Sala numer dwa
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sala numer dwa
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
|23 lutego ci pasuje?
Misja zakończona mniejszym lub większym powodzeniem, hura. Wszystkim udało się wyjść cało z żyjącego własnym życiem domu Dumbledora. Chociaż na samym końcu zrobiło się dosyć gorąco to żadne z nich nie zostało przyłapane. Leonard wrócił do siebie z czystym sumieniem, ale zdecydowanie mniej czystą głową. W niej wszystko wciąż się kotłowało niczym w garze pełnym gotującej się zupy. Wracając z powrotem nie czuł już tutaj tego słodkiego spokoju, który normalnie spływał na niego po przekroczeniu progu swojej samotni. Teraz w każdym pomieszczeniu pobrzmiewało echo wypowiedzianych tam słów, nie dając mu chwili wytchnienia od przeszłości. Wspomnienia kotłowały się pod czaszką irytując i drażniąc. Nie pozostawało mu więc nic innego jak tylko sięgnąć po dotychczas niezawodny środek znieczulający. Niezmiernie ucieszył się z własnej przezorności i uzupełnienia zapasów podczas wcześniejszego, przymusowego odwyku przed misją. W świadomości migotała mu wyraźnie lampka ostrzegawcza, informująca, że znowu stacza się wprost w czułe szpony przeszłości, ale zignorował to. Nie dlatego, żeby udawać, że tego nie ma, ale po prostu miał to gdzieś. Chciał póki co jedynie o wszystkim zapomnieć.
Tylko nie mógł. Przeszkadzało mu w tym własne ciało, które nieprzyjemnym pieczeniem przypomniało mu, że nie wyszedł do końca zwycięsko z misji dla Zakonu. Sięgając po butelkę zauważył ranę zdobiącą jego rękę. Zacisnął szczęki, ale nie cofnął się i sięgnął po ognistą. Dokonał dezynfekcji przy użyciu alkoholu najpierw rany, a potem całego organizmu w nadziei, że to wystarczy. I starczyło, przynajmniej na początku. Następnego dnia obudził się z lekkimi zawrotami głowy i nieprzyjemnym mrowieniem w zranionej ręce. Mógł być głupi w wielu sprawach, ale w kwestii zdrowia zawsze uruchamiała mu się w myślach wpajana przez ojca mantra. Musiał o siebie dbać, bo ciało było jego własnym narzędziem pracy. Dlatego znalazł się w sali numer dwa w szpitalu Świętego Munga, siedząc na jednym z łóżek i oczekując aż ktoś z dyżurujących znajdzie chwilę, żeby się nim zająć. Nawet mu się nie spieszyło, siedząc wśród ogólnej zawieruchy na piętrze urazów magizoologicznych mógł udawać, że jest pozbawionym własnego życia bezwolnym obserwatorem i na chwilę wszystkie jego problemy znikały. Niestety ta bańka pękła, gdy nagle zatrzymała się przed nim kobieta. Mrugnął dwa razy i uświadomił sobie, że przecież ją zna.
- Cześć Margaux - witam się z nią uśmiechając się blado i krótko. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, że trafiłem właśnie na nią.
Misja zakończona mniejszym lub większym powodzeniem, hura. Wszystkim udało się wyjść cało z żyjącego własnym życiem domu Dumbledora. Chociaż na samym końcu zrobiło się dosyć gorąco to żadne z nich nie zostało przyłapane. Leonard wrócił do siebie z czystym sumieniem, ale zdecydowanie mniej czystą głową. W niej wszystko wciąż się kotłowało niczym w garze pełnym gotującej się zupy. Wracając z powrotem nie czuł już tutaj tego słodkiego spokoju, który normalnie spływał na niego po przekroczeniu progu swojej samotni. Teraz w każdym pomieszczeniu pobrzmiewało echo wypowiedzianych tam słów, nie dając mu chwili wytchnienia od przeszłości. Wspomnienia kotłowały się pod czaszką irytując i drażniąc. Nie pozostawało mu więc nic innego jak tylko sięgnąć po dotychczas niezawodny środek znieczulający. Niezmiernie ucieszył się z własnej przezorności i uzupełnienia zapasów podczas wcześniejszego, przymusowego odwyku przed misją. W świadomości migotała mu wyraźnie lampka ostrzegawcza, informująca, że znowu stacza się wprost w czułe szpony przeszłości, ale zignorował to. Nie dlatego, żeby udawać, że tego nie ma, ale po prostu miał to gdzieś. Chciał póki co jedynie o wszystkim zapomnieć.
Tylko nie mógł. Przeszkadzało mu w tym własne ciało, które nieprzyjemnym pieczeniem przypomniało mu, że nie wyszedł do końca zwycięsko z misji dla Zakonu. Sięgając po butelkę zauważył ranę zdobiącą jego rękę. Zacisnął szczęki, ale nie cofnął się i sięgnął po ognistą. Dokonał dezynfekcji przy użyciu alkoholu najpierw rany, a potem całego organizmu w nadziei, że to wystarczy. I starczyło, przynajmniej na początku. Następnego dnia obudził się z lekkimi zawrotami głowy i nieprzyjemnym mrowieniem w zranionej ręce. Mógł być głupi w wielu sprawach, ale w kwestii zdrowia zawsze uruchamiała mu się w myślach wpajana przez ojca mantra. Musiał o siebie dbać, bo ciało było jego własnym narzędziem pracy. Dlatego znalazł się w sali numer dwa w szpitalu Świętego Munga, siedząc na jednym z łóżek i oczekując aż ktoś z dyżurujących znajdzie chwilę, żeby się nim zająć. Nawet mu się nie spieszyło, siedząc wśród ogólnej zawieruchy na piętrze urazów magizoologicznych mógł udawać, że jest pozbawionym własnego życia bezwolnym obserwatorem i na chwilę wszystkie jego problemy znikały. Niestety ta bańka pękła, gdy nagle zatrzymała się przed nim kobieta. Mrugnął dwa razy i uświadomił sobie, że przecież ją zna.
- Cześć Margaux - witam się z nią uśmiechając się blado i krótko. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, że trafiłem właśnie na nią.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| jak najbardziej <3
Starała się ignorować coraz silniejszy niepokój, który pojawił się nad Londynem wraz z nadejściem nowego roku i od tamtej pory jedynie narastał, zaznaczając swoją obecność niemal wszędzie. Nie była pewna, co właściwie go wywoływało, ale atmosfera nerwowego wyczekiwania na przełom – niekoniecznie pozytywny – dawała się we znaki również jej, zmuszając pogodną i spokojną naturę do nieustannej walki o dominację. Przynależność do Zakonu nie pomagała, raczej otwierając jej oczy na ewentualne niebezpieczeństwa, niż litościwie je przymykając, i sprawiając, że Margaux po raz kolejny szukała ucieczki w wyzwaniach stawianych przez codzienność. Zauważywszy, że najbardziej przybija ją bezruch, starała się wypełnić zimowe dni co do ostatniej minuty, z typowym dla siebie uporem pilnując, żeby nie pozostała jej ani chwila wolnego czasu; wiedziona chwilowym impulsem, zapisała się więc na ministerialny kurs teleportacji łącznej, długie wieczory spędzała, zapełniając kolejne puste arkusze rysunkami, a znajomi ratownicy i uzdrowiciele zaczynali już żartobliwie pytać, czy przyjęła sobie za punkt honoru uzyskanie tytułu przodownika pracy.
Dzisiejszy dyżur na oddziale urazów magizoologicznych również należał do tych dodatkowych, których mimo braków w doświadczeniu udzielano jej raczej chętnie; okres wzmożonych zachorowań nie ustępował, sprawiając, że korytarze szpitala były wręcz zalewane oczekującymi uwagi pacjentami. Podupadający stan placówki również nie pomagał, pracownicy potrzebowali więc każdej pomocy, na jaką mogli liczyć, a świeżo nabyty pracoholizm Margaux na tym korzystał, choć ostatni obchód po salach zrobiła raczej z nadgorliwości niż konieczności – po kilku nadgodzinach czuła się wreszcie wystarczająco zmęczona, żeby wrócić do domu z nadzieją na natychmiastowe zaśnięcie, i jedynie jakieś niezidentyfikowane przeczucie kazało jej zajrzeć przed wyjściem do pomieszczenia, w którym – ku własnemu zaskoczeniu – natrafiła spojrzeniem na znajomą twarz.
Podeszła do siedzącego na krawędzi łóżka Leonarda bez wahania, zatrzymując się zaraz przed nim i przez krótką chwilę mierząc go zatroskanym spojrzeniem. Zaczekała, aż jego oczy zatrzymają się na jej sylwetce, a w rysach pojawi się zrozumienie, jasno świadczące, że również ją rozpoznał. – Leo – przywitała się, posyłając mu ciepły uśmiech, który zdawał się przylgnąć do jej ust już na stałe i przypominał bardziej naturalny wyraz, niż faktyczny gest. – Narozrabiałeś? – zapytała odrobinę żartobliwie, starając się utrzymać zmęczenie w ryzach, żeby nie przedostało się pomiędzy sylaby. Wskazała na jego rękę, naznaczoną raną, która na pierwszy rzut oka wyglądała na ugryzienie. – Co to za biedne stworzenie tak rozzłościłeś? – Uniosła wyżej jasne brwi, w myślach już przeglądając szafkę z eliksirami i dobierając zaklęcia, których będzie musiała użyć, w zależności od tego, z czym właściwie miała do czynienia. Zranienie na szczęście nie wyglądało groźnie; prawdę mówiąc, bardziej od niego zaniepokoiły ją pogłębione zmarszczki na twarzy mężczyzny, ale tymczasowo postanowiła udać, że ich nie zauważyła i w pierwszej kolejności zająć się tymi łatwiejszymi do uleczenia obrażeniami.
Starała się ignorować coraz silniejszy niepokój, który pojawił się nad Londynem wraz z nadejściem nowego roku i od tamtej pory jedynie narastał, zaznaczając swoją obecność niemal wszędzie. Nie była pewna, co właściwie go wywoływało, ale atmosfera nerwowego wyczekiwania na przełom – niekoniecznie pozytywny – dawała się we znaki również jej, zmuszając pogodną i spokojną naturę do nieustannej walki o dominację. Przynależność do Zakonu nie pomagała, raczej otwierając jej oczy na ewentualne niebezpieczeństwa, niż litościwie je przymykając, i sprawiając, że Margaux po raz kolejny szukała ucieczki w wyzwaniach stawianych przez codzienność. Zauważywszy, że najbardziej przybija ją bezruch, starała się wypełnić zimowe dni co do ostatniej minuty, z typowym dla siebie uporem pilnując, żeby nie pozostała jej ani chwila wolnego czasu; wiedziona chwilowym impulsem, zapisała się więc na ministerialny kurs teleportacji łącznej, długie wieczory spędzała, zapełniając kolejne puste arkusze rysunkami, a znajomi ratownicy i uzdrowiciele zaczynali już żartobliwie pytać, czy przyjęła sobie za punkt honoru uzyskanie tytułu przodownika pracy.
Dzisiejszy dyżur na oddziale urazów magizoologicznych również należał do tych dodatkowych, których mimo braków w doświadczeniu udzielano jej raczej chętnie; okres wzmożonych zachorowań nie ustępował, sprawiając, że korytarze szpitala były wręcz zalewane oczekującymi uwagi pacjentami. Podupadający stan placówki również nie pomagał, pracownicy potrzebowali więc każdej pomocy, na jaką mogli liczyć, a świeżo nabyty pracoholizm Margaux na tym korzystał, choć ostatni obchód po salach zrobiła raczej z nadgorliwości niż konieczności – po kilku nadgodzinach czuła się wreszcie wystarczająco zmęczona, żeby wrócić do domu z nadzieją na natychmiastowe zaśnięcie, i jedynie jakieś niezidentyfikowane przeczucie kazało jej zajrzeć przed wyjściem do pomieszczenia, w którym – ku własnemu zaskoczeniu – natrafiła spojrzeniem na znajomą twarz.
