uśmiechem. Kiedyś sprawiało jej to przyjemność. Potem zmieniło się w tylko jeden z wielu obowiązków i przyzwyczajeń, które przychodziło jej zwyczajnie i nużąco łatwo. Rozczytywała ludzi niemal bezmyślnie, nie poświęcając im uwagi dłuższej niż ta powierzchowna, kończąca się na kilku spojrzeniach i trzech minutach rozmowy. Tym bardziej złościło ją więc, jeśli wypracowany sposób nie działał i jeśli nie potrafiła rozpracować wpatrzonych w nią wyzywająco oczu.
Za każdym razem więc, kiedy sam widok Raphaela przypominał jej o tym, że wciąż nie potrafiła go zrozumieć, jej skóra zdawała się cierpnąć z zażenowania. To powinno być proste, a on powinien pozostać tym złym- dlatego wciąż nie potrafiła odgadnąć, dlaczego miała ciągłą ochotę go uderzyć, jednocześnie sztywniejąc z podskórnego zmartwienia za każdym razem, kiedy ktoś napomykał jej niby-przypadkiem, że Raphael wygląda gorzej, wygląda na zmęczonego, przybitego, chorego.
Tym razem w znalezieniu dla tych myśli odpowiednich szufladek nie mógł jej pomóc nawet Percy- Percy, który zdawał się rozumieć młodszego brata znacznie bardziej, niż ona kiedykolwiek byłaby w stanie, co było w stanie skutecznie przekłuć napęczniały balonik dumy i pychy.
A jednak była tu po raz kolejny, dokładnie naprzeciwko niego, pozwalając mu złapać się za nadgarstek i prawie-prawie skutecznie ignorując odbijający się w oczach wyraz... troski?
-Auć- syknęła przez zęby, kiedy pod wpływem jego dotyku rana zdołała zaboleć jeszcze bardziej. Nie szarpnęła się jednak, pozwalając mu zabrudzić sobie ręce swoją-nieswoją krwią i próbując nie zwrócić uwagi na fakt, że jego twarz zaczęła rozmazywać się jej przed oczami.- Próbujesz wyglądać poważniej?
Parsknęła zaczepnie, drżącym nieco ruchem podbródka wskazując tkwiące na szczycie nosa okulary. Wolną ręką niepewnie spróbowała wygładzić poły przesiąkniętej już krwią białej sukienki, która upodabniała ją do wyjątkowo makabrycznej wizji panny młodej. Zacisnęła zęby, kiedy maść zapiekła znajomym ogniem na brzegach rany, i przełknęła dławiąco gorzko w gardle przekleństwo.
-Och- odchrząknęła, próbując zabrzmieć nonszalancko, chociaż głos uparcie odmawiał zaserwowania bratu zwyczajowej oschłości.- Skończyły mi się wymówki, żeby Cię odwiedzić. Chciałam tylko Cię zobaczyć.
Skrzywiła się jednak lekko, posyłając mu nieco złośliwie rozbawione spojrzenie.
-Słabe, prawda? Na to nawet Ty byś się nie nabrał.- Zwykłe dziękuję nie mogło przejść jej przez gardło; nie mogło nawet się tam pojawić, zduszone brutalnie już w zalążku. Czuła, jak rana zaczyna zasklepiać się (jak zawsze), jak krew przestaje plamić rękaw i jego rękę (jak zawsze), i jak w jej uszach i skroniach zaczyna grzmieć narastający huk (jak nigdy).
-Będę mdleć na Twój cholerny dywan, Raphael- W jakimś dziwnym odruchu spróbowała go jeszcze odepchnąć, chwytając nieco mocniej za przedramię trzymającej ją ręki, chociaż uścisk palców szybko zdołał zwiotczeć.- Musisz się odsunąć.
W efekcie zdołała tylko pochylić się do przodu i oprzeć ciężko na trzymającej ją ręce, próbując uspokoić pełznące po ręce zimno.
Być może tym razem zamiast dziękuję powinna była zapewne wykrztusić przepraszam, ale wciąż pozostawała sobą i dlatego posłała mu jedynie oskarżycielskie spojrzenie, niewerbalnie potępiając go za to, co właśnie się działo, i że znowu wygrywał w jej durnej grze.
Limit odpowiedzialności zdążył przecież wyczerpać się doszczętnie już w momencie, w którym przeszła przez jego drzwi.
A przecież nie lubiła ustępować nikomu pola, nawet pod tym względem.
