Izba przyjęć
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Izba przyjęć
Na oddział urazów magizoologicznych trafiają najróżniejsze przypadki - od drobnych uszkodzeń ciała, po te pozostawiające po sobie paskudne blizny lub trwałe uszkodzenia. Nie powinni obawiać się ci pokąsani przez domowe pupile. O wiele ciężej leczą się urazy spowodowane przez dzikie stworzenia - od pogryzień po ciężkie poparzenia. Stałymi bywalcami oddziału są osoby pracujące ze zwierzętami - w końcu nawet najlepszym zdarzają się wypadki. Pacjenci trafiają tu także po urazach od stworzeń eksperymentalnych, jednak na takie przypadki uzdrowiciele patrzą coraz to mniej przychylnie.
Oni się nigdy nie nauczą. Tak powinny brzmieć słowa, wypisane złotymi literami, nad wejściem na oddział urazów magizoologicznych. Ludzie są zagrożeniem sami dla siebie, też byłoby dobre, ale nie oddaje w pełni istoty rzeczy. Nie pamiętała ile razy przykładała już okłady do oparzeń czy łatała poszarpane nogi lub ręce. Przekleństwa trytona niemalże nie robiły na niej żadnego wrażenia, a wpisywanie odpowiednich dawek we właściwe rubryczki zaczęło być tak samo nieznośnie nudne jak sterylizowanie narzędzi po każdym pacjencie. Każdy rutynowy obowiązek Cece wykonywała machinalnie. Układała w niezwykle równych rządkach eliksiry pobrane z pracowni alchemicznej, zaopatrywała sale w odpowiednie ilości bandaży oraz gaz, a także dbała o to, aby jej pacjentom dopisywały dobre nastroje. Zaglądała do nich co jakiś czas z uśmiechem, zapytywała o ich samopoczucie, podawała odpowiednie dawki wywarów, a następnie wycofywała się w poszukiwaniu nowego zajęcia. Czasami przyłapywała się na nieszczerości, kiedy użalała się nad paskudnymi rozcięciami na ich dłoniach lub zaklęciem pozbywała się kąsającego świerzbu. Czarodzieje potrafią być diabli nierozsądni i nie uczą się na własnych błędach. Prawdopodobieństwo, że już za jakiś czas znowu ujrzy w progu swojego oddziału wczorajszego pacjenta było niezwykle wysokie, ale wcale nie z powodu wzrostu populacji hipogryfów czy innych magicznych stworzeń. Adrenalina czasami zaciemnia umysł, Sykes dobrze o tym wiedziała, ale były przecież pewne granice. Takowych nie znał chyba jej dzisiejszy ulubieniec. Z początku podchodziła do niego jak do każdego innego, być może nieco zbyt zdezorientowanego pacjenta. Kiedy dotarł na jej oddział był przecież nieprzytomny. Wszechogarniająca ich biel ścian w Świętym Mungu była dobrą podpowiedzią, jeżeli ktoś już miał zgadywać gdzie go zabrali, ale nie dla wszystkich. Mężczyzna nie był stary, ani młody. Jego głowę przyprószała już odrobina siwizny, lecz nie na tyle rozległa, aby móc jego nierozsądność tłumaczyć postępującymi zaburzeniami pamięci czy świadomości. Lord Crouch definitywnie cierpiał na coś zgoła odmiennego, czego Sykes nie powinna nawet próbować zaklasyfikować, chociaż gdyby wspomniała komu trzeba o chorobliwym poszukiwaniu adrenaliny, zapewne nawet pokiwano by ze zrozumieniem głową. Drażnienie dzikiego kota było niczym wielkim. Wielu ludzi odnajduję przebrzydłą rozrywkę w podobnych czynnościach. Nawet znęcanie się nad aetonanami nie było aż tak niepowszechne jak uważano i nie inaczej sprawa miała się z domowymi zwierzętami mugoli. Czarodzieje mierzyli jednak wyżej, nieprawdaż? Zwłaszcza niektórzy, obdarzeni tytułami szlacheckimi, którzy przecież nigdy nie ponosili osobistych konsekwencji z powodu naruszenia niektórych norm moralnych. Dla Cece, próba wypatroszenia żywego kuguchara była granicą bezwzględną jej tolerancji dla ludzkiej głupoty. Podobno gorąca posoka kuguchara była składnikiem jakiegoś cudownego eliksiru. Jakie on miał dawać efekty, tego już Sykes nie próbowała dociekać. Nie wiedziała również jak czarodziej zamierzał to zrobić. Znaleziono przy nim nie różdżkę, a jedynie ostry, myśliwski nóż, notabene niezwykle bogato inkrustowany - zapewne prezent od córki czy żony i chyba tylko to uratowało biedne stworzenie przed najgorszym. Cece nie bez niechęci oglądała poznaczone licznymi śladami dłonie. Spracowane, jak nie u szlachcica, ale wyraźnie zadbane, chociaż teraz pokąsane i podrapane. Na twarzy również ma kilka takich pamiątek. Pewnie próbował przytrzymać zwierzę, a ono, nieoczekiwanie, nie dało się spokojnie zamordować i skoczyło na niego. Punkt dla kota. Gdyby chodziło jedynie o oczyszczenie ran, uzdrowicielka zrobiłaby to migiem, lecz w tym przypadku kryło się coś więcej. Crouch pomrukiwał coś w jej kierunku. Dosłownie. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. O całym zdarzeniu opowiedziała jej osobiście żona wyżej wspomnianego. Podobno mruczał tak już wczorajszego wieczoru, a dzisiaj zupełnie stracił ludzki głos. Sykes starała się zachować bezstronność i przyjęła wszystko z należnym spokojem. Nie rozbawiły jej ani wspominki o wskakiwaniu na szafę, ani o śledzeniu wzrokiem pięknych kanarków lady Crouch. Nie pytała czy z nożowego wyskoku zwierzył jej się sam czy zmusiła go do tego własna bezradność. Uzdrowicielka nie potrzebowała ksiąg medycznych, aby wiedzieć jak pomóc temu mężczyźnie. Dopóki nie dorobił się uszu bądź ogona, sytuacja była do opanowania w jedną czy dwie chwilę. Sierść dało się przecież wygolić, prawda? Przyjrzała się szczątkowemu, miękkiemu futerku, które pokrywało policzek mężczyzny.
- Proszę leżeć spokojnie, zaraz coś poradzimy - odezwała się i uśmiechnęła uprzejmie, chociaż Merlin jej świadkiem, że doprawdy nie miała ochoty na bezsensowne szczerzenie się. Zaczęła od najważniejszego. Podchodząc do przeszklonej szafki z lekarstwami, wysunęła już z kieszeni kitla różdżkę. Stuknęła nią w zamek i otworzywszy go w ten sposób, zanurzyła się w poszukiwania odpowiednich medykamentów. Maść upiększająca wpadła jej w dłonie dość szybko. Nie jest ona czymś, z czego rzadko korzysta się na urazach magizoologicznych. Inaczej jednak sprawa miała się z eliksirem Volubillis. Któryś z jej kolegów po fachu najwyraźniej wykorzystał ostatni flakonik, który trzymali tutaj od dłuższego czasu. Pocałunki kuguchara, jakie widywała nie były z reguły aż tak zaawansowane, aby musieli trzymać tutaj ogromny zapas tego dekoktu. - Proszę chwilę zaczekać. - odrzekła w odpowiedzi na niecierpliwe pomruki pacjenta, zamykając w spokoju gablotę. Powoli opuściła salę, aby zlecić pilne wykonanie eliksiru Volubillis komuś bardziej w tym doświadczonemu, po czym postanowiła udać się na zasłużoną przerwę. Miała co najmniej pół godziny i zamierzała je dobrze wykorzystać. Zaklęciem podgrzała sobie posiłek zabrany z mieszkania i zasiadłszy z nim przy stoliku do kawy w dyżurce pielęgniarek, pałaszowała go niespiesznie popijając napar z diabelskiego hibiskusa. Przeglądając przy tym najnowszy numer Czarownicy, odrobinę się zasiedziała, ale to nic nie szkodzi, prawda? Nasz uroczy pacjent nie ruszy się ani na krok, w obawie przed ogonem, jaki mógłby mu wyrosnąć w przeciwnym wypadku. Kiedy skończyła, oddała czasopismo usłużnej dziewczynie, również w białym kitlu, będącej notabene mniej więcej w wieku jej samej, aby udać się po eliksir. Odebrała go bez większych trudności, więc, chcąc nie chcąc, musiała wrócić do Croucha. Dalsze postępowanie było już niezwykle rutynowe. Podała mu wspominany wyżej wywar, nasłuchując zmian w jego głosie, a gdy już całkiem odzyskał zdolność mowy, zadbała również o sierść pokrywającą jego ciało. Najpierw starannie ją wygoliła, upraszając mężczyznę o pozostanie w bezruchu, aby przypadkiem go nie zranić, a następnie z wolna wtarła w jego suchą skórę odpowiednią ilość maści. Kiedy wchłonęła się zupełnie, poinstruowała mężczyznę o możliwych konsekwencjach pocałunku kuguchara. W przypadku nawrotu objawów, poleciła mu natychmiast udać się ponownie do szpitala, chociaż ona sama szczerze wątpiła w zaistnienie takiej sytuacji. Leczenie powinno okazać się skuteczne w stu procentach.
- Proszę uważać i nie dopuścić do następnego razu - zasugerowała z uśmiechem, zupełnie niespeszona zakłopotaniem przebiegającym przez twarz szlachcica, gdy zakręcała słoiczek z maścią oraz ponownie pieczętowała flakonik, dopisując różdżką datę na etykiecie. Schowała medykamenty za szkło, standardowo zajmując się odnotowaniem swojej interwencji w papierach. Siedząc tak nad kartą pacjenta, nie mogła powstrzymać się od osobistych refleksji. Czy podobne, ludzkie wybiegi kiedyś przestaną ją zadziwiać? Okrucieństwo i brak poczucia winy w dzisiejszych czasach wydawały jej się coraz powszechniejsze, co napawało ją nie tylko przestrachem, ale również niechęcią. Nie mogła sobie wyobrazić co będzie za kilka lat, gdy postępująca ludzka znieczulica rozpleni się niczym te śmieszne, śmiertelne mugolskie choroby, o których czytała w swoich medycznych książkach. Zamyślona i zasmucona nie spostrzegła nawet, że od kilku minut dziobie bez większego celu piórem po pergaminie, tworząc ogromny kleks na poprzednim wpisie o interwencji podczas pojedynku w klubie pojedynków, pozostawionym pewnie przez któregoś z ratowników medycznych. Gdyby Cece mogła go teraz rozczytać, nie miałaby żadnych wątpliwości. Krótki i rzeczowy, tak, to było to. Zrozumiawszy wreszcie co robi, westchnęła z politowaniem dla samej siebie. Ściągnęła zaklęciem nadprogramowy, jeszcze wilgotny atrament. Pozostał nieznaczny ślad, ale była przekonana, że jej ordynator nie będzie robił jej z tego tytułu żadnych kłopotów. Uzupełniła wszystko do samego końca, tak jak powinna, po czym udała się na ponowny obchód oddziału. Jeszcze tylko kilka godzin dyżuru. Aby go sobie umilić, zaczęła wspominać wczorajsze wyjście do pubu z Titusem…
|zt
DANCE, ballerina, DANCE AND DO YOUR PIROUETTE
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
Cece Sykes
Zawód : uzdrowicielka, oddz. urazów magizoologicznych
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
24 kwietnia
Nie sądziła, że wkładanie ręki do terrarium pełnego pająków kiedykolwiek skończy się dla niej źle - po prostu nie przewidywała takiej możliwości. Przecież niemal codziennie wspinała się po schodkach drabiny, po kolei odwiedzając każde pajęcze piętro, by sprawdzić, czy w żadnym z terrariów niczego nie brakowało. Bez zbędnego wahania zanurzała dłoń pomiędzy stworzeniami o paciorkowatych oczach, przemykającymi szybko wokół jej palców w poszukiwaniu kolejnej garści zasuszonych owadów. Wiedziała, że w kimkolwiek innym dotyk dziesiątków pokrytych włosiem odnóży najpewniej wywołałby odrazę, jednak na niej nie robił on nawet najmniejszego wrażenia. Czego zresztą mogłaby się obawiać? W pajęczym towarzystwie czuła się swobodnie i nigdy choć przez krótką chwilę nie pomyślała o tym, że jej podopieczni mogliby obrócić się przeciwko niej. A jednak ten dzień coraz wyraźniej (i coraz boleśniej) uświadamiał Tildzie, że była w sporym błędzie - ku jej własnemu zdumieniu. Miała dziś wyjątkowo dużo pracy; jakaś sprawa nieustannie zaprzątała jej głowę, nie pozwalając Tildzie skupić się na jednej, konkretnej czynności, a przynajmniej taka była najlepsza wymówka, jaką do tej pory udało jej się znaleźć. Nieco rozkojarzona, z pośpiechem odsuwała cienkie szybki terrariów, by nakarmić pająki, ale w pewnym momencie musiała to zrobić zbyt gwałtownie - do tego stopnia, że z zamyślenia wyrwał ją nagły ból, który przeszył jej lewą dłoń w dwóch miejscach. W tej samej chwili wyczuła pajęczą irytację, a już w kolejnej zobaczyła winowajcę - opasłego, wyjątkowo kapryśnego pająka, który wystawiał jej cierpliwość na próbę już od dłuższego czasu. A teraz najwidoczniej zyskał pretekst, by narzekać jeszcze bardziej.
Ukąszenia - obydwa po zewnętrznej stronie dłoni, pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym - tylko przez moment wyglądały zupełnie niegroźnie. Później jednak drobna dłoń Tildy dwukrotnie zwiększyła swoje rozmiary, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że nie miała dziś ani odrobiny szczęścia. Musiała odłożyć w czasie rozprawienie się z feralnym pająkiem - niesprawna dłoń ani trochę nie pomagała jej w pracy, a swoje umiejętności uzdrowicielskie mogła skomentować jedynie krótkim westchnieniem.
Nie ukrywała więc, że jakakolwiek pomoc okazałaby się przydatna.
Gdy zjawiła się na izbie przyjęć, jej dłoń zdążyła już spuchnąć trzykrotnie - skóra w miejscu ugryzień przybrała głęboki, czerwony kolor, a z drobnych ran sączyła się słabo krew. Na szczęście ból był do wytrzymania, ale nie zmieniało to faktu, że Tilda niemalże dygotała z oburzenia - czym zasłużyła sobie na takie traktowanie? Wina leżała też po jej stronie, jednak nie kryła urazy wobec pająka, który najwidoczniej nie miał w planach okazać Tildzie choć odrobiny wdzięczności za jej opiekę.
Z nieco pochmurną miną podała swoje personalia i, wskazując spuchniętą dłoń, wyjaśniła krótko, że ugryzł ją pająk. Następnie zajęła jedno z krzeseł w poczekalni i z westchnieniem oparła głowę o ścianę, zerkając od czasu do czasu na swoją dłoń. Szczerze liczyła na to, że uzdrowiciel szybko przywróci jej normalne rozmiary.