Podeszła do siedzącego na krawędzi łóżka Leonarda bez wahania, zatrzymując się zaraz przed nim i przez krótką chwilę mierząc go zatroskanym spojrzeniem. Zaczekała, aż jego oczy zatrzymają się na jej sylwetce, a w rysach pojawi się zrozumienie, jasno świadczące, że również ją rozpoznał. – Leo – przywitała się, posyłając mu ciepły uśmiech, który zdawał się przylgnąć do jej ust już na stałe i przypominał bardziej naturalny wyraz, niż faktyczny gest. – Narozrabiałeś? – zapytała odrobinę żartobliwie, starając się utrzymać zmęczenie w ryzach, żeby nie przedostało się pomiędzy sylaby. Wskazała na jego rękę, naznaczoną raną, która na pierwszy rzut oka wyglądała na ugryzienie. – Co to za biedne stworzenie tak rozzłościłeś? – Uniosła wyżej jasne brwi, w myślach już przeglądając szafkę z eliksirami i dobierając zaklęcia, których będzie musiała użyć, w zależności od tego, z czym właściwie miała do czynienia. Zranienie na szczęście nie wyglądało groźnie; prawdę mówiąc, bardziej od niego zaniepokoiły ją pogłębione zmarszczki na twarzy mężczyzny, ale tymczasowo postanowiła udać, że ich nie zauważyła i w pierwszej kolejności zająć się tymi łatwiejszymi do uleczenia obrażeniami.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Prawdopodobnie powinien odczuwać tę zmianę. Był jedną z osób o niezwykle wyczulonym zmyśle obserwacji rzeczywistości, przynajmniej w kwestii nastrojów. Potrafił godzinami przyglądać się mijającym go ludziom i przypatrywać szczegółom ich twarzy. Pojedynczym zmarszczką, grymasom czy spojrzeniom. To wszystko dawało niezwykle wyraźny obraz nastrojów. Chociaż zazwyczaj skupiał się na tym wszystkim ze swoich egoistycznych, malarskich potrzeb to nie pozostawał na wszystko obojętny. Nawet jeśli jego zewnętrza ekspresja wyraźnie wskazywała na coś innego.
A teraz było inaczej, wszystko się zmieniło. Zakon pozwalał mu pomagać, dawał mu poczucie wypełniania pewnej misji, dzięki której inne dzieciaki mogłyby nie doświadczyć tego, co przydarzało mu się za młodu. Był niezwykle dumny z faktu, że okazał się być godny brania udziału w czymś takim. To były jasne punkty jego życia, bo poza tym czuł się jak gdyby brodził w całkowitym mroku. Już nie zwracał uwagi na wszystko dookoła niego, a wspaniała misja nagle wyblakła lekko i przygasła. Pędzel przestał pasować do jego dłoni tak szybko jak udało mu się go wreszcie podnieść. Przestał rozglądać się dookoła za wspaniałością życia, rzeczywistość przestała go zadziwiać. Na wszystko zaczął ponownie spoglądać jedynie przez pryzmat szkła butelki. Co gorsza - miał tego pełną świadomość. Problem nie leżał jednak w jego niechęci do zmiany, ale w braku perspektywy. Los po raz kolejny podciął mu skrzydła z całą swoją brutalnością niszcząc to, co zaczął stopniowo odbudowywać. Rzeczywistość rozbiła się z hukiem niczym lustro rzucone na beton, a on nie wiedział jak miałby z powrotem poskładać te części skoro dotknięcie chociażby jednej boleśnie kaleczyło dłonie. Pragnął przestać cierpieć, ale nie wiedział jak to zrobić. To wszystko było inne niż za pierwszym razem. Wtedy alkohol pomagał.
Może też po części dlatego pojawił się na oddziale Świętego Munga. Może liczył, że komuś uda się oprócz ciała poskładać także i duszę. Nie miał jednak zamiaru obarczać kogokolwiek swoim ciężarem, tym bardziej Margaux, która od czasu świątecznego spotkania kojarzyła mu się z jasnym blaskiem rozświetlającym otaczających wszystkich niezwykłym poczuciem bezpieczeństwa. Poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia, bo wiedział, że będzie w stanie wyczuć burzową chmurę, która go opatulała.
- Troszeczkę - odparł, tym razem uśmiechając się autentycznie, chociaż coś na kształt zmęczenia czaiło się w kącikach jego oczu. Chciałby nie wspominać o przyczynie tego nieprzyjemnego wypadku, ale wiedział, że to przecież istotne, aby go wyleczyć. Uniósł więc dłoń do góry, pokazując lepiej zarówno ranę jak i pierścień Zakonu. - Ponurak nie był w nastroju.
A teraz było inaczej, wszystko się zmieniło. Zakon pozwalał mu pomagać, dawał mu poczucie wypełniania pewnej misji, dzięki której inne dzieciaki mogłyby nie doświadczyć tego, co przydarzało mu się za młodu. Był niezwykle dumny z faktu, że okazał się być godny brania udziału w czymś takim. To były jasne punkty jego życia, bo poza tym czuł się jak gdyby brodził w całkowitym mroku. Już nie zwracał uwagi na wszystko dookoła niego, a wspaniała misja nagle wyblakła lekko i przygasła. Pędzel przestał pasować do jego dłoni tak szybko jak udało mu się go wreszcie podnieść. Przestał rozglądać się dookoła za wspaniałością życia, rzeczywistość przestała go zadziwiać. Na wszystko zaczął ponownie spoglądać jedynie przez pryzmat szkła butelki. Co gorsza - miał tego pełną świadomość. Problem nie leżał jednak w jego niechęci do zmiany, ale w braku perspektywy. Los po raz kolejny podciął mu skrzydła z całą swoją brutalnością niszcząc to, co zaczął stopniowo odbudowywać. Rzeczywistość rozbiła się z hukiem niczym lustro rzucone na beton, a on nie wiedział jak miałby z powrotem poskładać te części skoro dotknięcie chociażby jednej boleśnie kaleczyło dłonie. Pragnął przestać cierpieć, ale nie wiedział jak to zrobić. To wszystko było inne niż za pierwszym razem. Wtedy alkohol pomagał.
Może też po części dlatego pojawił się na oddziale Świętego Munga. Może liczył, że komuś uda się oprócz ciała poskładać także i duszę. Nie miał jednak zamiaru obarczać kogokolwiek swoim ciężarem, tym bardziej Margaux, która od czasu świątecznego spotkania kojarzyła mu się z jasnym blaskiem rozświetlającym otaczających wszystkich niezwykłym poczuciem bezpieczeństwa. Poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia, bo wiedział, że będzie w stanie wyczuć burzową chmurę, która go opatulała.
- Troszeczkę - odparł, tym razem uśmiechając się autentycznie, chociaż coś na kształt zmęczenia czaiło się w kącikach jego oczu. Chciałby nie wspominać o przyczynie tego nieprzyjemnego wypadku, ale wiedział, że to przecież istotne, aby go wyleczyć. Uniósł więc dłoń do góry, pokazując lepiej zarówno ranę jak i pierścień Zakonu. - Ponurak nie był w nastroju.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zęby zwierzęcia wbiły się w skórę głęboko; poszarpane brzegi rany, kształtem przypominającej półkole, były spuchnięte i zaczerwienione, trawione najprawdopodobniej początkami raczkującego zakażenia. Nic, czego nie dałoby się wyleczyć prostym zaklęciem czy eliksirem, ale też nic, czego nie dałoby się uniknąć, gdyby tylko… Zacisnęła nieznacznie usta; srebrzysty pierścień Zakonu połyskiwał niewinnie zaraz obok zranienia, w jakiś nieokreślony sposób idealnie dopełniając nieprzyjemny obrazek. Nie powinna była dopuszczać do siebie tych myśli ani poświęcać dodatkowych sekund, żeby przypomnieć sobie, że ich sprawa warta była poświęceń. Dlaczego coraz trudniej było jej odsunąć ponure wizje, rozgonić gęstniejące opary poczucia bezsilności?
Uśmiechnęła się szerzej, jakby na przekór samej sobie, delikatnie dotykając krawędzi rany opuszkami palców. Skóra w tym miejscu była nieco cieplejsza, niż normalnie. – Nie powinieneś był tak długo z tym zwlekać – zauważyła spokojnie z ledwie wyczuwalną naganą w głosie, przykrytą jednak starannie naturalną warstewką życzliwości. Odsunęła się od mężczyzny na moment, używając niewielkiego kluczyka do otworzenia przeszklonej szafki z eliksirami i bez śladu zawahania sięgając po wypełnioną czerwonym płynem fiolkę, którą następnie wcisnęła Leo do zdrowej dłoni. – To powinno usunąć z organizmu całe paskudztwo. Smakuje ohydnie, ostrzegam – dodała, unosząc wyżej jasne brwi, w wyrazie, który jasno mówił: sam jesteś sobie winien. – Do dna.
Czekając, aż pacjent opróżni butelkę, przysiadła na krawędzi drugiego łóżka, znów poświęcając kilka sekund na uważne przestudiowanie męskiej twarzy. Przez chwilę nie odzywała się ani słowem, moment samokontroli nie trwał jednak długo. – Wszystko w porządku? – zapytała w końcu, przelotnie zastanawiając się, czy wypowiadanie tego pytania wciąż jeszcze miało jakikolwiek sens; czy w jej rzeczywistości istniał jeszcze ktoś, kto mógłby szczerze i bez zastanowienia odpowiedzieć twierdząco? Czy ona mogła? – Pomijając dziurawą rękę, oczywiście – dorzuciła nieco lżej, ściągając odrobinę ciężaru z wcześniejszych słów. Spojrzała mu w oczy jedynie przelotnie, nie chcąc wywierać na nim niepotrzebnej presji – gdyby chciał, mógłby bez problemu odbić pytanie mało konkretną uwagą. Koniec końców, nie musiał przecież jej się zwierzać; nie znali się zbyt dobrze i właściwie póki co łączył ich jedynie (aż?) Zakon. Nawet jeśli wspólna misja uratowania świata przed podłym czarnoksiężnikiem wymagała pokaźnej dawki wzajemnego zaufania, to przecież rzeczywistość nie zawsze przedstawiała się tak prosto i klarownie.
Zniecierpliwiona bezruchem, znów się podniosła, po raz kolejny skupiając się na zranionej ręce Leonarda. – Mogę? – zapytała, jedną dłoń wyciągając w kierunku mężczyzny, a drugą sięgając po różdżkę i milcząco dając mu do zrozumienia, że jej praca jeszcze się tu nie zakończyła; ugryzienie wciąż wymagało zasklepienia.
Uśmiechnęła się szerzej, jakby na przekór samej sobie, delikatnie dotykając krawędzi rany opuszkami palców. Skóra w tym miejscu była nieco cieplejsza, niż normalnie. – Nie powinieneś był tak długo z tym zwlekać – zauważyła spokojnie z ledwie wyczuwalną naganą w głosie, przykrytą jednak starannie naturalną warstewką życzliwości. Odsunęła się od mężczyzny na moment, używając niewielkiego kluczyka do otworzenia przeszklonej szafki z eliksirami i bez śladu zawahania sięgając po wypełnioną czerwonym płynem fiolkę, którą następnie wcisnęła Leo do zdrowej dłoni. – To powinno usunąć z organizmu całe paskudztwo. Smakuje ohydnie, ostrzegam – dodała, unosząc wyżej jasne brwi, w wyrazie, który jasno mówił: sam jesteś sobie winien. – Do dna.
