Gabinet
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gabinet
Miejsce pracy Lucindy. Spędza tutaj naprawdę dużo czasu. Jako łamacz klątw i poszukiwacz artefaktów nie ma swojego prawdziwego miejsca pracy dlatego wszystkim zajmuje się w domu. Jej ojciec zawsze powtarzał, że gabinet powinien być miejscem mówiącym najwięcej nie tylko o umiejętnościach i wykonywanej pracy, ale także o samym człowieku. Dlatego w jej gabinecie znajdziecie wszystko. Od pamiątek rodowych po mapy i stare księgi zaklęć. Wszystkie przywiezione z różnych zakątków świata artefakty także znajdą tu swoje miejsce.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Selwyn dnia 08.11.16 20:43, w całości zmieniany 1 raz
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zakładał płaszcz niespiesznie, każdy ruch wykonując w głębokim zamyśleniu. Zamyślenie owo odznaczało się poza tym jedynie niewielką pionową zmarszczką obecną pomiędzy jego ściągniętymi brwiami. Nie licząc tych symptomów Alexander wydawał się być po prostu niezwykle spokojny, bez pośpiechu szykujący się do wyjścia, a które to wyjście było mimo wszystko dość spontaniczne. Wizytę miał złożyć Lucindzie już przedwczoraj, jednakże wtedy w pracy zatrzymał go kolejny niespodziewany wypadek - dlatego też dzisiaj wyjątkowo wyszedł z pracy punktualnie o tej godzinie, jaką miał wpisaną w grafik. Wywołało to spore zdziwienie wśród pozostałych uzdrowicieli, którzy znali ciężką chorobę, na jaką zapadł Alexander: pracoholizm. Pracoholik nie zostający dobrowolnie i nieprzymuszenie na nadgodziny był widokiem tak rzadkim, jak trzeźwy alkoholik. Wychodząc tamtego dnia z oddziału miał wrażenie, jakby wszyscy śledzili go bacznie wzrokiem, niczym sępy - zupełnie jak gdyby wyczekiwali momentu, kiedy po przekroczeniu progu szpitala padnie na podłogę, targany ciężkimi, delirycznymi drgawkami.
Nic takiego jednakże nie miało miejsca.
Selwyn dopiął płaszcz i obwiązał szyję cienkim, szarym szalikiem w czerwoną, szkocką kratę, po czym zaciskając palce na ukrytej w rękawie różdżce skupił się na tym, aby teleportować się w pewien zaułek nieopodal mieszkania kuzynki. Był to jednakże przeogromny błąd, bowiem siedząc w wyciszonym wnętrzu Hylands, z oknami szczelnie zasłoniętymi grubymi kotarami nie był świadom, jakie piekło rozpętało się w tym czasie nad Anglią. Nie usłyszał trzasku własnego zmaterializowania się - w uszach świszczał mu wiatr, a w jego ciało - choć skryte pod płaszczem i swetrem - uderzyły chłód i wilgoć. Smagane deszczem ciało Alexandra zachwiało się, kiedy ten próbował utrzymać równowagę, jednocześnie w kurczowym uścisku trzymając różdżkę. Osłonił twarz ramieniem, i tak nic bowiem nie widział. Woda spływała mu z czoła, wdzierając się do ust, nosa i oczu,młodzian prychał starając się złapać oddech. Wszystko to trwało dosłownie kilkanaście sekund, kiedy Alex po raz kolejny w zagłuszonym trzasku zniknął.
Nad Londynem niebo na moment pojaśniało, a w powietrzu poniósł się huk grzmotu.
W gabinecie Lynn rozległ się charakterystyczny trzask, wraz z którym na środku pomieszczenia pojawił się jej kuzyn - przemoknięty do suchej nitki. Przydługie włosy przykleiły mu się do karku, policzków i czoła, wpadały w oczy i pomiędzy wargi. Oddychał ciężko, z nosa skapywały mu co chwilę kropelki wody, a u jego stóp zaczęła formować się mała kałuża.
- Cześć, Lynn - rzucił, jak gdyby nigdy nic - po czym nagle zaśmiał się, przypatrując się temu, jak wyglądał oraz przede wszystkim, jaką minę miała w tej komicznej chwili lady Selwyn.
Nic takiego jednakże nie miało miejsca.
Selwyn dopiął płaszcz i obwiązał szyję cienkim, szarym szalikiem w czerwoną, szkocką kratę, po czym zaciskając palce na ukrytej w rękawie różdżce skupił się na tym, aby teleportować się w pewien zaułek nieopodal mieszkania kuzynki. Był to jednakże przeogromny błąd, bowiem siedząc w wyciszonym wnętrzu Hylands, z oknami szczelnie zasłoniętymi grubymi kotarami nie był świadom, jakie piekło rozpętało się w tym czasie nad Anglią. Nie usłyszał trzasku własnego zmaterializowania się - w uszach świszczał mu wiatr, a w jego ciało - choć skryte pod płaszczem i swetrem - uderzyły chłód i wilgoć. Smagane deszczem ciało Alexandra zachwiało się, kiedy ten próbował utrzymać równowagę, jednocześnie w kurczowym uścisku trzymając różdżkę. Osłonił twarz ramieniem, i tak nic bowiem nie widział. Woda spływała mu z czoła, wdzierając się do ust, nosa i oczu,młodzian prychał starając się złapać oddech. Wszystko to trwało dosłownie kilkanaście sekund, kiedy Alex po raz kolejny w zagłuszonym trzasku zniknął.
Nad Londynem niebo na moment pojaśniało, a w powietrzu poniósł się huk grzmotu.
W gabinecie Lynn rozległ się charakterystyczny trzask, wraz z którym na środku pomieszczenia pojawił się jej kuzyn - przemoknięty do suchej nitki. Przydługie włosy przykleiły mu się do karku, policzków i czoła, wpadały w oczy i pomiędzy wargi. Oddychał ciężko, z nosa skapywały mu co chwilę kropelki wody, a u jego stóp zaczęła formować się mała kałuża.
- Cześć, Lynn - rzucił, jak gdyby nigdy nic - po czym nagle zaśmiał się, przypatrując się temu, jak wyglądał oraz przede wszystkim, jaką minę miała w tej komicznej chwili lady Selwyn.
Ciężko zaskoczyć się pogodą w kraju, w którym ta nigdy nie jest całkowicie stabilna. Lucinda już dawno przeżyła w Londynie dzień bez pojedynczej kropli deszczu z nieba, albo taki, w którym nieprzerwanie by padało. Anglia była jak kobieta; zmieniała zdanie co chwile raz błyszcząc nastrojem, a raz chmurząc się w irytacji. Nie można było jej się dziwić. Ostatnie czasy dawały im wiele powodów do chmurzenia się i irytowania. Dzisiejsza pogoda jednak zaskoczyła ją tak naprawdę. Nie spodziewała się szalejącej za oknem ulewy, nie spodziewała się usłyszeć rozdzierające niebo pioruny. Inni mogliby powiedzieć, że nie było w niej nic niezwykłego, zwykła, wiosenna burza. Ona jednak wiedziała, że nie istnieje coś takiego, a wszystko co się dzieje ma swoje ukryte znaczenie. Prawdopodobnie nie byłaby w miejscu, w którym właśnie była gdyby nie to szerokie myślenie. O życiu, o tajemnicach, które czekają na odkrycie, o samej sobie. Siedząc w skórzanym fotelu w swoim gabinecie patrzyła jak wiatr zmusza do posłuszeństwa wszystkie drzewa. Bez względu na ich wielkość, bez względu na to jak silne by były; wszystkie ulegały temu żywiołowi. Nigdy nie czuła się w takich miejscach dobrze. Daleko jej do zajmowania miejsca w takim fotelu, daleko jej do zarządzania czymkolwiek. Tak naprawdę było jej daleko do wszystkiego. Nie była normalną, najzwyklejszą szlachcianką, ale nie była także w tej drugiej skrajności osób, które jedyne czego chcą to przejąć wszystkie obowiązki w swoich rodzinach; nawet ona znała kilka takich osób. Była pośrodku tego wszystkiego. Chciała jedynie móc odpowiadać za samą siebie, decydować za samą siebie, być wolna w tym wszystkim. Nieść coś więcej niż tylko skromne uśmiechy i przytaknięcia posyłane na salonach. Nieść coś więcej niż milczenie kiedy odbywają się rozmowy o sprawach ważnych i ciężkich. Jej matka nigdy nie rozumiała dlaczego tak bardzo jej zależy by się wyróżniać. W końcu zawsze porównywała ją do siostry, która była taka jak wszystkie wspaniałe szlachcianki. Była taka jak od zawsze powinna być Lucinda, a ta… no cóż… uparcie pokazywała, że nie chce być taka jak wszystkie. Mówi się, że takich ludzi po prostu nie da się uspokoić. Zabroni im się jednego to zrobią coś o wiele gorszego. Merlin jej świadkiem jak wiele razy już ją blokowano; nawet ostatnio jej organizm, który zaczął się poddawać nie sprawił, że Selwyn powiedziała sobie dość. Na dźwięk teleportacji, który splótł się z uderzeniem pioruna, aż podskoczyła. Spojrzała na stojącego przed nią kuzyna z zaskoczeniem. Czyżby burza dotknęła także czas i przestrzeń i przeniosła się do ich teleportacji? A może Alex postanowił sprawdzić jak szybko przemoknie do ostatniej suchej nitki? - Alex… - zaczęła i westchnęła uśmiechając się przy tym szeroko. Wstała z fotela i wyszła na chwile na korytarz by zaraz wrócić z ręcznikiem w dłoni. Jej wzrok mówił: żadnej magii. Wysuszenie się nie powinno być powodem do ryzyka oberwania anomalią. Podeszła do mężczyzny i najpierw go przytuliła ignorując fakt, że nadal kapał deszczówką z każdej strony. - Dobrze Cię w końcu widzieć. - dodała odsuwając się i podając Selwynowi ręcznik.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Objął Lynn ramionami, przyciskając czarownicę do siebie najmocniej jak tylko był w stanie w tym niedźwiedzim uścisku bez wyrządzenia jej krzywdy. Oczywiście wcale nie po to, by jak najmocniej nasiąknęła wodą. No dobrze, może to też był powód - niezaprzeczalnym faktem było jednak, iż Alexander najzwyczajniej w świecie okrutnie się za nią stęsknił. Oboje mieli nawyk niezbyt częstego pisywania listów do kogokolwiek, o samych odwiedzinach już nie wspominając; dlatego też młodzieniec spodziewał się, że łamaczka klątw będzie zaskoczona jego wizytą. Wypuścił ją w końcu z objęć, z uśmiechem przyjmując podany mu ręcznik. Żadnej magii, oczywiście - Lex też nie miał ochoty na przypadkowe wysadzenie mieszkania lady Selwyn w powietrze.
- Dziękuję. Ciebie również niezwykle miło widzieć, Lynn - odparł, po czym wycisnął z lekka włosy i owinął głowę ręcznikiem. Odłożył nową różdżkę na biurko - swoją drogą Lynn chyba jeszcze do tej pory nie miała okazji zobaczyć, że zamienił czarny heban na białą hikorę - i zaczął od razu rozpinać płaszcz. Pozwolił opaść mu z donośnym plaśnięciem na podłogę, po czym schylił się i zaczął rozwiązywać skórzane buty. - Przepraszam cię za ten bałagan - spojrzał przelotnie na kuzynkę, uśmiechając się z lekka. Było mu zimno, pomimo ciepła panującego w pomieszczeniu stażysta odrobinę zaczął dzwonić zębami, a jego odmrożone na próbie palce i nos zaczęły się czerwienić. Zzuł pospiesznie obuwie i, zostawiając je bez drugiej myśli na podłodze, wyprostował się. Czarna koszula założona pod płaszcz również była całkowicie mokra. - Niestety nie nauczyłem się jeszcze wyglądać za okno, kiedy mam w planach przespacerowanie się do kogoś. Nie wiedziałem, że na zewnątrz panuje taka pogoda. Zaklęcia ochronne na Hylands wszystko wytłumiają - wyjaśnił pokrótce swój stan, odpinając dwa górne guziki koszuli. - Zaraz wrócę - rzucił jeszcze, po czym łapiąc za leżące na podłodze rzeczy wyszedł z gabinetu. Poszedł do łazienki, pozostawiając za sobą niewielki wodny szlaczek. Tam zaś rozebrał się całkowicie i osuszył się ręcznikiem, którym następnie przewiązał sobie biodra. Wziął mokre rzeczy i po dokładnym wyciśnięciu porozwieszał je na wannie - aby schły w spokoju - po czym stanął na środku łazienki i podrapał się po głowie, nie wiedząc co tak właściwie teraz ze sobą zrobić. Był całkiem goły, a rozmawianie w takich okolicznościach o Zakonie Feniksa byłoby dość... no, groteskowe co najmniej. Spojrzał w lustro i westchnął ciężko, śledząc w odbiciu blizny pokrywające jego ciało. Wyglądał jak weteran wojenny, nie medyk spędzający dnie i noce w szpitalu lub z nosem w książkach. Oderwał w końcu wzrok od lustra, skupiając się na szukaniu wyjścia z tego ambarasu. I wtem uderzyła go zbawienna myśl. Uchylił w końcu drzwi i wystawiając za nie samą głowę, zawołał kuzynkę.
- Lynn, nie ostały się jeszcze u ciebie w szafie jakieś moje rzeczy? - zapytał, mając nadzieję, że faktycznie po czasowym pomieszkiwaniu u Lucindy zostawił u niej jakieś ubrania. Zdarzało się bowiem, że od czasu do czasu kiedy kuzynka wyjeżdżała na wyprawę on koczował u niej w domu, unikając ojca będącego akurat w Chelmsford. On miał azyl, Lynn zaś posprzątane mieszkanie, także wilk pozostawał syty, a owca cała. - Powiedz mi, jak się czujesz, fizycznie, psychicznie? Wiem, że przy początku maja niestety musiałaś odwiedzić Munga - powiedział przez przerwę w drzwiach, opierając się o framugę; brwi miał lekko zmarszczone, zaś ton głosu zaniepokojony. Tyle działo się w maju w szpitalu, że nie był w stanie nawet odwiedzić własnej kuzynki. Liczył jednak cicho na to, że przez atak choroby Selwyn nie zorientowała się, że pod koniec kwietnia Alexander tajemniczo zniknął na kilka dni.