Nie sądziła, że wkładanie ręki do terrarium pełnego pająków kiedykolwiek skończy się dla niej źle - po prostu nie przewidywała takiej możliwości. Przecież niemal codziennie wspinała się po schodkach drabiny, po kolei odwiedzając każde pajęcze piętro, by sprawdzić, czy w żadnym z terrariów niczego nie brakowało. Bez zbędnego wahania zanurzała dłoń pomiędzy stworzeniami o paciorkowatych oczach, przemykającymi szybko wokół jej palców w poszukiwaniu kolejnej garści zasuszonych owadów. Wiedziała, że w kimkolwiek innym dotyk dziesiątków pokrytych włosiem odnóży najpewniej wywołałby odrazę, jednak na niej nie robił on nawet najmniejszego wrażenia. Czego zresztą mogłaby się obawiać? W pajęczym towarzystwie czuła się swobodnie i nigdy choć przez krótką chwilę nie pomyślała o tym, że jej podopieczni mogliby obrócić się przeciwko niej. A jednak ten dzień coraz wyraźniej (i coraz boleśniej) uświadamiał Tildzie, że była w sporym błędzie - ku jej własnemu zdumieniu. Miała dziś wyjątkowo dużo pracy; jakaś sprawa nieustannie zaprzątała jej głowę, nie pozwalając Tildzie skupić się na jednej, konkretnej czynności, a przynajmniej taka była najlepsza wymówka, jaką do tej pory udało jej się znaleźć. Nieco rozkojarzona, z pośpiechem odsuwała cienkie szybki terrariów, by nakarmić pająki, ale w pewnym momencie musiała to zrobić zbyt gwałtownie - do tego stopnia, że z zamyślenia wyrwał ją nagły ból, który przeszył jej lewą dłoń w dwóch miejscach. W tej samej chwili wyczuła pajęczą irytację, a już w kolejnej zobaczyła winowajcę - opasłego, wyjątkowo kapryśnego pająka, który wystawiał jej cierpliwość na próbę już od dłuższego czasu. A teraz najwidoczniej zyskał pretekst, by narzekać jeszcze bardziej.
Ukąszenia - obydwa po zewnętrznej stronie dłoni, pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym - tylko przez moment wyglądały zupełnie niegroźnie. Później jednak drobna dłoń Tildy dwukrotnie zwiększyła swoje rozmiary, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że nie miała dziś ani odrobiny szczęścia. Musiała odłożyć w czasie rozprawienie się z feralnym pająkiem - niesprawna dłoń ani trochę nie pomagała jej w pracy, a swoje umiejętności uzdrowicielskie mogła skomentować jedynie krótkim westchnieniem.
Nie ukrywała więc, że jakakolwiek pomoc okazałaby się przydatna.
Gdy zjawiła się na izbie przyjęć, jej dłoń zdążyła już spuchnąć trzykrotnie - skóra w miejscu ugryzień przybrała głęboki, czerwony kolor, a z drobnych ran sączyła się słabo krew. Na szczęście ból był do wytrzymania, ale nie zmieniało to faktu, że Tilda niemalże dygotała z oburzenia - czym zasłużyła sobie na takie traktowanie? Wina leżała też po jej stronie, jednak nie kryła urazy wobec pająka, który najwidoczniej nie miał w planach okazać Tildzie choć odrobiny wdzięczności za jej opiekę.
Z nieco pochmurną miną podała swoje personalia i, wskazując spuchniętą dłoń, wyjaśniła krótko, że ugryzł ją pająk. Następnie zajęła jedno z krzeseł w poczekalni i z westchnieniem oparła głowę o ścianę, zerkając od czasu do czasu na swoją dłoń. Szczerze liczyła na to, że uzdrowiciel szybko przywróci jej normalne rozmiary.
You have witchcraftin your lips
Informacja o kolejnym pacjencie spłynęła na Cece w absolutnie kontrolowany sposób. Dzisiejszego dnia właśnie kończyła swój poranny dyżur, ale jak zwykle spodziewała się, że pod sam koniec wpadnie jej jeszcze jeden ranny, wymagający jej pomocy. Póki co, nudziła się jak mops. Przeglądała karty pacjentów, w których już od dawna nie mieli żadnego nowego wpisu i generalnie udawała, że robi cokolwiek, aby nie wpływać demotywująco na resztę zespołu. Wreszcie, informacja o kobiecie pokąsanej przez pająka, wybawiła ją od konieczności robienia za żywą rzeźbę, a jednak Sykes nie zaprosiła jej od razu do jednej z sal. Najpierw postanowiła zrobić porządek z rozsypanymi na biurku kartami i dopiero kiedy odnalazła tą należącą do Tildy, poprawiła medyczny kitel wiszący jej na ramionach i wychyliła głowę do poczekalni.
- Panna Fancourt? - zapytała, spoglądając na jedyną możliwą pacjentkę w poczekalni. W dodatku jej dłoń naprawdę mówiła już wystarczająco dużo. Skierowała na nią wzrok mimowolnie, a widząc ogromną opuchliznę, już wiedziała co jej się przytrafiło, nawet bez informacji od koleżanek z izby przyjęć. - Zapraszam tutaj - uśmiechnęła się do niej lekko, uchylając jej odpowiednie drzwi i jeszcze zanim weszła, Cece postanowiła przebadać gablotkę za biurkiem. Zbliżywszy się do niej, zajrzała przez szybkę, na szeregi równo ułożonych eliksirów oraz słoiczków z maściami. Szukała wzrokiem tych regeneracyjnych, domyślając się, że i one okażą się tutaj najskuteczniejsze, ale pamiętała też o małej fiolce eliksiru czyszczącego rany. Odpowiednie odkażenie ukąszenia miało się okazać kluczowe w leczeniu panienki Fancourt, chociaż sama rana nie była przecież specjalnie kłopotliwa, chociaż niewątpliwie bardzo bolesna, jak zwykle kiedy w grę wchodziła znaczna opuchlizna. Odnalazłszy te wszystkie potrzebne jej specyfiki, Cece ustawiła je na wózku medycznym, który przysunęła do kozetki, na którą zaprosiła pacjentkę. Następnie zerknęła jeszcze w jej kartę, ale nie znalazłszy w niej informacji o jej uczuleniach, zapytała: - Czy kiedykolwiek wystąpiła u Ciebie reakcja alergiczna? - to była ważna informacja w przypadku ukąszeń, zwłaszcza, że tym razem zdecydowanie coś musiało Tildę uczulić. Czekając na jej odpowiedź, sięgnęła po medyczne rękawiczki, które po chwili wsunęła na dłonie. Jeszcze chwyciła za różdżkę i oto była gotowa do pracy.
- Panna Fancourt? - zapytała, spoglądając na jedyną możliwą pacjentkę w poczekalni. W dodatku jej dłoń naprawdę mówiła już wystarczająco dużo. Skierowała na nią wzrok mimowolnie, a widząc ogromną opuchliznę, już wiedziała co jej się przytrafiło, nawet bez informacji od koleżanek z izby przyjęć. - Zapraszam tutaj - uśmiechnęła się do niej lekko, uchylając jej odpowiednie drzwi i jeszcze zanim weszła, Cece postanowiła przebadać gablotkę za biurkiem. Zbliżywszy się do niej, zajrzała przez szybkę, na szeregi równo ułożonych eliksirów oraz słoiczków z maściami. Szukała wzrokiem tych regeneracyjnych, domyślając się, że i one okażą się tutaj najskuteczniejsze, ale pamiętała też o małej fiolce eliksiru czyszczącego rany. Odpowiednie odkażenie ukąszenia miało się okazać kluczowe w leczeniu panienki Fancourt, chociaż sama rana nie była przecież specjalnie kłopotliwa, chociaż niewątpliwie bardzo bolesna, jak zwykle kiedy w grę wchodziła znaczna opuchlizna. Odnalazłszy te wszystkie potrzebne jej specyfiki, Cece ustawiła je na wózku medycznym, który przysunęła do kozetki, na którą zaprosiła pacjentkę. Następnie zerknęła jeszcze w jej kartę, ale nie znalazłszy w niej informacji o jej uczuleniach, zapytała: - Czy kiedykolwiek wystąpiła u Ciebie reakcja alergiczna? - to była ważna informacja w przypadku ukąszeń, zwłaszcza, że tym razem zdecydowanie coś musiało Tildę uczulić. Czekając na jej odpowiedź, sięgnęła po medyczne rękawiczki, które po chwili wsunęła na dłonie. Jeszcze chwyciła za różdżkę i oto była gotowa do pracy.
DANCE, ballerina, DANCE AND DO YOUR PIROUETTE
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
Cece Sykes
Zawód : uzdrowicielka, oddz. urazów magizoologicznych
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z każdą chwilą odnosiła coraz większe wrażenie, że czas irytująco zwolnił, po czym zastygł w jakimś nieokreślonym punkcie. Nie miała już pewności, czy minęło kilka minut, czy może kilka godzin - całą jej uwagę pochłaniała nienaturalnie powiększona dłoń, wciąż przypominająca Tildzie o pająku, który ośmielił się ją ukąsić. Przez moment błądziła wzrokiem po ścianach, chcąc odnaleźć zegar, jednak poddała się, dochodząc do wniosku, że zapewne jak na złość wisiał on w innym miejscu. Nie zdziwiłaby się zresztą, gdyby cała rzeczywistość była dziś przeciwko niej. Westchnęła więc po raz kolejny i powróciła do wpatrywania się w zranioną dłoń, mając nadzieję, że opuchlizna nie powiększy się jeszcze bardziej. Spróbowała ostrożnie zgiąć i rozprostować palce, ale szybko zrozumiała, że nie był to dobry pomysł; ten drobny ruch wywołał jedynie kolejne ukłucia bólu.
Zdecydowanie nie chciała pogarszać sytuacji.
Gdy w końcu usłyszała swoje nazwisko, natychmiast poderwała się z miejsca, a jej spojrzenie padło na uzdrowicielkę, która wyjrzała zza uchylonych drzwi.
- To ja - odpowiedziała szybko i kiwnęła głową, kiedy kobieta zaprosiła ją do gabinetu. Bez wahania odwzajemniła uśmiech; prawdopodobnie uśmiechnęłaby się do każdego, kto chciałby jej teraz pomóc.
Gdy znalazła się w środku, usiadła na wskazanej kozetce, podtrzymując lekko dłoń, by nie narazić jej na żadne dodatkowe ruchy. Kątem oka śledziła uzdrowicielkę, gotowa udzielić odpowiedzi na każde pytanie, byle tylko pozbyć się problemu, który sprezentował jej pająk.
- Nigdy - odpowiedziała więc zgodnie z prawdą, zerkając to na wózek ze specyfikami, to kobietę. - To pierwszy raz, gdy coś takiego się stało. Nigdy wcześniej nie ukąsił mnie żaden pająk - przerwała na moment, słysząc w swoim głosie lekki wyrzut. Ta myśl, wyrażona w końcu na głos, gryzła ją, odkąd tylko przekroczyła próg Munga. - Ale może jestem uczulona na ten gatunek - dodała jeszcze w zamyśleniu, jednak wolała poczekać na diagnozę kogoś, kto znał się na tym o wiele bardziej niż ona. Mimo wszystko nie czuła się zbyt dobrze ze świadomością, że choć zajmowała się pająkami od tylu lat, dzisiejszy wypadek okazał się dla niej takim utrudnieniem - a na dodatek niewiele mogła zrobić, by sama sobie pomóc.
Zdecydowanie nie chciała pogarszać sytuacji.
Gdy w końcu usłyszała swoje nazwisko, natychmiast poderwała się z miejsca, a jej spojrzenie padło na uzdrowicielkę, która wyjrzała zza uchylonych drzwi.
- To ja - odpowiedziała szybko i kiwnęła głową, kiedy kobieta zaprosiła ją do gabinetu. Bez wahania odwzajemniła uśmiech; prawdopodobnie uśmiechnęłaby się do każdego, kto chciałby jej teraz pomóc.
Gdy znalazła się w środku, usiadła na wskazanej kozetce, podtrzymując lekko dłoń, by nie narazić jej na żadne dodatkowe ruchy. Kątem oka śledziła uzdrowicielkę, gotowa udzielić odpowiedzi na każde pytanie, byle tylko pozbyć się problemu, który sprezentował jej pająk.
- Nigdy - odpowiedziała więc zgodnie z prawdą, zerkając to na wózek ze specyfikami, to kobietę. - To pierwszy raz, gdy coś takiego się stało. Nigdy wcześniej nie ukąsił mnie żaden pająk - przerwała na moment, słysząc w swoim głosie lekki wyrzut. Ta myśl, wyrażona w końcu na głos, gryzła ją, odkąd tylko przekroczyła próg Munga. - Ale może jestem uczulona na ten gatunek - dodała jeszcze w zamyśleniu, jednak wolała poczekać na diagnozę kogoś, kto znał się na tym o wiele bardziej niż ona. Mimo wszystko nie czuła się zbyt dobrze ze świadomością, że choć zajmowała się pająkami od tylu lat, dzisiejszy wypadek okazał się dla niej takim utrudnieniem - a na dodatek niewiele mogła zrobić, by sama sobie pomóc.
You have witchcraftin your lips
Cece obserwowała ruchy dziewczyny. Na jej twarzy błąkał się przyjazny uśmiech, właściwy lekarzowi, który wykonuje swoją pracę z prawdziwą przyjemnością. Nie musiała go na sobie wymuszać, nawet pomimo spędzenia w szpitalu już tak wielu godzin. Uzdrawianie było jej pasją, a poznawanie nowych ludzi mogło być zarówno przekleństwem, jak i błogosławieństwem. Sykes liczyła na to, iż popołudnie uda jej się spędzić spokojnie, także nastawiła się na przyjemną współpracę lekarza i pacjenta, zwłaszcza, że Tilda dawała jej podstawy, aby mogła mniemać, iż jej dzisiejszy gość jest w gruncie rzeczy całkiem sympatyczną kobietą. Szczery uśmiech zawsze sprawiał, że wszystko zaczynaliśmy widzieć w cieplejszych barwach, tym razem nie było inaczej. Ujęła jej spuchniętą dłoń w palce lewej dłoni, aby ją obejrzeć. Po chwili uważnej obserwacji, odnalazła niewielkie dziurki, ot ślady ukłucia, wskazujące jej miejsce ukąszenia. Ręka była zaczerwieniona, zwłaszcza w tym konkretnym miejscu, ale nie można było spodziewać się czegoś innego. Delikatnie, aby nie sprawić Tildzie bólu, Cece dotknęła palcami zgrubienia na jej skórze. Wyczuła pod palcami twardawą gulę, typowy w takich sytuacjach obrzęk. Zmarszczyła brwi, sięgając po ostro pachnącą maść, zamiast po czar. Nabrała odrobinę na palce i roztarła chłodny specyfik na skórze dziewczyny. - Potrafisz mi opisać co za bestia cię dopadła? Możemy wykonać badania. - nie spodziewała się, że Fancourt jest w tak bliskiej komitywie z pajęczakami, iż prawdopodobnie zaraz dokładnie wskaże jej określony gatunek. Póki co, podejrzewała, że jest raczej przypadkową ofiarą bliżej nieokreślonego milusińskiego. Rozmyślnie, nieoczekiwanie dźgnęła ranę różdżką, aby ją zdezynfekować, nim sięgnęła w głąb umysłu w poszukiwaniu zaklęcia zdolnego do pozbycia się opuchlizny. - Purcutio - wybrała, kierując koniec magicznego przekaźnika w stronę zdeformowanej dłoni. Obserwowała przez dłuższą chwilę jak zmniejsza się jej rozmiar, aż wreszcie zaczynała już przypominać tę drugą, zdrową. Chociaż, może tak naprawdę to tylko jej samej zdawało się, że trwa to tak długo, wszak wpatrywanie się w ranę na pewno nie przyspieszyło tego procesu! To, że bolesny obrzęk ostatecznie zanikł, było niewątpliwie dobra wiadomością, sugerującą niewielki poziom skomplikowania dalszego leczenia. Cece ponownie dotknęła ukąszenia, tym razem aby skontrolować temperaturę tego miejsca. - Nadal boli? Czy może czujesz się jakoś dziwnie?