Czekając, aż pacjent opróżni butelkę, przysiadła na krawędzi drugiego łóżka, znów poświęcając kilka sekund na uważne przestudiowanie męskiej twarzy. Przez chwilę nie odzywała się ani słowem, moment samokontroli nie trwał jednak długo. – Wszystko w porządku? – zapytała w końcu, przelotnie zastanawiając się, czy wypowiadanie tego pytania wciąż jeszcze miało jakikolwiek sens; czy w jej rzeczywistości istniał jeszcze ktoś, kto mógłby szczerze i bez zastanowienia odpowiedzieć twierdząco? Czy ona mogła? – Pomijając dziurawą rękę, oczywiście – dorzuciła nieco lżej, ściągając odrobinę ciężaru z wcześniejszych słów. Spojrzała mu w oczy jedynie przelotnie, nie chcąc wywierać na nim niepotrzebnej presji – gdyby chciał, mógłby bez problemu odbić pytanie mało konkretną uwagą. Koniec końców, nie musiał przecież jej się zwierzać; nie znali się zbyt dobrze i właściwie póki co łączył ich jedynie (aż?) Zakon. Nawet jeśli wspólna misja uratowania świata przed podłym czarnoksiężnikiem wymagała pokaźnej dawki wzajemnego zaufania, to przecież rzeczywistość nie zawsze przedstawiała się tak prosto i klarownie.
Zniecierpliwiona bezruchem, znów się podniosła, po raz kolejny skupiając się na zranionej ręce Leonarda. – Mogę? – zapytała, jedną dłoń wyciągając w kierunku mężczyzny, a drugą sięgając po różdżkę i milcząco dając mu do zrozumienia, że jej praca jeszcze się tu nie zakończyła; ugryzienie wciąż wymagało zasklepienia.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Niestety doszedłem do tego samego wniosku - odparł, czując się jakby nieśmiałe promienie słońce przebijały się przez jego burzową chmurę. Tego właśnie potrzebował. Kontaktu z kimś, kto go rozumiał, a jednocześnie nie znał zbyt dobrze. Drobna dawka dystansu sprawiała, że łatwiej mu się oddychało. Nie miał teraz poczucia odpowiedzialności, obowiązku czy przytłoczenia. Przez ten krótki czas był zwykłym pacjentem w życzliwych rękach uzdrowicielki. Nawet nie syknął, gdy musnęła ranę podczas oględzin. Bolało go już znacznie gorzej w życiu. Chociaż na wciśniętą w zdrową dłoń fiolkę zareagował już całkiem podręcznikowo. Zmarszczył nos przyglądając się nieufnie czerwonej zawartości. Cóż, sam był sobie winny i teraz dosłownie powinien wypić to, co sobie naważył.
- To do dna - powtórzył rozbawiony w parodii toastu, po czym przytknął buteleczkę do ust i przechylił ją. Opróżnił ją jednym haustem, chcąc jak najszybciej pozbyć się smaku substancji z ust. Margaux miała absolutną rację, smakowało niepodobnie do niczego, co miał okazję pić i cieszył się, że więcej nie będzie musiał tego robić. Kiedy z powrotem się wyprostował, potrząsnął głową, jak gdyby chciał otrząsnąć się z tego obrzydlistwa. Posmak pozostał, ale nie chciał narzekać. Był przecież dużym chłopcem.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że Vance przysiadła obok, a pytanie, które zadała bynajmniej nie odnosi się do walorów smakowych eliksiru. Bezwiednie oblizał wargi, co było błędem, więc szybko otarł je wierzchem dłoni. Nie znał się zbyt dobrze z drobną uzdrowicielką, ale miał niezwykłe wrażenie, że jest kobietom, której można ufać. Wydawała się być trochę sercem ich całej, zakonnej gromady. Z drugiej jednak strony nie powinien temu uczuć ośmielenia pozwolić zawalić przygodnego słuchacza przytłaczającymi faktami. W tej krótkiej chwili ciszy, która pomiędzy nimi zapadła przeczesał palcami brodę, jak zwykle, gdy szukał odpowiednich słów.
- Ręka to ostatnie, o co bym się martwił. Bywało już ze mną gorzej. - Uśmiechnął się, odrobinę sentymentalnie, kiedy powróciło do niego wspomnienie paskudnego oparzenia pleców. Od krótkiego epizodu ze smokami minęło już tyle czasu, że nawet okoliczności powstania paskudnej blizny mógł wspominać z rozrzewnieniem. Zresztą, na jego drodze stanęło od tamtego momentu wiele smoczyc. - Jest trochę gorzej niż powinno zazwyczaj być, ale radzę sobie. - Kłamał, ale co mógł zrobić? Nie czuł się na tyle wyróżnionym, aby móc zrzucać na nią swoje problemy. Naprawdę powinien zacząć sobie radzić, nawet jeśli kompletnie nie miał pojęcia od czego zacząć. Może to krzywoprzysięstwo pomoże dźwignąć na nogi? W końcu służył Feniksowi, powinien umieć dźwignąć się z popiołu. Uśmiechnął się do niej lekko i wyciągnął rękę w jej stronę. Niech chociaż coś zostanie naprawione nim opuści Świętego Munga.
- To do dna - powtórzył rozbawiony w parodii toastu, po czym przytknął buteleczkę do ust i przechylił ją. Opróżnił ją jednym haustem, chcąc jak najszybciej pozbyć się smaku substancji z ust. Margaux miała absolutną rację, smakowało niepodobnie do niczego, co miał okazję pić i cieszył się, że więcej nie będzie musiał tego robić. Kiedy z powrotem się wyprostował, potrząsnął głową, jak gdyby chciał otrząsnąć się z tego obrzydlistwa. Posmak pozostał, ale nie chciał narzekać. Był przecież dużym chłopcem.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że Vance przysiadła obok, a pytanie, które zadała bynajmniej nie odnosi się do walorów smakowych eliksiru. Bezwiednie oblizał wargi, co było błędem, więc szybko otarł je wierzchem dłoni. Nie znał się zbyt dobrze z drobną uzdrowicielką, ale miał niezwykłe wrażenie, że jest kobietom, której można ufać. Wydawała się być trochę sercem ich całej, zakonnej gromady. Z drugiej jednak strony nie powinien temu uczuć ośmielenia pozwolić zawalić przygodnego słuchacza przytłaczającymi faktami. W tej krótkiej chwili ciszy, która pomiędzy nimi zapadła przeczesał palcami brodę, jak zwykle, gdy szukał odpowiednich słów.
- Ręka to ostatnie, o co bym się martwił. Bywało już ze mną gorzej. - Uśmiechnął się, odrobinę sentymentalnie, kiedy powróciło do niego wspomnienie paskudnego oparzenia pleców. Od krótkiego epizodu ze smokami minęło już tyle czasu, że nawet okoliczności powstania paskudnej blizny mógł wspominać z rozrzewnieniem. Zresztą, na jego drodze stanęło od tamtego momentu wiele smoczyc. - Jest trochę gorzej niż powinno zazwyczaj być, ale radzę sobie. - Kłamał, ale co mógł zrobić? Nie czuł się na tyle wyróżnionym, aby móc zrzucać na nią swoje problemy. Naprawdę powinien zacząć sobie radzić, nawet jeśli kompletnie nie miał pojęcia od czego zacząć. Może to krzywoprzysięstwo pomoże dźwignąć na nogi? W końcu służył Feniksowi, powinien umieć dźwignąć się z popiołu. Uśmiechnął się do niej lekko i wyciągnął rękę w jej stronę. Niech chociaż coś zostanie naprawione nim opuści Świętego Munga.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Starała się nie przyglądać mu się zbyt nachalnie, gdy opróżniał butelkę z eliksirem, ale i tak zauważyła wyraźny grymas, wykrzywiający rysy twarzy w odpowiedzi na gorzki, zdecydowanie nieprzyjemny smak; uśmiechnęła się do siebie – pewne rzeczy się nie zmieniały, niezależnie od tego, czy pacjent miał pięć lat, czy trzydzieści pięć – i podniosła się, żeby napełnić pustą szklankę czystą, chłodną wodą. – Proszę – powiedziała, podając mu naczynie i jednocześnie odbierając od niego opróżnioną fiolkę po eliksirze. – Woda powinna spłukać posmak – wyjaśniła lekko i trochę przepraszająco; może powinna była przygotować coś do przepicia od razu, ale jej myśli przypominały tamtego dnia konsystencją nieważkie strzępki waty – wystarczył byle podmuch, żeby rozpierzchły się i umknęły.
Nie była pewna, dlaczego próbowała wciągać go w rozmowę; nie znał jej i najprawdopodobniej nie miał żadnych podstaw żeby jej ufać, ale… Czasami chyba potrzebowała uczucia bycia potrzebną bardziej niż zwykle. – Ręka to coś, o co zdecydowanie powinieneś się martwić – zaoponowała, ostrożnie, ale zdecydowanie przytrzymując wolną dłonią wyciągnięty w jej stronę nadgarstek i stabilizując w ten sposób całe przedramię. – Jesteś malarzem, prawda? – zapytała, na moment odrywając spojrzenie od zaczerwienionej skóry i zatrzymując je na zielonych tęczówkach Leonarda. Kąciki ust drgnęły jej lekko w górę. – Mogę się mylić, ale nie jestem pewna, czy dałabym radę narysować cokolwiek bez używania rąk. – Uniosła brwi w wymownym wyrazie i dopiero wtedy ponownie przeniosła swoją uwagę na ranę, przykładając różdżkę do jej brzegu. – Recivium – mruknęła; używana tysiące razy formuła spłynęła z jej ust jak naturalnie, jak oddech. Nie była pewna, czy zranienie było zanieczyszczone, ale nie można było być zbyt ostrożnym, prawda? – Ferula – rzuciła jeszcze i sekundę później ślady po zębach ponuraka zniknęły jej z oczu, przysłonięte czystym bandażem. Zadowolona, wetknęła różdżkę z powrotem do kieszeni szpitalnego uniformu i wypuściła leonardowy nadgarstek spomiędzy palców. – Przeżyjesz, ale raczej nie próbuj już domowej medycyny – zawyrokowała, nie do końca poważnie, ale też nie całkiem beztrosko, znów studiując z ledwie wyczuwalną troską twarz mężczyzny.
Zawahała się na moment; jego odpowiedź nie zachęcała do drążenia tematu, nie miała więc zamiaru tego robić, ale nie chciała też zbywać wzruszeniem ramion tego, co właśnie usłyszała. – Rozumiem. – Kiwnęła głową. – I wiem, że pewnie masz mnóstwo osób, które nadają się do tego lepiej niż ja, ale jeśli kiedyś chciałbyś porozmawiać o tym, dlaczego jest gorzej… Albo o czymkolwiek innym, to wiedz, że bardzo lubię słuchać. No i pewnie mogłabym się czegoś nowego nauczyć od kogoś, kto używa farb zamiast kredek albo węgla – dodała, odwracając spojrzenie i zatrzymując je gdzieś na wysokości wychodzącego na szare niebo okna. Właściwie jej praca tutaj była skończona, ale miała (samolubną?) ochotę posiedzieć tu jeszcze przez moment.
Nie była pewna, dlaczego próbowała wciągać go w rozmowę; nie znał jej i najprawdopodobniej nie miał żadnych podstaw żeby jej ufać, ale… Czasami chyba potrzebowała uczucia bycia potrzebną bardziej niż zwykle. – Ręka to coś, o co zdecydowanie powinieneś się martwić – zaoponowała, ostrożnie, ale zdecydowanie przytrzymując wolną dłonią wyciągnięty w jej stronę nadgarstek i stabilizując w ten sposób całe przedramię. – Jesteś malarzem, prawda? – zapytała, na moment odrywając spojrzenie od zaczerwienionej skóry i zatrzymując je na zielonych tęczówkach Leonarda. Kąciki ust drgnęły jej lekko w górę. – Mogę się mylić, ale nie jestem pewna, czy dałabym radę narysować cokolwiek bez używania rąk. – Uniosła brwi w wymownym wyrazie i dopiero wtedy ponownie przeniosła swoją uwagę na ranę, przykładając różdżkę do jej brzegu. – Recivium – mruknęła; używana tysiące razy formuła spłynęła z jej ust jak naturalnie, jak oddech. Nie była pewna, czy zranienie było zanieczyszczone, ale nie można było być zbyt ostrożnym, prawda? – Ferula – rzuciła jeszcze i sekundę później ślady po zębach ponuraka zniknęły jej z oczu, przysłonięte czystym bandażem. Zadowolona, wetknęła różdżkę z powrotem do kieszeni szpitalnego uniformu i wypuściła leonardowy nadgarstek spomiędzy palców. – Przeżyjesz, ale raczej nie próbuj już domowej medycyny – zawyrokowała, nie do końca poważnie, ale też nie całkiem beztrosko, znów studiując z ledwie wyczuwalną troską twarz mężczyzny.