- Dziękuję. Ciebie również niezwykle miło widzieć, Lynn - odparł, po czym wycisnął z lekka włosy i owinął głowę ręcznikiem. Odłożył nową różdżkę na biurko - swoją drogą Lynn chyba jeszcze do tej pory nie miała okazji zobaczyć, że zamienił czarny heban na białą hikorę - i zaczął od razu rozpinać płaszcz. Pozwolił opaść mu z donośnym plaśnięciem na podłogę, po czym schylił się i zaczął rozwiązywać skórzane buty. - Przepraszam cię za ten bałagan - spojrzał przelotnie na kuzynkę, uśmiechając się z lekka. Było mu zimno, pomimo ciepła panującego w pomieszczeniu stażysta odrobinę zaczął dzwonić zębami, a jego odmrożone na próbie palce i nos zaczęły się czerwienić. Zzuł pospiesznie obuwie i, zostawiając je bez drugiej myśli na podłodze, wyprostował się. Czarna koszula założona pod płaszcz również była całkowicie mokra. - Niestety nie nauczyłem się jeszcze wyglądać za okno, kiedy mam w planach przespacerowanie się do kogoś. Nie wiedziałem, że na zewnątrz panuje taka pogoda. Zaklęcia ochronne na Hylands wszystko wytłumiają - wyjaśnił pokrótce swój stan, odpinając dwa górne guziki koszuli. - Zaraz wrócę - rzucił jeszcze, po czym łapiąc za leżące na podłodze rzeczy wyszedł z gabinetu. Poszedł do łazienki, pozostawiając za sobą niewielki wodny szlaczek. Tam zaś rozebrał się całkowicie i osuszył się ręcznikiem, którym następnie przewiązał sobie biodra. Wziął mokre rzeczy i po dokładnym wyciśnięciu porozwieszał je na wannie - aby schły w spokoju - po czym stanął na środku łazienki i podrapał się po głowie, nie wiedząc co tak właściwie teraz ze sobą zrobić. Był całkiem goły, a rozmawianie w takich okolicznościach o Zakonie Feniksa byłoby dość... no, groteskowe co najmniej. Spojrzał w lustro i westchnął ciężko, śledząc w odbiciu blizny pokrywające jego ciało. Wyglądał jak weteran wojenny, nie medyk spędzający dnie i noce w szpitalu lub z nosem w książkach. Oderwał w końcu wzrok od lustra, skupiając się na szukaniu wyjścia z tego ambarasu. I wtem uderzyła go zbawienna myśl. Uchylił w końcu drzwi i wystawiając za nie samą głowę, zawołał kuzynkę.
- Lynn, nie ostały się jeszcze u ciebie w szafie jakieś moje rzeczy? - zapytał, mając nadzieję, że faktycznie po czasowym pomieszkiwaniu u Lucindy zostawił u niej jakieś ubrania. Zdarzało się bowiem, że od czasu do czasu kiedy kuzynka wyjeżdżała na wyprawę on koczował u niej w domu, unikając ojca będącego akurat w Chelmsford. On miał azyl, Lynn zaś posprzątane mieszkanie, także wilk pozostawał syty, a owca cała. - Powiedz mi, jak się czujesz, fizycznie, psychicznie? Wiem, że przy początku maja niestety musiałaś odwiedzić Munga - powiedział przez przerwę w drzwiach, opierając się o framugę; brwi miał lekko zmarszczone, zaś ton głosu zaniepokojony. Tyle działo się w maju w szpitalu, że nie był w stanie nawet odwiedzić własnej kuzynki. Liczył jednak cicho na to, że przez atak choroby Selwyn nie zorientowała się, że pod koniec kwietnia Alexander tajemniczo zniknął na kilka dni.
Lucinda odzwyczaiła się od spędzania czasu w gronie rodzinnym. Tak naprawdę nie zależało jej na tym bo wszyscy różnili się tak bardzo, że czasem sama dziwiła się iż wiążą ich więzy krwi. Jednak w całej rodzinie było parę osób, które kochała całym swoim sercem, a Alex zdecydowanie się do tych osób zaliczał. Była zamknięta w sobie i wiedział o tym każdy kto znał ją trochę dłużej. Rzadko mówiła o swoich problemach czy trudnościach. O chorobie, która ją męczyła jej bliscy dowiedzieli się całkiem niedawno bo przecież nie mogła pokazać im, że jest zbyt słaba by iść po swoje tak jak wcześniej zakładali. To nie był jedyny powód. Po prostu wolała trzymać w sobie uczucia, które w jakimś stopniu później mogły ją zranić. Niestety nie zawsze była w stanie zrobić to tak jak powinna. Widok mężczyzny naprawdę ją ucieszył. Stęskniła się za uśmiechem kuzyna i normalnością jaką odczuwała w jego obecność. Jednak nie tylko radość teraz czuła, ale przede wszystkim ulgę. Nie mieli już dawno okazji po prostu porozmawiać, a z listów, które przez ten czas ze sobą wymienili mogła wywnioskować, że nie wszystko jest u niego proste i jasne. Wszyscy mieli własne demony, ona w ostatnim czasie więcej niż mogłaby sobie wyobrazić. Znała na wylot potrzebę radzenia sobie ze wszystkim samemu, po swojemu, ale wolała, żeby jej bliscy znajdując w niej oparcie nie musieli robić tego w ten sam sposób co ona. - Do deszczu się przyzwyczaiłam, ale to co dzieje się dzisiaj na dworze to już całkowita przesada. - zaczęła spoglądając na spływające deszczem szyby w oknach. - Dobrze, że przyszedłeś. - dodała przenosząc spojrzenie na kuzyna i uśmiechnęła się delikatnie. Żyjąc przez tyle czasu w tym deszczowym kraju naprawdę łatwo jest się przyzwyczaić do takiej pogody. Dzisiejsza burza jednak miała w sobie coś więcej, niepokój, który przerzuciła nawet na Lucindę. Może to dlatego, że jej wspomnienie ostatniej burzy jakiej była świadkiem zostawiło głęboki ślad w jej psychice, a może dlatego, że w kościach czuła iż ich świat zmienił się tak, że nawet burza już nie jest taka jak kiedyś. Kiedy Alex poszedł do łazienki, Lucinda skorzystała z okazji i wymknęła się do kuchni by zaparzyć herbatę. Nie wiedziała na co miał ochotę jej kuzyn, ale czuła, że herbata im obojgu się przyda. Słysząc jego pytanie uśmiechnęła się pod nosem. Dawno już go tu nie było więc szczerze nie pamiętała czy będzie mogła znaleźć coś w szafie, ale było na to duże prawdopodobieństwo. - Poczekaj zaraz sprawdzę – powiedziała zostawiając gotującą się w czajniku wodę i przechodząc do garderoby. Lucinda cieszyła się, że jej mieszkanie nie jest tak duże jak posiadłość, w której przyszło im się wychowywać. Tutaj wszystko miała pod ręką. Mieszkanie tutaj dawało jej nie tylko swobodę, ale przede wszystkim ciepło. Nie lubiła wracać do domu na przerwy świąteczne czy wakacje. Nie chodziło o to, że nie chciała spędzać czasu z rodziną, ale przede wszystkim o to, że zimne ściany nigdy nie były dla niej prawdziwym domem. Nie czuła się w nim jak w prawdziwym domu. Kiedy w końcu udało jej się znaleźć ubrania, które kiedyś zostawił tu Selwyn wróciła by podać mu je i skończyć herbatę. Na jego pytanie wzruszyła ramionami. - Byłam. To szczególnie długa historia, ale mój organizm przez chwile zapomniał jak się walczy z chorobą. - zaczęła przechodząc do kuchni by wyłączyć wodę. - Teraz już jest dobrze. Wiesz, że to nie pierwszy raz kiedy muszę stanąć na nogi. - dodała jeszcze gdy już wróciła do gabinetu z tacą herbaty i ciastek, które kupiła dzisiaj na Pokątnej zanim ta cała burza się rozpoczęła. - Mam nadzieje, że ty nie masz za sobą podobnych przeżyć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chociaż schowany za framugą to z szerokim uśmiechem wdzięczności przyjąłem ubrania podane mi przez Lynn. Przebranie się zajęło mi krótką chwilę, po której opuściłem łazienkę, pozostawiając za sobą odgłos wody skapującej z ubrań do wanny. Bordowa koszula i ciemne spodnie w które się przyodziałem pachniały Lucindą. Złapałem opuszkami palców za kołnierzyk i zatrzymując się na moment w korytarzu zaciągnąłem się tą mieszanką zapachów, półświadomie przymykając oczy. Kiedy je otworzyłem wiedziałem, że moje spojrzenie wcale nie jest tak czyste i jasne jak zwykle. Niosło w sobie chmury, nie tak ciężkie jak te wiszące nisko ponad dachami londyńskich kamienic, lecz oznajmiające światu, że w mojej głowie kłębią się myśli potrzebujące wypowiedzenia. Cicho, bo w skarpetkach na stopach, przyglądając się kuzynce z troską malującą się na twarzy wszedłem na powrót do gabinetu. Śledziłem oczami ruchy jej dłoni, ciepłe światło odbijające się refleksami w jasnych włosach.
- Jeśli pozwolisz - powiedziałem, niwelując w trzech krokach dystans między nami i ostrożnie odbierając tacę z jej rąk. Jak na chłopca z dobrego domu przystało rozłożyłem wszystkie naszykowane przez czarownicę rzeczy na stoliku i rozlałem herbatę do filiżanek i gestem zachęcając Lynn do zajęcia miejsca wręczyłem jej jedną z nich. Ująłem w dłonie drugą, lecz zawahałem się następnie, co ze sobą zrobić. Popatrzyłem od chyboczącego się w porcelanie naparu, do Lucindy. Tyle słów cisnęło mi się na usta. Byłem zmartwiony jej stanem zdrowia, przejmowałem się tym, co się z nią działo, nawet jeżeli z zewnątrz mogło się tak nie wydawać.
- Czuję się, jakbym wszystkich wkoło ostatnio zawodził, Lynn - odpowiedziałem jej dalej stojąc w miejscu, nadal tak beznadziejnie i bezradnie zaciskając palce na filiżance, jak gdyby ciepło bijące przez jej ścianki miało mnie ukoić. - Także ciebie, chociaż wiem, że jesteś w stanie poradzić sobie sama. Zawsze byłaś - dodałem, zawieszając spojrzenie szarobłękitnych tęczówek na jej twarzy. - Chciałbym móc powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że wszystko będzie idealnie dobrze, ale nie jestem w stanie - oznajmiłem, a gdzieś na zewnątrz przetoczył się kolejny donośny grzmot. Wiatr szarpał światem i poświstywał w oknach, a ja targany emocjami miałem wrażenie, jak gdybym stał się z nim jednością. - Boję się spać w tym świecie. Nie robię tego tak właściwie od stycznia, nie pozwalają mi twarze ludzi, których zawiodłem. Widzę ich za każdym razem, kiedy zamknę powieki - powiedziałem ciszej, a mój wzrok stracił na ostrości. Znów byłem na Wyspie Rzeźb.
- Jednocześnie nigdy nie czułem, że moje życie ma więcej sensu - mój głos był zdecydowany, stwierdziłem z całą mocą, jaką potrafiłem zawrzeć w tych słowach. - Powiedz mi, Lynn, ile jesteś w stanie zrobić dla innych? Ile z siebie jesteś w stanie poświęcić, jeśli miałoby to uczynić świat lepszym miejscem? - zapytałem, zrzucając na chwilę wszystkie maski, pozwalając głosowi zadrżeć, a sobie poczuć się naprawdę sobą. Zmęczonym, ale jednocześnie też niesamowicie pewnym i zdeterminowanym. Koszmary były częścią mnie, częścią mojego życia. Zakon był częścią mnie, częścią mojego życia. Zdecydowaną większością tak właściwie. Wiedziałem to, a palce reagujące bólem na gorącą powierzchnię porcelany tylko delikatnie, niczym szeptem, przypominały mi o tym nawet teraz.
- Jeśli pozwolisz - powiedziałem, niwelując w trzech krokach dystans między nami i ostrożnie odbierając tacę z jej rąk. Jak na chłopca z dobrego domu przystało rozłożyłem wszystkie naszykowane przez czarownicę rzeczy na stoliku i rozlałem herbatę do filiżanek i gestem zachęcając Lynn do zajęcia miejsca wręczyłem jej jedną z nich. Ująłem w dłonie drugą, lecz zawahałem się następnie, co ze sobą zrobić. Popatrzyłem od chyboczącego się w porcelanie naparu, do Lucindy. Tyle słów cisnęło mi się na usta. Byłem zmartwiony jej stanem zdrowia, przejmowałem się tym, co się z nią działo, nawet jeżeli z zewnątrz mogło się tak nie wydawać.
- Czuję się, jakbym wszystkich wkoło ostatnio zawodził, Lynn - odpowiedziałem jej dalej stojąc w miejscu, nadal tak beznadziejnie i bezradnie zaciskając palce na filiżance, jak gdyby ciepło bijące przez jej ścianki miało mnie ukoić. - Także ciebie, chociaż wiem, że jesteś w stanie poradzić sobie sama. Zawsze byłaś - dodałem, zawieszając spojrzenie szarobłękitnych tęczówek na jej twarzy. - Chciałbym móc powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że wszystko będzie idealnie dobrze, ale nie jestem w stanie - oznajmiłem, a gdzieś na zewnątrz przetoczył się kolejny donośny grzmot. Wiatr szarpał światem i poświstywał w oknach, a ja targany emocjami miałem wrażenie, jak gdybym stał się z nim jednością. - Boję się spać w tym świecie. Nie robię tego tak właściwie od stycznia, nie pozwalają mi twarze ludzi, których zawiodłem. Widzę ich za każdym razem, kiedy zamknę powieki - powiedziałem ciszej, a mój wzrok stracił na ostrości. Znów byłem na Wyspie Rzeźb.