DANCE, ballerina, DANCE AND DO YOUR PIROUETTE
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
Cece Sykes
Zawód : uzdrowicielka, oddz. urazów magizoologicznych
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bez wahania pozwoliła, aby uzdrowicielka ujęła jej dłoń i zbadała drobne rany pozostawione przez pająka. Choć irytowała ją myśl, że straciła już tyle czasu, była cierpliwą pacjentką i w żaden sposób nie chciała utrudniać Cece pracy - zresztą im szybciej jej dłoń miała odzyskać normlane rozmiary, tym lepiej. Kiedy ból jeszcze raz dał o sobie znać, Tilda skrzywiła się delikatnie, jednak starała się o nim nie myśleć, skupiając uwagę na stojącym obok wózku. Błądziła wzrokiem po jego zawartości, zastanawiając się jednocześnie, jakie zastosowanie miały substancje ukryte w szklanych fiolkach i pojemnikach, ale odpowiedź nadeszła już chwilę później, gdy kobieta sięgnęła po jedną z maści. Ostry zapach, który rozszedł się w powietrzu, sprawił, że Tilda zmarszczyła lekko nos, jednak nie zaprotestowała, kiedy uzdrowicielka nałożyła maść na jej opuchniętą dłoń. Chłód niemal natychmiast złagodził ból.
- Och, znam tę bestię doskonale. Mam ją już od jakiegoś czasu i przeczuwałam, że prędzej czy później sprawi mi problemy - mruknęła cicho, słysząc pytanie kobiety. Przeniosła na nią nieco pochmurne spojrzenie, wydobywając z pamięci nazwę kłopotliwego pająka. - To tygrzyk paskowany. Wiedziałam, że jest jadowity, ale wydawało mi się, że poza niewielkim bólem i krótkotrwałą opuchlizną nic więcej mi nie grozi. Tak zwykle kończą się jego ukąszenia.
Przyglądała się dalszym czynnościom uzdrowicielki, próbując je nawet zapamiętać - nie mogła mieć już pewności, czy nie spotka ją kiedyś podobna sytuacja, choć zdecydowanie wolała o tym nie myśleć.
Westchnęła z ulgą, kiedy rzucone przez Cece zaklęcie stopniowo zmniejszyło opuchliznę, a jej dłoń znów była drobna i smukła. Nie odpowiedziała jednak od razu, gdy padło kolejne pytanie; choć najchętniej stwierdziłaby, że wszystko jest już w porządku i że z chęcią wróciłaby już do domu, rozsądek podpowiedział jej, by nie cieszyła się zbyt szybko.
- Wydaje mi się, że dłoń nadal nieco mnie boli - odpowiedziała po chwili, bo dotyk uzdrowicielki mimo wszystko spowodował słabe ukłucie bólu, którego raczej nie należało zignorować. Poruszyła jeszcze dłonią, by upewnić się, że nie było to mylne wrażenie. - Ale tylko tam, gdzie mam rany. Poza tym chyba nie czuję się dziwnie - wzruszyła lekko ramionami i znów uśmiechnęła się do kobiety. Była jej wdzięczna, że tak szybko i sprawnie poradziła sobie z ranami Tildy.
- Och, znam tę bestię doskonale. Mam ją już od jakiegoś czasu i przeczuwałam, że prędzej czy później sprawi mi problemy - mruknęła cicho, słysząc pytanie kobiety. Przeniosła na nią nieco pochmurne spojrzenie, wydobywając z pamięci nazwę kłopotliwego pająka. - To tygrzyk paskowany. Wiedziałam, że jest jadowity, ale wydawało mi się, że poza niewielkim bólem i krótkotrwałą opuchlizną nic więcej mi nie grozi. Tak zwykle kończą się jego ukąszenia.
Przyglądała się dalszym czynnościom uzdrowicielki, próbując je nawet zapamiętać - nie mogła mieć już pewności, czy nie spotka ją kiedyś podobna sytuacja, choć zdecydowanie wolała o tym nie myśleć.
Westchnęła z ulgą, kiedy rzucone przez Cece zaklęcie stopniowo zmniejszyło opuchliznę, a jej dłoń znów była drobna i smukła. Nie odpowiedziała jednak od razu, gdy padło kolejne pytanie; choć najchętniej stwierdziłaby, że wszystko jest już w porządku i że z chęcią wróciłaby już do domu, rozsądek podpowiedział jej, by nie cieszyła się zbyt szybko.
- Wydaje mi się, że dłoń nadal nieco mnie boli - odpowiedziała po chwili, bo dotyk uzdrowicielki mimo wszystko spowodował słabe ukłucie bólu, którego raczej nie należało zignorować. Poruszyła jeszcze dłonią, by upewnić się, że nie było to mylne wrażenie. - Ale tylko tam, gdzie mam rany. Poza tym chyba nie czuję się dziwnie - wzruszyła lekko ramionami i znów uśmiechnęła się do kobiety. Była jej wdzięczna, że tak szybko i sprawnie poradziła sobie z ranami Tildy.
You have witchcraftin your lips
Cece zasłuchała się niezwykle uważnie w wyjaśnienia Tildy. Jako uzdrowicielka, miała pewne pojęcie o pajęczakach, chociaż jej wiedza była z pewnością mocno ograniczona. Była czystej krwi czarownicą i na kursach medycznych nie nauczyli jej rozpoznawania zbyt wielu gatunków pająków, decydując się na przekazanie jej mocno podstawowej wiedzy. Sama uzdrowicielka nigdy też nie wiązała zbyt silnie swojej kariery z tymi stworzeniami, we własnych studiach preferując nauki o większych zwierzętach. Być może była to ogromna ignorancja i w takich chwilach właśnie miała za nią zapłacić przedłużaniem cierpień pacjenta, bądź niewłaściwymi diagnozami. Przygryzła mocniej wargę, zastanawiając się czy nie powinna poprosić kogoś o pewien rodzaj korepetycji. Wiedzy o stworzeniach nigdy nie było zbyt wiele, zwłaszcza w jej pracy, a jednak niewiele było pająków, wykazujących jakiekolwiek przydatne, magiczne właściwości i Cece nie miała nawet wiedzy, do kogo mogłaby się w tej kwestii zwrócić. Uzdrowiciele niestety nie byli lekarzami, ale na szczęście znajomość magii zdecydowanie ułatwiała im podjęcie leczenia. Nawet nie będąc pewnymi ostatecznych uszkodzeń ciała, mogli spróbować je wyleczyć i tak też było w tym przypadku.
- Spróbuję pozbyć się bólu. Skoro ten tygrzyk jest jadowity, będę musiała pozbyć się jadu. Skoro boli jedynie tutaj, myślę, że wystarczy dokładne oczyszczenie śladów po nakłuciach. - podzieliła się z nią swoimi podejrzeniami, ale bardziej w zamyśleniu niż celowo. Gdyby panna Fancourt znała się na leczeniu ukąszeń, nigdy nie spotkałyby się dzisiaj w szpitalu. Przez moment marszczyła brwi, kiedy myślała intensywnie nad dalszym postępowaniem, ale jej twarz stopniowo się rozluźniała. - To Twój pupil? - strzeliła, chcąc prowadzić dalej tę rozmowę i zając czymś umysł pacjentki, a już najlepiej, gdyby zachęciła ją tym do opowieści. Mogłaby wtedy w spokoju przyjrzeć się dłoni, nie czując na sobie czujnych spojrzeń. Sięgnęła po różdżkę i przysunęła ją do rany. - Oculio Tertia - szepnęła, umysłem będąc już gdzie indziej. Przyglądała się przywróconym do naturalnego kształtu tkankom i nie widziała niczego podejrzanego. Dopiero w okolicy samego ukąszenia zauważyła uszkodzenia, które mogła podejrzewać o bycie źródłem dyskomfortu. - Może spróbujmy tego… - mruknęła do siebie, wracając spojrzeniem do swojej pacjentki. Zamrugała kilkukrotnie pod wpływem ostrego światła, a następnie wstała, aby udać się do gablotki. Odszukała w niej niewielki flakonik, z którym wróciła do dziewczyny. - Antidotum na trucizny. Nieźle radzi sobie z ukąszeniami jadowitych stworzeń, więc jeżeli cokolwiek w jadzie tygrzyka mogło Ci zaszkodzić, nie będziemy musiały się tym martwić. Wypij, zaraz poradzimy coś na te ślady. - wręczyła jej eliksir i ponownie zasiadając na stołku, zaczekała aż go zażyje zanim podjęła leczenie.
- Spróbuję pozbyć się bólu. Skoro ten tygrzyk jest jadowity, będę musiała pozbyć się jadu. Skoro boli jedynie tutaj, myślę, że wystarczy dokładne oczyszczenie śladów po nakłuciach. - podzieliła się z nią swoimi podejrzeniami, ale bardziej w zamyśleniu niż celowo. Gdyby panna Fancourt znała się na leczeniu ukąszeń, nigdy nie spotkałyby się dzisiaj w szpitalu. Przez moment marszczyła brwi, kiedy myślała intensywnie nad dalszym postępowaniem, ale jej twarz stopniowo się rozluźniała. - To Twój pupil? - strzeliła, chcąc prowadzić dalej tę rozmowę i zając czymś umysł pacjentki, a już najlepiej, gdyby zachęciła ją tym do opowieści. Mogłaby wtedy w spokoju przyjrzeć się dłoni, nie czując na sobie czujnych spojrzeń. Sięgnęła po różdżkę i przysunęła ją do rany. - Oculio Tertia - szepnęła, umysłem będąc już gdzie indziej. Przyglądała się przywróconym do naturalnego kształtu tkankom i nie widziała niczego podejrzanego. Dopiero w okolicy samego ukąszenia zauważyła uszkodzenia, które mogła podejrzewać o bycie źródłem dyskomfortu. - Może spróbujmy tego… - mruknęła do siebie, wracając spojrzeniem do swojej pacjentki. Zamrugała kilkukrotnie pod wpływem ostrego światła, a następnie wstała, aby udać się do gablotki. Odszukała w niej niewielki flakonik, z którym wróciła do dziewczyny. - Antidotum na trucizny. Nieźle radzi sobie z ukąszeniami jadowitych stworzeń, więc jeżeli cokolwiek w jadzie tygrzyka mogło Ci zaszkodzić, nie będziemy musiały się tym martwić. Wypij, zaraz poradzimy coś na te ślady. - wręczyła jej eliksir i ponownie zasiadając na stołku, zaczekała aż go zażyje zanim podjęła leczenie.
DANCE, ballerina, DANCE AND DO YOUR PIROUETTE
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
Cece Sykes
Zawód : uzdrowicielka, oddz. urazów magizoologicznych
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| stąd
Wiedziała, że nie powinna się odzywać i reagować na te marne zaczepki z jego strony, ale nie potrafiła powstrzymać odruchu wywołanego uszczypliwościami.
— Proste rozwiązania są zawsze najlepsze, szczególnie kiedy rozdmuchuje się problem do światowej skali — odparła dumnie. Kiedy Jamie próbował opowiedzieć jej o Zakonie Feniksa do głowy przychodziło jej wiele innych wyjaśnień dla sytuacji, w której się znalazł. A gdyby słuchała go uważnie i nie doszukiwała się w tym wszystkim drugiego dna, do całego tego nieporozumienia, by nie doszło. Powinna była kierować się starą zasadą, aby wszystko traktować takie jakie jest. — Może wszyscy sądzą, że zamiast spróbować inaczej podejść do żmijoptaka, należy go zaatakować. Może trzeba spróbować negocjacji, też bym się na jej miejscu wkurzyła, gdyby ktoś próbował mnie przegonić z mojego gniazda.
Nie negowała więcej jego podejścia, choć sądziła, że jej pomysł był o wiele lepszy i na pewno oakzałby się skuteczny, gdyby szanowny pan auror zechciał pójść za tokiem jej myślenia. Pozwoliła mu jednak sądzić, że jego sposób to jedyny sposób na zrobienie tego, jak należy, więc uśmiechnęła się na moment pokrzepiająco. Ale nie było zbyt wielu powodów, aby się cieszyć. Jej zaklęcie również spudłowało, przypominając jej boleśnie, dlaczego nie została nigdy gwiazdą quidditcha, a co gorsza, stworzenie błyskawicznie ruszyło w ich kierunku. Nie zdążyli zerwać się do ucieczki, szpony żmijoptaka chwyciły ich za ramiona i pchnęły mocno w ziemię. Czuła, jak jej twarz wbija się w błotnistą, zawilgoconą ziemię. Mogłaby tak leżeć przez chwilę, nawet ignorując potwora, który ich zaatakował, gdyby nie w gorącej wodzie kąpany Freddie, który jak gdyby nigdy nic poderwał się na równe nogi. A przez chwilę zaczynała wmawiać sobie, że błotnista maseczka wyjdzie jej na dobre, poprawi stan jej skóry, nawet jeśli gdzieś w niej znajdowały się rozkładające szczątki zmarłych ludzi. Nie chciała się podnosić, a już na pewno z pomocą Fredericka. Niechętnie uniosła głowę, przecierając zabrudzone oczy i po chwili wahania podała mokrą rękę Lisowi, brudząc mu dłoń i fragment szaty. Bardziej niż kwestia patrolu zainteresował ją fakt, że jest bardziej brudna od niego i to szybko powinno się zmienić.
Wiedziała, że ich obecność tutaj źle się skończy, jeśli ktokolwiek ich przyłapie. Ministerstwo zamykało źródła anomalii i zakazywało wstępu osobom postronnym. Wielu jej znajomych, próbujących na własną rękę, często zupełnie nieudolnie naprawić magiczne błędy, trafiło do Tower. Nie chciała podzielać ich losu, ścisnęła mocniej dłoń przyjaciela i wróciła do pionu, by zaraz potem zniknąć wraz z nim z terenu cmentarza.