Zawahała się na moment; jego odpowiedź nie zachęcała do drążenia tematu, nie miała więc zamiaru tego robić, ale nie chciała też zbywać wzruszeniem ramion tego, co właśnie usłyszała. – Rozumiem. – Kiwnęła głową. – I wiem, że pewnie masz mnóstwo osób, które nadają się do tego lepiej niż ja, ale jeśli kiedyś chciałbyś porozmawiać o tym, dlaczego jest gorzej… Albo o czymkolwiek innym, to wiedz, że bardzo lubię słuchać. No i pewnie mogłabym się czegoś nowego nauczyć od kogoś, kto używa farb zamiast kredek albo węgla – dodała, odwracając spojrzenie i zatrzymując je gdzieś na wysokości wychodzącego na szare niebo okna. Właściwie jej praca tutaj była skończona, ale miała (samolubną?) ochotę posiedzieć tu jeszcze przez moment.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z wdzięcznością wypisaną na twarzy przyjął szklankę wody. Nieprawdopodobne jak taka mała rzecz potrafiła cieszyć. Chyba właśnie to sprawiło, że w jego głowie zaświtała ta myśl. Zapomniał. Zapomniał, że nie warto patrzyć na świat w nie wiadomo jak wielkiej i doniosłej perspektywie. Wielkie plany zmieniają się w mgnieniu oka, a wszystko przez drobniutkie szczegóły. Te, na które zapomniał już zwracać uwagę. Wznosił głowę ku górze, chociaż równie wiele uwagi powinien poświęcić temu, co rozgrywało się na dole.
Woda przyjemnie obmywała usta i przełyk z wspomnienia niesmacznego eliksiru, a jego myśli na chwilę uciekły ze szpitalnej sali świętego Munga. Skierowały się do tych niepozornych drobnostek, które umknęły jego uwadze. Zapach terpentyny, zapach nocy, gdy oglądał gwiazdy na dachu mieszkania, przyjemny ból mięśni po treningu, świąteczny dzień spędzony w gronie bliskich. Dlaczego pozwolił sobie o tym zapomnieć? Przecież właśnie to wszystko definiowało go, tworzyło tym kim był. Nic dziwnego, że nie mógł się pozbierać, skoro sam nie wiedział kim był.
- Malarzem - powtórzył za nią niemal bezgłośnie. Czy jeszcze nim był? Pędzel leżał w jego dłoni naturalnie od kiedy sięgał pamięcią, ale ostatnimi czasy raczej nie używał go często. Zajęcie, które kiedyś było jego ucieczką, które tak kochał, nagle obróciło się przeciwko niemu. Azyl zaczął być miejscem przysparzającym więcej problemów niż ulgi.
Przyglądał się w milczeniu obliczu Vance, kiedy bandażowała jego dłoń. Chciałby wiedzieć skąd ta kobieta czerpie tak wiele pokoju ducha, takiej niewymuszonej radości, ale nie tej irytująco pozytywnej, tylko spokojnej, która sprawia, że człowiek bezwiednie ją od niej chłonie. - To ognista nie jest uniwersalnym środkiem na wszystko? - rzucił z udawanym zaskoczeniem, ale usta wygięło mu rozbawienie. Wiedział, że jak na swój wiek zachował się niczym nieodpowiedzialny gówniarz, nie miał nic na swoją obronę. Cieszył się jednak, że dzięki tej zwłoce udało mu się trafić właśnie na nią. Potrzebował czyjegoś tak odświeżającego towarzystwa.
Nie spodziewał się jednak, że będzie chciała go wysłuchać. Jak gdyby bezbłędnie odczytała jego wątpliwości hamujące go przed wyrzuceniem zgromadzonego kwasu. Niezobowiązujący dystans, który utrzymywała nie patrząc na niego nagląco tym bardziej wprawiał go w komfort. Nie chciał odrzucać tego zaproszenia.
- Nie wiem czy jestem dobrą figurą do uczenia ludzi czegokolwiek. - Odrobina goryczy zdołała wymsknąć się spomiędzy jego warg razem z tymi słowami. - Margaux, miałaś tak kiedyś, że nie mogłaś malować? - Czegoś brakowało w tym pytaniu, a raczej brakowało tego, co mogłoby sprawdzić, że uzyskałby odpowiedź, jakiej potrzebował. - Że pewne wspomnienia, bolesne wspomnienia, blokowały cię przed sięgnięciem po papier? - Wbił spojrzenie w śnieżnobiały bandaż, który tak bardzo przypominał nieskazitelną połać płótna. Chciał ją zapełnić, ale nie był pewien, czy jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie. Może skończył się już jako artysta?
Woda przyjemnie obmywała usta i przełyk z wspomnienia niesmacznego eliksiru, a jego myśli na chwilę uciekły ze szpitalnej sali świętego Munga. Skierowały się do tych niepozornych drobnostek, które umknęły jego uwadze. Zapach terpentyny, zapach nocy, gdy oglądał gwiazdy na dachu mieszkania, przyjemny ból mięśni po treningu, świąteczny dzień spędzony w gronie bliskich. Dlaczego pozwolił sobie o tym zapomnieć? Przecież właśnie to wszystko definiowało go, tworzyło tym kim był. Nic dziwnego, że nie mógł się pozbierać, skoro sam nie wiedział kim był.
- Malarzem - powtórzył za nią niemal bezgłośnie. Czy jeszcze nim był? Pędzel leżał w jego dłoni naturalnie od kiedy sięgał pamięcią, ale ostatnimi czasy raczej nie używał go często. Zajęcie, które kiedyś było jego ucieczką, które tak kochał, nagle obróciło się przeciwko niemu. Azyl zaczął być miejscem przysparzającym więcej problemów niż ulgi.
Przyglądał się w milczeniu obliczu Vance, kiedy bandażowała jego dłoń. Chciałby wiedzieć skąd ta kobieta czerpie tak wiele pokoju ducha, takiej niewymuszonej radości, ale nie tej irytująco pozytywnej, tylko spokojnej, która sprawia, że człowiek bezwiednie ją od niej chłonie. - To ognista nie jest uniwersalnym środkiem na wszystko? - rzucił z udawanym zaskoczeniem, ale usta wygięło mu rozbawienie. Wiedział, że jak na swój wiek zachował się niczym nieodpowiedzialny gówniarz, nie miał nic na swoją obronę. Cieszył się jednak, że dzięki tej zwłoce udało mu się trafić właśnie na nią. Potrzebował czyjegoś tak odświeżającego towarzystwa.
Nie spodziewał się jednak, że będzie chciała go wysłuchać. Jak gdyby bezbłędnie odczytała jego wątpliwości hamujące go przed wyrzuceniem zgromadzonego kwasu. Niezobowiązujący dystans, który utrzymywała nie patrząc na niego nagląco tym bardziej wprawiał go w komfort. Nie chciał odrzucać tego zaproszenia.
- Nie wiem czy jestem dobrą figurą do uczenia ludzi czegokolwiek. - Odrobina goryczy zdołała wymsknąć się spomiędzy jego warg razem z tymi słowami. - Margaux, miałaś tak kiedyś, że nie mogłaś malować? - Czegoś brakowało w tym pytaniu, a raczej brakowało tego, co mogłoby sprawdzić, że uzyskałby odpowiedź, jakiej potrzebował. - Że pewne wspomnienia, bolesne wspomnienia, blokowały cię przed sięgnięciem po papier? - Wbił spojrzenie w śnieżnobiały bandaż, który tak bardzo przypominał nieskazitelną połać płótna. Chciał ją zapełnić, ale nie był pewien, czy jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie. Może skończył się już jako artysta?
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie była pewna, dlaczego czuła się w jego towarzystwie tak swobodnie. Wbrew pozorom, nie z każdym potrafiła z miejsca znaleźć wspólny język; chociaż starała się podchodzić do życia i ludzi z pozytywnym nastawieniem, oferując zaufanie i szczerość niemalże za darmo, zdarzało się, że odmienne osobowości zwyczajnie do siebie nie pasowały. Wymieniane zdania zdawały się wtedy zgrzytać o siebie nawzajem, a zapadająca od czasu do czasu cisza samoistnie wypełniać milczeniem przesiąkniętym niezręcznością. Z Leo było inaczej; być może zbawienny wpływ miało tu znajome otoczenie szpitalnych korytarzy, które – mimo unoszącej się w powietrzu czystości i sterylności – niezmiennie kojarzyły jej się domem i bezpieczeństwem; być może łączył ich zakon albo zamiłowanie do przenoszenia myśli na papier czy płótno. W każdym razie, próżno było szukać między nimi śladów zniecierpliwienia ani nerwowości, nie odnajdywała ich też w pojedynczym słowie, które wróciło do niej jak echo. Chociaż całodzienne zmęczenie ciążyło jej na powiekach, a umysł błagał o chwilę odpoczynku, to uśmiech pojawiający się na jej twarzy po zabarwionym udawanym zdziwieniem pytaniu nie miał w sobie nic wymuszonego.
Roześmiała się, unosząc wyżej jasne brwi i teatralnie kręcąc głową. – Zawsze mnie zastanawiało, skąd mężczyźni biorą ten pomysł – odpowiedziała lekko, rzucając ostatnie kontrolne spojrzenie na zaleczoną rękę.
Ponieważ nie okazał jej w żaden sposób, że powinna zostawić go w spokoju, wróciła niespiesznie na swoje miejsce na krawędzi szpitalnego łóżka, słuchając uważnie. Odpowiedź na zawieszone w powietrzu pytania nie spłynęła z jej ust od razu; gdy Leo skończył mówić, milczała jeszcze przez kilka sekund, ważąc w myślach słowa czy przesiewając przez palce zdania oraz emocje mężczyzny – trudno było stwierdzić. Wiedziała, że nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, na jak bardzo emocjonalne tereny właśnie mimowolnie ją popychał i choć odwiedzanie ich już dawno przestało sprawiać jej fizyczny ból, nie była pewna, czy jej rozmówca chciał wysłuchać tej historii. Wypuściła z płuc powietrze, powoli i bezgłośnie. – Masz rodzeństwo, Leo? – zapytała, zerkając na niego przelotnie. Postanowiła zaryzykować. – Ja miałam. Młodszego braciszka. Urodził się, kiedy byłam w czwartej klasie Beauxbatons. – Kąciki jej bladych warg uniosły się bezwiednie na to wspomnienie: ciepłe, melancholijne, odrobinę smutne. – Był… Inny niż większość dzieci. Jego umysł rozwijał się znacznie wolniej niż reszta organizmu i lekarze od samego początku nie dawali mu szans na więcej niż kilka lat życia. – Chociaż starała się, by jej głos brzmiał pogodnie, echo niewypowiedzianej porażki i zawodu zabrzmiało głucho między sylabami. Pokręciła nieznacznie głową, jakby starając się otrząsnąć od niechcianych myśli, brzęczących jej wokół uszu niczym uciążliwe muchy. Odszukała spojrzeniem charakterystyczny profil mężczyzny; pomogło. – To dla niego zaczęłam rysować. Nigdy nie nauczył się czytać, więc nie mogłam pisać mu listów, ale opowiadałam mu wszystko obrazkami. Uśmiechał się wtedy tak… – Nie potrafiła znaleźć właściwych słów. – Wiedziałam, że rozumiał – dokończyła zamiast tego. Przez moment wydawało jej się, że znowu tam była – w rodzinnym domu w Kornwalii, na drewnianym, bielonym ganku, zwróconym w stronę morza. Wciągnęła powietrze, razem z nim wdychając zapach ziołowych leków i wspomnienie rozmyło się bezpowrotnie. – Kiedy umarł, byłam pewna, że nie wezmę więcej do ręki ołówka. Nie wiedziałam, po co miałabym to robić. Miałam w sobie tyle złości, tyle pustych pretensji do świata. – Nawet nie zdawała sobie sprawy, że jej lewa dłoń powędrowała do góry, ani że jej szczupłe palce przycisnęły się do materiału szpitalnego uniformu na wysokości mostka – dokładnie tam, gdzie gromadziły się zawsze wszystkie złe emocje. – Dużo czasu minęło, zanim uświadomiłam sobie, że chociaż jemu nie byłam w stanie już pomóc, to nadal mogłam zrobić coś dobrego dla innych dzieci. Innych ludzi. – Odszukała wzrokiem jego oczy, o niezmiennie niemożliwym do rozczytania wyrazie. Jednocześnie chciała i nie chciała dowiedzieć się, co tak naprawdę go trapiło. – Nie możesz pozbyć się bolesnych wspomnień, Leo. One już zawsze będą częścią tego, kim jesteś. – Opuściła dłoń; przez moment wydawało się, że sięgnie nią do palców mężczyzny, ale jeżeli taki był jej zamiar, to rozmyśliła się w trakcie, koniec końców kładąc rękę na jasnej, chłodnej pościeli. – Jedyne, co możesz zrobić, to stworzyć nowe. I sprawić, że te stare staną się mniej istotne – dodała jeszcze, orientując się, że gdzieś po drodze oddaliła się mocno od bezpieczniej ścieżki, która dotyczyła jedynie malowania.