- Jednocześnie nigdy nie czułem, że moje życie ma więcej sensu - mój głos był zdecydowany, stwierdziłem z całą mocą, jaką potrafiłem zawrzeć w tych słowach. - Powiedz mi, Lynn, ile jesteś w stanie zrobić dla innych? Ile z siebie jesteś w stanie poświęcić, jeśli miałoby to uczynić świat lepszym miejscem? - zapytałem, zrzucając na chwilę wszystkie maski, pozwalając głosowi zadrżeć, a sobie poczuć się naprawdę sobą. Zmęczonym, ale jednocześnie też niesamowicie pewnym i zdeterminowanym. Koszmary były częścią mnie, częścią mojego życia. Zakon był częścią mnie, częścią mojego życia. Zdecydowaną większością tak właściwie. Wiedziałem to, a palce reagujące bólem na gorącą powierzchnię porcelany tylko delikatnie, niczym szeptem, przypominały mi o tym nawet teraz.
Lucinda choć szanowała i kochała swoją rodzinę to od spotkań z jej członkami po prostu stroniła. Nie chodziło o nich bo wiedziała jacy są i czego od niej wymagają. Ona była inna. Nie pasowała do sztywnych zasad, które narzucał jej ród. Chociaż nie była całkowitym wyrzutkiem to wolała trzymać się z boku by swoją osobą nie dolewać oliwy do i tak ciągle płonącego ognia. Przy Alexie czuła się jednak inaczej. Wiedziała, że jest jedynym z członków jej rodziny, którzy nie patrzą na nią jako na kogoś kto się pogubił, nie widział w niej kuli u nogi, a doceniał to jaka była. Wiedziała, że nie musi się przy nim krępować, uważać na słowa, zastanawiać się czy nie zrobi czegoś co mogłoby jeszcze bardziej ją pogrzebać. Dobrze było mieć świadomość, że był przy niej nawet jeśli widywali się dość rzadko. Nawet jeśli nie mieli zbytnio czasu na to by dzielić się ze sobą każdą chwilą i każdym dniem. Blondynka uśmiechnęła się delikatnie kiedy kuzyn zabrał od niej tacę z herbatą. To była zdecydowanie pogoda na herbatę chociaż na co dzień za nią nie przepadała. Czasami naprawdę myślała, że urodziła się w złym miejscu i w złym czasie.
Lucinda domyślała się, że przyjście tutaj Alexa nie było dyktowane tylko tęsknotą. Oboje mieli w ostatnim czasie dużo na głowie, a świat im tego wcale nie ułatwiał. Kobieta od razu pomyślała, że musiał być jakiś większy powód chociaż wolałaby się mylić. Ufała swojej intuicji, rzadko ją zawodziła i nie było to związane z magią, a chyba tym, że wbrew temu wszystkiemu potrafiła czytać z ludzi. Paradoks biorąc pod uwagę jak często jednak to właśnie ludzie ją zawodzili, a ona im na to pozwalała. Teraz jednak widziała w Alexie to, że nie wszystko było całkowicie w porządku i jego słowa tylko ją w tym utwierdziły. Wysłuchała w ciszy tego co jej miał do powiedzenia i przez chwile nic nie powiedziała. Odetchnęła odstawiając kubek z herbatą na blat stołu. - Fakt, że mamy magię po swojej stronie nie zmienia tego, iż jesteśmy ludźmi. Zawodzenie jest w naszej naturze, bo nikt nie jest w stanie uratować wszystkich. - westchnęła. - I choć tłumaczę to sobie w taki sposób już długi czas to wiem jak ciężko jest nieść taki bagaż ze sobą. Ja też podobny dźwigam. - nigdy nie wahała się jeśli chodziło o pomoc innym ludziom. Czasami przychodzili do niej sami, czasami to ona przychodziła do nich, ale zwykle nikt nie musiał ją do niczego nakłaniać. Nie była osobą, która przechodzi obojętnie obok tragedii bez względu na to czy ktoś tego chciał czy nie. Nie zawsze jednak jej to wychodziło. Chęć nie zawsze przekładała się w dobre rezultaty. Czasami to ona obrywała na tym bardziej. To jednak w ogólnym rozrachunku nie miało znaczenia. Natury nie dało się zmienić i doskonale o tym teraz wiedziała. - Jestem pewna, że nikt… nie uważa, że ich zawiodłeś. Zrobienie czegokolwiek ma większe znaczenie niż stanie i spoglądanie na dziejącą się tragedię. - słysząc jego słowa pomyślała o swoich koszmarach, o tym co przyszło jej oglądać w ostatnich miesiącach. Pomyślała o świecie, który popsuł się i nie widziała szans na to by miał się szybko naprawić. Nie sam. Wzruszyła ramionami. - Znasz mnie – zaczęłaby jakby to miało wszystko wyjaśnić. - Nie byłabym w stanie schować się nawet jeśli bym musiała. Widzę to wszystko co się dzieje i serce mnie boli, że tak mało osób zdaje sobie sprawę z tego do czego to wszystko prowadzi. Nie jest dobrze. - podkreśliła chociaż oboje o tym doskonale wiedzieli.
Lucinda domyślała się, że przyjście tutaj Alexa nie było dyktowane tylko tęsknotą. Oboje mieli w ostatnim czasie dużo na głowie, a świat im tego wcale nie ułatwiał. Kobieta od razu pomyślała, że musiał być jakiś większy powód chociaż wolałaby się mylić. Ufała swojej intuicji, rzadko ją zawodziła i nie było to związane z magią, a chyba tym, że wbrew temu wszystkiemu potrafiła czytać z ludzi. Paradoks biorąc pod uwagę jak często jednak to właśnie ludzie ją zawodzili, a ona im na to pozwalała. Teraz jednak widziała w Alexie to, że nie wszystko było całkowicie w porządku i jego słowa tylko ją w tym utwierdziły. Wysłuchała w ciszy tego co jej miał do powiedzenia i przez chwile nic nie powiedziała. Odetchnęła odstawiając kubek z herbatą na blat stołu. - Fakt, że mamy magię po swojej stronie nie zmienia tego, iż jesteśmy ludźmi. Zawodzenie jest w naszej naturze, bo nikt nie jest w stanie uratować wszystkich. - westchnęła. - I choć tłumaczę to sobie w taki sposób już długi czas to wiem jak ciężko jest nieść taki bagaż ze sobą. Ja też podobny dźwigam. - nigdy nie wahała się jeśli chodziło o pomoc innym ludziom. Czasami przychodzili do niej sami, czasami to ona przychodziła do nich, ale zwykle nikt nie musiał ją do niczego nakłaniać. Nie była osobą, która przechodzi obojętnie obok tragedii bez względu na to czy ktoś tego chciał czy nie. Nie zawsze jednak jej to wychodziło. Chęć nie zawsze przekładała się w dobre rezultaty. Czasami to ona obrywała na tym bardziej. To jednak w ogólnym rozrachunku nie miało znaczenia. Natury nie dało się zmienić i doskonale o tym teraz wiedziała. - Jestem pewna, że nikt… nie uważa, że ich zawiodłeś. Zrobienie czegokolwiek ma większe znaczenie niż stanie i spoglądanie na dziejącą się tragedię. - słysząc jego słowa pomyślała o swoich koszmarach, o tym co przyszło jej oglądać w ostatnich miesiącach. Pomyślała o świecie, który popsuł się i nie widziała szans na to by miał się szybko naprawić. Nie sam. Wzruszyła ramionami. - Znasz mnie – zaczęłaby jakby to miało wszystko wyjaśnić. - Nie byłabym w stanie schować się nawet jeśli bym musiała. Widzę to wszystko co się dzieje i serce mnie boli, że tak mało osób zdaje sobie sprawę z tego do czego to wszystko prowadzi. Nie jest dobrze. - podkreśliła chociaż oboje o tym doskonale wiedzieli.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Znałem Lucindę, wiedziałem do czego dążyłem w tej rozmowie, lecz wciąż nie mogłem przejść obojętnie wobec faktu, że kobieta miała dość własnych zmartwień. Dokładanie jej kolejnych powodowało we mnie uczucie sprzeczności, jakbym przestawał być integralny wewnętrznie. Może i byłem Gwardzistą, może i podjąłem już decyzję o tym, w jakim kierunku dążę w tej walce. Może również i podjąłem - podjęliśmy - decyzję co do tego, że Lynn była potrzebna w Zakonie. Nie mogłem jednak całkowicie wyrzec się swojej natury, choć serce i rozum miałem we właściwych Gwardziście miejscach: troszczyłem się o nią tak jak o każdą osobę, która miała dołączyć do organizacji. Widziałem już dość by wiedzieć z czym to się wiązało, lecz nawet posiadając tę wiedzę, zapytany przez Garretta po raz kolejny odpowiedziałbym tak samo jak tamtego wieczoru w Pod Roztańczonym Czartem. Nie znaczyło to jednak, że nawet pomimo wytłumaczenia wszystkiego najlepiej jak umiałem przygotuję Lucindę na nadchodzące starcia; czy jednak ktokolwiek był w stanie to uczynić?
- Wydaje mi się, że ostatnio nawet magii nie mamy po swojej stronie - odpowiedziałem strojąc minę pod tytułem "tylko spróbuj zaoponować". Bo i czy tak w rzeczywistości nie było? Anomalie wypaczyły nasze czary, ograniczyły możliwości. Przynajmniej obecnie, bo może da się jakoś te zawirowania obrócić na naszą korzyść, inaczej niż szczęśliwe powroty do świata żywych tych, którzy już nigdy mieli go nie ujrzeć. Westchnąłem i upiłem łyk herbaty, czując jak gorąco spływa gardłem. Nawet nie wiedziałem, że było mi tak zimno, zbyt zaprzątnięty układaniem słów w odpowiedniej kolejności. - Czyli jeżeli powiedziałbym ci, że jest możliwość zrobienia czegoś więcej, Lucindo, chciałabyś mnie wysłuchać dalej. Nawet, jeżeli miałoby to być sprzeczne z przyjętymi zasadami, z prawem, jeżeli niosłoby to ze sobą wyrzeczenia, tajemnice przed bliskimi? - zapytałem, lecz widziałem w niej to, czego szukałem. Było to pytanie retoryczne wręcz. Westchnąłem po raz kolejny i podszedłem do stołu. Przysiadając na jego krawędzi odstawiłem herbatę i potarłem twarz rękoma, ostatecznie splatając ze sobą palce na kolanie. Na chwilę zapanowała pomiędzy nami cisza - tylko burza grała wciąż swój koncert w niezmiennie złowróżbnej tonacji.
- Dziewięć miesięcy temu przyjaciel przyszedł do mnie z tą samą sprawą, z którą ja przyszedłem dziś do ciebie. Choć w kontekście całej tej historii zabrzmi to dość paradoksalnie, nie wiem czy nadal byłbym dziś żywy gdyby nie to. Wiesz, że nowy rok niezbyt lekko się ze mną obszedł i w mojej popsutej głowie pojawiały się różne drastyczne pomysły - odchrząknąłem, uciekając wzrokiem w bok. Nie lubiłem o tym mówić, jednak chciałem jej wytłuścić to, jak ważna jest poruszana właśnie kwestia. - Paradoksalnie, ponieważ nie raz i nie dwa ryzykowałem własnym życiem właśnie po to, by coś zmienić. Żeby było lepiej. Aby nie stać tylko z boku, obserwując dziejącą się tragedię - zacytowałem jej własne słowa sprzed kilku chwil i spojrzałem na nią badawczym wzrokiem. - Jednak wiem, że to wszystko co robię i czego się wyrzekam ma sens. Chcę tylko żebyś wiedziała, że to nie jest bezpieczna gra, że ceną jest tu życie. Moje, twoje, niezliczonych czarodziejów, czarownic i mugoli - zacisnąłem mocniej lewą dłoń, tę fatalnie zabliźnioną po Próbie. Było warto.
Przypatrywałem się jej przez chwilę, nim podjąłem wątek.
- Tak jak ja znam ciebie, tak i ty znasz mnie na tyle by wiedzieć, że teraz nie skłamię. We wszystkim co czynię, nie ważne jak źle może wyglądać to z boku towarzyszą mi dobrzy ludzie, najlepsi jakich znam, Lynn. I wiem też, że i ty jesteś jedną z najlepszych ludzi jakich znam oraz, że jesteś nam potrzebna wraz ze swoją wiedzą i umiejętnościami - po raz kolejny przerwałem, krótką pauzę poświęcając na kolejny łyk herbaty. - Czy chciałabyś pomóc nam w walce z Ministerstwem, Grindelwaldem i Rycerzami Walpurgii, którzy przy pomocy czarnej magii chcą położyć kres światu jaki znamy? - zapytałem, groteskowo uśmiechając się przy tym tak, jakbym pytał się właśnie, czy nie ma może ochoty towarzyszyć mi przy najbliższym wyjściu do teatru.
- Wydaje mi się, że ostatnio nawet magii nie mamy po swojej stronie - odpowiedziałem strojąc minę pod tytułem "tylko spróbuj zaoponować". Bo i czy tak w rzeczywistości nie było? Anomalie wypaczyły nasze czary, ograniczyły możliwości. Przynajmniej obecnie, bo może da się jakoś te zawirowania obrócić na naszą korzyść, inaczej niż szczęśliwe powroty do świata żywych tych, którzy już nigdy mieli go nie ujrzeć. Westchnąłem i upiłem łyk herbaty, czując jak gorąco spływa gardłem. Nawet nie wiedziałem, że było mi tak zimno, zbyt zaprzątnięty układaniem słów w odpowiedniej kolejności. - Czyli jeżeli powiedziałbym ci, że jest możliwość zrobienia czegoś więcej, Lucindo, chciałabyś mnie wysłuchać dalej. Nawet, jeżeli miałoby to być sprzeczne z przyjętymi zasadami, z prawem, jeżeli niosłoby to ze sobą wyrzeczenia, tajemnice przed bliskimi? - zapytałem, lecz widziałem w niej to, czego szukałem. Było to pytanie retoryczne wręcz. Westchnąłem po raz kolejny i podszedłem do stołu. Przysiadając na jego krawędzi odstawiłem herbatę i potarłem twarz rękoma, ostatecznie splatając ze sobą palce na kolanie. Na chwilę zapanowała pomiędzy nami cisza - tylko burza grała wciąż swój koncert w niezmiennie złowróżbnej tonacji.