Spiorunowała go wzrokiem, z prawie-gracją lady, którą nigdy nie była i nie chciała być, odrzucając w bok przyklejające się do twarzy wilgotne włosy.
— Oczywiście, że nie zamierzam odpuszczać, mój grafik nie ma tu nic do rzeczy — odpowiedziała szybko ostrym tonem.— Ale oprócz mojego grafiku chyba napięte jest coś jeszcze. Rozluźnij się, Freddie. Ben byłby dumny, gdybym zrobiła sobie kilka blizn.
Poklepała go po policzku z kpiącym uśmiechem i przyspieszyła kroku, wyprzedzając go o kilkanaście cali, jakby rozpoczął się wyścig o pierwsze miejsce stąd do Munga. Ale nie zamierzała iść posłusznie za nim, wydawało jej się, że zna drogę i zaprowadzi ich tam bez problemu.
Tuż przed wejściem do szpitala zatrzymała się i skorzystała z czystszej szaty Foxa, by przetrzeć twarz i wyglądać bardziej normalnie, a nie jak ofiara ataku bagiennego potwora. Nie wyglądało jednak na to, by kogokolwiek tutaj dziwił ich wygląd. Wiedziała, że od pierwszomajowego wybuchu uzdrowiciele mieli pełne ręce roboty i ciągle zgłaszał się do nich ktoś poszkodowany, dlatego bez nerwów poczekała aż na horyzoncie pojawi się ktoś odpowiedni, nie goniący na prawo i lewo, a gdy dostrzegła starszego mężczyznę w białym kitlu, skierowała ku niemu swoje kroki, oglądając się jeszcze za siebie, na Foxa, czy nie został gdzieś z tyłu. Mężczyzna rzeczywiście był uzdrowicielem, który przyjął ich, choć nie od razu. Odczekali swoje, w milczeniu, siedząc na ławce i obserwując panujący wokół harmider. Czarodziej dość szybko rozprawił się z ich powierzchownymi ranami, zniwelował obrzęki powstałe wokół nich i załagodził potłuczenia.
Wiedziała, że nie powinna się odzywać i reagować na te marne zaczepki z jego strony, ale nie potrafiła powstrzymać odruchu wywołanego uszczypliwościami.
— Proste rozwiązania są zawsze najlepsze, szczególnie kiedy rozdmuchuje się problem do światowej skali — odparła dumnie. Kiedy Jamie próbował opowiedzieć jej o Zakonie Feniksa do głowy przychodziło jej wiele innych wyjaśnień dla sytuacji, w której się znalazł. A gdyby słuchała go uważnie i nie doszukiwała się w tym wszystkim drugiego dna, do całego tego nieporozumienia, by nie doszło. Powinna była kierować się starą zasadą, aby wszystko traktować takie jakie jest. — Może wszyscy sądzą, że zamiast spróbować inaczej podejść do żmijoptaka, należy go zaatakować. Może trzeba spróbować negocjacji, też bym się na jej miejscu wkurzyła, gdyby ktoś próbował mnie przegonić z mojego gniazda.
Nie negowała więcej jego podejścia, choć sądziła, że jej pomysł był o wiele lepszy i na pewno oakzałby się skuteczny, gdyby szanowny pan auror zechciał pójść za tokiem jej myślenia. Pozwoliła mu jednak sądzić, że jego sposób to jedyny sposób na zrobienie tego, jak należy, więc uśmiechnęła się na moment pokrzepiająco. Ale nie było zbyt wielu powodów, aby się cieszyć. Jej zaklęcie również spudłowało, przypominając jej boleśnie, dlaczego nie została nigdy gwiazdą quidditcha, a co gorsza, stworzenie błyskawicznie ruszyło w ich kierunku. Nie zdążyli zerwać się do ucieczki, szpony żmijoptaka chwyciły ich za ramiona i pchnęły mocno w ziemię. Czuła, jak jej twarz wbija się w błotnistą, zawilgoconą ziemię. Mogłaby tak leżeć przez chwilę, nawet ignorując potwora, który ich zaatakował, gdyby nie w gorącej wodzie kąpany Freddie, który jak gdyby nigdy nic poderwał się na równe nogi. A przez chwilę zaczynała wmawiać sobie, że błotnista maseczka wyjdzie jej na dobre, poprawi stan jej skóry, nawet jeśli gdzieś w niej znajdowały się rozkładające szczątki zmarłych ludzi. Nie chciała się podnosić, a już na pewno z pomocą Fredericka. Niechętnie uniosła głowę, przecierając zabrudzone oczy i po chwili wahania podała mokrą rękę Lisowi, brudząc mu dłoń i fragment szaty. Bardziej niż kwestia patrolu zainteresował ją fakt, że jest bardziej brudna od niego i to szybko powinno się zmienić.
Wiedziała, że ich obecność tutaj źle się skończy, jeśli ktokolwiek ich przyłapie. Ministerstwo zamykało źródła anomalii i zakazywało wstępu osobom postronnym. Wielu jej znajomych, próbujących na własną rękę, często zupełnie nieudolnie naprawić magiczne błędy, trafiło do Tower. Nie chciała podzielać ich losu, ścisnęła mocniej dłoń przyjaciela i wróciła do pionu, by zaraz potem zniknąć wraz z nim z terenu cmentarza.
Spiorunowała go wzrokiem, z prawie-gracją lady, którą nigdy nie była i nie chciała być, odrzucając w bok przyklejające się do twarzy wilgotne włosy.
— Oczywiście, że nie zamierzam odpuszczać, mój grafik nie ma tu nic do rzeczy — odpowiedziała szybko ostrym tonem.— Ale oprócz mojego grafiku chyba napięte jest coś jeszcze. Rozluźnij się, Freddie. Ben byłby dumny, gdybym zrobiła sobie kilka blizn.
Poklepała go po policzku z kpiącym uśmiechem i przyspieszyła kroku, wyprzedzając go o kilkanaście cali, jakby rozpoczął się wyścig o pierwsze miejsce stąd do Munga. Ale nie zamierzała iść posłusznie za nim, wydawało jej się, że zna drogę i zaprowadzi ich tam bez problemu.
Tuż przed wejściem do szpitala zatrzymała się i skorzystała z czystszej szaty Foxa, by przetrzeć twarz i wyglądać bardziej normalnie, a nie jak ofiara ataku bagiennego potwora. Nie wyglądało jednak na to, by kogokolwiek tutaj dziwił ich wygląd. Wiedziała, że od pierwszomajowego wybuchu uzdrowiciele mieli pełne ręce roboty i ciągle zgłaszał się do nich ktoś poszkodowany, dlatego bez nerwów poczekała aż na horyzoncie pojawi się ktoś odpowiedni, nie goniący na prawo i lewo, a gdy dostrzegła starszego mężczyznę w białym kitlu, skierowała ku niemu swoje kroki, oglądając się jeszcze za siebie, na Foxa, czy nie został gdzieś z tyłu. Mężczyzna rzeczywiście był uzdrowicielem, który przyjął ich, choć nie od razu. Odczekali swoje, w milczeniu, siedząc na ławce i obserwując panujący wokół harmider. Czarodziej dość szybko rozprawił się z ich powierzchownymi ranami, zniwelował obrzęki powstałe wokół nich i załagodził potłuczenia.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ostatnio zmieniony przez Hannah Wright dnia 09.01.18 10:16, w całości zmieniany 1 raz
Choć wokół królowała ciemność, nie umknął mi grymas, który wpełzł na twoje oblicze, gdy wyciągnąłem w twoim kierunku dłoń. No tak. Mogłem się tego spodziewać – nie byłaś przecież damą w opałach. Potrafiłaś świetnie bronić się sama, zaś ja bezczelnie ośmieliłem się wymazać ten fakt z pamięci. Zapewne dawno już w swojej głowie przypisałaś ten gest mojemu pochodzeniu, które może i było świetnym powodem do żartów, zapominając jednak, że pozostawałem mężczyzną. I aurorem. Zostawianie współtowarzyzy za plecami zwyczajnie nie leżało w mojej naturze.
- Gdzie były twoje złote usta, gdy żmijoptak wbijał cię w ziemię? - Rzuciłem z błyskiem w oku, gdy w końcu nasze dłonie się zetknęły; nie odstraszała mnie wilgoć ziemi, prawdopodobnie nie cofnąłbym się nawet, gdyby twoje ręce spływały krwią – chyba, że niewinnych. Wówczas dwa razy zastanowiłbym się, czy przypadkiem nie trafiłem na drugą stronę lustra. – Wręczam ci nagrodę pocieszenia za bycie miss utytłanego płaszcza. - Sytuacja może i nie rysowała się najspokojniej – patrol był coraz bliżej – ale przecież zawsze była odpowiednia pora na żarty i odrobinę uszczypliwości. Zapomniałem o tym z początkiem maja, powoli odświeżając sobie pamięć z połową czerwca, a choć nadal nie czułem, abym wrócił do dawnej formy, w twoim towarzystwie nonszalancja przychodziła mi zupełnie naturalnie, jakby ta nieustanna walka była najlepszym sposobem na ciągłe podsycanie znajomości.
Z tą różnicą, że nasze dzisiejsze spotkanie niewiele miało wspólnego z towarzyską schadzką.
Zanim zdołałem ci odpowiedzieć, rzuciłaś się do biegu, tym samym sprytnie zmuszając mnie do chwilowego zawiązania języka na supeł. Nie zamierzałem za tobą krzyczeć i tym samym niepotrzebnie zdradzić funkcjonariuszom z Kontroli Magicznej naszą obecność, odpowiadając dopiero wtedy, gdy z głuchym trzaskiem przenieśliśmy się do innej części miasta.
- Twoje kilka blizn mogłoby mnie kosztować utratę jakiejś istotnej części ciała. - Może i żyłem dobrze z twoimi braćmi, ale nie sądzę, by głaskali mnie po głowie, gdybym coś spartolił. Sam miałem trzy siostry. I choć nie pozostawałem z nimi w najcieplejszych stosunkach, dopadłbym każdego, kto pozwoliłby, aby spadł im głos z głowy – nawet, gdyby był to włos należący do Medei. - W kwestii animuszu, kalectwo to nie to samo, co łajdacka szrama na pół twarzy. - Mimowolnie pomyślałem o Brendanie, ostatecznie dochodząc do wniosku, że moje stwierdzenie było co najmniej krzywdzące. Ale o wypadku, który spotkał aurora, nie koniecznie musiałaś wiedzieć. - Przeszkadza ci moja troska? - Zapytałem w końcu, niemal łypiąc na ciebie jednym okiem. Czy za tym kpiącym uśmiechem i butną postawą próbowałaś ukryć dyskomfort wywołany moim męskim towarzystwem? Dorastając z dwójką starszych braci musiałaś przywyknąć do traktowania na równi; żadnych grymasów, żadnych taryf ulgowych. Być może nieświadomie łamałem ten utarty schemat, okazując ci więcej uwagi, niż powinienem. Ale znałaś mnie na tyle dobrze, że powinnaś wiedzieć o mnie dwie rzeczy, Hannah. Pierwszą było to, że nigdy nie uważałem, aby kobieta nie była w stanie dorównać mężczyźnie. Drugą natomiast, że przełamywanie stereotypów było moją specjalnością.
Nie zaprotestowałem, gdy zrobiłaś użytek z mojego płaszcza, w zasadzie uznając to za słuszną decyzję – im mniej zwracaliśmy na siebie uwagi, tym lepiej. Co prawda czułem się jak skończony kretyn zgłaszając się do szpitala z tak powierzchownymi obrażeniami – niejednoktronie trafiałem tutaj przecież w całkowitej rozscypce – z drugiej strony przed nami rozciągała się jeszcz długa noc. Więcej czasu spędziliśmy czekając na uzdrowiciela (co znów wywołało we mnie poczucie winy; czarodzieje nieustannie padali ofiarami kolejnych anomalii), który naprawił nas zaledwie kilkoma machnięciami różdżki.
Mogliśmy ruszać dalej.
ztx2
- Gdzie były twoje złote usta, gdy żmijoptak wbijał cię w ziemię? - Rzuciłem z błyskiem w oku, gdy w końcu nasze dłonie się zetknęły; nie odstraszała mnie wilgoć ziemi, prawdopodobnie nie cofnąłbym się nawet, gdyby twoje ręce spływały krwią – chyba, że niewinnych. Wówczas dwa razy zastanowiłbym się, czy przypadkiem nie trafiłem na drugą stronę lustra. – Wręczam ci nagrodę pocieszenia za bycie miss utytłanego płaszcza. - Sytuacja może i nie rysowała się najspokojniej – patrol był coraz bliżej – ale przecież zawsze była odpowiednia pora na żarty i odrobinę uszczypliwości. Zapomniałem o tym z początkiem maja, powoli odświeżając sobie pamięć z połową czerwca, a choć nadal nie czułem, abym wrócił do dawnej formy, w twoim towarzystwie nonszalancja przychodziła mi zupełnie naturalnie, jakby ta nieustanna walka była najlepszym sposobem na ciągłe podsycanie znajomości.
Z tą różnicą, że nasze dzisiejsze spotkanie niewiele miało wspólnego z towarzyską schadzką.
Zanim zdołałem ci odpowiedzieć, rzuciłaś się do biegu, tym samym sprytnie zmuszając mnie do chwilowego zawiązania języka na supeł. Nie zamierzałem za tobą krzyczeć i tym samym niepotrzebnie zdradzić funkcjonariuszom z Kontroli Magicznej naszą obecność, odpowiadając dopiero wtedy, gdy z głuchym trzaskiem przenieśliśmy się do innej części miasta.
- Twoje kilka blizn mogłoby mnie kosztować utratę jakiejś istotnej części ciała. - Może i żyłem dobrze z twoimi braćmi, ale nie sądzę, by głaskali mnie po głowie, gdybym coś spartolił. Sam miałem trzy siostry. I choć nie pozostawałem z nimi w najcieplejszych stosunkach, dopadłbym każdego, kto pozwoliłby, aby spadł im głos z głowy – nawet, gdyby był to włos należący do Medei. - W kwestii animuszu, kalectwo to nie to samo, co łajdacka szrama na pół twarzy. - Mimowolnie pomyślałem o Brendanie, ostatecznie dochodząc do wniosku, że moje stwierdzenie było co najmniej krzywdzące. Ale o wypadku, który spotkał aurora, nie koniecznie musiałaś wiedzieć. - Przeszkadza ci moja troska? - Zapytałem w końcu, niemal łypiąc na ciebie jednym okiem. Czy za tym kpiącym uśmiechem i butną postawą próbowałaś ukryć dyskomfort wywołany moim męskim towarzystwem? Dorastając z dwójką starszych braci musiałaś przywyknąć do traktowania na równi; żadnych grymasów, żadnych taryf ulgowych. Być może nieświadomie łamałem ten utarty schemat, okazując ci więcej uwagi, niż powinienem. Ale znałaś mnie na tyle dobrze, że powinnaś wiedzieć o mnie dwie rzeczy, Hannah. Pierwszą było to, że nigdy nie uważałem, aby kobieta nie była w stanie dorównać mężczyźnie. Drugą natomiast, że przełamywanie stereotypów było moją specjalnością.