Roześmiała się, unosząc wyżej jasne brwi i teatralnie kręcąc głową. – Zawsze mnie zastanawiało, skąd mężczyźni biorą ten pomysł – odpowiedziała lekko, rzucając ostatnie kontrolne spojrzenie na zaleczoną rękę.
Ponieważ nie okazał jej w żaden sposób, że powinna zostawić go w spokoju, wróciła niespiesznie na swoje miejsce na krawędzi szpitalnego łóżka, słuchając uważnie. Odpowiedź na zawieszone w powietrzu pytania nie spłynęła z jej ust od razu; gdy Leo skończył mówić, milczała jeszcze przez kilka sekund, ważąc w myślach słowa czy przesiewając przez palce zdania oraz emocje mężczyzny – trudno było stwierdzić. Wiedziała, że nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, na jak bardzo emocjonalne tereny właśnie mimowolnie ją popychał i choć odwiedzanie ich już dawno przestało sprawiać jej fizyczny ból, nie była pewna, czy jej rozmówca chciał wysłuchać tej historii. Wypuściła z płuc powietrze, powoli i bezgłośnie. – Masz rodzeństwo, Leo? – zapytała, zerkając na niego przelotnie. Postanowiła zaryzykować. – Ja miałam. Młodszego braciszka. Urodził się, kiedy byłam w czwartej klasie Beauxbatons. – Kąciki jej bladych warg uniosły się bezwiednie na to wspomnienie: ciepłe, melancholijne, odrobinę smutne. – Był… Inny niż większość dzieci. Jego umysł rozwijał się znacznie wolniej niż reszta organizmu i lekarze od samego początku nie dawali mu szans na więcej niż kilka lat życia. – Chociaż starała się, by jej głos brzmiał pogodnie, echo niewypowiedzianej porażki i zawodu zabrzmiało głucho między sylabami. Pokręciła nieznacznie głową, jakby starając się otrząsnąć od niechcianych myśli, brzęczących jej wokół uszu niczym uciążliwe muchy. Odszukała spojrzeniem charakterystyczny profil mężczyzny; pomogło. – To dla niego zaczęłam rysować. Nigdy nie nauczył się czytać, więc nie mogłam pisać mu listów, ale opowiadałam mu wszystko obrazkami. Uśmiechał się wtedy tak… – Nie potrafiła znaleźć właściwych słów. – Wiedziałam, że rozumiał – dokończyła zamiast tego. Przez moment wydawało jej się, że znowu tam była – w rodzinnym domu w Kornwalii, na drewnianym, bielonym ganku, zwróconym w stronę morza. Wciągnęła powietrze, razem z nim wdychając zapach ziołowych leków i wspomnienie rozmyło się bezpowrotnie. – Kiedy umarł, byłam pewna, że nie wezmę więcej do ręki ołówka. Nie wiedziałam, po co miałabym to robić. Miałam w sobie tyle złości, tyle pustych pretensji do świata. – Nawet nie zdawała sobie sprawy, że jej lewa dłoń powędrowała do góry, ani że jej szczupłe palce przycisnęły się do materiału szpitalnego uniformu na wysokości mostka – dokładnie tam, gdzie gromadziły się zawsze wszystkie złe emocje. – Dużo czasu minęło, zanim uświadomiłam sobie, że chociaż jemu nie byłam w stanie już pomóc, to nadal mogłam zrobić coś dobrego dla innych dzieci. Innych ludzi. – Odszukała wzrokiem jego oczy, o niezmiennie niemożliwym do rozczytania wyrazie. Jednocześnie chciała i nie chciała dowiedzieć się, co tak naprawdę go trapiło. – Nie możesz pozbyć się bolesnych wspomnień, Leo. One już zawsze będą częścią tego, kim jesteś. – Opuściła dłoń; przez moment wydawało się, że sięgnie nią do palców mężczyzny, ale jeżeli taki był jej zamiar, to rozmyśliła się w trakcie, koniec końców kładąc rękę na jasnej, chłodnej pościeli. – Jedyne, co możesz zrobić, to stworzyć nowe. I sprawić, że te stare staną się mniej istotne – dodała jeszcze, orientując się, że gdzieś po drodze oddaliła się mocno od bezpieczniej ścieżki, która dotyczyła jedynie malowania.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
03.05.
Szpital dogorywał. Nie tylko leżący w łóżkach pacjenci przedstawiali sobą obraz nędzy i rozpaczy; łóżka, ściany i okna szpitalnych sal także nie były w najlepszym stanie. Farba odłaziła ze ścian widowiskowymi płatami, a korytarzem niosło się pogwizdywanie.
Aldrich wcisnął ręce głęboko w przepastne kieszenie szaty uzdrowiciela i na przekór złażącej farbie – gwizdał. Piosenka była skoczna i, o ile pamiętał, miała dość obraźliwe słowa. Szczęśliwie, w przeciwieństwie do wzrostu i optymizmu, poskąpiono mu talentu śpiewaczego, toteż gdy do uszu przypadkowego słuchacza dotrze w końcu ta irlandzka melodia nic nie stanie na przeszkodzie, by uznać ją za radosną. Było około południa, zaledwie trzy dni po przewróceniu kartki w kalendarzu z kwietnia na maj. Jeszcze nie doszedł do siebie po nieoczekiwanej teleportacji, przez którą w ostatnią noc kwietnia wylądował na cmentarzu gdzieś w głębi kraju, ale pacjenci nie byli łaskawi poczekać, aż niosący im pomoc medycy wszystko uporządkują w własnym życiu. Może w spokojniejszych czasach byłoby to możliwe. Albo w innym miejscu. Kiedy jednak życie osobiste zaczyna przekradać się do wnętrza murów szpitala, trudno taki porządek zaprowadzić.
Wyliczał akurat dawki eliksirów wspomagających leczenie po ukąszeniu wilkołaka. Głowę zaprzątały mu poważne szarpane rany, pospieszne obliczenia faz księżyca, a nad uchem ktoś zawiadomił o pacjentce czekającej na konsultację po ataku niezidentyfikowanego stworzenia. Zachwycony, że po tylu latach nauki i pracy wciąż nie ma pojęcia, ile jeszcze takich „niezidentyfikowanych” go czeka, przy ilu będzie musiał działać po omacku, podchodząc do łóżka zdębiał wręcz, gdy w rzeczonej pacjentce rozpoznał Sophię. Połamane żebra, liczne cięte rany, wstrząśnienie mózgu i wycieńczenie organizmu. Diagnozę i leczenie łatwo było wdrożyć, zwłaszcza, że Aldrich jedynie konsultował w jej przypadku. Leżała na pozaklęciowym i przez całe cztery dni, zapełnione od świtu do nocy, ledwie miał czas zajrzeć do niej. I jeszcze ta przeklęta deportacja… Wytrąciła go z równowagi na cenne w tym burzliwym okresie dzień lub dwa; ani się spostrzegł jak przysłano doń Sophię na ostatnią konsultację i podpis pod wypisem ze szpitala.
Drzwi do sali numer dwa były obdrapane i gałka się w nich poluzowała. Ale to nic nowego. Były także uchylone i o ile w tym także trudno doszukać się rewelacji, widok aurorki siedzącej na jednym z łóżek był dość rzadki. Na oddział urazów magizoologicznych trafiali zwykle hodowcy (ci uprawnieni i – znacznie częściej – także nielegalni), treserzy, nieostrożni alchemicy, dzieci… Jeśli chodzi o sprawianie bólu, znacznie łatwiej i szybciej jest potraktować kogoś klątwą niż szczuć niebezpiecznym zwierzęciem.
Zapukał do drzwi i po krótkiej chwili wszedł do środka. Była jedyną pacjentką, a w zasadzie to pozwolono jej przebrać się już w zwyczajne ubrania, więc wyglądała trochę nie na miejscu (swoją drogą, choć przewrotnie cieszył się na jej widok, wolałby, żeby naprawdę nie musiała tu być). Wyglądała przez okno; w majowym słońcu było widać, jak zbladła odkąd widział ją ostatnio. Uśmiechnął się słabo. Niedługo miały nadejść jego dwudzieste ósme urodziny. Kiedy tak patrzył na Sophię, zanim jeszcze się odwróciła a on spuścił wzrok na plik spiętych kartek, który trzymał w ręku, czuł się jakby miał lat osiemnaście. A wyglądał na czterdzieści osiem.
- Dzień dobry.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po tajemniczej anomalii Sophia musiała wrócić do Munga, by wyleczyć się z uzyskanych obrażeń i dokończyć kurację po poprzednich. W obliczu tego, co ją spotkało, przedłużono jej planowany pobyt o dodatkowy dzień w celu obserwacji i upewnienia się, czy anomalie nie miały zgubnego wpływu na wcześniej zaleczone rany, które zadały jej drzewiaste stwory. Być może potrzymano by ją jeszcze dłużej w normalnych okolicznościach, ale te od normy zdecydowanie odbiegały, a pacjentów było wielu. Po uleczeniu jej z obrażeń nabytych wskutek anomalii wróciła na salę, którą zajmowała wcześniej, choć była częstym gościem na oddziale pozaklęciowym, gdzie leżał jej brat ranny w wyniku czarnomagicznego pożaru na Nokturnie. Gdyby nie to, że uzdrowiciele niemal grozili jej przywiązaniem do łóżka, to pewnie spędzałaby większość czasu na korytarzu piątego piętra lub w sali brata. No ale niestety, musiała też dbać o własny wypoczynek, o czym nieustannie jej przypominano, zwłaszcza po tym, jak parę dni wstecz anomalia wydarła ją z bezpiecznej sali i rzuciła gdzieś daleko w towarzystwie Samuela, który również ucierpiał. I nie tylko on; już w Mungu przekonała się, że bardzo wielu czarodziejów odniosło rany po tym, jak zadziałała na nich tajemnicza moc. Sophia i tak miała sporo szczęścia, że skończyło się to dla niej tylko tak, i że mogła już niedługo wrócić do domu. Wręcz nie mogła się tego doczekać, chociaż obawiała się tego, co zastanie w Londynie, kolejnych anomalii i innego chaosu, który miał miejsce w ostatnich dniach w związku z planowanymi działaniami ministerstwa.