- Dziewięć miesięcy temu przyjaciel przyszedł do mnie z tą samą sprawą, z którą ja przyszedłem dziś do ciebie. Choć w kontekście całej tej historii zabrzmi to dość paradoksalnie, nie wiem czy nadal byłbym dziś żywy gdyby nie to. Wiesz, że nowy rok niezbyt lekko się ze mną obszedł i w mojej popsutej głowie pojawiały się różne drastyczne pomysły - odchrząknąłem, uciekając wzrokiem w bok. Nie lubiłem o tym mówić, jednak chciałem jej wytłuścić to, jak ważna jest poruszana właśnie kwestia. - Paradoksalnie, ponieważ nie raz i nie dwa ryzykowałem własnym życiem właśnie po to, by coś zmienić. Żeby było lepiej. Aby nie stać tylko z boku, obserwując dziejącą się tragedię - zacytowałem jej własne słowa sprzed kilku chwil i spojrzałem na nią badawczym wzrokiem. - Jednak wiem, że to wszystko co robię i czego się wyrzekam ma sens. Chcę tylko żebyś wiedziała, że to nie jest bezpieczna gra, że ceną jest tu życie. Moje, twoje, niezliczonych czarodziejów, czarownic i mugoli - zacisnąłem mocniej lewą dłoń, tę fatalnie zabliźnioną po Próbie. Było warto.
Przypatrywałem się jej przez chwilę, nim podjąłem wątek.
- Tak jak ja znam ciebie, tak i ty znasz mnie na tyle by wiedzieć, że teraz nie skłamię. We wszystkim co czynię, nie ważne jak źle może wyglądać to z boku towarzyszą mi dobrzy ludzie, najlepsi jakich znam, Lynn. I wiem też, że i ty jesteś jedną z najlepszych ludzi jakich znam oraz, że jesteś nam potrzebna wraz ze swoją wiedzą i umiejętnościami - po raz kolejny przerwałem, krótką pauzę poświęcając na kolejny łyk herbaty. - Czy chciałabyś pomóc nam w walce z Ministerstwem, Grindelwaldem i Rycerzami Walpurgii, którzy przy pomocy czarnej magii chcą położyć kres światu jaki znamy? - zapytałem, groteskowo uśmiechając się przy tym tak, jakbym pytał się właśnie, czy nie ma może ochoty towarzyszyć mi przy najbliższym wyjściu do teatru.
Lucinda znała swoje umiejętności. Wiedziała, że nie należy do najgorszych czarownic, a fach, którym się zajmowała pozwalał jej działać w różnych sytuacjach. Nie była jednak wojownikiem choć ostatnie miesiące pokazywały coś zupełnie innego. Wracała wspomnieniami do momentów, których jej różdżkach kierowała się w stronę innego czarodzieja chcąc bronić się i działać. Zobaczyła jak naprawdę wygląda życie w Londynie, zobaczyła jak wiele się zmieniło. Wcześniej przez swoje podróże nie była tutaj zbyt często. W jej mieszkaniu unosił się kurz, stare artefakty zajmowały większą część podłogi, a wracając tutaj wcale nie czuła się tak jakby wracała do domu. Miesiące spędzone na wędrówkach, poszukiwaniach, ćwiczeniu swoich umiejętności. Wtedy czuła, że żyje i to tak naprawdę. Z perspektywy czasu czuła, że jej postrzeganie świata było wtedy zupełnie inne. Choć pomaganie ludziom od zawsze było w jej naturze to robiła to po cichu, tym co potrafiła robić najlepiej. Żyła swoim życiem nie wracając myślami do Londynu i tego co tutaj się działo. Czasami było jej żal, że musiała tak bardzo oddalić się od miejsca, w którym się wychowała by poczuć, że żyje. Przez pierwsze chwile po powrocie nie potrafiła się z tym wszystkim pogodzić. Z chorobą, faktem, że prawdopodobnie już nigdy nie będzie mogła robić w pełni tego co kocha, ze złamanym sercem. Z biegiem czasu wszystko się zmieniło. Dorosła. Jej myślenie dorosło. Teraz choćby mogła nie chciałaby zniknąć. Nie chciałaby uciec. Parę sytuacji, które uświadomiły ją, że naprawdę wiele może zrobić tutaj na miejscu. Uświadomiła sobie, że nie liczy się jej samopoczucie, a tych, którzy nie są w stanie poradzić sobie samemu. Bo ona potrafiła. Samozaparcia nigdy jej nie brakowało. Teraz gdy słuchała tego co mówi jej Alex miała całkowitą pustkę w głowie. Nie wiedziała co powiedzieć. Potrzebowała najpierw zrozumieć. Nie ukrywała przed sobą faktu, że Alex też się zmienił. Miał jeszcze niewiele lat, a prawdopodobnie doświadczył już więcej niż niejeden człowiek na ziemi. Widziała po nim, że ten czas też sprawił, iż musiał dorosnąć trochę szybciej. Wszystkie problemy, które były ważne wcześniej teraz zeszły na dalszy plan i tak jak ona całkowicie zmienił swoją hierarchię wartości. Teraz powoli zaczęła rozumieć dlaczego. Robił o wiele więcej niż ona kiedykolwiek mogłaby zrobić, ale jednak był tutaj, w jej gabinecie i próbował przekonać ją do tego, że ona też może być na jego miejscu. Zrobić więcej. Prawdopodobnie przez całą jego wypowiedź nawet się nie poruszyła. O jakiej niebezpiecznej grze mówił… to chyba nie miało znaczenia. Nie pamiętała trudnej sytuacji, która byłaby dla niej łaskawa. Nawet jeśli wydawało się, że to prosta sprawa, że wyjdzie z tego bez szwanku działo się coś co komplikowało wszystko. Chciała od razu odpowiedzieć, że jeśli może zrobić coś więcej niż tylko zamartwianie się i pomaganie ludziom już po nastąpieniu tragedii to wchodzi w to w ciemno. Dawana ona tak właśnie by postąpiła. Ona jednak przeżyła już wystarczająco dużo by wiedzieć, że przede wszystkim musi wszystko dobrze zrozumieć, a dopiero potem podjąć pewną decyzje. Cokolwiek tworzyli, nie potrzebowali kogoś kto po chwili miałby się się rozmyślić tylko dlatego, że nie zrozumiał o co tak naprawdę toczy się gra. - Mów dalej – powiedziała z przekonaniem w głosie. Potrzebowała wyjaśnienia.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Słuchała mnie uważnie i nie podejmowała pochopnych decyzji.Naszła mnie refleksja - jak ja tak właściwie się zachowałem, kiedy Garrett wysunął mi tę samą propozycję? Od razu chciałem rwać się do działania, zrobić coś, cokolwiek, a najlepiej zmienić cały świat w jedną noc. Niecały rok różnicy między mną wtedy a teraz a czułem się tak, jakbym wtedy żył życiem należącym do kogoś innego. Ludzie wspominali czasem, że zmieniłem się i znacząco wydoroślałem jak na swój wiek. Co mogłem jednak zrobić innego w dej sytuacji niż dojrzeć? Świat nie dał mi wyboru. Nie, wróć, dał - tyle że dla mnie od momentu postawienia pytania istniała tylko jedna możliwa odpowiedź.
- Należę do Zakonu Feniksa, organizacji która powstała zeszłego lata z woli Albusa Dumbledore'a - powiedziałem Lucindzie tonem wskazującym na to, że zapowiada się na dłuższą historię. - Naszym celem jest ogólnie pojęta walka ze złem, naprawianie świata i ochrona tych, którzy sami nie są w stanie sobie pomóc - powiedziałem oklepaną, banalną formułkę, jednak była ona jak najbardziej prawdziwa. - Zanim zapytasz - nie, nie zrobili mi prania mózgu. Raczej wiesz, że mam własny rozum i wszystko muszę sam przeanalizować przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji - wtrąciłem, uprzedzając pierwsze prawdopodobne obawy mojej kuzynki. - Wpierw walczyliśmy tylko z Ministerstwem, kiedy Wilhelmina wprowadzała swoje absurdalne dekrety. Choćby bezpodstawne więzienie niewinnych czarodziejów w Tower jako wynik ograniczenia czarowania. Szybko okazało się jednak, że nie tylko dyskryminacja ze strony rządu wymaga odpowiedzi. Grindelwald, a także Rycerze Walpurgii okazali się jeszcze większym wyzwaniem. Tajemniczy mord na nestorach w czasie noworocznego sabatu, fala morderstw dokonanych zarówno na czarodziejach, jak i mugolach, a nawet magicznych stworzeniach - powiedziałem, nie rozwijając myśli. Chyba każdy słyszał o tym, co spotkało jednorożce. - Prześladowania mugolaków - to nie jest normalne. Nie mówiąc o anomaliach, które pochodzą z czarnej magii, czy o czarnoksiężnikach którzy bezkarnie zabijają aurorów - powiedziałem, przeszywając Lucindę spojrzeniem jednocześnie smutnym, jak i wściekłym.
- Członkowie Zakonu Feniksa to są natomiast ludzie, którzy zdecydowali się zrobić coś w tej sprawie. Aurorzy, uzdrowiciele, alchemicy, naukowcy, zwykli ludzie. Arystokraci i mugolaki. Działamy pod przewodnictwem Bathildy Bagshot i robimy wszystko, czego wymaga od nas sytuacja. Nie zawsze jest to zgodne z prawem. Walczymy jednak nie tylko różdżkami, ale także naszą wiedzą. I sądzę, że byłabyś dla nas niezwykle ważnym sojusznikiem. Zresztą nie tylko ja - powiedziałem, a w moim głosie pobrzmiewała determinacja i duma. Lucinda była szalenie zdolną czarownicą, a fakt że znajdowała uznanie u tak wielu ludzi tylko to potwierdzał.
- Trwa wojna, Lynn. Może nikt oficjalnie tego nie powiedział, ale tak jest. Codziennie musimy liczyć się ze stratami, czasem ktoś znika z naszych szeregów i nie zawsze wraca. Mimo tego jednak organizacja działa coraz prężniej, pomimo strat Zakonników przybywa z dnia na dzień. Odbywają się spotkania, na których dzielimy się informacjami i planujemy dalsze posunięcia. Jeśli dobrze mi wiadomo to najbliższe odbędzie się piątego lipca w Gospodzie Pod Świńskim Łbem - powiedziałem, formułując zaproszenie. - Jeżeli jednak nie chcesz wchodzić w tę grę... domyślasz się, co będę musiał zrobić - powiedziałem, w powietrzu zostawiając aluzję do modyfikacji pamięci.
Czas się zdecydować, Lynn, ponieważ żarty dobiegły końca.
- Należę do Zakonu Feniksa, organizacji która powstała zeszłego lata z woli Albusa Dumbledore'a - powiedziałem Lucindzie tonem wskazującym na to, że zapowiada się na dłuższą historię. - Naszym celem jest ogólnie pojęta walka ze złem, naprawianie świata i ochrona tych, którzy sami nie są w stanie sobie pomóc - powiedziałem oklepaną, banalną formułkę, jednak była ona jak najbardziej prawdziwa. - Zanim zapytasz - nie, nie zrobili mi prania mózgu. Raczej wiesz, że mam własny rozum i wszystko muszę sam przeanalizować przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji - wtrąciłem, uprzedzając pierwsze prawdopodobne obawy mojej kuzynki. - Wpierw walczyliśmy tylko z Ministerstwem, kiedy Wilhelmina wprowadzała swoje absurdalne dekrety. Choćby bezpodstawne więzienie niewinnych czarodziejów w Tower jako wynik ograniczenia czarowania. Szybko okazało się jednak, że nie tylko dyskryminacja ze strony rządu wymaga odpowiedzi. Grindelwald, a także Rycerze Walpurgii okazali się jeszcze większym wyzwaniem. Tajemniczy mord na nestorach w czasie noworocznego sabatu, fala morderstw dokonanych zarówno na czarodziejach, jak i mugolach, a nawet magicznych stworzeniach - powiedziałem, nie rozwijając myśli. Chyba każdy słyszał o tym, co spotkało jednorożce. - Prześladowania mugolaków - to nie jest normalne. Nie mówiąc o anomaliach, które pochodzą z czarnej magii, czy o czarnoksiężnikach którzy bezkarnie zabijają aurorów - powiedziałem, przeszywając Lucindę spojrzeniem jednocześnie smutnym, jak i wściekłym.
- Członkowie Zakonu Feniksa to są natomiast ludzie, którzy zdecydowali się zrobić coś w tej sprawie. Aurorzy, uzdrowiciele, alchemicy, naukowcy, zwykli ludzie. Arystokraci i mugolaki. Działamy pod przewodnictwem Bathildy Bagshot i robimy wszystko, czego wymaga od nas sytuacja. Nie zawsze jest to zgodne z prawem. Walczymy jednak nie tylko różdżkami, ale także naszą wiedzą. I sądzę, że byłabyś dla nas niezwykle ważnym sojusznikiem. Zresztą nie tylko ja - powiedziałem, a w moim głosie pobrzmiewała determinacja i duma. Lucinda była szalenie zdolną czarownicą, a fakt że znajdowała uznanie u tak wielu ludzi tylko to potwierdzał.
- Trwa wojna, Lynn. Może nikt oficjalnie tego nie powiedział, ale tak jest. Codziennie musimy liczyć się ze stratami, czasem ktoś znika z naszych szeregów i nie zawsze wraca. Mimo tego jednak organizacja działa coraz prężniej, pomimo strat Zakonników przybywa z dnia na dzień. Odbywają się spotkania, na których dzielimy się informacjami i planujemy dalsze posunięcia. Jeśli dobrze mi wiadomo to najbliższe odbędzie się piątego lipca w Gospodzie Pod Świńskim Łbem - powiedziałem, formułując zaproszenie. - Jeżeli jednak nie chcesz wchodzić w tę grę... domyślasz się, co będę musiał zrobić - powiedziałem, w powietrzu zostawiając aluzję do modyfikacji pamięci.
Czas się zdecydować, Lynn, ponieważ żarty dobiegły końca.