Nie zaprotestowałem, gdy zrobiłaś użytek z mojego płaszcza, w zasadzie uznając to za słuszną decyzję – im mniej zwracaliśmy na siebie uwagi, tym lepiej. Co prawda czułem się jak skończony kretyn zgłaszając się do szpitala z tak powierzchownymi obrażeniami – niejednoktronie trafiałem tutaj przecież w całkowitej rozscypce – z drugiej strony przed nami rozciągała się jeszcz długa noc. Więcej czasu spędziliśmy czekając na uzdrowiciela (co znów wywołało we mnie poczucie winy; czarodzieje nieustannie padali ofiarami kolejnych anomalii), który naprawił nas zaledwie kilkoma machnięciami różdżki.
Mogliśmy ruszać dalej.
ztx2
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
| 18.09?
Zaraz po śniadaniu Corinne postanowiła wybrać się do rosarium. Pobyt wśród róż zawsze ją odprężał, a przy różach wciąż było sporo do zrobienia po zniszczeniach z Nocy Tysiąca Gwiazd. Uszkodzone rośliny odrastały i wyglądały coraz lepiej, ale wciąż potrzebowały wsparcia ze strony pielęgnujących je kobiet z rodu Rosier.
Po Nocy Tysiąca Gwiazd, która była dla delikatnej, wychowanej pod kloszem damy przeżyciem nader traumatycznym, Corinne większość sierpnia spędziła albo w swych komnatach, albo w pokoju muzycznym, bądź przy różach. Malowała obrazy, grała na fortepianie, pielęgnowała róże lub po prostu wypoczywała, starając się nie snuć zbyt wielu przykrych myśli. Dopiero we wrześniu miało miejsce jej pierwsze wyjście towarzyskie po sierpniowej tragedii. Musiała wracać do życia, bo zbyt mocno kochała świat salonów, ale wydarzenia wciąż odbywały się w ograniczonym zakresie, kraj wciąż lizał rany po tragediach, jakie spowodowała kometa. Może to i lepiej dla niej, mogła dochodzić do siebie powoli i spokojnie po przeżytej tamtej nocy traumie. Jak róże, które były cichymi towarzyszkami wielu jej sierpniowych i wrześniowych dni. Wolała bycie wśród róż niż aktywne spoufalanie się z ludem i pracę u podstaw, egoistycznie skupiła się na własnych przeżyciach i wciąż żyła jak stereotypowa próżna dama, której wzrok nie sięga dalej niż na koniec swojego nosa.
Tego dnia miał jednak miejsce dość niefortunny incydent. Podczas przywiązywania pędów róż do podpórek z jednej z łodyg na jej dłoń skoczył dość sporych rozmiarów pająk – a przynajmniej tak wydawało jej się, że to pająk. Zaczęła krzyczeć i próbowała go strząsnąć; nigdy nie lubiła insektów, a pająków w szczególności. Zanim się go pozbyła, stworzenie zatopiło kły w jej delikatnej skórze, dość boleśnie ją kąsając. Syknęła. Niestety obcowanie z kwiatami czasem niosło za sobą spotkania z owadami i pająkami, które lubiły wśród nich bytować.
Po spotkaniu z pająkiem wróciła do posiadłości, by przemyć ukąszone miejsce. Ręka z godziny na godzinę puchła jednak coraz bardziej, była niepokojąco zaczerwieniona i gorąca, a Corinne nie czuła się dobrze pomimo okładów robionych jej przez służkę. Po południu stało się jasne, że rękę powinien obejrzeć uzdrowiciel, a niefortunnie dla niej, ten który leczył Rosierów, nie był dzisiaj dostępny, dlatego służka zabrała Corinne do Munga.
Do tej pory raczej szczęśliwie omijała ten przybytek. Nie cierpiała na żadną chorobę genetyczną, więc co najwyżej zdarzało jej się kilka razy w życiu odwiedzić kogoś z krewnych, kto chorował. Nie miała też w swoim młodym życiu żadnego poważnego wypadku, jeśli nie liczyć upadku z konia kiedy miała około dziesięciu lat, ale wtedy połatał ją prywatny uzdrowiciel Averych i fatygowanie do Munga nie było konieczne. Nie czuła się tu dobrze, w tych obskurnych wnętrzach, słuchając jęków dobiegających z sal chorych. Trochę się bała, że od przebywania tutaj sama może się zarazić jakimś paskudztwem, poza tym czuła się niekomfortowo, nie chciała zostać tu zobaczona, co by nie szeptano w towarzystwie i nie kwestionowano jej zdrowia. Spuchniętą po ukąszeniu pająka rękę starannie chowała w połach płaszczyka, który miała narzucony na sięgającą ziemi suknię; codzienną, znacznie mniej strojną niż te przeznaczone na wyjścia, w końcu dziś wychodzić nie planowała więc była ubrana tak, jak zwykle chodziła w domowym zaciszu, gdzie nie oglądał jej nikt obcy, ale nie widziała potrzeby stroić się do Munga, zwłaszcza że ręka bolała coraz bardziej i ona sama też nie czuła się dobrze. Była więc marudna wobec towarzyszącej jej służki, niecierpliwiąc się oczekiwaniem na przyjęcie przez uzdrowiciela. Dlaczego w ogóle musiała czekać, siedząc na tym obskurnym korytarzu? Czy obsługa Munga nie mogła poinformować uzdrowicieli, że oto czekała lady Rosier, która z racji swej pozycji była ważniejsza niż jacyś byle mieszańcy? W końcu jakaś stażystka zaprosiła ją na izbę przyjęć, gdzie wkroczyła sama, a służka pozostała na korytarzu, oczekując na wyjście Corinne.
Zaraz po śniadaniu Corinne postanowiła wybrać się do rosarium. Pobyt wśród róż zawsze ją odprężał, a przy różach wciąż było sporo do zrobienia po zniszczeniach z Nocy Tysiąca Gwiazd. Uszkodzone rośliny odrastały i wyglądały coraz lepiej, ale wciąż potrzebowały wsparcia ze strony pielęgnujących je kobiet z rodu Rosier.
Po Nocy Tysiąca Gwiazd, która była dla delikatnej, wychowanej pod kloszem damy przeżyciem nader traumatycznym, Corinne większość sierpnia spędziła albo w swych komnatach, albo w pokoju muzycznym, bądź przy różach. Malowała obrazy, grała na fortepianie, pielęgnowała róże lub po prostu wypoczywała, starając się nie snuć zbyt wielu przykrych myśli. Dopiero we wrześniu miało miejsce jej pierwsze wyjście towarzyskie po sierpniowej tragedii. Musiała wracać do życia, bo zbyt mocno kochała świat salonów, ale wydarzenia wciąż odbywały się w ograniczonym zakresie, kraj wciąż lizał rany po tragediach, jakie spowodowała kometa. Może to i lepiej dla niej, mogła dochodzić do siebie powoli i spokojnie po przeżytej tamtej nocy traumie. Jak róże, które były cichymi towarzyszkami wielu jej sierpniowych i wrześniowych dni. Wolała bycie wśród róż niż aktywne spoufalanie się z ludem i pracę u podstaw, egoistycznie skupiła się na własnych przeżyciach i wciąż żyła jak stereotypowa próżna dama, której wzrok nie sięga dalej niż na koniec swojego nosa.
Tego dnia miał jednak miejsce dość niefortunny incydent. Podczas przywiązywania pędów róż do podpórek z jednej z łodyg na jej dłoń skoczył dość sporych rozmiarów pająk – a przynajmniej tak wydawało jej się, że to pająk. Zaczęła krzyczeć i próbowała go strząsnąć; nigdy nie lubiła insektów, a pająków w szczególności. Zanim się go pozbyła, stworzenie zatopiło kły w jej delikatnej skórze, dość boleśnie ją kąsając. Syknęła. Niestety obcowanie z kwiatami czasem niosło za sobą spotkania z owadami i pająkami, które lubiły wśród nich bytować.
Po spotkaniu z pająkiem wróciła do posiadłości, by przemyć ukąszone miejsce. Ręka z godziny na godzinę puchła jednak coraz bardziej, była niepokojąco zaczerwieniona i gorąca, a Corinne nie czuła się dobrze pomimo okładów robionych jej przez służkę. Po południu stało się jasne, że rękę powinien obejrzeć uzdrowiciel, a niefortunnie dla niej, ten który leczył Rosierów, nie był dzisiaj dostępny, dlatego służka zabrała Corinne do Munga.
Do tej pory raczej szczęśliwie omijała ten przybytek. Nie cierpiała na żadną chorobę genetyczną, więc co najwyżej zdarzało jej się kilka razy w życiu odwiedzić kogoś z krewnych, kto chorował. Nie miała też w swoim młodym życiu żadnego poważnego wypadku, jeśli nie liczyć upadku z konia kiedy miała około dziesięciu lat, ale wtedy połatał ją prywatny uzdrowiciel Averych i fatygowanie do Munga nie było konieczne. Nie czuła się tu dobrze, w tych obskurnych wnętrzach, słuchając jęków dobiegających z sal chorych. Trochę się bała, że od przebywania tutaj sama może się zarazić jakimś paskudztwem, poza tym czuła się niekomfortowo, nie chciała zostać tu zobaczona, co by nie szeptano w towarzystwie i nie kwestionowano jej zdrowia. Spuchniętą po ukąszeniu pająka rękę starannie chowała w połach płaszczyka, który miała narzucony na sięgającą ziemi suknię; codzienną, znacznie mniej strojną niż te przeznaczone na wyjścia, w końcu dziś wychodzić nie planowała więc była ubrana tak, jak zwykle chodziła w domowym zaciszu, gdzie nie oglądał jej nikt obcy, ale nie widziała potrzeby stroić się do Munga, zwłaszcza że ręka bolała coraz bardziej i ona sama też nie czuła się dobrze. Była więc marudna wobec towarzyszącej jej służki, niecierpliwiąc się oczekiwaniem na przyjęcie przez uzdrowiciela. Dlaczego w ogóle musiała czekać, siedząc na tym obskurnym korytarzu? Czy obsługa Munga nie mogła poinformować uzdrowicieli, że oto czekała lady Rosier, która z racji swej pozycji była ważniejsza niż jacyś byle mieszańcy? W końcu jakaś stażystka zaprosiła ją na izbę przyjęć, gdzie wkroczyła sama, a służka pozostała na korytarzu, oczekując na wyjście Corinne.
Nie było łatwo być mną i odczuwałem to tym silniej, im nudniejsze były moje dyżury w Mungu. Praca, która niegdyś stawała się odskocznią od rodziny i domu, dzisiaj stała się jedynie zachcianką kogoś, kto pracować nie musi, ale jednocześnie lubi wychodzić poza schematy. W chwilach wyjątkowej irytacji często marzyłem o tym, że rzucam kitlem i wydostaję się z tego ponurego więzienia alchemicznych zapachów i bolesnych jęków, ale póki co na marzeniach się kończyło i żadna moja myśl nie doczekała się realizacji. Podejrzewałem, że przyczyną jest mój absurdalny sentyment do tego miejsca; mimo wszystko w przeszłości to właśnie tu znajdowałem schronienie i ucieczkę.
Poza tym w jakiś pokrętny sposób lubiłem świadomość, że w moich rękach spoczywa ludzkie zdrowie a niekiedy nawet życie. Te momenty upajającej władzy sprawiały, że wciąż przychodziłem do szpitala i wykonywałem swoje obowiązki sumienne, nawet jeśli z zewnątrz wyglądałem na zblazowanego i wynudzonego. Owszem, bywałem znudzony – jak dzisiaj – ale jednocześnie wiedziałem, że lepiej spędzić dyżur w ciszy i nudzie, niż babrać się w krwawiących ranach. Spieranie krwi z fartucha było wyjątkowo upierdliwe, do tego kolory szybko blakły, więc praca w tak urągających modowo warunkach była wręcz torturą.
Dzisiaj też nie mogłem narzekać na zbyt dużą liczbę przypadków medycznych, które wymagały mojej interwencji. W rzeczywistości wszystkimi zajmowali się stażyści, którzy wciąż byli pełni entuzjazmu i gotowi do poświęceń; zobaczymy, co powiedzą za kolejnych pięć czy dziesięć lat w tym zawodzie. Niemniej ich ambicja i chęć zajęcia się każdym przypadkiem zgłoszonym na oddział sprawił, że od kilku godzin szwędałem się bez celu, próbując zabić wolny czas czymś ambitniejszym niż liczenie zacieków na suficie.
Kilkukrotnie zaglądałem do izby przyjęć w nadziei, że może trafi się jakiś naprawdę poważny uraz wymagający interwencji kogoś bardziej doświadczonego, ale niestety, los nie miał ochoty się dzisiaj do mnie uśmiechać. Dopiero pół godziny przed końcem mojego dyżuru zauważyłem pewne zamieszanie – chociaż w zasadzie było to słowo trochę na wyrost – niemniej spośród małego tłumku wyłowiłem spojrzeniem postać młodej kobiety, którą prowadziła gdzieś jedna ze stażystek. Nawet z tej odległości rozpoznałem sylwetkę i rysy twarzy, które doskonale kojarzyłem z sabatów i balów; chociaż pora i miejsce nie były odpowiednie na kolejny taniec i urocze uśmiechy, ruszyłem w stronę całego zamieszania.
- Lady Rosier – powiedziałem niskim tonem, materializując się nagle u jej boku i ignorując stażystkę i pielęgniarkę, które stały obok. Czujnym okiem przyjrzałem się młodej szlachciance, lustrując najpierw jej twarz, potem resztę sylwetki, ciesząc oczy niespodziewanym widokiem, chociaż moje spojrzenie spochmurniało, gdy dostrzegłem wyraźną bladość na jej twarzy. Może to kwestia oświetlenia w szpitalu, ale coś mi podpowiadało, że lady Rosier boryka się z jakąś dolegliwością, która daje znać nieprzyjemnym bólem i dyskomfortem. - Czy potrzebuje pani pomocy? - zapytałem, nie spuszczając z niej wzroku i jednym uchem słuchając wyjaśnień stażystki, że właśnie prowadziła młodą lady do gabinetu i ona się już wszystkim zajmie, a ja mogę sobie odpocząć. Zupełnie jakbym był stary i zmęczony. Zirytowany rzuciłem jej szybkie spojrzenie, na co stażystka umilkła, uświadamiając sobie chyba, że nieco przesadziła. Znów spojrzałem na Corinne i uśmiechnąłem się uspokajająco.
- Pozwolisz, że się tobą zajmę? - skłoniłem lekko głowę i wskazałem na drzwi prowadzące do pokoju zabiegowego. Najchętniej zaprosiłbym ją do swojego gabinetu, w którym poziom obskurności zatuszowałem eleganckimi meblami, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że byłoby to zaproszenie nie na miejscu, zwłaszcza że była na izbie sama. - Co się stało, że pofatygowałaś się tu osobiście? - drążyłem, otwierając przed nią drzwi i przepuszczając ją w progu.