To wszystko ją niepokoiło i zasiewało w niej pewne wątpliwości, a także rozważania na temat tego, co przyniesie przyszłość, która nigdy nie wydawała się równie mroczna jak w ostatnich dniach.
Była już przebrana i przygotowywała się do powrotu do domu, właściwie czekała tylko na formalny wypis. Uzdrowiciel długo się nie pojawiał, być może zatrzymany przy innych przypadkach związanych z anomaliami, lub po prostu przy swoich obowiązkach, w końcu mimo anomalii czarodzieje nie przestawali również uszkadzać się w bardziej konwencjonalny sposób. Była nawet gotowa wyjść stąd i wrócić do domu bez tego wypisu, bo już tak mierziła ją bezczynność leżenia w szpitalnej sali, ale zanim wstała z łóżka, drzwi sali skrzypnęły i pojawił się w nich nie kto inny jak Aldrich, jej przyjaciel, który leczył na tym oddziale i w minionych dniach czasem ją odwiedzał.
- Al! Jak dobrze cię znowu zobaczyć – przywitała go, a w jej głosie można było usłyszeć entuzjazm, choć w ostatnich dniach częściej była podenerwowana lub zmartwiona. I nawet po wyleczeniu wszystkich ran wciąż wyglądała mizerniej niż zwykle, bardzo blada i z cieniami pod oczami. Jednak Aldrich też nie wyglądał lepiej; choć wciąż młody, sprawiał wrażenie, jakby w ostatnich dniach postarzał się o kilka lat.
- Przyniosłeś mój wypis? – zapytała, chociaż z towarzystwem Aldricha gotowa byłaby znieść i dłuższe oczekiwanie. Najważniejsze, że był tu i chyba czuł się lepiej, skoro był w stanie pracować. – Jak się czujesz? Te anomalie... Mam nadzieję, że nic ci nie jest? – Z tego, co kojarzyła, i jego nie ominęła dziwna teleportacja. Zdumiewająco wielu czarodziejów opuściło wtedy swoje domy i inne miejsca, nawet takie, które uchodziły za bezpieczne, jak Mung. – Z jednej strony pragnę już stąd wyjść, a z drugiej... Trochę obawiam się tego, co może nas czekać w najbliższych dniach. Sama nie wiem, czego jeszcze można się spodziewać. – Przygryzła wargę, patrząc na niego z napięciem.
To wszystko ją niepokoiło i zasiewało w niej pewne wątpliwości, a także rozważania na temat tego, co przyniesie przyszłość, która nigdy nie wydawała się równie mroczna jak w ostatnich dniach.
Była już przebrana i przygotowywała się do powrotu do domu, właściwie czekała tylko na formalny wypis. Uzdrowiciel długo się nie pojawiał, być może zatrzymany przy innych przypadkach związanych z anomaliami, lub po prostu przy swoich obowiązkach, w końcu mimo anomalii czarodzieje nie przestawali również uszkadzać się w bardziej konwencjonalny sposób. Była nawet gotowa wyjść stąd i wrócić do domu bez tego wypisu, bo już tak mierziła ją bezczynność leżenia w szpitalnej sali, ale zanim wstała z łóżka, drzwi sali skrzypnęły i pojawił się w nich nie kto inny jak Aldrich, jej przyjaciel, który leczył na tym oddziale i w minionych dniach czasem ją odwiedzał.
- Al! Jak dobrze cię znowu zobaczyć – przywitała go, a w jej głosie można było usłyszeć entuzjazm, choć w ostatnich dniach częściej była podenerwowana lub zmartwiona. I nawet po wyleczeniu wszystkich ran wciąż wyglądała mizerniej niż zwykle, bardzo blada i z cieniami pod oczami. Jednak Aldrich też nie wyglądał lepiej; choć wciąż młody, sprawiał wrażenie, jakby w ostatnich dniach postarzał się o kilka lat.
- Przyniosłeś mój wypis? – zapytała, chociaż z towarzystwem Aldricha gotowa byłaby znieść i dłuższe oczekiwanie. Najważniejsze, że był tu i chyba czuł się lepiej, skoro był w stanie pracować. – Jak się czujesz? Te anomalie... Mam nadzieję, że nic ci nie jest? – Z tego, co kojarzyła, i jego nie ominęła dziwna teleportacja. Zdumiewająco wielu czarodziejów opuściło wtedy swoje domy i inne miejsca, nawet takie, które uchodziły za bezpieczne, jak Mung. – Z jednej strony pragnę już stąd wyjść, a z drugiej... Trochę obawiam się tego, co może nas czekać w najbliższych dniach. Sama nie wiem, czego jeszcze można się spodziewać. – Przygryzła wargę, patrząc na niego z napięciem.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Po co się przypatrywał odłażącej ze ścian farbie? Była tam przecież od miesięcy. Nie pomagała się zaaklimatyzować pacjentom, a uzdrowicielom – uspokoić. Stanowiła niezbity dowód na to, że szpital, miejsce rekonwalescencji o statusie nawet w czasie konfliktu bliskim świątyni nie jest bezpieczny od wpływu wojny. Jakby potrzebne były na to inne dowody poza leczonymi w murach Munga pacjentami.
Parskał śmiechem na utyskiwania uzdrowicieli, którym przyszło przekazywać jej zakaz opuszczania swojej sali. Z jednej strony Sophia udowadniała, że kolejna tragedia spotykająca kochaną przez nią osobę nie mogła złamać w niej ducha, a z drugiej – Al nie mógł się jej dziwić. Gnałby na łeb, na szyję na wieść, że jego siostra znajduje się w stanie krytycznym na następnym piętrze. Aldrich wziął udział w walce, by brata Sophii utrzymać przy życiu. Zupełnie nie przypominał Raidena ze starych fotografii, które przyjaciółka mu pokazywała ze śmiechem. Trudno w zasadzie powiedzieć, by w ogóle przypominał wtedy człowieka. Gdy wezwano go z powrotem na oddział magizoologiczny, uzdrowicielom udało się już doprowadzić do względnie stabilnego stanu; czuł się niewystarczający. Zupełnie jak przed laty, kiedy dopiero uczył się do wykonywanego dziś zawodu, po głowie zaczęły mu chodzić myśli, czy aby na pewno się nadaje. Czy podoła wyzwaniom nadchodzących czasów.
Farba odłaziła ze ścian. Szpital stał w miejscu, pacjenci (nawet mimo dziwacznych teleportacji, których ofiarą padli niektórzy z nich) wciąż byli na swoich oddziałach. A zaledwie przed kilkoma dniami z pierwszych stron gazet straszył pomysł puszczenia połowy miasta z dymem. Równie dobrze mógłby skończyć się świat: pierwszego maja mógł obudzić się i nie poznać widoku roztaczającego się za oknem. Pobiegłby do szpitala, szukać… ratunku? Sensu? Porządku?
Jej?
- To ja powinienem pytać, jak się czujesz. – przyłapywał się czasem na „wyczekiwaniu”, aż Sophia znowu trafi do szpitala. Nie żeby nie wierzył w jej wyszkolenie i zaradność. Zwyczajnie mógł ją wtedy mieć na oku, jakoś… przypilnować. Szpitalne łóżko w otoczeniu narzekań na ból i podejrzanych zapachów to nienajlepsze miejsce na wypoczynek, zwłaszcza kiedy sumienie wypoczywać nie pozwala. Kiedy wszystko się zmienia i człowieka roznosi, byle tylko w tych zmianach uczestniczyć.
- Już wszystko w porządku. – nie opowiedział jej jeszcze, co dokładnie stało się na cmentarzu i ile czasu zajął mu powrót do pełnej sprawności umysłu. Sam nie był tego jeszcze pewien i nie chciał obciążać jej skargami, gdy przejmowała się już tyloma rzeczami. Niewielki odłamek wiedzy o stanie, w jakim jej brat trafił do Munga także przed nią zataił. Na razie. Póki sama nie wydobrzeje. Z dobrą intencją, ale paskudnym poczuciem winy. Pewnie niesłusznie; znając jej troskę o bliskich, dowiedziała się już wszystkiego, co możliwe. Mimo wszystko Aldrich ze słomianą rycerskością postanowił ubzdurać sobie, że ilekroć Sophia jest w szpitalu, znajduje się pod jego opieką i nawet gdyby sam nie odpowiadał za jej leczenie, jego zadaniem jest chociaż oszczędzić jej nieprzyjemności. Wiedział już, niestety, ile może znieść i – dopóki nie byłby zmuszony w tym celu jej okłamywać – zamierzał dopilnować, by choć przez chwilę miała spokój.
- Z tobą także. To znaczy: już w porządku. Mogłabyś opuścić szpital. – nawet powinna. Zwolnić miejsce następnym czarodziejom z uszkodzonymi ciałami. Będzie ich coraz więcej, tak długo, jak magia pozostanie wybredną i nieposłuszną. Ale Aldrich milczał, dając jej tym samym do zrozumienia, że podziela jej obawy.
Parskał śmiechem na utyskiwania uzdrowicieli, którym przyszło przekazywać jej zakaz opuszczania swojej sali. Z jednej strony Sophia udowadniała, że kolejna tragedia spotykająca kochaną przez nią osobę nie mogła złamać w niej ducha, a z drugiej – Al nie mógł się jej dziwić. Gnałby na łeb, na szyję na wieść, że jego siostra znajduje się w stanie krytycznym na następnym piętrze. Aldrich wziął udział w walce, by brata Sophii utrzymać przy życiu. Zupełnie nie przypominał Raidena ze starych fotografii, które przyjaciółka mu pokazywała ze śmiechem. Trudno w zasadzie powiedzieć, by w ogóle przypominał wtedy człowieka. Gdy wezwano go z powrotem na oddział magizoologiczny, uzdrowicielom udało się już doprowadzić do względnie stabilnego stanu; czuł się niewystarczający. Zupełnie jak przed laty, kiedy dopiero uczył się do wykonywanego dziś zawodu, po głowie zaczęły mu chodzić myśli, czy aby na pewno się nadaje. Czy podoła wyzwaniom nadchodzących czasów.
Farba odłaziła ze ścian. Szpital stał w miejscu, pacjenci (nawet mimo dziwacznych teleportacji, których ofiarą padli niektórzy z nich) wciąż byli na swoich oddziałach. A zaledwie przed kilkoma dniami z pierwszych stron gazet straszył pomysł puszczenia połowy miasta z dymem. Równie dobrze mógłby skończyć się świat: pierwszego maja mógł obudzić się i nie poznać widoku roztaczającego się za oknem. Pobiegłby do szpitala, szukać… ratunku? Sensu? Porządku?
Jej?
- To ja powinienem pytać, jak się czujesz. – przyłapywał się czasem na „wyczekiwaniu”, aż Sophia znowu trafi do szpitala. Nie żeby nie wierzył w jej wyszkolenie i zaradność. Zwyczajnie mógł ją wtedy mieć na oku, jakoś… przypilnować. Szpitalne łóżko w otoczeniu narzekań na ból i podejrzanych zapachów to nienajlepsze miejsce na wypoczynek, zwłaszcza kiedy sumienie wypoczywać nie pozwala. Kiedy wszystko się zmienia i człowieka roznosi, byle tylko w tych zmianach uczestniczyć.
- Już wszystko w porządku. – nie opowiedział jej jeszcze, co dokładnie stało się na cmentarzu i ile czasu zajął mu powrót do pełnej sprawności umysłu. Sam nie był tego jeszcze pewien i nie chciał obciążać jej skargami, gdy przejmowała się już tyloma rzeczami. Niewielki odłamek wiedzy o stanie, w jakim jej brat trafił do Munga także przed nią zataił. Na razie. Póki sama nie wydobrzeje. Z dobrą intencją, ale paskudnym poczuciem winy. Pewnie niesłusznie; znając jej troskę o bliskich, dowiedziała się już wszystkiego, co możliwe. Mimo wszystko Aldrich ze słomianą rycerskością postanowił ubzdurać sobie, że ilekroć Sophia jest w szpitalu, znajduje się pod jego opieką i nawet gdyby sam nie odpowiadał za jej leczenie, jego zadaniem jest chociaż oszczędzić jej nieprzyjemności. Wiedział już, niestety, ile może znieść i – dopóki nie byłby zmuszony w tym celu jej okłamywać – zamierzał dopilnować, by choć przez chwilę miała spokój.