Lucinda czuła, że to nie mogło być zwykłe spotkanie. Chociaż kochała Alexa całym sercem to wiedziała, że w ostatnim czasie nie mieli zbytnio czasu ani okazji by tak po prostu się widywać. Absurdalny fakt. Mieszkali w jednym mieście, nosili jedno nazwisko, a jednak było to ciężkie. Cięższe niż kiedykolwiek wcześniej. Słuchając wszystkiego co mówi jej mężczyzna nawet nie pomyślała by mu przerwać. W każdym słowie była prawda. Znała swojego kuzyna. Nie był z tych co rzucali słowa na wiatr, a od ostatniego czasu kiedy go widziała naprawdę wiele się zmieniło. On się zmienił. Ona już zresztą też. Nie mogła już patrzeć na to wszystko co się działo. Wcześniej, gdy była daleko od tego… nie przejmowała się tym tak bardzo. Nie dotykało jej to tak bardzo w końcu żyła innym życiem. Odległym od tego co tutaj, odległym od wszystkich znanych jej ludzi. Teraz mogła zobaczyć to na własne oczy i jeden Merlin jej świadkiem, że nie mogła tego przeżyć. Nie mogła tego znieść. Sama próbowała coś robić, pomagać, działać na własną rękę, ale to nie mogło przynieść nic dobrego, przecież nie wiedziała gdzie zacząć i od kogo. Nie wiedziała czy tylko nie pogarsza wchodząc w coś czego nie rozumie. Alex jak na tacy podawał jej właśnie rozwiązanie. Odpowiedzi na pytania, które zadawała w ostatnim czasie bez końca. Zakon Feniksa był początkiem. Choć nie do końca jeszcze była pewna czy jej i czy to właśnie powinna zrobić to jednak był początkiem. Śmiało działali i robili to co ona naprawdę robić chciała, a co nie było w zasięgu jej dłoni. Na ślepo szła gryząc się ze sobą i szukając w ludziach dobra choć możliwe, że nigdy w nich tego dobra nie było. Ona była dobrym człowiekiem, chciała, żeby to wszystko w końcu ucichło. Znalazło swoje ujście, a co należało zrobić jeśli chciało się zmienić świat lub w końcu zrobić coś dobrego dla niego? Wiedziała, że musi najpierw zacząć od siebie. Skinęła głową na znak, że rozumie. Wszystko rozumiała. Nie trzeba było być geniuszem by się w tym wszystkim połapać, tym bardziej jeśli było się tego świadomym już dawno. Przynajmniej w pewnym stopniu. Teraz musiała podjąć decyzję. Trudną, bo to kolejna zmiana w życiu, kolejny rozdział. Nie wiedziała czy sobie poradzi. Czy w ogóle będzie potrafiła im coś dać prócz prawdziwej chęci pomocy, swoich umiejętności, możliwości uniesienia naprawdę wielu ciężarów na swoich ramionach. Skinęła głową jeszcze raz jakby teraz przekonując do tego samą siebie. Wiedziała, że tak należy zrobić i kiedyś prawdopodobnie przerwałaby mu już w pół zdania zgadzając się na wszystko. Teraz jednak była roztropniejsza. Dojrzalsza. Mądrzejsza w podejmowanych decyzjach. Przynajmniej starała się taka być kiedy tylko pozwalała rozsądkowi dojść do głosu. Była przed nią jeszcze długa droga. Wiele spraw do załatwienia, wiele rzeczy do przemyślenia, ale dziś nie miała już na to czasu. Musiała odpowiedzieć i to właśnie zrobiła. - Dobrze – zaczęła podchodząc do mężczyzny bliżej. - Mam już dość patrzenia na to wszystko. Mam dość uczucia bezradności, tego, że nie robię nic by ten świat zmienić. Chociaż naprawdę się staram, Alex. - dodała kładąc mu rękę na ramieniu. - Chce tego. Chce być tego częścią. Dziękuje, że mi zaufałeś. - odparła i przytuliła go do siebie. To nie była prosta rozmowa, ale potrzebna. I jej i jemu. Teraz miało się wszystko zmienić, tylko jeszcze nie wiedziała jak bardzo.
z/t x2
z/t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 13 listopada? <3
Ogłuszający, przeciągły grzmot przetoczył się tuż nad jego głową, gdy wychodził z Dziurawego Kotła na ulicę Pokątną, bezskutecznie starając się umknąć przed gęstymi strugami marznącego deszczu, od czasu do czasu mieszającego się z twardymi bryłkami zlepionego lodu. Burza, która rozszalała się nad Wielką Brytanią niemal dwa tygodnie wcześniej, wciąż panoszyła się w najlepsze, i nic nie zapowiadało, by miała się wkrótce zakończyć – a chociaż przez większość czasu spoglądał w pokryte czarnymi chmurami niebo z niepokojem, to akurat dzisiaj był za nie wdzięczny. Pod naporem ciężkiej od błyskających wyładowań nawałnicy Londyn pustoszał, a jedyni przemykający wzdłuż budynków śmiałkowie wyglądali podobnie, jak on sam: z kapturami przeciwdeszczowych płaszczy głęboko naciągniętymi na twarze i spojrzeniami wbitymi w chodnik pod stopami, przemieszczali się połowicznie na oślep, nie zwracając uwagi na mijanych ludzi. Ani na niego; mimo że ostatnie tygodnie upłynęły mu w atmosferze wręcz zastanawiającego spokoju (nie licząc oczywiście przykrych niespodzianek, które stale towarzyszyły już wszystkim próbom używania magii), Percival nie miał złudzeń – zdawał sobie sprawę z niepisanego listu gończego wystawionego na jego nazwisko, nie bagatelizował też wiszącego nad nim zagrożenia, dzień po dniu ucząc się zachowywania odruchowej ostrożności. Musiał uważać – na siebie, i na innych, boleśnie wręcz zdając sobie sprawę, że każde potknięcie mogło okazać się katastrofalne w skutkach – i to nie tylko dla niego.
To właśnie te myśli kazały mu się zawahać, nim pchnął ramieniem drzwi prowadzące do mieszkalnej kamienicy; obejrzał się raz jeszcze za siebie, uważnie badając spojrzeniem oba wyloty zmywanej deszczem ulicy, wyglądało jednak na to, że nikt go nie śledził. Wsunął się więc na niepozorną, pogrążoną w półmroku klatkę schodową, przystając tam na moment i osuszając przemoknięte ubranie zaklęciem. Wiedział, że ryzykuje przypadkowym porażeniem piorunem, nie chciał jednak pojawiać się w drzwiach Lucindy ociekający wodą – pewne zwyczaje zdawały się nie umierać wraz z tytułami i reputacją; a może po prostu nie lubił nieznośnego uczucia chłodu, wprawiającego jego zęby w irytujące szczękanie.
Schował różdżkę z powrotem do wewnętrznej kieszeni płaszcza, zatrzymując się przed drzwiami z elegancką czwórką i po raz ostatni pozwalając sobie na stoczenie milczącego boju z własnymi myślami. Zaskakujące, jak dawno się nie widzieli – po raz ostatni chyba w trakcie feralnej przygody w mugolskiej karczmie, zakończonej w sposób co najmniej zaskakujący; uśmiechnął się do własnych myśli, zastanawiając się – czy już wtedy oboje chowali przed sobą tajemnice zbyt wielkie, by ośmielić się zdradzić je przy kuflu rozwodnionego piwa? A może gdyby powiedział jej wcześniej, wszystko potoczyłoby się inaczej?
Zastukał przytwierdzoną do drzwi kołatką dwukrotnie, spodziewając się, że zaraz po wybrzmieniu głośnego dudnienia zapadnie cisza, charakterystyczna dla chronionych zaklęciami posesji, wygłuszonych i odciętych od nieupoważnionych uszu – ale ku własnemu zaskoczeniu usłyszał po drugiej stronie ciche szuranie, a następnie lekkie kroki. Czekał, cofnąwszy się tylko nieznacznie do tyłu, coraz mocniej czując na barkach ciężar wszystkiego, co ostatnio się wydarzyło. Skłamałby, mówiąc, że się nie denerwował, Lucinda była jednak jedną z nielicznych osób, których okłamywać (już?) nie zamierzał, gdy więc drzwi mieszkania stanęły przed nim otworem, pozwolił wszystkim emocjom przeniknąć do pojawiającego się na jego twarzy uśmiechu. – Dlaczego nie masz tu zaklęć ochronnych? – zapytał zamiast powitania, jednak to, co w domyśle miało być reprymendą, wcale tak nie zabrzmiało, mieszając się z nutami radości i ulgi; Merlinie, dobrze było widzieć ją całą i zdrową. – Cześć – dodał po chwili, czekając na jakiś gest zaproszenia, i dopiero później przekraczając próg; bezpardonowe przytulenie kuzynki na dzień dobry zdecydowanie nie znajdowało się na liście rzeczy, które przystawały arystokratom, szczęśliwie jednak on zdecydowanie nie znajdował się na już na liście arystokratów – uścisnął ją więc krótko, jakby chciał upewnić się, że rzeczywiście była prawdziwa.
Ogłuszający, przeciągły grzmot przetoczył się tuż nad jego głową, gdy wychodził z Dziurawego Kotła na ulicę Pokątną, bezskutecznie starając się umknąć przed gęstymi strugami marznącego deszczu, od czasu do czasu mieszającego się z twardymi bryłkami zlepionego lodu. Burza, która rozszalała się nad Wielką Brytanią niemal dwa tygodnie wcześniej, wciąż panoszyła się w najlepsze, i nic nie zapowiadało, by miała się wkrótce zakończyć – a chociaż przez większość czasu spoglądał w pokryte czarnymi chmurami niebo z niepokojem, to akurat dzisiaj był za nie wdzięczny. Pod naporem ciężkiej od błyskających wyładowań nawałnicy Londyn pustoszał, a jedyni przemykający wzdłuż budynków śmiałkowie wyglądali podobnie, jak on sam: z kapturami przeciwdeszczowych płaszczy głęboko naciągniętymi na twarze i spojrzeniami wbitymi w chodnik pod stopami, przemieszczali się połowicznie na oślep, nie zwracając uwagi na mijanych ludzi. Ani na niego; mimo że ostatnie tygodnie upłynęły mu w atmosferze wręcz zastanawiającego spokoju (nie licząc oczywiście przykrych niespodzianek, które stale towarzyszyły już wszystkim próbom używania magii), Percival nie miał złudzeń – zdawał sobie sprawę z niepisanego listu gończego wystawionego na jego nazwisko, nie bagatelizował też wiszącego nad nim zagrożenia, dzień po dniu ucząc się zachowywania odruchowej ostrożności. Musiał uważać – na siebie, i na innych, boleśnie wręcz zdając sobie sprawę, że każde potknięcie mogło okazać się katastrofalne w skutkach – i to nie tylko dla niego.
To właśnie te myśli kazały mu się zawahać, nim pchnął ramieniem drzwi prowadzące do mieszkalnej kamienicy; obejrzał się raz jeszcze za siebie, uważnie badając spojrzeniem oba wyloty zmywanej deszczem ulicy, wyglądało jednak na to, że nikt go nie śledził. Wsunął się więc na niepozorną, pogrążoną w półmroku klatkę schodową, przystając tam na moment i osuszając przemoknięte ubranie zaklęciem. Wiedział, że ryzykuje przypadkowym porażeniem piorunem, nie chciał jednak pojawiać się w drzwiach Lucindy ociekający wodą – pewne zwyczaje zdawały się nie umierać wraz z tytułami i reputacją; a może po prostu nie lubił nieznośnego uczucia chłodu, wprawiającego jego zęby w irytujące szczękanie.
Schował różdżkę z powrotem do wewnętrznej kieszeni płaszcza, zatrzymując się przed drzwiami z elegancką czwórką i po raz ostatni pozwalając sobie na stoczenie milczącego boju z własnymi myślami. Zaskakujące, jak dawno się nie widzieli – po raz ostatni chyba w trakcie feralnej przygody w mugolskiej karczmie, zakończonej w sposób co najmniej zaskakujący; uśmiechnął się do własnych myśli, zastanawiając się – czy już wtedy oboje chowali przed sobą tajemnice zbyt wielkie, by ośmielić się zdradzić je przy kuflu rozwodnionego piwa? A może gdyby powiedział jej wcześniej, wszystko potoczyłoby się inaczej?
Zastukał przytwierdzoną do drzwi kołatką dwukrotnie, spodziewając się, że zaraz po wybrzmieniu głośnego dudnienia zapadnie cisza, charakterystyczna dla chronionych zaklęciami posesji, wygłuszonych i odciętych od nieupoważnionych uszu – ale ku własnemu zaskoczeniu usłyszał po drugiej stronie ciche szuranie, a następnie lekkie kroki. Czekał, cofnąwszy się tylko nieznacznie do tyłu, coraz mocniej czując na barkach ciężar wszystkiego, co ostatnio się wydarzyło. Skłamałby, mówiąc, że się nie denerwował, Lucinda była jednak jedną z nielicznych osób, których okłamywać (już?) nie zamierzał, gdy więc drzwi mieszkania stanęły przed nim otworem, pozwolił wszystkim emocjom przeniknąć do pojawiającego się na jego twarzy uśmiechu. – Dlaczego nie masz tu zaklęć ochronnych? – zapytał zamiast powitania, jednak to, co w domyśle miało być reprymendą, wcale tak nie zabrzmiało, mieszając się z nutami radości i ulgi; Merlinie, dobrze było widzieć ją całą i zdrową. – Cześć – dodał po chwili, czekając na jakiś gest zaproszenia, i dopiero później przekraczając próg; bezpardonowe przytulenie kuzynki na dzień dobry zdecydowanie nie znajdowało się na liście rzeczy, które przystawały arystokratom, szczęśliwie jednak on zdecydowanie nie znajdował się na już na liście arystokratów – uścisnął ją więc krótko, jakby chciał upewnić się, że rzeczywiście była prawdziwa.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
W ostatnim czasie Lucinda nauczyła się oczekiwać najgorszego. Do złych rzeczy nigdy nie można było się przyzwyczaić, ale było to na swój sposób prostsze niż ciągłe rozczarowywanie się. Nabieranie nadziei by później ponownie ją stracić. Selwyn podejrzewała, że to wszystko szło w parze z nabieraniem świadomości, uczeniem się życia w tym pokręconym do granic możliwości świecie, ale też przez te wszystkie złe rzeczy, których w swoim życiu zdążyła już doświadczyć. Niby ciągle walczyli o zmianę, a dla blondynki to co dobre stało w miejscu puszczając przodem to co destrukcyjne i krzywdzące. Lepiej było się na to przygotować i iść za zdrowym rozsądkiem. Merlin jej świadkiem, że naprawdę się starała choć nie zawsze jej to wychodziło tak jakby tego chciała.