Poza tym w jakiś pokrętny sposób lubiłem świadomość, że w moich rękach spoczywa ludzkie zdrowie a niekiedy nawet życie. Te momenty upajającej władzy sprawiały, że wciąż przychodziłem do szpitala i wykonywałem swoje obowiązki sumienne, nawet jeśli z zewnątrz wyglądałem na zblazowanego i wynudzonego. Owszem, bywałem znudzony – jak dzisiaj – ale jednocześnie wiedziałem, że lepiej spędzić dyżur w ciszy i nudzie, niż babrać się w krwawiących ranach. Spieranie krwi z fartucha było wyjątkowo upierdliwe, do tego kolory szybko blakły, więc praca w tak urągających modowo warunkach była wręcz torturą.
Dzisiaj też nie mogłem narzekać na zbyt dużą liczbę przypadków medycznych, które wymagały mojej interwencji. W rzeczywistości wszystkimi zajmowali się stażyści, którzy wciąż byli pełni entuzjazmu i gotowi do poświęceń; zobaczymy, co powiedzą za kolejnych pięć czy dziesięć lat w tym zawodzie. Niemniej ich ambicja i chęć zajęcia się każdym przypadkiem zgłoszonym na oddział sprawił, że od kilku godzin szwędałem się bez celu, próbując zabić wolny czas czymś ambitniejszym niż liczenie zacieków na suficie.
Kilkukrotnie zaglądałem do izby przyjęć w nadziei, że może trafi się jakiś naprawdę poważny uraz wymagający interwencji kogoś bardziej doświadczonego, ale niestety, los nie miał ochoty się dzisiaj do mnie uśmiechać. Dopiero pół godziny przed końcem mojego dyżuru zauważyłem pewne zamieszanie – chociaż w zasadzie było to słowo trochę na wyrost – niemniej spośród małego tłumku wyłowiłem spojrzeniem postać młodej kobiety, którą prowadziła gdzieś jedna ze stażystek. Nawet z tej odległości rozpoznałem sylwetkę i rysy twarzy, które doskonale kojarzyłem z sabatów i balów; chociaż pora i miejsce nie były odpowiednie na kolejny taniec i urocze uśmiechy, ruszyłem w stronę całego zamieszania.
- Lady Rosier – powiedziałem niskim tonem, materializując się nagle u jej boku i ignorując stażystkę i pielęgniarkę, które stały obok. Czujnym okiem przyjrzałem się młodej szlachciance, lustrując najpierw jej twarz, potem resztę sylwetki, ciesząc oczy niespodziewanym widokiem, chociaż moje spojrzenie spochmurniało, gdy dostrzegłem wyraźną bladość na jej twarzy. Może to kwestia oświetlenia w szpitalu, ale coś mi podpowiadało, że lady Rosier boryka się z jakąś dolegliwością, która daje znać nieprzyjemnym bólem i dyskomfortem. - Czy potrzebuje pani pomocy? - zapytałem, nie spuszczając z niej wzroku i jednym uchem słuchając wyjaśnień stażystki, że właśnie prowadziła młodą lady do gabinetu i ona się już wszystkim zajmie, a ja mogę sobie odpocząć. Zupełnie jakbym był stary i zmęczony. Zirytowany rzuciłem jej szybkie spojrzenie, na co stażystka umilkła, uświadamiając sobie chyba, że nieco przesadziła. Znów spojrzałem na Corinne i uśmiechnąłem się uspokajająco.
- Pozwolisz, że się tobą zajmę? - skłoniłem lekko głowę i wskazałem na drzwi prowadzące do pokoju zabiegowego. Najchętniej zaprosiłbym ją do swojego gabinetu, w którym poziom obskurności zatuszowałem eleganckimi meblami, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że byłoby to zaproszenie nie na miejscu, zwłaszcza że była na izbie sama. - Co się stało, że pofatygowałaś się tu osobiście? - drążyłem, otwierając przed nią drzwi i przepuszczając ją w progu.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Corinne lubiła swoje życie damy i to, że nikt nie oczekiwał od niej niczego więcej niż małżeństwo i macierzyństwo. Z tego powodu w Hogwarcie nigdy nie przykładała się do nauki, bo i tak wiedziała, że nigdy nie skala swoich delikatnych rączek prawdziwą pracą, a jej rolą będzie dobre zamążpójście, a następnie bycie ozdobą męża i rodzenie mu dzieci. Żadnych wyższych ambicji nie miała. Avery, wśród których dorastała, byli bardzo mocno konserwatywni, a ona przejęła wpajane jej wzorce bez cienia sprzeciwu, bo po prostu zgadzała się z poglądami rodu i były one dla niej wygodne.
Po ślubie także nie angażowała się w nic nieodpowiedniego. Malowała, grała na fortepianie, plotkowała z innymi damami przy herbatce, chodziła na bale, przyjęcia i inne okazje skupiające śmietankę towarzyską, a także pielęgnowała róże należące do rodu męża. Jej tryb życia był więc bardzo bezpieczny, dzięki czemu unikała urazów i w miejscach takich jak Mung gościła niezmiernie rzadko.
Pojawiła się tu niechętnie, ale chciała jak najszybciej pozbyć się opuchlizny i uniknąć potencjalnych powikłań, które mogłyby oszpecić jej delikatną, białą jak mleko skórę. Dobrze, że przynajmniej nie pracowały tu już ani nie były przyjmowane szlamy, dzięki czemu przynajmniej nie groził jej kontakt ze szlamem bądź zdrajcami, i w najgorszym wypadku mógł ją przyjąć jakiś mieszaniec.
Okazało się jednak, że miał ją przyjąć ktoś, kogo już znała z salonów, i niewątpliwie był to jakiś pozytywny akcent pobytu w tym obskurnym przybytku. Harland Parkinson był przystojnym mężczyzną, jednym z tych, z którymi tańczyła podczas wydarzeń towarzyskich kiedy jeszcze była panną, więc był jej już znany. Zawsze nie mogła się nadziwić, że ktoś z rodu Parkinsonów pracował w zapyziałym Mungu, nurzając ręce w krwi i to niekoniecznie czystej (zwłaszcza, że przecież dopiero od jakiegoś półtora roku Londyn był czysty od mugoli i szlam), skoro mógł piastować o wiele cieplejszą i czystszą posadkę w rodowym Domu Mody – ale niezbadane były wybory mężczyzn. Z drugiej strony, to było jej trochę głupio, że będzie ją leczyć ktoś z towarzystwa i że później na salonach będzie patrzeć na nią przez pryzmat wizyty w Mungu, w przypadku uzdrowiciela z gminu nie musiałaby być narażona na szepty na salonach, choć zarazem ludziom z gminu nie można było ufać, bo kto wie, czy za pieniądze nie sprzedawali delikatnych informacji o elicie społeczeństwa?
- Och, jak dobrze, że pan jest, lordzie Parkinson – odezwała się z ulgą. – Podczas zajmowania się różami w rosarium skoczył mi na rękę jakiś paskudny pająk… Chyba to był pająk, w każdym razie, spory był i miał dużo nóg… I zdążył mnie ukąsić zanim udało mi się go zrzucić – wyjaśniła mu pokrótce sytuację, podążając za nim tam, gdzie ją prowadził. W przypadku kontaktu z uzdrowicielem półkrwi zapewne byłaby dużo bardziej roszczeniowa, kapryśna i nieprzyjemna, poczyniłaby zapewne jakieś uwagi na temat tego, dlaczego nie została obsłużona szybciej – ale że to był przystojny Harland Parkinson, to jej roszczeniowa postawa od razu złagodniała i była mu skłonna wybaczyć tę zwłokę. Corinne do ludzi równych sobie urodzeniem zawsze była uprzejma, ale w przypadku niższych warstw społecznych często zachowywała się wyniośle i kapryśnie. – Stało się to rano, miałam nadzieję, że uda się uniknąć kontaktu z uzdrowicielami, ale ręka zaczęła coraz bardziej puchnąć i boleć, i… och, nie czuję się dobrze, lordzie Parkinson. Mam nadzieję, że jad tego pająka, czymkolwiek był… nie jest niebezpieczny? Bardzo nie chcę umrzeć w tak głupi sposób. Wolałabym też uniknąć innych nieprzyjemnych, komplikacji, jak na przykład blizny.
Może trochę dramatyzowała, ale była młoda, nieszczególnie mądra, i wyobraźnia podpowiadała różne rzeczy. Słyszała kiedyś opowieści że w dalekich krainach były pająki czy węże tak jadowite, że rzeczywiście były w stanie kogoś zabić, ale miała nadzieję, że w Anglii takich nie było. Jej wspaniałe dorosłe życie dopiero się zaczynało i wolałaby nie musieć się z nim żegnać przez jakiegoś paskudnego insekta. Wizyty w Mungu chciała uniknąć, ale że dolegliwości z godziny na godzinę pogarszały się zamiast ustąpić, to naprawdę się przestraszyła i zgodziła się, żeby służka zabrała ją do Munga. Tym bardziej, że przecież istniało prawdopodobieństwo, że mogła być w ciąży, więc nie mogła narażać zdrowia potencjalnego dziecka, o którym jeszcze nie wiedziała, ale żywiła nadzieję, że było. Tak, rozsądniej było narazić się na śmieszność, jeśli by się okazało że to nic poważnego, niż zaryzykować problemami z ewentualnym dzieckiem, bądź uszczerbkiem na swoim zdrowiu i urodzie.
Choć zawsze była blada, teraz wyglądała jeszcze bardziej blado i czuła osłabienie, trochę kręciło jej się w głowie, a ręka wydawała się cięższa i grubsza niż normalnie, było jej też trudniej nią poruszać.
Po ślubie także nie angażowała się w nic nieodpowiedniego. Malowała, grała na fortepianie, plotkowała z innymi damami przy herbatce, chodziła na bale, przyjęcia i inne okazje skupiające śmietankę towarzyską, a także pielęgnowała róże należące do rodu męża. Jej tryb życia był więc bardzo bezpieczny, dzięki czemu unikała urazów i w miejscach takich jak Mung gościła niezmiernie rzadko.
Pojawiła się tu niechętnie, ale chciała jak najszybciej pozbyć się opuchlizny i uniknąć potencjalnych powikłań, które mogłyby oszpecić jej delikatną, białą jak mleko skórę. Dobrze, że przynajmniej nie pracowały tu już ani nie były przyjmowane szlamy, dzięki czemu przynajmniej nie groził jej kontakt ze szlamem bądź zdrajcami, i w najgorszym wypadku mógł ją przyjąć jakiś mieszaniec.
Okazało się jednak, że miał ją przyjąć ktoś, kogo już znała z salonów, i niewątpliwie był to jakiś pozytywny akcent pobytu w tym obskurnym przybytku. Harland Parkinson był przystojnym mężczyzną, jednym z tych, z którymi tańczyła podczas wydarzeń towarzyskich kiedy jeszcze była panną, więc był jej już znany. Zawsze nie mogła się nadziwić, że ktoś z rodu Parkinsonów pracował w zapyziałym Mungu, nurzając ręce w krwi i to niekoniecznie czystej (zwłaszcza, że przecież dopiero od jakiegoś półtora roku Londyn był czysty od mugoli i szlam), skoro mógł piastować o wiele cieplejszą i czystszą posadkę w rodowym Domu Mody – ale niezbadane były wybory mężczyzn. Z drugiej strony, to było jej trochę głupio, że będzie ją leczyć ktoś z towarzystwa i że później na salonach będzie patrzeć na nią przez pryzmat wizyty w Mungu, w przypadku uzdrowiciela z gminu nie musiałaby być narażona na szepty na salonach, choć zarazem ludziom z gminu nie można było ufać, bo kto wie, czy za pieniądze nie sprzedawali delikatnych informacji o elicie społeczeństwa?
- Och, jak dobrze, że pan jest, lordzie Parkinson – odezwała się z ulgą. – Podczas zajmowania się różami w rosarium skoczył mi na rękę jakiś paskudny pająk… Chyba to był pająk, w każdym razie, spory był i miał dużo nóg… I zdążył mnie ukąsić zanim udało mi się go zrzucić – wyjaśniła mu pokrótce sytuację, podążając za nim tam, gdzie ją prowadził. W przypadku kontaktu z uzdrowicielem półkrwi zapewne byłaby dużo bardziej roszczeniowa, kapryśna i nieprzyjemna, poczyniłaby zapewne jakieś uwagi na temat tego, dlaczego nie została obsłużona szybciej – ale że to był przystojny Harland Parkinson, to jej roszczeniowa postawa od razu złagodniała i była mu skłonna wybaczyć tę zwłokę. Corinne do ludzi równych sobie urodzeniem zawsze była uprzejma, ale w przypadku niższych warstw społecznych często zachowywała się wyniośle i kapryśnie. – Stało się to rano, miałam nadzieję, że uda się uniknąć kontaktu z uzdrowicielami, ale ręka zaczęła coraz bardziej puchnąć i boleć, i… och, nie czuję się dobrze, lordzie Parkinson. Mam nadzieję, że jad tego pająka, czymkolwiek był… nie jest niebezpieczny? Bardzo nie chcę umrzeć w tak głupi sposób. Wolałabym też uniknąć innych nieprzyjemnych, komplikacji, jak na przykład blizny.
Może trochę dramatyzowała, ale była młoda, nieszczególnie mądra, i wyobraźnia podpowiadała różne rzeczy. Słyszała kiedyś opowieści że w dalekich krainach były pająki czy węże tak jadowite, że rzeczywiście były w stanie kogoś zabić, ale miała nadzieję, że w Anglii takich nie było. Jej wspaniałe dorosłe życie dopiero się zaczynało i wolałaby nie musieć się z nim żegnać przez jakiegoś paskudnego insekta. Wizyty w Mungu chciała uniknąć, ale że dolegliwości z godziny na godzinę pogarszały się zamiast ustąpić, to naprawdę się przestraszyła i zgodziła się, żeby służka zabrała ją do Munga. Tym bardziej, że przecież istniało prawdopodobieństwo, że mogła być w ciąży, więc nie mogła narażać zdrowia potencjalnego dziecka, o którym jeszcze nie wiedziała, ale żywiła nadzieję, że było. Tak, rozsądniej było narazić się na śmieszność, jeśli by się okazało że to nic poważnego, niż zaryzykować problemami z ewentualnym dzieckiem, bądź uszczerbkiem na swoim zdrowiu i urodzie.
Choć zawsze była blada, teraz wyglądała jeszcze bardziej blado i czuła osłabienie, trochę kręciło jej się w głowie, a ręka wydawała się cięższa i grubsza niż normalnie, było jej też trudniej nią poruszać.