- Z tobą także. To znaczy: już w porządku. Mogłabyś opuścić szpital. – nawet powinna. Zwolnić miejsce następnym czarodziejom z uszkodzonymi ciałami. Będzie ich coraz więcej, tak długo, jak magia pozostanie wybredną i nieposłuszną. Ale Aldrich milczał, dając jej tym samym do zrozumienia, że podziela jej obawy.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie dało się nie zauważyć, że warunki nie były najlepsze, ale zapewne było dużo pilniejszych spraw. Zwłaszcza w ostatnich tygodniach, nie mówiąc o dniach, kiedy ilość przybywających czarodziejów znacząco się zwiększyła, a uzdrowiciele mieli zapewne dużo więcej zajęć. Sama mimo osłabienia rwała się do tego, by stąd wyjść i robić coś pożyteczniejszego niż leżenie, ale musiała niechętnie przyznać, że rzeczywiście była osłabiona, i że nie wiadomo kiedy znowu trafi się okazja do tego, by cały dzień się wylegiwać. Przynajmniej w teorii, bo regularnie wymykała się do brata, by upewniać się co do jego stanu. Zagrożenie minęło, i szczęśliwie ominął ją drastyczny widok jego ciała tuż po trafieniu do Munga, ale nie była wolna od niepokoju, zwłaszcza biorąc pod uwagę, w jakich okolicznościach nabawił się tych obrażeń.
Aldrich na pewno znał ją na tyle, by wiedzieć, że jej niespokojna dusza nie lubiła bezczynności, zwłaszcza gdy w grę wchodzili członkowie rodziny i przyjaciele. Gdyby to on został ciężko poparzony, też by się martwiła i próbowała do niego dostać. Przecież byli przyjaciółmi, a przyjaciele powinni o sobie pamiętać i się wspierać. A jej rodzina i tak już wcześniej mocno ucierpiała, podobnie jak i jego. Oboje musieli zmagać się z ciężarem, jaki zrzuciła na nich utrata bliskich.
Jego widok w pewnym sensie podnosił na duchu. Cieszyła się z jego odwiedzin za każdym razem, gdy trafiała do Munga, co niestety z racji pracy jaką wykonywała zdarzało się regularnie. Nie chciała przysparzać mu zmartwień, ale i tak w jakiś sposób zawsze dowiadywał się, że znowu tu trafiła, nawet jeśli najczęściej gościła na oddziale urazów pozaklęciowych.
- Ja? Dużo lepiej – przyznała. Poza zmęczeniem nic jej już nie dolegało. Rany pozostawione przez drzewiaste stwory zagoiły się pod wpływem leczniczych zaklęć i eliksirów, a niegroźne potłuczenia będące pozostałością po anomaliach zostały zaleczone jeszcze szybciej. – Można powiedzieć, że miałam dużo szczęścia, że anomalie tylko mnie poobijały. Widziałam... bardzo dziwne rzeczy, a potem obudziłam się nieopodal tej wielkiej mugolskiej ekle... elektrowni pod Londynem. Słyszałam, że inne ofiary tej dziwnej teleportacji rozrzuciło po całym kraju – powiedziała, patrząc na niego ze smutkiem i niepokojem. Kiedy trafiła na dużą salę, rzuciła jej się w oczy niepokojąco duża ilość poszkodowanych czarodziejów, z których spora część ucierpiała mocniej. Na przykład Samuel, który stracił wzrok i ledwie trzymał się na nogach, kiedy go znalazła. Z tego co słyszała, uleczono go. – Dobrze, że i ty jakoś to przeżyłeś i że tak szybko cię poskładali. Pewnie też nie chciałeś zbyt długo wypoczywać, kiedy tyle obowiązków i kolejnych problemów? – Pod tym względem chyba też się zgadzali. Dlatego Sophii nie zdziwiło, że Aldrich tak szybko wrócił do pracy.
- To dobrze. I z wielką chęcią go opuszczę – rzekła, gdy powiedział, że może stąd wyjść. Na to czekała, na formalne pozwolenie wyjścia. Nawet, jeśli nad Londynem zawisły czarne chmury, czuła, że bardziej się przyda tam niż tu, zwłaszcza że na pewno byli czarodzieje bardziej potrzebujący uzdrowicielskiej pomocy. Ona sobie poradzi, i pewnie wyszłaby wcześniej gdyby nie to, że mimo wszystko ktoś zdecydował się zatrzymać ją do dzisiaj. Wciąż miała nadzieję, że w obliczu tego niespodziewanego kryzysu ministerstwo zrezygnuje ze swoich niedorzecznych planów. Chyba, że anomalie też były ich częścią?
- Czy Londyn w ogóle jeszcze stoi? – zapytała go cichym półszeptem, bo nie miała pojęcia, co działo się poza szpitalem. – Martwię się, Al. Nigdy nie czułam podobnej niepewności co w ostatnich dniach.
Anomalie chyba zaniepokoiły każdego. Tak jej się przynajmniej wydawało, bo było to coś, o czym nie słyszała nawet na aurorskim kursie.
Aldrich na pewno znał ją na tyle, by wiedzieć, że jej niespokojna dusza nie lubiła bezczynności, zwłaszcza gdy w grę wchodzili członkowie rodziny i przyjaciele. Gdyby to on został ciężko poparzony, też by się martwiła i próbowała do niego dostać. Przecież byli przyjaciółmi, a przyjaciele powinni o sobie pamiętać i się wspierać. A jej rodzina i tak już wcześniej mocno ucierpiała, podobnie jak i jego. Oboje musieli zmagać się z ciężarem, jaki zrzuciła na nich utrata bliskich.
Jego widok w pewnym sensie podnosił na duchu. Cieszyła się z jego odwiedzin za każdym razem, gdy trafiała do Munga, co niestety z racji pracy jaką wykonywała zdarzało się regularnie. Nie chciała przysparzać mu zmartwień, ale i tak w jakiś sposób zawsze dowiadywał się, że znowu tu trafiła, nawet jeśli najczęściej gościła na oddziale urazów pozaklęciowych.
- Ja? Dużo lepiej – przyznała. Poza zmęczeniem nic jej już nie dolegało. Rany pozostawione przez drzewiaste stwory zagoiły się pod wpływem leczniczych zaklęć i eliksirów, a niegroźne potłuczenia będące pozostałością po anomaliach zostały zaleczone jeszcze szybciej. – Można powiedzieć, że miałam dużo szczęścia, że anomalie tylko mnie poobijały. Widziałam... bardzo dziwne rzeczy, a potem obudziłam się nieopodal tej wielkiej mugolskiej ekle... elektrowni pod Londynem. Słyszałam, że inne ofiary tej dziwnej teleportacji rozrzuciło po całym kraju – powiedziała, patrząc na niego ze smutkiem i niepokojem. Kiedy trafiła na dużą salę, rzuciła jej się w oczy niepokojąco duża ilość poszkodowanych czarodziejów, z których spora część ucierpiała mocniej. Na przykład Samuel, który stracił wzrok i ledwie trzymał się na nogach, kiedy go znalazła. Z tego co słyszała, uleczono go. – Dobrze, że i ty jakoś to przeżyłeś i że tak szybko cię poskładali. Pewnie też nie chciałeś zbyt długo wypoczywać, kiedy tyle obowiązków i kolejnych problemów? – Pod tym względem chyba też się zgadzali. Dlatego Sophii nie zdziwiło, że Aldrich tak szybko wrócił do pracy.
- To dobrze. I z wielką chęcią go opuszczę – rzekła, gdy powiedział, że może stąd wyjść. Na to czekała, na formalne pozwolenie wyjścia. Nawet, jeśli nad Londynem zawisły czarne chmury, czuła, że bardziej się przyda tam niż tu, zwłaszcza że na pewno byli czarodzieje bardziej potrzebujący uzdrowicielskiej pomocy. Ona sobie poradzi, i pewnie wyszłaby wcześniej gdyby nie to, że mimo wszystko ktoś zdecydował się zatrzymać ją do dzisiaj. Wciąż miała nadzieję, że w obliczu tego niespodziewanego kryzysu ministerstwo zrezygnuje ze swoich niedorzecznych planów. Chyba, że anomalie też były ich częścią?
- Czy Londyn w ogóle jeszcze stoi? – zapytała go cichym półszeptem, bo nie miała pojęcia, co działo się poza szpitalem. – Martwię się, Al. Nigdy nie czułam podobnej niepewności co w ostatnich dniach.
Anomalie chyba zaniepokoiły każdego. Tak jej się przynajmniej wydawało, bo było to coś, o czym nie słyszała nawet na aurorskim kursie.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wypis, a więc podpisany wyrok śmierci na chwilę spokoju dla Sophii, Aldrich wsunął między inne dokumenty w teczce, a teczkę odłożył na materac, przysiadając samemu zresztą tuż obok. Sala była, jakby w drodze wyjątku, by umożliwić im krótką rozmowę, zupełnie pusta. W sali segregacji i na szpitalnych korytarzach czekali pewnie chorzy i ranni; czekali na łóżko jak na zbawienie, a on w chwilowym przypływie egoizmu pozwolił sobie zapomnieć na moment o pełnionych obowiązkach uzdrowiciela, skupiając się głównie na tych, jakie stawiała przed nim wieloletnia przyjaźń z panną Carter. I które zamierzał jak najlepiej wypełniać, wiedziony poczuciem odpowiedzialności.
- Miło mi to słyszeć. – nawet najdrobniejsze zapewnienie o skuteczności leczenia działało jak kojący balsam na łatwo drażniące jego duszę ostatnio zwątpienie. Nigdy przedtem nie wahał się, gdy przychodziło do oceny słuszności wyboru kariery, jakiego dokonał wbrew pasjom, jakie wypełniały jego szkolne lata, ale przewrotne zdarzenia ostatnich dni skłaniały do powtórnych przemyśleń nawet na najpewniejsze tematy.
- Istotnie, sam do końca nie wiem, gdzie zostałem przeniesiony; pamiętam tylko, że był to cmentarz. Ba, nie wiem nawet, kim był ten mężczyzna, który trafił tam wraz ze mną.
Mimo otumaniającego wpływu trujących oparów, jakie otoczyły go na moment przed nieoczekiwaną deportacją, jak również ociężałości i bólu głowy, jakie towarzyszyły potem wracaniu do stanu pełnej wydolności psychofizycznej, Aldrich – co stało się jasne dopiero po powrocie do domu – nie był tym, który ucierpiał najbardziej. W chwili, gdy stanął w progu mieszkania, jego czteroletnia siostrzenica rzuciła mu się na szyję, zanosząc się płaczem.
Zniknął. Zniknął tak po prostu bez ostrzeżenia przesłanego nawet sową do opiekunki sprawującej pieczę nad dziewczynką tamtej nocy. Nie mógł wrócić ze szpitala, by ją uspokoić, ukoić płacz i niepokój, który nękał ją przez długie godziny. I nie potrafił sobie wybaczyć tej nieobecności, tak jak nie umiał zrozumieć, co i dlaczego właściwie się stało.
Strach, którego nie mógł okazywać mimo jego ciągłej obecności gdzieś między myślami Aldricha nie zelżał nawet mimo faktu, że przechodząc miastem w ten niespokojny poranek nie zastał widoku nędznych ruin na miejscu najwspanialszych budynków w mieście.