Percy... Percy był inny. Percy potrafił grać w jej grę, i czasem nawet pozwalała mu w niej wygrać, chociaż nie przyznałaby się do tego przed nikim. Nawet przed nim, chociaż on i tak pewnie wiedział i zdawał się rozumieć wiele rzeczy, które działy się pod sklepieniem jej głowy, pomagając jej uporządkować to, czego sama nie potrafiła i co nieodmiennie wprawiało ją w stan przewlekłej irytacji. Okazjonalnie próbował jej też pomóc zrozumieć Raphaela, co magicznie sprawiało, że pomijała etap podskórnej irytacji, od razu przechodząc do upartej złości. Lubiła rozpracowywać ludzi; wyczytywać z ich twarzy wszystko to, co pragnęli ukryć, wyciągając z nich tłumione bezskutecznie myśli, zgadywać intencje po tonie głosu i nieznacznym skrzywieniu ust, zmrużeniu oczu. I lubiła z tego korzystać. Tak w końcu należało grać w tę grę, którą zawsze wygrywała, z uroczym szach-mat doprowadzając ludzi do ostateczności rzuconą jakby przypadkiem uwagą i wykwitającym na pięknej twarzy uśmiechem. Kiedyś sprawiało jej to przyjemność. Potem zmieniło się w tylko jeden z wielu obowiązków i przyzwyczajeń, które przychodziło jej zwyczajnie i nużąco łatwo. Rozczytywała ludzi niemal bezmyślnie, nie poświęcając im uwagi dłuższej niż ta powierzchowna, kończąca się na kilku spojrzeniach i trzech minutach rozmowy. Tym bardziej złościło ją więc, jeśli wypracowany sposób nie działał i jeśli nie potrafiła rozpracować wpatrzonych w nią wyzywająco oczu.
Za każdym razem więc, kiedy sam widok Raphaela przypominał jej o tym, że wciąż nie potrafiła go zrozumieć, jej skóra zdawała się cierpnąć z zażenowania. To powinno być proste, a on powinien pozostać tym złym- dlatego wciąż nie potrafiła odgadnąć, dlaczego miała ciągłą ochotę go uderzyć, jednocześnie sztywniejąc z podskórnego zmartwienia za każdym razem, kiedy ktoś napomykał jej niby-przypadkiem, że Raphael wygląda gorzej, wygląda na zmęczonego, przybitego, chorego.
Tym razem w znalezieniu dla tych myśli odpowiednich szufladek nie mógł jej pomóc nawet Percy- Percy, który zdawał się rozumieć młodszego brata znacznie bardziej, niż ona kiedykolwiek byłaby w stanie, co było w stanie skutecznie przekłuć napęczniały balonik dumy i pychy.
A jednak była tu po raz kolejny, dokładnie naprzeciwko niego, pozwalając mu złapać się za nadgarstek i prawie-prawie skutecznie ignorując odbijający się w oczach wyraz... troski?
-Auć- syknęła przez zęby, kiedy pod wpływem jego dotyku rana zdołała zaboleć jeszcze bardziej. Nie szarpnęła się jednak, pozwalając mu zabrudzić sobie ręce swoją-nieswoją krwią i próbując nie zwrócić uwagi na fakt, że jego twarz zaczęła rozmazywać się jej przed oczami.- Próbujesz wyglądać poważniej?
Parsknęła zaczepnie, drżącym nieco ruchem podbródka wskazując tkwiące na szczycie nosa okulary. Wolną ręką niepewnie spróbowała wygładzić poły przesiąkniętej już krwią białej sukienki, która upodabniała ją do wyjątkowo makabrycznej wizji panny młodej. Zacisnęła zęby, kiedy maść zapiekła znajomym ogniem na brzegach rany, i przełknęła dławiąco gorzko w gardle przekleństwo.
-Och- odchrząknęła, próbując zabrzmieć nonszalancko, chociaż głos uparcie odmawiał zaserwowania bratu zwyczajowej oschłości.- Skończyły mi się wymówki, żeby Cię odwiedzić. Chciałam tylko Cię zobaczyć.
Skrzywiła się jednak lekko, posyłając mu nieco złośliwie rozbawione spojrzenie.
-Słabe, prawda? Na to nawet Ty byś się nie nabrał.- Zwykłe dziękuję nie mogło przejść jej przez gardło; nie mogło nawet się tam pojawić, zduszone brutalnie już w zalążku. Czuła, jak rana zaczyna zasklepiać się (jak zawsze), jak krew przestaje plamić rękaw i jego rękę (jak zawsze), i jak w jej uszach i skroniach zaczyna grzmieć narastający huk (jak nigdy).
-Będę mdleć na Twój cholerny dywan, Raphael- W jakimś dziwnym odruchu spróbowała go jeszcze odepchnąć, chwytając nieco mocniej za przedramię trzymającej ją ręki, chociaż uścisk palców szybko zdołał zwiotczeć.- Musisz się odsunąć.
W efekcie zdołała tylko pochylić się do przodu i oprzeć ciężko na trzymającej ją ręce, próbując uspokoić pełznące po ręce zimno.
Być może tym razem zamiast dziękuję powinna była zapewne wykrztusić przepraszam, ale wciąż pozostawała sobą i dlatego posłała mu jedynie oskarżycielskie spojrzenie, niewerbalnie potępiając go za to, co właśnie się działo, i że znowu wygrywał w jej durnej grze.
Limit odpowiedzialności zdążył przecież wyczerpać się doszczętnie już w momencie, w którym przeszła przez jego drzwi.
Ulla Nott
Zawód : pracownica Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
lend me your hand and we'll conquer them all;
but lend me your heart and I'll just let you fall
but lend me your heart and I'll just let you fall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gabinet
Szybka odpowiedź