Po wejściu do pokoju zabiegowego od razu zamknąłem drzwi i szybko podszedłem do lady Rosier, podstawiając jej najwygodniejsze krzesło, jakie znajdowało się w środku. Nadal nie był to szczyt marzeń o wygodzie i komforcie, ale przynajmniej nie musiała siadać na obskurnej leżance. Przyciągnąłem do niej ruchomy stolik z medycznymi narzędziami i opatrunkami, wysłuchując w ciszy relacji o tym, w jaki sposób znalazła się w tym nieprzyjemnym miejscu i równie nieprzyjemnym stanie.
- Nie zakładajmy niczego na wyrost – zaoponowałem, przysuwając sobie stołek bliżej i spoglądając na rękę lady Rosier. Faktycznie nie wyglądała normalnie, spuchnięta i nieco zaczerwieniona jak od stanu zapalnego, ale zamierzałem pójść śladem własnej rady i opierać się na faktach a nie na domysłach. - Mogę? - zapytałem, wskazując na jej rękę i po chwili ujmując ją ostrożnie w moje dłonie, aby dokładniej ją sobie obejrzeć. Skóra była ciepła, ale nie gorąca, co zwiastowało raczej dobre rzeczy, niemniej widoczny ślad po ugryzieniu był na tyle wyraźny, że musiało go zrobić zwierzę o dość ostrym uzębieniu. Pająk, jak mówiła i byłem skłonny w to uwierzyć.
- Czy oprócz bólu i opuchlizny odczuwasz jakieś inne dolegliwości? Kołatanie w sercu, trudności z oddychaniem? - zadawałem kolejne pytania, szukając innych zdrowotnych objawów, które mogłyby naprowadzić mnie na właściwy trop. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na zwyczajne ukąszenie, a ponieważ większość pajęczaków dysponowała różnymi rodzajami jadu, ludzki organizm musiał na nie reagować. Corinne wspomniała, że minęło już kilka godzin, a jak na taki upływ czasu ręka nie wyglądała aż tak źle, bym podejrzewał jakieś poważne zakażenie. Niemniej wolałem sprawdzić, czy narządy wewnętrzne nie zostały jakoś dotknięte działaniem potencjalnego jadu.
- Diagno haemo – wycelowałem różdżkę w siedzącą naprzeciw mnie dziewczynę i obserwowałem, jak zaklęcie powoli ją oplata, szukając wszelkich odstępstw od medycznej normy. Nie poczułem żadnych ostrzegających wibracji; barwa poświaty otaczającej Corinne również nie prezentowała żadnych podejrzanych odcieni, mogłem więc wykluczyć wpływ jadu na narządy wewnętrzne, a to już bardzo wiele znaczyło. Uśmiechnąłem się uspokajająco, przerywając zaklęcie i wracając do oględzin dłoni. - Na razie nie wygląda to źle. Żaden z ważnych organów nie jest zakażony, co dobrze rokuje. Po tylu godzinach jadu w organizmie na pewno dostałby się do któregoś z nich. Skoro go nie ma, możesz odetchnąć z ulgą, chociaż sprawdzę jeszcze kilka rzeczy. - Puściłem jej dłoń i podszedłem do stojącej w rogu szafki, w której mieściły się podręczne eliksiry i specyfiki, których używaliśmy najczęściej. Przeciwbólowe, zbijające gorączkę, normujące prace serca. Szperałem chwilę na półkach, ale musiałem się poddać, kręcąc z irytacją głową. Znowu ktoś nie uzupełnił zapasów patrząc tylko na czubek własnego nosa. A gdybym miał tutaj wykrwawiającego się rannego pacjenta, któremu powinienem zaaplikować potężną dawkę przeciwbólowej mikstury?! Przygryzłem wargę, aby nie zakląć szpetnie pod nosem, po czym odwróciłem się do dziewczyny i przywołałem na twarz mój najmilszy uśmiech.
- Dom Rosierów doszedł już do siebie po sierpniowych wydarzeniach? - zagaiłem, siadając z powrotem na swoim stołku i sięgając ponownie po różdżkę. Czekało nas jeszcze kilka krótkich badań, ale nie musieliśmy ich spędzać w ciszy. Być może gdyby była mi zupełnie nieznaną osobą, nie miałbym najmniejszej ochoty na prowadzenie dyskusji, ale rozmowa z tak uroczą, piękną, choć niestety zajętą szlachcianką zawsze mogła umilić mi pracę. - Przyznam, że z naprawą niektórych zniszczeń wciąż się borykamy, ale wszystko zdaje się być na dobrej drodze do odbudowy – westchnąłem ciężko nad losem części wiosek na naszych ziemiach. Trochę żałowałem, że nie mogliśmy zaprząc do pracy mugoli; tania, darmowa siła robocza niewątpliwie bardzo by się teraz przydała.
- Nie zakładajmy niczego na wyrost – zaoponowałem, przysuwając sobie stołek bliżej i spoglądając na rękę lady Rosier. Faktycznie nie wyglądała normalnie, spuchnięta i nieco zaczerwieniona jak od stanu zapalnego, ale zamierzałem pójść śladem własnej rady i opierać się na faktach a nie na domysłach. - Mogę? - zapytałem, wskazując na jej rękę i po chwili ujmując ją ostrożnie w moje dłonie, aby dokładniej ją sobie obejrzeć. Skóra była ciepła, ale nie gorąca, co zwiastowało raczej dobre rzeczy, niemniej widoczny ślad po ugryzieniu był na tyle wyraźny, że musiało go zrobić zwierzę o dość ostrym uzębieniu. Pająk, jak mówiła i byłem skłonny w to uwierzyć.
- Czy oprócz bólu i opuchlizny odczuwasz jakieś inne dolegliwości? Kołatanie w sercu, trudności z oddychaniem? - zadawałem kolejne pytania, szukając innych zdrowotnych objawów, które mogłyby naprowadzić mnie na właściwy trop. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na zwyczajne ukąszenie, a ponieważ większość pajęczaków dysponowała różnymi rodzajami jadu, ludzki organizm musiał na nie reagować. Corinne wspomniała, że minęło już kilka godzin, a jak na taki upływ czasu ręka nie wyglądała aż tak źle, bym podejrzewał jakieś poważne zakażenie. Niemniej wolałem sprawdzić, czy narządy wewnętrzne nie zostały jakoś dotknięte działaniem potencjalnego jadu.
- Diagno haemo – wycelowałem różdżkę w siedzącą naprzeciw mnie dziewczynę i obserwowałem, jak zaklęcie powoli ją oplata, szukając wszelkich odstępstw od medycznej normy. Nie poczułem żadnych ostrzegających wibracji; barwa poświaty otaczającej Corinne również nie prezentowała żadnych podejrzanych odcieni, mogłem więc wykluczyć wpływ jadu na narządy wewnętrzne, a to już bardzo wiele znaczyło. Uśmiechnąłem się uspokajająco, przerywając zaklęcie i wracając do oględzin dłoni. - Na razie nie wygląda to źle. Żaden z ważnych organów nie jest zakażony, co dobrze rokuje. Po tylu godzinach jadu w organizmie na pewno dostałby się do któregoś z nich. Skoro go nie ma, możesz odetchnąć z ulgą, chociaż sprawdzę jeszcze kilka rzeczy. - Puściłem jej dłoń i podszedłem do stojącej w rogu szafki, w której mieściły się podręczne eliksiry i specyfiki, których używaliśmy najczęściej. Przeciwbólowe, zbijające gorączkę, normujące prace serca. Szperałem chwilę na półkach, ale musiałem się poddać, kręcąc z irytacją głową. Znowu ktoś nie uzupełnił zapasów patrząc tylko na czubek własnego nosa. A gdybym miał tutaj wykrwawiającego się rannego pacjenta, któremu powinienem zaaplikować potężną dawkę przeciwbólowej mikstury?! Przygryzłem wargę, aby nie zakląć szpetnie pod nosem, po czym odwróciłem się do dziewczyny i przywołałem na twarz mój najmilszy uśmiech.
- Dom Rosierów doszedł już do siebie po sierpniowych wydarzeniach? - zagaiłem, siadając z powrotem na swoim stołku i sięgając ponownie po różdżkę. Czekało nas jeszcze kilka krótkich badań, ale nie musieliśmy ich spędzać w ciszy. Być może gdyby była mi zupełnie nieznaną osobą, nie miałbym najmniejszej ochoty na prowadzenie dyskusji, ale rozmowa z tak uroczą, piękną, choć niestety zajętą szlachcianką zawsze mogła umilić mi pracę. - Przyznam, że z naprawą niektórych zniszczeń wciąż się borykamy, ale wszystko zdaje się być na dobrej drodze do odbudowy – westchnąłem ciężko nad losem części wiosek na naszych ziemiach. Trochę żałowałem, że nie mogliśmy zaprząc do pracy mugoli; tania, darmowa siła robocza niewątpliwie bardzo by się teraz przydała.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Usiadła na wskazanym krześle, przygładzając na kolanach materiał skromnej jak na jej zwykłe standardy sukni. Dobrze, że przyjmował ją ktoś na poziomie, cechujący się właściwą dla ich warstwy społecznej ogładą. Mieszańcom nie można było w pełni ufać w tak delikatnych sprawach jak zdrowie i życie, w ich nie w stu procentach czystej krwi na pewno znajdował się mniejszy potencjał niż w krwi, która od wieków utrzymywana była w czystości.
Corinne nie wiedziała też jeszcze, że odczuwane przez nią dolegliwości nie biorą się tylko z samego ukąszenia; jeszcze nie wiedziała, że zajście w ciążę się powiodło i że faktycznie nosiła w sobie nowe życie. Dlatego też swoje pogorszone samopoczucie zrzucała na karb nieszczęsnego spotkania z pająkiem, którego jad zapewne jej zaszkodził. Jako dama była przecież bardzo delikatna.
Podała mężczyźnie swoją rękę, ostrożnie podwijając rękaw, by mógł zobaczyć całe przedramię, zazwyczaj bielusieńkie jak i całe jej ciało, dziś jednak trochę zaczerwienione, grubsze i cieplejsze niż normalnie, ale nie wyglądało gorzej niż godzinę temu.
- Trochę mi się zawracało w głowie, i jakoś tak… czuję się słabiej niż zwykle. Normalnie raczej nie towarzyszyły mi podobne stany, chyba że w wyjątkowo upalne dni, jednak teraz, we wrześniu, wysokie temperatury takie jak te z lipca już mi nie doskwierają… - wyjaśniła. Kiedy w lipcu było gorąco, to czasem rzeczywiście zdarzało jej się poczuć chwilową słabość, w końcu mnogość odzienia, jakie nosiła jako konserwatywna lady, nie była dobra na wysokie temperatury, i czasem ściśnięte gorsetem ciało po prostu szybciej ulegało przegrzaniu. Teraz czuła się trochę podobnie, zwłaszcza w obrębie ręki, ale przecież wcale nie było tak gorąco…
Patrzyła na niego, kiedy rzucił jakieś nieznane jej zaklęcie, które najwyraźniej coś mu powiedziało. Oby nic złego. Jego słowa były jednak uspokajające, wyglądało na to, że chyba nie umrze.
- Och, to dobrze, że nie doszło do żadnego zakażenia. Bałam się, że ten pająk może być jadowity. Nie znam się na pająkach, ale słyszałam o nich wiele niezbyt miłych rzeczy. Więc jest nadzieja, że to przejdzie i wszystko szybko wróci do normy? – zapytała, zastanawiając się, jak długo będą jej towarzyszyć dolegliwości i kiedy zejdzie ta brzydka opuchlizna, która nie tylko nieładnie wyglądała, ale też przeszkadzała w swobodnym poruszaniu ręką, która była trochę obrzmiała i odrętwiała. Trudno byłoby jej się oddawać malowaniu czy grze na instrumentach, a w każdym razie, na pewno cierpiałaby na tym jakość jej poczynań twórczych. – Następnym razem muszę uważniej sprawdzać, czy wśród róż nie czają się inne nieprzyjemne insekty.
Na drugi raz będzie bardziej ostrożna. Nie znosiła pająków, wolała nie mieć z nimi żadnego kontaktu, tak samo jak z większością robactwa, może poza motylami. Motyle były przynajmniej piękne i nie kąsały.
- Tak, jest zdecydowanie lepiej. Były pewne niedogodności po tamtej tragicznej nocy, meteoryty nie ominęły niestety naszych ziem, ale wydaje mi się, że większość problemów została już zażegnana, a tamta noc jest już tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. – Przynajmniej dla Rosierów, ale jeśli chodzi o zwykłych mieszkańców hrabstwa, to pewnie bywało różnie w zależności od obszaru. Corinne jednak chętnie wdała się w rozmowę z przystojnym uzdrowicielem i było jej raźniej, jak niedogodność przebywania w Mungu została przełamana rozmową z kimś, kogo już znała z towarzyskich okazji, i humor jej się poprawił. Nie skupiała się już tylko na nieprzyjemnych doznaniach w opuchniętej ręce, a uwagę skoncentrowała na prowadzeniu rozmowy. Nawet siedząc na izbie przyjęć w Mungu pilnowała tego, by dobrze się prezentować. W ciągu ostatnich pięciu tygodni nieczęsto opuszczała posiadłość właśnie przez konsekwencje Nocy Tysiąca Gwiazd. Ale wszystko wydawało się uspokajać, nawet magia wróciła już do mieszkańców Chateau Rose, co znacząco ułatwiało powrót do normalnego funkcjonowania. Mieli też dużo szczęścia, że zniszczeń było relatywnie niewiele, niektóre obszary kraju ucierpiały znacznie mocniej, ale i tak była bardzo wstrząśnięta tamtą nocą, która pozostawiła pewne rysy na jej szklanym kloszu. – A jak wyglądają sprawy na waszych ziemiach? Żywię nadzieję, że ani wasza posiadłość, ani rezerwat jednorożców, w którym miałam okazję gościć kiedyś jako panna, nie ucierpiały. Pamiętam wasz rodowy rezerwat jako naprawdę urokliwe miejsce.
Żałowała czasem, że już nie będzie mogła nigdy pogłaskać jednorożca, ale taka była naturalna kolej rzeczy, że po wejściu w dorosłość wychodziło się za mąż i przestawało się być czystą panną, więc przy kolejnej ewentualnej wizycie w rezerwacie będzie mogła popatrzeć tylko z daleka. W dzieciństwie czasem zastanawiała się, czemu jej panieński ród zajmuje się jakimiś brzydkimi, prymitywnymi trollami zamiast ślicznymi jednorożcami, ale tak już po prostu było, a jej, jako kobiety, i tak w pobliże trolli nie dopuszczano, bo jej rola w życiu była inna i to jej brat miał kontynuować rodową spuściznę Averych, ją zaś wydano trzy miesiące temu za Rosiera, a wcześniej przez lata wychowywano ją na przyszłą żonę. Jej jednak nigdy nie ciągnęło do trolli, wolała malować, grać na instrumentach, haftować, tańczyć i robić inne typowo dziewczęce rzeczy, więc rodzina nie musiała się martwić; Corinne bez słowa sprzeciwu podążała wyznaczoną dla niej ścieżką i nie czuła się z tego powodu wcale nieszczęśliwa.
Corinne nie wiedziała też jeszcze, że odczuwane przez nią dolegliwości nie biorą się tylko z samego ukąszenia; jeszcze nie wiedziała, że zajście w ciążę się powiodło i że faktycznie nosiła w sobie nowe życie. Dlatego też swoje pogorszone samopoczucie zrzucała na karb nieszczęsnego spotkania z pająkiem, którego jad zapewne jej zaszkodził. Jako dama była przecież bardzo delikatna.
Podała mężczyźnie swoją rękę, ostrożnie podwijając rękaw, by mógł zobaczyć całe przedramię, zazwyczaj bielusieńkie jak i całe jej ciało, dziś jednak trochę zaczerwienione, grubsze i cieplejsze niż normalnie, ale nie wyglądało gorzej niż godzinę temu.
- Trochę mi się zawracało w głowie, i jakoś tak… czuję się słabiej niż zwykle. Normalnie raczej nie towarzyszyły mi podobne stany, chyba że w wyjątkowo upalne dni, jednak teraz, we wrześniu, wysokie temperatury takie jak te z lipca już mi nie doskwierają… - wyjaśniła. Kiedy w lipcu było gorąco, to czasem rzeczywiście zdarzało jej się poczuć chwilową słabość, w końcu mnogość odzienia, jakie nosiła jako konserwatywna lady, nie była dobra na wysokie temperatury, i czasem ściśnięte gorsetem ciało po prostu szybciej ulegało przegrzaniu. Teraz czuła się trochę podobnie, zwłaszcza w obrębie ręki, ale przecież wcale nie było tak gorąco…
Patrzyła na niego, kiedy rzucił jakieś nieznane jej zaklęcie, które najwyraźniej coś mu powiedziało. Oby nic złego. Jego słowa były jednak uspokajające, wyglądało na to, że chyba nie umrze.
- Och, to dobrze, że nie doszło do żadnego zakażenia. Bałam się, że ten pająk może być jadowity. Nie znam się na pająkach, ale słyszałam o nich wiele niezbyt miłych rzeczy. Więc jest nadzieja, że to przejdzie i wszystko szybko wróci do normy? – zapytała, zastanawiając się, jak długo będą jej towarzyszyć dolegliwości i kiedy zejdzie ta brzydka opuchlizna, która nie tylko nieładnie wyglądała, ale też przeszkadzała w swobodnym poruszaniu ręką, która była trochę obrzmiała i odrętwiała. Trudno byłoby jej się oddawać malowaniu czy grze na instrumentach, a w każdym razie, na pewno cierpiałaby na tym jakość jej poczynań twórczych. – Następnym razem muszę uważniej sprawdzać, czy wśród róż nie czają się inne nieprzyjemne insekty.
Na drugi raz będzie bardziej ostrożna. Nie znosiła pająków, wolała nie mieć z nimi żadnego kontaktu, tak samo jak z większością robactwa, może poza motylami. Motyle były przynajmniej piękne i nie kąsały.
- Tak, jest zdecydowanie lepiej. Były pewne niedogodności po tamtej tragicznej nocy, meteoryty nie ominęły niestety naszych ziem, ale wydaje mi się, że większość problemów została już zażegnana, a tamta noc jest już tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. – Przynajmniej dla Rosierów, ale jeśli chodzi o zwykłych mieszkańców hrabstwa, to pewnie bywało różnie w zależności od obszaru. Corinne jednak chętnie wdała się w rozmowę z przystojnym uzdrowicielem i było jej raźniej, jak niedogodność przebywania w Mungu została przełamana rozmową z kimś, kogo już znała z towarzyskich okazji, i humor jej się poprawił. Nie skupiała się już tylko na nieprzyjemnych doznaniach w opuchniętej ręce, a uwagę skoncentrowała na prowadzeniu rozmowy. Nawet siedząc na izbie przyjęć w Mungu pilnowała tego, by dobrze się prezentować. W ciągu ostatnich pięciu tygodni nieczęsto opuszczała posiadłość właśnie przez konsekwencje Nocy Tysiąca Gwiazd. Ale wszystko wydawało się uspokajać, nawet magia wróciła już do mieszkańców Chateau Rose, co znacząco ułatwiało powrót do normalnego funkcjonowania. Mieli też dużo szczęścia, że zniszczeń było relatywnie niewiele, niektóre obszary kraju ucierpiały znacznie mocniej, ale i tak była bardzo wstrząśnięta tamtą nocą, która pozostawiła pewne rysy na jej szklanym kloszu. – A jak wyglądają sprawy na waszych ziemiach? Żywię nadzieję, że ani wasza posiadłość, ani rezerwat jednorożców, w którym miałam okazję gościć kiedyś jako panna, nie ucierpiały. Pamiętam wasz rodowy rezerwat jako naprawdę urokliwe miejsce.
Żałowała czasem, że już nie będzie mogła nigdy pogłaskać jednorożca, ale taka była naturalna kolej rzeczy, że po wejściu w dorosłość wychodziło się za mąż i przestawało się być czystą panną, więc przy kolejnej ewentualnej wizycie w rezerwacie będzie mogła popatrzeć tylko z daleka. W dzieciństwie czasem zastanawiała się, czemu jej panieński ród zajmuje się jakimiś brzydkimi, prymitywnymi trollami zamiast ślicznymi jednorożcami, ale tak już po prostu było, a jej, jako kobiety, i tak w pobliże trolli nie dopuszczano, bo jej rola w życiu była inna i to jej brat miał kontynuować rodową spuściznę Averych, ją zaś wydano trzy miesiące temu za Rosiera, a wcześniej przez lata wychowywano ją na przyszłą żonę. Jej jednak nigdy nie ciągnęło do trolli, wolała malować, grać na instrumentach, haftować, tańczyć i robić inne typowo dziewczęce rzeczy, więc rodzina nie musiała się martwić; Corinne bez słowa sprzeciwu podążała wyznaczoną dla niej ścieżką i nie czuła się z tego powodu wcale nieszczęśliwa.
Powiodłem wzrokiem po jej przedramieniu, szukając innych podejrzanych oznak ukąszenia, ale prócz niewielkiej ranki otoczonej czerwonawą obwódką nie dostrzegłem niczego alarmującego. Dla pewności ponaciskałem jeszcze skórę wokół niej, spodziewając się wypływającej krwi skumulowanej pod powierzchnią, ale gdy nic takiego nie nastąpiło, byłem niemal pewny, że to tylko zwyczajne ukąszenie bez poważnych skutków. Lady Rosier miała rację, wśród roślin czaiła się cała masa nieprzyjemnych stworzeń, które wyposażone były w paskudne systemy obronne i nader chętnie z nich korzystały. Ukąszenia czy użądlenia mimo że pozornie błahe, mogły się jednak skończyć ogromnymi komplikacjami, jeśli miało się pecha trafić na jakiś wyjątkowo paskudny gatunek.
- Poinformuję alchemika, by przygotował eliksir wzmacniający i uśmierzający ból, ale na ten moment proszę się nie niepokoić. Jutro rano opuchlizna powinna się znacznie zmniejszyć a nawet całkowicie zniknąć, choć zaczerwienienie jeszcze trochę ci potowarzyszy – uśmiechnąłem się po raz kolejny swoim uspokajającym, lekarskim uśmiechem specjalisty znającego się na rzeczy. Sięgnąłem po małą miseczkę wypełnioną wodą i zamoczyłem w niej gazę, którą przyłożyłem do miejsca ukąszenia i zawinąłem bandażem. - Ingelacidus – mruknąłem, upewniając się, że prowizoryczny zimny okład dobrze się trzyma i licząc, że chłód nieco złagodzi nieprzyjemne dolegliwości. Pod jego wpływem opuchlizna powinna zejść znacznie szybciej. Zwróciłem jednak uwagę na inne wypowiedziane przez Corinne słowa.
- Dobrze zrozumiałem, że mimo niższych temperatur czujesz się osłabiona i miewasz zawroty głowy? - spojrzałem na nią z medycznym zainteresowaniem, powoli puszczając jej rękę i skupiając się na obserwacji twarzy. - A omdlenia lub uczucie gorąca, mimo braku palącego słońca? Co z sennością i nagłą zmianą nastrojów?- drążyłem, znów celując w nią różdżką, choć tym razem skupiłem się na jej klatce piersiowej, ostrożnie przykładając do niej drewniany czubek. W normalnych okolicznościach powinienem poprosić o odsłonięcie skóry, ale cóż, zebrało mi się na bycie szlachetnym wobec młodego dziewczęcia. - Diagno coro – wymamrotałem, przywołując myśli do porządku i nie pozwalając im zawędrować zbyt daleko od medycznej scenerii. Przez moment nasłuchiwałem lekko przyśpieszonego bicia serca Corinne, szukając jakiegoś zaburzenia rytmu, które mogłoby sugerować jej objawy.
Wydawało mi się, że wśród dźwięków równomiernych uderzeń mogłem dosłyszeć coś jeszcze; zmrużyłem oczy, po chwili zupełnie je zamykając, by odciąć wszystkie bodźce poza zmysłem słuchu. Cichszy dźwięk, mocno stłumiony. Potrząsnąłem głową; z różdżką na jej skórze zdecydowanie mógłbym usłyszeć więcej i lepiej odróżnić każdy z nich, zamiast opierać się na podejrzeniach i przypuszczeniach. Jasne, nie byłem specjalistą w zakresie kobiecego zdrowia, ale jakieś podstawy przecież miałem. Zerknąłem na Corinne, zastanawiając się przez chwilę, czy poprosić ją o poluzowanie sukni, abym mógł przeprowadzić dokładniejsze badania. Postanowiłem jednak poczekać najpierw na jej odpowiedź; być może okaże się, że to moje gdybanie nie ma żadnego uzasadnienia.
- Nadal doprowadzamy ogrody do stanu używalności. Jedna ze ścian Broadway Tower również była poważnie uszkodzona, ale tym zajęliśmy się od razu. - Wyjaśniłem, prostując się na swoim miejscu i płynnie przechodząc od omawiania wydarzeń sprzed miesiąca. - Rezerwat przetrwał bez większych strat, wszystkie jednorożce są bezpieczne, chociaż też swoje przeżyły – potarłem palcami nasadę nosa, czując nagłe ukłucie frustracji na wspomnienie tego tragicznego dnia i własnej bezsilności w obliczu katastrofy. Byłem świadomy, że i tak nie mógłbym nic zrobić, skoro potężniejszy ode mnie nie dali rady zapobiec tragedii, niemniej nadal budziło we mnie wewnętrzny sprzeciw to, że mimo czarodziejskiej potęgi całej Anglii daliśmy się zaskoczyć. - Och właśnie, nie miałem okazji pogratulować zamążpójścia – uśmiechnąłem się, skłaniając lekko głowę. - Widać, że lord Rosier odpowiednio przywitał cię w swojej posiadłości, skoro z takim oddaniem poświęcasz się pielęgnacji róż – wskazałem na jej owiniętą kompresem dłoń.
- Poinformuję alchemika, by przygotował eliksir wzmacniający i uśmierzający ból, ale na ten moment proszę się nie niepokoić. Jutro rano opuchlizna powinna się znacznie zmniejszyć a nawet całkowicie zniknąć, choć zaczerwienienie jeszcze trochę ci potowarzyszy – uśmiechnąłem się po raz kolejny swoim uspokajającym, lekarskim uśmiechem specjalisty znającego się na rzeczy. Sięgnąłem po małą miseczkę wypełnioną wodą i zamoczyłem w niej gazę, którą przyłożyłem do miejsca ukąszenia i zawinąłem bandażem. - Ingelacidus – mruknąłem, upewniając się, że prowizoryczny zimny okład dobrze się trzyma i licząc, że chłód nieco złagodzi nieprzyjemne dolegliwości. Pod jego wpływem opuchlizna powinna zejść znacznie szybciej. Zwróciłem jednak uwagę na inne wypowiedziane przez Corinne słowa.
- Dobrze zrozumiałem, że mimo niższych temperatur czujesz się osłabiona i miewasz zawroty głowy? - spojrzałem na nią z medycznym zainteresowaniem, powoli puszczając jej rękę i skupiając się na obserwacji twarzy. - A omdlenia lub uczucie gorąca, mimo braku palącego słońca? Co z sennością i nagłą zmianą nastrojów?- drążyłem, znów celując w nią różdżką, choć tym razem skupiłem się na jej klatce piersiowej, ostrożnie przykładając do niej drewniany czubek. W normalnych okolicznościach powinienem poprosić o odsłonięcie skóry, ale cóż, zebrało mi się na bycie szlachetnym wobec młodego dziewczęcia. - Diagno coro – wymamrotałem, przywołując myśli do porządku i nie pozwalając im zawędrować zbyt daleko od medycznej scenerii. Przez moment nasłuchiwałem lekko przyśpieszonego bicia serca Corinne, szukając jakiegoś zaburzenia rytmu, które mogłoby sugerować jej objawy.
Wydawało mi się, że wśród dźwięków równomiernych uderzeń mogłem dosłyszeć coś jeszcze; zmrużyłem oczy, po chwili zupełnie je zamykając, by odciąć wszystkie bodźce poza zmysłem słuchu. Cichszy dźwięk, mocno stłumiony. Potrząsnąłem głową; z różdżką na jej skórze zdecydowanie mógłbym usłyszeć więcej i lepiej odróżnić każdy z nich, zamiast opierać się na podejrzeniach i przypuszczeniach. Jasne, nie byłem specjalistą w zakresie kobiecego zdrowia, ale jakieś podstawy przecież miałem. Zerknąłem na Corinne, zastanawiając się przez chwilę, czy poprosić ją o poluzowanie sukni, abym mógł przeprowadzić dokładniejsze badania. Postanowiłem jednak poczekać najpierw na jej odpowiedź; być może okaże się, że to moje gdybanie nie ma żadnego uzasadnienia.
- Nadal doprowadzamy ogrody do stanu używalności. Jedna ze ścian Broadway Tower również była poważnie uszkodzona, ale tym zajęliśmy się od razu. - Wyjaśniłem, prostując się na swoim miejscu i płynnie przechodząc od omawiania wydarzeń sprzed miesiąca. - Rezerwat przetrwał bez większych strat, wszystkie jednorożce są bezpieczne, chociaż też swoje przeżyły – potarłem palcami nasadę nosa, czując nagłe ukłucie frustracji na wspomnienie tego tragicznego dnia i własnej bezsilności w obliczu katastrofy. Byłem świadomy, że i tak nie mógłbym nic zrobić, skoro potężniejszy ode mnie nie dali rady zapobiec tragedii, niemniej nadal budziło we mnie wewnętrzny sprzeciw to, że mimo czarodziejskiej potęgi całej Anglii daliśmy się zaskoczyć. - Och właśnie, nie miałem okazji pogratulować zamążpójścia – uśmiechnąłem się, skłaniając lekko głowę. - Widać, że lord Rosier odpowiednio przywitał cię w swojej posiadłości, skoro z takim oddaniem poświęcasz się pielęgnacji róż – wskazałem na jej owiniętą kompresem dłoń.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Izba przyjęć
Szybka odpowiedź