Kiedy sowa dostarczyła jej list od Percivala poczuła ulgę. Wiedziała, że sobie poradzi, ale zdawała sobie sprawę z tego, że znalezienie swojego miejsca w nowy świecie może być niesamowicie trudne. W końcu zmieniło się dla niego tak wiele. Musiał nagle stać się innym człowiekiem, z całkowicie innym nazwiskiem, z daleka od rodziny i od wszystkiego co znał. Selwyn sama niejednokrotnie oczami wyobraźni widziała siebie w takiej sytuacji. Byłoby jej trudno, bo w końcu rodzina zawsze pozostanie rodziną, a krew krwią, ale była odseparowana od tego wszystkiego już wystarczająco długo by wiedzieć, że nie byłoby to coś z cym nie potrafiłaby sobie poradzić. Oczywiście mogła tylko tak myśleć, prawda mogła okazać się o wiele trudniejsza, ale jedno było pewne; nie była z tym aż tak związana jak Percy. O wielu sprawach Lucinda nie zdawała sobie sprawy, jeszcze było wiele kwestii, które potrzebowały wyjaśnienia, ale wychodząc z założenia, że sama nie potrafiła się otwierać przed innymi nie chciała na niego naciskać. Ani w listach ani teraz gdy mieli się w końcu zobaczyć.
Skłamałaby mówiąc, że nie zaczęła się zastanawiać nad tym w czym mogłaby mężczyźnie pomóc. Tak jak już pisała do niego w listach jej dom był jego domem jeżeli tego właśnie aktualnie by potrzebował, ale jakoś wątpiła, że to o to aktualnie chodziło. Wbrew wszystkiemu byli do siebie naprawdę podobni. Pakowali się w tarapaty chociaż niekoniecznie taki był tego cel, podejmowali decyzje, które w niczym nie pomagały, a jedynie wszystko komplikowały. Lucinda naprawdę chciała ufać, że przez to wszystko nabrali już trochę rozumu. Potrafili odciąć się od ciągłych kłopotów i błędnych decyzji, ale czy aby na pewno było to takie proste?
Burza, dzięki której w ostatnim czasie cierpiała na bezsenność była kolejną pozycją na długiej liście problemów, z którymi należało się uporać. Możliwe, że już niedługo będą mieli na to szansę, ale to wszystko wiązało się z tak wielkim ryzykiem, że na to także nie chciała nastawiać się nazbyt optymistycznie. Lucinda była jednak człowiekiem, któremu ciężko było porzucić wszelką nadzieję. Zawsze potrafiła znaleźć najmniejszą motywację do działania.
Słysząc kołatanie do drzwi od razu ruszyła w ich stronę. Widok Perciego przed drzwiami jej mieszkania sprawił, że kobieta od razu się uśmiechnęła. Nie widzieli się od spotkania w karczmie, a wtedy jej chęć pomagania innym ludziom naraziła i jej i jego życie. Przepraszała go wiedząc, że gdyby nie ona prawdopodobnie to szaleństwo zakończyłoby się w karczmie. Swojej natury jednak zmienić nie potrafiła i Percy doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Na jego pytanie wzruszyła ramionami. - Nie zdążyłam jeszcze tego zrobić – powiedziała zgodnie z prawdą. Była właścicielką mieszania od długiego czasu, ale dopiero od roku bywała tutaj dłużej niż kilka dni. Od roku nigdzie nie wyjeżdżała. - Ale to zrobię, nie martw się – zapewniła szybko przytulając go do siebie mocno. Nie przejmowała się przecież żadnymi zwyczajami. Cieszyła się, że udało im się to przetrwać.
Kiedy weszli do środka zamknęła za nimi drzwi i ruszyła w głąb mieszkania prowadząc ich do gabinetu. - Ostatnio spędzam tu najwięcej czasu… mam wrażenie, że burza omija to pomieszczenie. - odparła unosząc kącik ust w leniwym uśmiechu. Nie wiedziała od czego to zależało, ale było tu najciszej, a magii chyba każdy bał się już używać w szczególności do takich głupot jak wyciszenie pomieszczenia. - Dobrze wyglądasz Percy, czujesz się podobnie? - zapytała wskazując miejsce przy biurku samej siadając zaraz obok. Czasami patrząc na niego ciężko było jej wrócić wspomnieniami do tych czasów kiedy byli jeszcze młodsi. Wtedy czy ktokolwiek pomyślałby, że tak ich życie finalnie się potoczy? Lucinda już od dawna nie wiedziała czym jest beztroska.
Kiedy sowa dostarczyła jej list od Percivala poczuła ulgę. Wiedziała, że sobie poradzi, ale zdawała sobie sprawę z tego, że znalezienie swojego miejsca w nowy świecie może być niesamowicie trudne. W końcu zmieniło się dla niego tak wiele. Musiał nagle stać się innym człowiekiem, z całkowicie innym nazwiskiem, z daleka od rodziny i od wszystkiego co znał. Selwyn sama niejednokrotnie oczami wyobraźni widziała siebie w takiej sytuacji. Byłoby jej trudno, bo w końcu rodzina zawsze pozostanie rodziną, a krew krwią, ale była odseparowana od tego wszystkiego już wystarczająco długo by wiedzieć, że nie byłoby to coś z cym nie potrafiłaby sobie poradzić. Oczywiście mogła tylko tak myśleć, prawda mogła okazać się o wiele trudniejsza, ale jedno było pewne; nie była z tym aż tak związana jak Percy. O wielu sprawach Lucinda nie zdawała sobie sprawy, jeszcze było wiele kwestii, które potrzebowały wyjaśnienia, ale wychodząc z założenia, że sama nie potrafiła się otwierać przed innymi nie chciała na niego naciskać. Ani w listach ani teraz gdy mieli się w końcu zobaczyć.
Skłamałaby mówiąc, że nie zaczęła się zastanawiać nad tym w czym mogłaby mężczyźnie pomóc. Tak jak już pisała do niego w listach jej dom był jego domem jeżeli tego właśnie aktualnie by potrzebował, ale jakoś wątpiła, że to o to aktualnie chodziło. Wbrew wszystkiemu byli do siebie naprawdę podobni. Pakowali się w tarapaty chociaż niekoniecznie taki był tego cel, podejmowali decyzje, które w niczym nie pomagały, a jedynie wszystko komplikowały. Lucinda naprawdę chciała ufać, że przez to wszystko nabrali już trochę rozumu. Potrafili odciąć się od ciągłych kłopotów i błędnych decyzji, ale czy aby na pewno było to takie proste?
Burza, dzięki której w ostatnim czasie cierpiała na bezsenność była kolejną pozycją na długiej liście problemów, z którymi należało się uporać. Możliwe, że już niedługo będą mieli na to szansę, ale to wszystko wiązało się z tak wielkim ryzykiem, że na to także nie chciała nastawiać się nazbyt optymistycznie. Lucinda była jednak człowiekiem, któremu ciężko było porzucić wszelką nadzieję. Zawsze potrafiła znaleźć najmniejszą motywację do działania.
Słysząc kołatanie do drzwi od razu ruszyła w ich stronę. Widok Perciego przed drzwiami jej mieszkania sprawił, że kobieta od razu się uśmiechnęła. Nie widzieli się od spotkania w karczmie, a wtedy jej chęć pomagania innym ludziom naraziła i jej i jego życie. Przepraszała go wiedząc, że gdyby nie ona prawdopodobnie to szaleństwo zakończyłoby się w karczmie. Swojej natury jednak zmienić nie potrafiła i Percy doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Na jego pytanie wzruszyła ramionami. - Nie zdążyłam jeszcze tego zrobić – powiedziała zgodnie z prawdą. Była właścicielką mieszania od długiego czasu, ale dopiero od roku bywała tutaj dłużej niż kilka dni. Od roku nigdzie nie wyjeżdżała. - Ale to zrobię, nie martw się – zapewniła szybko przytulając go do siebie mocno. Nie przejmowała się przecież żadnymi zwyczajami. Cieszyła się, że udało im się to przetrwać.
Kiedy weszli do środka zamknęła za nimi drzwi i ruszyła w głąb mieszkania prowadząc ich do gabinetu. - Ostatnio spędzam tu najwięcej czasu… mam wrażenie, że burza omija to pomieszczenie. - odparła unosząc kącik ust w leniwym uśmiechu. Nie wiedziała od czego to zależało, ale było tu najciszej, a magii chyba każdy bał się już używać w szczególności do takich głupot jak wyciszenie pomieszczenia. - Dobrze wyglądasz Percy, czujesz się podobnie? - zapytała wskazując miejsce przy biurku samej siadając zaraz obok. Czasami patrząc na niego ciężko było jej wrócić wspomnieniami do tych czasów kiedy byli jeszcze młodsi. Wtedy czy ktokolwiek pomyślałby, że tak ich życie finalnie się potoczy? Lucinda już od dawna nie wiedziała czym jest beztroska.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odetchnął z milczącą ulgą, kiedy przytuliła się do niego, pozwalając mu jednocześnie na przełamanie fantomowego, ziejącego między nimi od jakiegoś czasu dystansu. Może trochę pozornie – wciąż w końcu oddzielała ich cała masa niedopowiedzeń, wiszących uparcie w jasnej przestrzeni schludnego holu – ale póki co wystarczała mu świadomość, że nie odnajdywał w jej głosie i gestach otwartej niechęci (lub ukrytej niezręczności), której obecności odrobinę się obawiał, nawet mając w pamięci kreślone niedawno na pergaminie słowa. Chociaż od czasu pamiętnego szczytu w Stonehenge minął już przeszło miesiąc, w trakcie którego zdołał – głównie dzięki pomocy Bena – uporządkować własne życie na kilku najważniejszych frontach, to wciąż daleko mu było do uporania się ze wszystkimi konsekwencjami porzucenia rodowego nazwiska; zdecydowana większość jego rodziny wciąż uparcie milczała, i zastanawiał się czasem, czy naprawdę z taką łatwością przyszło im wymazanie ze świadomości jego istnienia, podczas gdy on sam nie potrafił uczynić tego w żaden sposób. Początkowo było mu prościej, bo świeża uraza i żal skutecznie przyćmiewały wszystkie inne uczucia i wspomnienia, ale kurz po stoczonej w Salisbury bitwie już opadł – a razem z nim opadły emocje, pozostawiając po sobie głównie tęsknotę. Za tymi, u których boku wychowywał się i dorastał; za tymi, którym ufał, i o których się troszczył; wreszcie – za tymi, którzy zgodnie uznali go za martwego, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że martwy wcale nie był.
Cieszył się, że Lucinda była w tym wszystkim wspaniałym wyjątkiem, choć prawdę mówiąc nigdy nie podejrzewałby jej o porzucenie przekonań na rzecz nowej, narzuconej przez zdradliwą Morganę polityki; zbyt byli do siebie podobni, od samego początku dzieląc tę samą, z trudem zduszaną konwenansami potrzebę wolności, zmuszającą ich do prawie odruchowego wyrywania się w nieznane, gdy tylko nadarzała się taka okazja. Podejrzewał, że musieli odziedziczyć tę zdradliwą, odciągającą ich od rodowych wartości cechę po którymś z odległych przodków, i to dlatego rozumieli się tak dobrze, jednocześnie kompletnie niezrozumiani przez resztę krewnych – a chociaż martwił się o nią i jej zamiłowanie do wpadania w kłopoty, to był również za to wiążące ich podobieństwo wdzięczny. Zresztą – dzisiaj wiedział już więcej, posiadał informacje rzucające dodatkowe światło na ich ostatnią wymianę wiadomości; z jednej strony nasilało to kotłujący się gdzieś za jego mostkiem niepokój, z drugiej – dobrze było wiedzieć, że mieli wreszcie szansę prawdziwie stanąć po tej samej stronie. – O kogoś przecież muszę – mruknął, wypuszczając Lucindę z objęć i wchodząc za nią do środka, gdzieś po drodze odwieszając ciemny płaszcz, mocno kontrastujący z jasnymi ścianami. Miał nadzieję, że za kilka minut nie będzie zmuszony ubrać go ponownie, wyrzucony za drzwi i odprowadzony salwą przykrych słów.
Póki co starał się jednak nie wybiegać myślami w przód, zamiast tego rozglądając się krótko po gabinecie, do którego zaprowadziła do Lucy. – Pracujesz nad czymś? – zapytał z ciekawością, przenosząc spojrzenie z rozłożonej na regale mapy na kuzynkę; czy zamykała się w gabinecie, żeby uciec w pracę, czy może planowała nową podróż? Nie rozmawiali ze sobą tak dawno, że właściwie nie był pewien, czym się teraz zajmowała; niewiele wiedział o łamaniu klątw, ale mieszkał z Juliusem i Eddardem wystarczająco długo, by rozumieć, że bywało to zajęcie nawet bardziej nieprzewidywalne niż pogonie za smokami.
Zaśmiał się cicho w reakcji na jej słowa, czekając aż usiądzie i dopiero później zajmując wskazane miejsce przy biurku. Czuł się zaskakująco swobodnie, choć nie do końca; niewidzialny ciężar osiadł gdzieś na poziomie jego barków, pozornie niewidoczny, ale zbyt duży, by był w stanie całkowicie go zignorować. – To dlatego, że schudłem? – rzucił lekko, niezupełnie żartem; nie wiedział, jakimi kryteriami kierowała się Lucinda, ale we własnej ocenie zdecydowanie nie wyglądał dobrze – seria nieprzespanych, nękanych wizjami dementorów i wspomnieniami z Kumbrii nocy, odbijała się na jego twarzy wyraźnym zmęczeniem, a prosty sweter, tak różny od starannie dobieranych szat, rzeczywiście wisiał na nim trochę luźniej. – Czuję się dobrze, Lucy – odpowiedział jednak, uśmiechając się do niej ciepło. – A przynajmniej tak dobrze, jak jest to możliwe, biorąc pod uwagę okoliczności – dodał po chwili. – A ty? Radzisz sobie jakoś z tym wszystkim? Miałaś jakiś kontakt z… rodziną? – zapytał; z Selwynami, chciał w pierwszej chwili powiedzieć, ale w ostatniej sekundzie zmienił zdanie.
Milczał jeszcze przez moment, zanim zdecydował się odezwać ponownie, uprzednio rozejrzawszy się raz jeszcze po gabinecie – zupełnie jakby spodziewał się dostrzec tam czającego się w kącie Rycerza Walpurgii. – Możemy tutaj bezpiecznie porozmawiać, prawda? – zapytał, rzucając jej pytające spojrzenie. Trochę grał na czas, celowo nie przechodząc do sedna sprawy, z którą pojawił się w jej progu, jakby wahając się jeszcze, czy w ogóle powinien to zrobić.
Cieszył się, że Lucinda była w tym wszystkim wspaniałym wyjątkiem, choć prawdę mówiąc nigdy nie podejrzewałby jej o porzucenie przekonań na rzecz nowej, narzuconej przez zdradliwą Morganę polityki; zbyt byli do siebie podobni, od samego początku dzieląc tę samą, z trudem zduszaną konwenansami potrzebę wolności, zmuszającą ich do prawie odruchowego wyrywania się w nieznane, gdy tylko nadarzała się taka okazja. Podejrzewał, że musieli odziedziczyć tę zdradliwą, odciągającą ich od rodowych wartości cechę po którymś z odległych przodków, i to dlatego rozumieli się tak dobrze, jednocześnie kompletnie niezrozumiani przez resztę krewnych – a chociaż martwił się o nią i jej zamiłowanie do wpadania w kłopoty, to był również za to wiążące ich podobieństwo wdzięczny. Zresztą – dzisiaj wiedział już więcej, posiadał informacje rzucające dodatkowe światło na ich ostatnią wymianę wiadomości; z jednej strony nasilało to kotłujący się gdzieś za jego mostkiem niepokój, z drugiej – dobrze było wiedzieć, że mieli wreszcie szansę prawdziwie stanąć po tej samej stronie. – O kogoś przecież muszę – mruknął, wypuszczając Lucindę z objęć i wchodząc za nią do środka, gdzieś po drodze odwieszając ciemny płaszcz, mocno kontrastujący z jasnymi ścianami. Miał nadzieję, że za kilka minut nie będzie zmuszony ubrać go ponownie, wyrzucony za drzwi i odprowadzony salwą przykrych słów.
Póki co starał się jednak nie wybiegać myślami w przód, zamiast tego rozglądając się krótko po gabinecie, do którego zaprowadziła do Lucy. – Pracujesz nad czymś? – zapytał z ciekawością, przenosząc spojrzenie z rozłożonej na regale mapy na kuzynkę; czy zamykała się w gabinecie, żeby uciec w pracę, czy może planowała nową podróż? Nie rozmawiali ze sobą tak dawno, że właściwie nie był pewien, czym się teraz zajmowała; niewiele wiedział o łamaniu klątw, ale mieszkał z Juliusem i Eddardem wystarczająco długo, by rozumieć, że bywało to zajęcie nawet bardziej nieprzewidywalne niż pogonie za smokami.
Zaśmiał się cicho w reakcji na jej słowa, czekając aż usiądzie i dopiero później zajmując wskazane miejsce przy biurku. Czuł się zaskakująco swobodnie, choć nie do końca; niewidzialny ciężar osiadł gdzieś na poziomie jego barków, pozornie niewidoczny, ale zbyt duży, by był w stanie całkowicie go zignorować. – To dlatego, że schudłem? – rzucił lekko, niezupełnie żartem; nie wiedział, jakimi kryteriami kierowała się Lucinda, ale we własnej ocenie zdecydowanie nie wyglądał dobrze – seria nieprzespanych, nękanych wizjami dementorów i wspomnieniami z Kumbrii nocy, odbijała się na jego twarzy wyraźnym zmęczeniem, a prosty sweter, tak różny od starannie dobieranych szat, rzeczywiście wisiał na nim trochę luźniej. – Czuję się dobrze, Lucy – odpowiedział jednak, uśmiechając się do niej ciepło. – A przynajmniej tak dobrze, jak jest to możliwe, biorąc pod uwagę okoliczności – dodał po chwili. – A ty? Radzisz sobie jakoś z tym wszystkim? Miałaś jakiś kontakt z… rodziną? – zapytał; z Selwynami, chciał w pierwszej chwili powiedzieć, ale w ostatniej sekundzie zmienił zdanie.
Milczał jeszcze przez moment, zanim zdecydował się odezwać ponownie, uprzednio rozejrzawszy się raz jeszcze po gabinecie – zupełnie jakby spodziewał się dostrzec tam czającego się w kącie Rycerza Walpurgii. – Możemy tutaj bezpiecznie porozmawiać, prawda? – zapytał, rzucając jej pytające spojrzenie. Trochę grał na czas, celowo nie przechodząc do sedna sprawy, z którą pojawił się w jej progu, jakby wahając się jeszcze, czy w ogóle powinien to zrobić.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Lucindzie ciężko było zrozumieć to co w ostatnim czasie się działo i chyba dla nikogo nie powinno być to zaskoczeniem. W ciągu dwóch miesięcy świat stanął na głowie bardziej niż przypuszczała. Pożar w Ministerstwie, którego była naocznym świadkiem, szczyt, obalenie Ministra, próba jej wydania za mąż, wydziedziczenie Alexa i Perciego, a to przecież był tylko wierzchołek góry lodowej. Nawet cała ta przeklęta sprawa z Syrenim Lamentem, z której ledwo wyszła cało. Ciągle musiała z czymś walczyć, ciągle musiała z kimś się mierzyć. Blondynka zapomniała już jak to jest mieć wolną głowę od zmartwień czy planów. Przestała już nawet odczuwać zmęczenie spowodowane tym stanem rzeczy, bo stało się to dla niej normalnością, bez której nie potrafiłaby już funkcjonować. A jednak ciągle brała na braki więcej i więcej. Jakiś postronny obserwator mógłby stwierdzić, że ciężar, który dźwigała sama na siebie sprowadziła. Oczywiście, że mogłaby niektórych rzeczy uniknąć, ale była tylko człowiekiem chcącym odnaleźć się w świecie pełnym wojny, okrucieństwa i cierpienia. Czasami łatwiej było znosić ciężar krzywd niż się przed nimi bronić.
Mimo tych wszystkich rzeczy piętrzących się w jej myślach kobieta nie potrafiłaby odmówić pomocy nikomu jej bliskiemu. Właściwie obcemu też nie potrafiłby odmówić. Nie wiedziała czy to kwestia charakteru czy po prostu znalazła w końcu idealny dla siebie mechanizm obronny, ale od zawsze kobiecie łatwiej było słuchać innych, pomagać i wynajdować rozwiązania, a nawet nadstawiać karku dla innych niż pomóc samej sobie lub przystanąć i się nad sobą zastanowić. Skłamałaby mówiąc, że nie chce poznać prawdziwego powodu, dla którego Percy zjawił się dzisiejszego wieczoru pod drzwiami jej mieszkania, ale na razie starała się zepchnąć to na dalszy plan. To także był zawsze jej problem: nie potrafiła zmuszać ludzi by przechodzili do sedna. Nadstawiała drugi policzek kiedy była taka potrzeba, albo po prostu czekała nie zdając sobie sprawy z tego, że czasami czas nie działał na jej korzyść. Po prostu trwała w oczekiwaniu, którego sama przed sobą wytłumaczyć nie potrafiła.
Blondynka wzruszyła ramionami na jego słowa. Na pewno było wiele osób, o które aktualnie się martwił. Oddalili się przed ostatnie lata od siebie bardzo, ale człowiek nie może zmienić swojej natury tak bardzo. Nawet jeśli ścieżki, które obierał nie były tymi, które obrać powinien. Nawet jeśli zasługiwał na to by postawić na nim krzyżyk to blondynka jakoś nie była w stanie uwierzyć, że ten nie martwił się o swoich bliskich. Nie wierzyła, że wraz z utratą nazwiska przestał ich jako bliskich traktować chociaż nie poruszyła tego tematu. Jeszcze nie teraz.
Na pytanie mężczyzny przeniosła spojrzenie na rozłożone na biurku mapy i machnęła ręką. - Świat jest wielki – zaczęła i uśmiechnęła się do Perciego delikatnie. - Jeszcze nie wiem czy wyruszę. Kiedyś nie zastanawiałabym się nawet przez chwile, ale teraz… wszystko się zmieniło. - dodała przenosząc ponownie spojrzenie na kuzyna. Nie tylko w jego życiu wszystko przewróciło się do góry nogami. Cały świat stanął na głowie i Lucinda od dawno odpuściła sobie podróżowanie. Nikt jednak nic nie mówił o planowaniu, które jako jedyne przywracało jej zdrowe zmysły.
Dla Lucindy mężczyzna nie wyglądał najgorzej. Oczywiście, że schudł i oczywiście, że wyglądał tak jakby stado dzikich wilków obrało sobie w nim cel, ale w wyobraźni blondynki wyglądał o wiele gorzej i to, że jednak rzeczywistość była inna sprawiło, że kobieta poczuła ulgę. Westchnęła tylko na jego wspomnienie o utracie wagi. Czy ktoś w ogóle się temu dziwił? - Chciałabym powiedzieć, że będzie tylko łatwiej – odparła. Prawdopodobne by to powiedziała gdyby nie fakt, że oboje doskonale wiedzieli, iż wcale nie zbliżali się do końca wojny, a znajdowali się w jej środku i szczyt był tego potwierdzeniem. Potrzebowali czegoś więcej niż pocieszenia, prawda?
Kiedy Percy wspomniał o jej rodzinie odwróciła na chwile wzrok. - Z nikim nie rozmawiałam i chyba powinnam traktować to jako dobry znak. - zaczęła skupiając ponownie spojrzenie na twarzy mężczyzny. - To pozorny spokój i prędzej czy później będę musiała się zmierzyć z nową… władzą. - wraz z tymi słowami na jej ustach pojawił się delikatny zabarwiony kpiną uśmiech. - Na razie sobie radzę i to chyba lepiej niż mogłoby się wydawać. Nie mam większego wyboru. - dodała jeszcze chcąc go upewnić, że wcale nie ma zamiaru jeszcze się poddać… właściwie czemukolwiek.
Pytanie mężczyzny sprawiło, że blondynka wyprostowała się czując, że przechodzą do sedna. - Oczywiście – odparła od razu, bo pomimo swoich znajomości czy braku zaklęć ochronnych nie naraziłaby czyichś tajemnic. Niby po co by miała? - O co chodzi, Percy? - zapytała chcąc poznać powód ich spotkania. Może szczerość była tym czego potrzebowali.
Mimo tych wszystkich rzeczy piętrzących się w jej myślach kobieta nie potrafiłaby odmówić pomocy nikomu jej bliskiemu. Właściwie obcemu też nie potrafiłby odmówić. Nie wiedziała czy to kwestia charakteru czy po prostu znalazła w końcu idealny dla siebie mechanizm obronny, ale od zawsze kobiecie łatwiej było słuchać innych, pomagać i wynajdować rozwiązania, a nawet nadstawiać karku dla innych niż pomóc samej sobie lub przystanąć i się nad sobą zastanowić. Skłamałaby mówiąc, że nie chce poznać prawdziwego powodu, dla którego Percy zjawił się dzisiejszego wieczoru pod drzwiami jej mieszkania, ale na razie starała się zepchnąć to na dalszy plan. To także był zawsze jej problem: nie potrafiła zmuszać ludzi by przechodzili do sedna. Nadstawiała drugi policzek kiedy była taka potrzeba, albo po prostu czekała nie zdając sobie sprawy z tego, że czasami czas nie działał na jej korzyść. Po prostu trwała w oczekiwaniu, którego sama przed sobą wytłumaczyć nie potrafiła.
Blondynka wzruszyła ramionami na jego słowa. Na pewno było wiele osób, o które aktualnie się martwił. Oddalili się przed ostatnie lata od siebie bardzo, ale człowiek nie może zmienić swojej natury tak bardzo. Nawet jeśli ścieżki, które obierał nie były tymi, które obrać powinien. Nawet jeśli zasługiwał na to by postawić na nim krzyżyk to blondynka jakoś nie była w stanie uwierzyć, że ten nie martwił się o swoich bliskich. Nie wierzyła, że wraz z utratą nazwiska przestał ich jako bliskich traktować chociaż nie poruszyła tego tematu. Jeszcze nie teraz.
Na pytanie mężczyzny przeniosła spojrzenie na rozłożone na biurku mapy i machnęła ręką. - Świat jest wielki – zaczęła i uśmiechnęła się do Perciego delikatnie. - Jeszcze nie wiem czy wyruszę. Kiedyś nie zastanawiałabym się nawet przez chwile, ale teraz… wszystko się zmieniło. - dodała przenosząc ponownie spojrzenie na kuzyna. Nie tylko w jego życiu wszystko przewróciło się do góry nogami. Cały świat stanął na głowie i Lucinda od dawno odpuściła sobie podróżowanie. Nikt jednak nic nie mówił o planowaniu, które jako jedyne przywracało jej zdrowe zmysły.
Dla Lucindy mężczyzna nie wyglądał najgorzej. Oczywiście, że schudł i oczywiście, że wyglądał tak jakby stado dzikich wilków obrało sobie w nim cel, ale w wyobraźni blondynki wyglądał o wiele gorzej i to, że jednak rzeczywistość była inna sprawiło, że kobieta poczuła ulgę. Westchnęła tylko na jego wspomnienie o utracie wagi. Czy ktoś w ogóle się temu dziwił? - Chciałabym powiedzieć, że będzie tylko łatwiej – odparła. Prawdopodobne by to powiedziała gdyby nie fakt, że oboje doskonale wiedzieli, iż wcale nie zbliżali się do końca wojny, a znajdowali się w jej środku i szczyt był tego potwierdzeniem. Potrzebowali czegoś więcej niż pocieszenia, prawda?
Kiedy Percy wspomniał o jej rodzinie odwróciła na chwile wzrok. - Z nikim nie rozmawiałam i chyba powinnam traktować to jako dobry znak. - zaczęła skupiając ponownie spojrzenie na twarzy mężczyzny. - To pozorny spokój i prędzej czy później będę musiała się zmierzyć z nową… władzą. - wraz z tymi słowami na jej ustach pojawił się delikatny zabarwiony kpiną uśmiech. - Na razie sobie radzę i to chyba lepiej niż mogłoby się wydawać. Nie mam większego wyboru. - dodała jeszcze chcąc go upewnić, że wcale nie ma zamiaru jeszcze się poddać… właściwie czemukolwiek.
Pytanie mężczyzny sprawiło, że blondynka wyprostowała się czując, że przechodzą do sedna. - Oczywiście – odparła od razu, bo pomimo swoich znajomości czy braku zaklęć ochronnych nie naraziłaby czyichś tajemnic. Niby po co by miała? - O co chodzi, Percy? - zapytała chcąc poznać powód ich spotkania. Może szczerość była tym czego potrzebowali.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Było coś surrealistycznego w obserwowaniu jej krótkiej wędrówki przez jasny gabinet, w słuchaniu wypełniających niewielką przestrzeń słów ze świadomością, że najprawdopodobniej posiadały drugie dno, a ich autorka miała na głowie znacznie więcej zmartwień, niż niedawna (i na szczęście nieudana) próba wydania jej za mąż, czy konieczność odsunięcia w czasie planów podróży. Być może chodziło o fakt, że nie widzieli się od tak dawna; gdy po raz ostatni los skrzyżował ich ścieżki, wrzucając ich w sam środek niewiarygodnej przygody, swój początek mającej w mugolskiej karczmie, wszystko było inne – Wielką Brytanią nie wstrząsały anomalie, nad ich głowami nie wisiała czarnomagiczna burza, a oni sami nie musieli martwić się zamachami stanu ani perspektywą wydziedziczenia. Później zniknęli sobie z oczu, a Percival uświadamiał sobie właśnie, że z jakiegoś niezrozumiałego powodu przez cały ten czas mentalnie odsuwał ją od rozpętującego się coraz mocniej chaosu, zakładając – jakże błędnie! – że na pewno nie była jego częścią. Naiwnie i bezpodstawnie, zdawał sobie przecież od zawsze sprawę, że Lucinda nie należała do typowych arystokratek, biernie pozostających poza bocznymi liniami i jedynie obserwujących grę; dlaczego nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że mogła być jedną z pozbawionych twarzy postaci, z którymi krzyżował różdżki w ciemnych zaułkach? Coś przewróciło mu się na tę myśl w żołądku. – Martwisz się czymś? – zapytał, zawieszając spojrzenie na jej twarzy, gdy wspomniała o zmianach; czy miała na myśli tylko te wstrząsające magiczną Anglią, czy mówiła o sobie? – Wiesz, tak poza tym, że możesz za chwilę obudzić się jako lady Burke – doprecyzował, nawet nie kryjąc swojej niechęci, gdy wymawiał nazwisko Craiga; czasy ich szkolnej przyjaźni minęły bezpowrotnie i raczej nie miały wrócić; stali teraz po przeciwnych stronach barykady, a on był pewien, że żaden z Rycerzy nie będzie zastanawiał się dwukrotnie, kiedy wreszcie dojdzie między nimi do otwartej konfrontacji. Kiedy, nie jeżeli – był pewien, że prędzej czy później zostanie zmuszony do stanięcia ze swoją przeszłością oko w oko.
Częściowo robił to również teraz, a chociaż w ciągu ostatnich tygodni przyznawał się do prawdy tyle razy, że teoretycznie powinien był do tego przywyknąć, to w rzeczywistości wciąż denerwował się tak samo; najwidoczniej istniały rzeczy, do których nie można było się przyzwyczaić, i tarzanie się w emocjonalnym bagnie własnych błędów było jedną z nich. – Nie musisz mnie pocieszać, Lucy – powiedział, posyłając jej ciepły uśmiech. – Wiem, że kiedyś będzie. Ale jeszcze nie teraz – dodał, wzruszając ramionami. Bez żalu, goryczy, poczucia niesprawiedliwości; w którymś momencie pozbył się tych uczuć, pozostawiając jedynie chłodną akceptację – i determinację, pobrzękującą cicho między sylabami.
Wysłuchał jej uważnie, gdy mówiła o rodzinie, zastanawiając się mimowolnie, czym właściwie była ta cisza; pozornym spokojem przed burzą? Wątpił, by lady Morgana miała odpuścić sobie tak całkowicie, pamiętał, jak słaba była jej pozycja jeszcze w trakcie Stonehenge, gdzie część arystokracji wytknęła jej brak samodzielności i konsekwencji w działaniu; nie mogła sobie pozwolić na dalsze wątpliwości co do swojej roli jako głowy rodu, i obawiał się, że Lucinda może paść ofiarą jej prób umocnienia władzy. Nie chciał jednak snuć chmurnych przepowiedni, nie po to zjawił się w jej progu. – Chciałbym ci coś doradzić w tej kwestii, ale chyba nie stanowię najlepszego przykładu – przyznał; z perspektywy czasu i odpowiedniego dystansu jego decyzja mogła rzeczywiście wydawać się lekkomyślna i nieprzemyślana, chociaż w tamtym momencie nie widział dla siebie innej opcji. Wciąż pamiętał własny gniew, potęgowany jedynie kolejnymi wypowiedziami nestorów i lordów; gdyby wtedy im przyklasnął, kiwając potulnie głową – nawet ze świadomością, że robi to tylko dla zachowania fałszywych pozorów – nie byłby w stanie spojrzeć na siebie w lustrze.
Kiwnął głową, słysząc potwierdzenie ze strony kuzynki – nie potrzebował niczego więcej, ufał jej bezwarunkowo – po czym westchnął bezgłośnie, przenosząc na nią spojrzenie. Długo zastanawiał się, od czego właściwie powinien zacząć, finalnie dochodząc do wniosku, że od prawdy; nie mogli już dłużej budować zaufania na chybotliwym fundamencie, postawionym na wzajemnych sekretach – zwłaszcza, że Lucinda nie wiedziała jeszcze, że udało mu się poznać niektóre z nich. – Potrzebuję pomocy i wydaje mi się, że jesteś jedyną osobą, do której mogę zwrócić się w tej sprawie – powiedział, nie precyzując jeszcze, o jaki rodzaj pomocy mu chodziło; najpierw musiał wyjaśnić kilka innych rzeczy. Pochylił się nieco do przodu, opierając łokcie na kolanach, ale nie uciekając wzrokiem na boki. – Zanim jednak to zrobię, chciałbym się upewnić, że możemy ze sobą rozmawiać szczerze. Jest kilka rzeczy, do których muszę się przyznać. – Zdawał sobie sprawę, że brzmiało to źle – a rzeczywistość miała zabrzmieć jeszcze gorzej. – Jedyne, o co w tej chwili cię proszę, to żebyś wysłuchała mnie do końca, zanim cokolwiek zdecydujesz. – Zamilkł na moment, dając jej chwilę na przerwanie mu – i dopiero potem kontynuował. – Wiem o istnieniu Zakonu Feniksa – powiedział. Sucho, czysto, bez podniosłości czy dramatyzmu; nie rzucał podejrzeń, jedynie stwierdzał fakt. – Wiem też, że jesteś jego częścią. – To również był fakt, choć akurat ten Ben zdradził mu niedawno – gdy dowiedział się o snutych przez Percivala planach. – Wiem to, bo do niedawna służyłem w szeregach Rycerzy Walpurgii. Odszedłem od nich w sierpniu, chociaż dowiedzieli się o tym dopiero w Stonehenge. Przeszedłem na waszą stronę. Końcem października spotkałem się z waszym dowództwem, i złożyłem przysięgę wieczystą, że nigdy więcej nie zadziałam na szkodę Zakonu; że będę walczył z Voldemortem i jego poplecznikami dopóki nie zostaną pokonani, lub dopóki sam nie zginę. – Zawahał się, ale tylko na ułamek sekundy. – Nic ci z mojej strony nie grozi, ale jeżeli moje słowa to za mało, możesz zajrzeć w moje wspomnienia – dodał, zatrzymując spojrzenie na jej oczach jeszcze na moment, i dopiero potem opuszczając je w dół, na własne dłonie. – Zrozumiem też, jeżeli chcesz, żebym wyszedł – powiedział jeszcze, po czym zamilkł, dając jej chwilę na przetrawienie zlepka informacji, którym ją właśnie zarzucił. Wiedział, że ryzykował – ale jeżeli jakimś cudem miała zgodzić się na jego prośbę, to zachowanie jakichkolwiek tajemnic i tak stawało się bezcelowe; wolał, żeby dowiedziała się od niego, nie przypadkiem, dostrzegając w jego umyśle prawdę fragmentaryczną i pozbawioną kontekstu.
Częściowo robił to również teraz, a chociaż w ciągu ostatnich tygodni przyznawał się do prawdy tyle razy, że teoretycznie powinien był do tego przywyknąć, to w rzeczywistości wciąż denerwował się tak samo; najwidoczniej istniały rzeczy, do których nie można było się przyzwyczaić, i tarzanie się w emocjonalnym bagnie własnych błędów było jedną z nich. – Nie musisz mnie pocieszać, Lucy – powiedział, posyłając jej ciepły uśmiech. – Wiem, że kiedyś będzie. Ale jeszcze nie teraz – dodał, wzruszając ramionami. Bez żalu, goryczy, poczucia niesprawiedliwości; w którymś momencie pozbył się tych uczuć, pozostawiając jedynie chłodną akceptację – i determinację, pobrzękującą cicho między sylabami.
Wysłuchał jej uważnie, gdy mówiła o rodzinie, zastanawiając się mimowolnie, czym właściwie była ta cisza; pozornym spokojem przed burzą? Wątpił, by lady Morgana miała odpuścić sobie tak całkowicie, pamiętał, jak słaba była jej pozycja jeszcze w trakcie Stonehenge, gdzie część arystokracji wytknęła jej brak samodzielności i konsekwencji w działaniu; nie mogła sobie pozwolić na dalsze wątpliwości co do swojej roli jako głowy rodu, i obawiał się, że Lucinda może paść ofiarą jej prób umocnienia władzy. Nie chciał jednak snuć chmurnych przepowiedni, nie po to zjawił się w jej progu. – Chciałbym ci coś doradzić w tej kwestii, ale chyba nie stanowię najlepszego przykładu – przyznał; z perspektywy czasu i odpowiedniego dystansu jego decyzja mogła rzeczywiście wydawać się lekkomyślna i nieprzemyślana, chociaż w tamtym momencie nie widział dla siebie innej opcji. Wciąż pamiętał własny gniew, potęgowany jedynie kolejnymi wypowiedziami nestorów i lordów; gdyby wtedy im przyklasnął, kiwając potulnie głową – nawet ze świadomością, że robi to tylko dla zachowania fałszywych pozorów – nie byłby w stanie spojrzeć na siebie w lustrze.
Kiwnął głową, słysząc potwierdzenie ze strony kuzynki – nie potrzebował niczego więcej, ufał jej bezwarunkowo – po czym westchnął bezgłośnie, przenosząc na nią spojrzenie. Długo zastanawiał się, od czego właściwie powinien zacząć, finalnie dochodząc do wniosku, że od prawdy; nie mogli już dłużej budować zaufania na chybotliwym fundamencie, postawionym na wzajemnych sekretach – zwłaszcza, że Lucinda nie wiedziała jeszcze, że udało mu się poznać niektóre z nich. – Potrzebuję pomocy i wydaje mi się, że jesteś jedyną osobą, do której mogę zwrócić się w tej sprawie – powiedział, nie precyzując jeszcze, o jaki rodzaj pomocy mu chodziło; najpierw musiał wyjaśnić kilka innych rzeczy. Pochylił się nieco do przodu, opierając łokcie na kolanach, ale nie uciekając wzrokiem na boki. – Zanim jednak to zrobię, chciałbym się upewnić, że możemy ze sobą rozmawiać szczerze. Jest kilka rzeczy, do których muszę się przyznać. – Zdawał sobie sprawę, że brzmiało to źle – a rzeczywistość miała zabrzmieć jeszcze gorzej. – Jedyne, o co w tej chwili cię proszę, to żebyś wysłuchała mnie do końca, zanim cokolwiek zdecydujesz. – Zamilkł na moment, dając jej chwilę na przerwanie mu – i dopiero potem kontynuował. – Wiem o istnieniu Zakonu Feniksa – powiedział. Sucho, czysto, bez podniosłości czy dramatyzmu; nie rzucał podejrzeń, jedynie stwierdzał fakt. – Wiem też, że jesteś jego częścią. – To również był fakt, choć akurat ten Ben zdradził mu niedawno – gdy dowiedział się o snutych przez Percivala planach. – Wiem to, bo do niedawna służyłem w szeregach Rycerzy Walpurgii. Odszedłem od nich w sierpniu, chociaż dowiedzieli się o tym dopiero w Stonehenge. Przeszedłem na waszą stronę. Końcem października spotkałem się z waszym dowództwem, i złożyłem przysięgę wieczystą, że nigdy więcej nie zadziałam na szkodę Zakonu; że będę walczył z Voldemortem i jego poplecznikami dopóki nie zostaną pokonani, lub dopóki sam nie zginę. – Zawahał się, ale tylko na ułamek sekundy. – Nic ci z mojej strony nie grozi, ale jeżeli moje słowa to za mało, możesz zajrzeć w moje wspomnienia – dodał, zatrzymując spojrzenie na jej oczach jeszcze na moment, i dopiero potem opuszczając je w dół, na własne dłonie. – Zrozumiem też, jeżeli chcesz, żebym wyszedł – powiedział jeszcze, po czym zamilkł, dając jej chwilę na przetrawienie zlepka informacji, którym ją właśnie zarzucił. Wiedział, że ryzykował – ale jeżeli jakimś cudem miała zgodzić się na jego prośbę, to zachowanie jakichkolwiek tajemnic i tak stawało się bezcelowe; wolał, żeby dowiedziała się od niego, nie przypadkiem, dostrzegając w jego umyśle prawdę fragmentaryczną i pozbawioną kontekstu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Gabinet
Szybka odpowiedź