- Obawiam się, że niewiele brakowało, by runął. – choć ten fakt przepełnił go trudną do opisania radością, nawet Aldrich optymista nie chciał doszukiwać się w nim przyczyn do żywienia nadziei, że sytuacja w kraju się poprawi. Trzeba przyznać, że nachodziła go od czasu do czasu myśl, że chyba może być już tylko lepiej, ale dziwactwa dziejące się od pierwszego maja z czarami były najwyraźniej gotowe zaprzeczyć jego przypuszczeniom.
Gdyby miał jeszcze teraz stracić kontrolę nad własną różdżką – co mu zostanie?
To samo, co wszystkim dzielącym codzienność w Londynie. Obawy i nieliczne chwile z bliskimi na pokrzepienie serca i ducha. W swojej dłoni, wcześniej zaciśniętej kurczowo na oparciu łóżka, zamknął na krótką chwilę dłoń Sophii.
- Wiem, co czujesz, wszyscy zmagamy się z tym samym. – trudno było jej nie rozumieć, skoro jakby na równoległych liniach przechodzili w życiu przez to samo. – Myślę, że jedyne, co nam pozostało, to trzymać się razem. – we dwoje, wewnątrz zubożonych rodzin, z przyjaciółmi, towarzyszami w pracy i sprawie. Kiwnął nieznacznie głową – po niecałym dniu, jaki musiał spędzić z siostrzenicą, by nieco się uspokoiła i była skłonna znowu puścić go do pracy, nie mógł sobie pozwolić na dalsze zwlekanie z powrotem. Nie chciał, teraz bardziej niż kiedykolwiek, czuć się bezużyteczny, nawet mimo narzucającym mu bierność wątpliwości.
- Miło mi to słyszeć. – nawet najdrobniejsze zapewnienie o skuteczności leczenia działało jak kojący balsam na łatwo drażniące jego duszę ostatnio zwątpienie. Nigdy przedtem nie wahał się, gdy przychodziło do oceny słuszności wyboru kariery, jakiego dokonał wbrew pasjom, jakie wypełniały jego szkolne lata, ale przewrotne zdarzenia ostatnich dni skłaniały do powtórnych przemyśleń nawet na najpewniejsze tematy.
- Istotnie, sam do końca nie wiem, gdzie zostałem przeniesiony; pamiętam tylko, że był to cmentarz. Ba, nie wiem nawet, kim był ten mężczyzna, który trafił tam wraz ze mną.
Mimo otumaniającego wpływu trujących oparów, jakie otoczyły go na moment przed nieoczekiwaną deportacją, jak również ociężałości i bólu głowy, jakie towarzyszyły potem wracaniu do stanu pełnej wydolności psychofizycznej, Aldrich – co stało się jasne dopiero po powrocie do domu – nie był tym, który ucierpiał najbardziej. W chwili, gdy stanął w progu mieszkania, jego czteroletnia siostrzenica rzuciła mu się na szyję, zanosząc się płaczem.
Zniknął. Zniknął tak po prostu bez ostrzeżenia przesłanego nawet sową do opiekunki sprawującej pieczę nad dziewczynką tamtej nocy. Nie mógł wrócić ze szpitala, by ją uspokoić, ukoić płacz i niepokój, który nękał ją przez długie godziny. I nie potrafił sobie wybaczyć tej nieobecności, tak jak nie umiał zrozumieć, co i dlaczego właściwie się stało.
Strach, którego nie mógł okazywać mimo jego ciągłej obecności gdzieś między myślami Aldricha nie zelżał nawet mimo faktu, że przechodząc miastem w ten niespokojny poranek nie zastał widoku nędznych ruin na miejscu najwspanialszych budynków w mieście.
- Obawiam się, że niewiele brakowało, by runął. – choć ten fakt przepełnił go trudną do opisania radością, nawet Aldrich optymista nie chciał doszukiwać się w nim przyczyn do żywienia nadziei, że sytuacja w kraju się poprawi. Trzeba przyznać, że nachodziła go od czasu do czasu myśl, że chyba może być już tylko lepiej, ale dziwactwa dziejące się od pierwszego maja z czarami były najwyraźniej gotowe zaprzeczyć jego przypuszczeniom.
Gdyby miał jeszcze teraz stracić kontrolę nad własną różdżką – co mu zostanie?
To samo, co wszystkim dzielącym codzienność w Londynie. Obawy i nieliczne chwile z bliskimi na pokrzepienie serca i ducha. W swojej dłoni, wcześniej zaciśniętej kurczowo na oparciu łóżka, zamknął na krótką chwilę dłoń Sophii.
- Wiem, co czujesz, wszyscy zmagamy się z tym samym. – trudno było jej nie rozumieć, skoro jakby na równoległych liniach przechodzili w życiu przez to samo. – Myślę, że jedyne, co nam pozostało, to trzymać się razem. – we dwoje, wewnątrz zubożonych rodzin, z przyjaciółmi, towarzyszami w pracy i sprawie. Kiwnął nieznacznie głową – po niecałym dniu, jaki musiał spędzić z siostrzenicą, by nieco się uspokoiła i była skłonna znowu puścić go do pracy, nie mógł sobie pozwolić na dalsze zwlekanie z powrotem. Nie chciał, teraz bardziej niż kiedykolwiek, czuć się bezużyteczny, nawet mimo narzucającym mu bierność wątpliwości.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była Aldrichowi wdzięczna za tą krótką chwilę, którą skradł dla niej kosztem swoich innych obowiązków. Może też była egoistką, zatrzymując go tu nawet na tę krótką rozmowę, ale bardzo potrzebowała upewnić się, że przetrwał tamtą noc i najwyraźniej był w na tyle dobrej formie, żeby wrócić już do pracy. Zagarnęli dla siebie tylko małą chwilę, równie dobrze Al mógłby dać jej wypis i wyjść, ale niewątpliwie nawet po wyjściu do domu by ją zastanawiało co z nim, jak on się czuł z tym wszystkim. I chciała też dowiedzieć się co nieco o tym co się działo poza szpitalem, bo odkąd tu wróciła była uziemiona w sali, a uzdrowiciele przynoszący kolejne dawki eliksirów nie byli zbyt chętni do opowieści. Ale ona nie lubiła nie wiedzieć tak ważnych rzeczy, mających wpływ na nich wszystkich, na cały świat, w którym żyła.
- Naprawdę jestem już gotowa do wypisania, zresztą... czuję, że bardziej się przydam poza murami Munga niż tutaj, leżąc bezczynnie w łóżku, którego inni potrzebują o wiele bardziej niż ja – powiedziała. Choć jej ciało wciąż odczuwało pewną słabość, nie było to nic poważnego. Nic, z czym nie mogłaby sobie poradzić. Uporu jej przecież nie brakowało i choćby miała się czołgać, chciała opuścić tę salę już, teraz, zaraz. Ale aż tak źle nie było; była nieco blada, ale jej rany się zagoiły i naprawdę nie było potrzeby, by miała dłużej zajmować łóżko bardziej potrzebującym. Chciała być przydatna, ale potrzebowała rozeznać się w sytuacji. Przede wszystkim miała nadzieję, że Londyn jeszcze istniał po tych dziwnych anomaliach oraz niedawnych oburzających planach szalonej pani minister.
- Najważniejsze, że oboje żyjemy. I Raiden też... Zanim wyjdę do domu, przejdę się jeszcze na jego piętro i spróbuję się do niego dostać lub przynajmniej porozmawiać z jego uzdrowicielem – powiedziała; sprawa brata wciąż budziła w niej równie duży smutek i niepokój (ale i ulgę, że przeżył), i poświęcała jej równie dużo myśli co anomaliom i innym nieprzyjemnym zdarzeniom. Wiedziała też, że brat będzie musiał pozostać tu znacznie dłużej, ale nie zamierzała go zostawiać na pastwę losu, zamierzała go często odwiedzać i czekać na jego powrót do zdrowia.
- I miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. Niestety dopiero jak stąd wyjdę to przekonam się na własne oczy, co się tam dzieje. Uzdrowiciele nie są zbyt rozmowni, ale trudno się dziwić, skoro po tamtym nocnym wybuchu pojawiły się takie tłumy potrzebujących – powiedziała, wciąż wyraźnie pamiętając tamtą noc. Była pewna, że czegoś takiego nie zapomni nigdy.
Także uścisnęła dłoń Aldricha, patrząc na niego z troską, ale i ciepłem w oczach, pokrzepiona jego obecnością. Jego przyjaźń była dla niej bardzo cenna.
- Musimy trzymać się razem – przytaknęła jego słowom. – Tylko tak możemy przetrwać. Łącząc się, nie dzieląc. – Wspomniała w myślach rodowe motto Carterów: „Zjednoczeni stoimy, podzieleni upadamy”. Było w tych starych słowach wiele prawdy, ale społeczeństwo uwielbiało podziały. Dobrze, że byli jednak też dobry ludzie, z którymi można było się jednoczyć nawet mimo podziałów. I do takich osób należał McKinnon.
- Na świecie byłoby lepiej, gdyby ludzie woleli się łączyć niż szukać kolejnych podziałów i różnic – dodała, zerkając w zamyśleniu na przyjaciela.
- Naprawdę jestem już gotowa do wypisania, zresztą... czuję, że bardziej się przydam poza murami Munga niż tutaj, leżąc bezczynnie w łóżku, którego inni potrzebują o wiele bardziej niż ja – powiedziała. Choć jej ciało wciąż odczuwało pewną słabość, nie było to nic poważnego. Nic, z czym nie mogłaby sobie poradzić. Uporu jej przecież nie brakowało i choćby miała się czołgać, chciała opuścić tę salę już, teraz, zaraz. Ale aż tak źle nie było; była nieco blada, ale jej rany się zagoiły i naprawdę nie było potrzeby, by miała dłużej zajmować łóżko bardziej potrzebującym. Chciała być przydatna, ale potrzebowała rozeznać się w sytuacji. Przede wszystkim miała nadzieję, że Londyn jeszcze istniał po tych dziwnych anomaliach oraz niedawnych oburzających planach szalonej pani minister.
- Najważniejsze, że oboje żyjemy. I Raiden też... Zanim wyjdę do domu, przejdę się jeszcze na jego piętro i spróbuję się do niego dostać lub przynajmniej porozmawiać z jego uzdrowicielem – powiedziała; sprawa brata wciąż budziła w niej równie duży smutek i niepokój (ale i ulgę, że przeżył), i poświęcała jej równie dużo myśli co anomaliom i innym nieprzyjemnym zdarzeniom. Wiedziała też, że brat będzie musiał pozostać tu znacznie dłużej, ale nie zamierzała go zostawiać na pastwę losu, zamierzała go często odwiedzać i czekać na jego powrót do zdrowia.
- I miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. Niestety dopiero jak stąd wyjdę to przekonam się na własne oczy, co się tam dzieje. Uzdrowiciele nie są zbyt rozmowni, ale trudno się dziwić, skoro po tamtym nocnym wybuchu pojawiły się takie tłumy potrzebujących – powiedziała, wciąż wyraźnie pamiętając tamtą noc. Była pewna, że czegoś takiego nie zapomni nigdy.
Także uścisnęła dłoń Aldricha, patrząc na niego z troską, ale i ciepłem w oczach, pokrzepiona jego obecnością. Jego przyjaźń była dla niej bardzo cenna.
- Musimy trzymać się razem – przytaknęła jego słowom. – Tylko tak możemy przetrwać. Łącząc się, nie dzieląc. – Wspomniała w myślach rodowe motto Carterów: „Zjednoczeni stoimy, podzieleni upadamy”. Było w tych starych słowach wiele prawdy, ale społeczeństwo uwielbiało podziały. Dobrze, że byli jednak też dobry ludzie, z którymi można było się jednoczyć nawet mimo podziałów. I do takich osób należał McKinnon.
- Na świecie byłoby lepiej, gdyby ludzie woleli się łączyć niż szukać kolejnych podziałów i różnic – dodała, zerkając w zamyśleniu na przyjaciela.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź