Przed domem
[bylobrzydkobedzieladnie]
smile because it happened
Ostatnio zmieniony przez Peony Sprout dnia 11.01.17 18:44, w całości zmieniany 3 razy
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
Peony zbyt wiele czasu poświęciła myśleniu o przeszłości. Nie mogła nic poradzić na to, że duchy wcześniejszych dni nawiedzały ją nie dając spokoju. Wiedziała, że musi coś zrobić, jakoś zareagować na ciążącą wiadomość jednak im dłużej to odwlekała tym większą miała nadzieje, że list po prostu wyparuje. Dzisiejszego dnia miała zamiar całkowicie wyrzucić to z głowy i zająć się domem, który w końcu przez dwa lata stał pusty. Wymagał porządków i remontu, a Mandragory przecież same się nie zasieją. Jako samotna kobieta miała zbyt wiele prac na głowie, ale nie mogła powiedzieć, że było jej z tym źle. Wręcz przeciwnie. Miło było żyć w tym miejscu bez strachu. Tak przynajmniej jej się wydawało. Właśnie przygotowywała obiad. Warzywa wrzały w garnkach, w piekarniku piekło się ciasto. Co mogła powiedzieć? Pomimo swojego wieku był matką i wiedziała, że skończyło się beztroskie życie. A może dopiero się zaczynało? To dla niej było normalne. Dbanie o dom, przygotowywanie posiłków, wychowywanie dzieci. W końcu pomogła rodzicom wychować swoje rodzeństwo. - Nate! - krzyknęła przez okno wiedząc, że jej syn gania gdzieś po dworze. Widząc ciemną czuprynę za oknem wywróciła oczami. Wyciągnęła rękę by poprawić odstające na wszystkie strony włosy. - Mamo… zostaw! – odsunął się i zniknął gdzieś za domem. Mogła się przyzwyczaić do takiego życia. Mogła, ale prędzej czy później coś musiało zakłócić jej spokój.
Siedmiolatka ciężko było zainteresować czymkolwiek. Odnajdywał przyjemności w prostych rzeczach, a tych skomplikowanych nienawidził. Więc często wystarczała mu własna wyobraźnia. Kiedy samochód zatrzymał się przy domu Państwa od niedawna Sprout Nate wyjrzał zza bramki. Widząc mężczyznę idącą w stronę ich domu cofnął się. Nie poszedł po mamę. Czuł, że teraz on jest jedynym mężczyzną w tym domu i musi pilnować swojego terytorium. Zastąpił drogę mężczyźnie i zakładając ręce przed sobą zapytał. - Kim Pan jest? - choć miał tylko siedem lat to w jego głosie można było usłyszeć powagę.
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
Raiden wyszedł z pracy cholernie niezadowolony. Mało tego. Jeszcze dawno tak nie przeklinał ludzi, z którymi musiał spędzać najwięcej czasu i którzy byli jego przełożonymi. Przez ponad tydzień walczył o przekazanie komu innemu sprawy dotyczącej zaginionej dwa lata wcześniej grupy czarnoksiężników. Gdy okazało się, że nie miał tam nic do roboty, chciał wybić z głów policjantom pomysł o obserwacji wszystkich rodzin ofiar. Wiedział, że nie tylko będzie to niepotrzebne, ale również i ktoś będzie się czaił przy domu Peony i jej syna. Chciał wykluczyć ze swoich myśli, fakt że byli jego rodziną, ale nie potrafił. Już i tak poświęcał sprawom związanymi z Carterami czy ich krewnym za dużo czasu. Wpierw rodzice których wydarzenia dalej śledził, a teraz zaginiony mąż Peony... Za dużo. To było zdecydowanie za wiele jak na tak krótki odcinek czasu.
Zdenerwowany opuścił salę, w której podjęto już decyzję o obserwacji i wyszedł z Ministerstwa. Wsiadł do samochodu i skierował się pod adres, pod którym miał znaleźć Sproutów. Chciał powiedzieć kuzynce co nadchodzi i żeby się nie denerwowała, jeśli dostrzeże gdzieś kręcącego się faceta w kapeluszu. Wiedział, że łamał tym samym regulamin, ale nie obchodziło go to. Podjęli decyzję bez niego i bez słuchania jego argumentów nadużycia. W czym miały im pomóc rodziny? Spodziewali się, że po odzyskaniu pamięci jakiegoś wariata nagle zaczął się zmawiać? Co za bezsens. Te przesłuchania i tak rozdrapały już rany, które powoli miały się zabliźnić. Chociaż nie u wszystkich... Najwidoczniej Peony wcale nie chciała powrotu męża lub dowiedzenia się, co się z nim stało. Ukrywała coś... Raiden nie wiedział o co chodziło, ale jej niepewne zawahanie i przygryziona warga były mu aż nadto znane.
Słuchając starych zespołów czarnych muzyków, przejechał drogę między Londynem a Doliną Godryka. Odszukał właściwy adres i zaparkował przed domem. Wyglądał naprawdę ładnie. Zadbanie. Wyłączył silnik, po czym wysiadł powoli, nie odrywając spojrzenia od budynku. Wszedł przez otwartą bramkę, jednak zaraz się zatrzymał, widząc chłopca. Wyglądał jak mała Peony, gdy na znak buntu ścięła sobie włosy, by móc wpasować się do starszego brata i kuzyna. Podniósł wyzywająco brodę, nie spuszczając spojrzenia z Raidena, a gdy zadał pytanie dało się słyszeć kolejne wyzwanie. Carter przez chwilę zastanawiał się czy to naprawdę minęło tyle lat... Najwidoczniej jednak chłopiec był tego dowodem.
- Nathanie Sprout - zaczął równie poważnie. - Proszę wskazać mi drogę do twojej rodzicielki. W przeciwnym razie zaaresztuję cię za utrudnianie śledztwa - dokończył i wyciągnął legitymację policyjną, którą rzucił w stronę chłopca. Ten złapał ją i zaczął się przyglądać. Raiden roześmiał się, czując jak złość mija i spytał już o wiele cieplej:
- Gdzie mama, młody?
Come to talk with you again
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
- Hej – odpowiedział jedynie, czekając na następny krok kobiety. W końcu nie był na swoim podwórku i powinien odczekać, aż to ona podejmie decyzję czy go wpuszcza czy nie. Chociaż było wiadomo, że nie miała wyjścia. Obserwował jak ta z czułością wkładała palce we włosy synka. Poczuł dziwne ukłucie w brzuchu. Kiedy to jego mama mierzwiła mu czuprynę? Zresztą coś w jego mózgu krzyczało, że sam powinien tak teraz robić swojemu dziecku. Odetchnął ciężko, odganiając te myśli. – Pilnował domu – odparł z uśmiechem, patrząc na Nate’a i posyłając mu oczko. Odprowadzili się z nim spojrzeniem, gdy Peony kazała mu iść się pobawić. Nienawidził, gdy słyszał to z ust rodziców. Oznaczało to coś ważnego w świecie dorosłych. I wyzwanie. Razem z nieco starszą już Sophią zakradali się i podsłuchiwali. Niestety bardzo często łapano ich na gorącym uczynku. Gdy przeszli dalej, Raiden nie odzywał się. Dopiero gdy kobieta usiadła, zrobił to samo i zaczął:
- Nie będę owijał w bawełnę. Policja chce nałożyć na was tymczasową obserwację. Przyjechałem, żeby ci o tym powiedzieć.
|zt x2
Come to talk with you again
Wynonna otrzymała ostatnio nietypowe zlecenie. Młody panicz z rodu Slughornów, który tuż po zakończeniu szkoły stawiał swoje pierwsze kroki w świecie dorosłych alchemików, popełnił karygodny błąd przy ustalaniu proporcji eliksiru wielosokowego. Konsystencja uwarzonego wywaru zdawała się odpowiednia - lord Slughorn wziął zatem łyk dla próby, ale zamiast przemienić się w swojego lokaja... wyrosły mu pióra. Wszędzie. Wyrywanie opierzenia kończyło się tragicznie; nie dość, że bolało, to w miejscu starych piór momentalnie wyrastały nowe. Młody lord nie powinien wyglądać jak łabędź, więc jego rodzice z miejsca poprosili Wynonnę, łowczynię ingrediencji z zaprzyjaźnionego rodu, o zdobycie potrzebnych składników do eliksiru, który uratowałby ich drogiego syna.
Podstawowym składnikiem wywaru odczyniającego skutki nieudanych transmutacji były duszone mandragory. Mimo że w niczym nie przypominało to standardowych zadań lady Burke przyzwyczajonej do bardziej niebezpiecznych wypraw, nie mogła spocząć na laurach. By zadbać o najlepszą jakość zdobytej ingrediencji - w końcu Wynonna nie mogła zawieść Slughornów - arystokratka postanowiła zdobyć mandragory prosto z hodowli. Niestety, w tej, w której najczęściej zaopatrywała się w rośliny, szalała aktualnie epidemia pasożytów wyżerających liście i infekujących korzeń, czyniąc go niezdatnym do stworzenia pełnowartościowego eliksiru. Burke musiała więc szukać dalej; trafiła na informację o hodowli P. Sprout, która słynęła z dużej troski o swoje mandragory.
Peony była w trakcie wykonywania zamówienia, które otrzymała od Szpitala Św. Munga. Szpital wyraził chęć wykupienia od niej wszystkich hodowanych aktualnie mandragor i zaoferował naprawdę hojne wynagrodzenie. Od dłuższego czasu panna Sprout pielęgnowała więc swoje rośliny, dbając o ich zdrowy wygląd, odpowiednią, wpisującą się w standardy wielkość oraz alchemiczne wartości. Od dawna nie miała tak dużego i tak znaczącego zlecenia, które zagwarantowałoby jej stabilność materialną na najbliższe miesiące.
Wynonnę musiały urzec doskonale wypielęgnowane mandragory, zapewne w życiu nie widziała piękniejszych (o ile jakakolwiek mandragora zasługuje na ten epitet) - pozostaje pytanie, czy zdoła przekonać Peony, aby zignorowała zlecenie z Munga i zgodziła się odsprzedać je Slughornom.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Wiele istniało określeń by opisać ludzką głupotę. Do jej opisu można było użyć tak różnorakich epitetów że wymienienie zajęłoby z pewnością co najmniej jeden pergamin. Wynonna nie rozumiała jak można przejawiać aż taki rodzaj impertynencji do wiedzy, jaką właśnie prezentował swoją osobą lord Slughorn.
Po pierwsze, za ważenie eliskirów nie powinny brać się osoby niedoświadczone. Po drugie -co gorsze- osoby te niestety rzadko zdawały sobie sprawę z tego że wiedzy potrzebnej do sporządzenia danego eliksiru nie mają. A efekt właśnie dwóch wymienionych wyżej punktów prezentował całym swoim jestestwem młody Slughorn. Przez swoje własne błędy skończył naznaczony opierzeniem.
Jedynym powodem dla którego Wynonna zgodziła się pomóc były dobre stosunki miedzy ich rodami. Za każdym razem starała się polować na magiczne stworzenia z którymi nie spotykała się do tej pory co jakiś czas podnosząc poprzeczkę. Nie mogła osiąść na laurach i przegapić szansę na rozwój. Dodatkowo załatwiała też ingrediencje na zamówienie. I choć załatwienie duszonych mandragor nie było szczytem jej zawodowych wyzwań podeszła do zadania tak samo sumiennie i profesjonalnie jak do innych.
Po skończonym kursie alchemika korzystała z dostawców, których polecił jej Quentin. Dlatego w pierwszym odruchu skierowała się do hodowcy u którego jeszcze kilka lat temu dokonywała zakupu, niestety ta droga okazała się ślepym zaułkiem. Epidemia pasożytów przekreśliła możliwość otrzymania mandragor z tamtego miejsca. Rozpoczęła poszukiwania w końcu docierając do nazwiska Sprout, które w tej konkretnej chwili niewiele jej mówiło.
Następnego dnia udała się pod znaleziony wcześniej adres. Cała ta sytuacja sprawiała jej dyskomfort, nie lubiła oddawać nikomu przysług, jednocześnie jednak wiedziała, że nie mogła zlekceważyć prośby lorda. Granatowy płaszcz opinał celnie jej ciało. Dzisiaj jak nigdy jej stopy zdobiły czarne obcasy, a pod kurtką kryła się czerwona sukienka. Nie wybierała się na polowanie – mogła porzucić spodnie i koszulę na rzecz stroju bardziej pasującego do wizerunku damy. Brązowe włosy związane były na czubku głowy w koński ogon. Usta uwydatniała czerwona szminka, zaś oczy zdobiły dwie czarne kreski.
W końcu dotarła pod drzwi i przez chwilę mierzyła je spojrzeniem. Właściwie nie przemyślała co powie. Sprawa miała być prosta. Przyszła z ofertą biznesową. Kilka galeonów za kilka mandragor. Raczej nie spodziewała się jakiś większych zawirowań w tym temacie dlatego też nacisnęła na dzwonek/zapukała do drzwi i cofnęła się o krok oczekując aż ktoś wpuści ją do środka.
*takie to trochę bez ładu i składy wyszło, ale rozkręcę się dalej, obiecuję
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
Powrót do Londynu niósł ze sobą także powrót do starych przyzwyczajeń. Peony musiała na gruzach dawnego życia zbudować nowe, lepsze. Jednak nie wszystko było złe w jej starym życiu. Mandragory, którym Peony poświęcała tyle czasu, energii i serca. Wracając do Londynu szybko postarała się zagospodarować nieużywane przez lata szklarnie. Jej apetyt na największą hodowle w całym czarodziejskim świecie rósł wraz przychodzącymi zleceniami. Nie wiedziała skąd czarodzieje wiedzą, że kobieta ponownie otworzyła hodowle, ale ku jej uciesze nie musiała się zbytnio starać by ludzie do niej przychodzili. Parę tygodni wcześniej dostała duże zlecenie ze szpitala św Munga. Większość Mandragor miała dostarczyć tam na początku lutego, a resztę tydzień później. To zlecenie naprawdę dodało jej skrzydeł. Nie tylko zapewniało jej płynność finansową na najbliższe miesiące, ale także pozwalało na poszerzenie jej hodowli. Postawienie na inne odmiany. Powiększenie szklarni. Właśnie kończyła porządki w domu kiedy usłyszała kołatanie do drzwi. Nie spodziewała się gości dlatego poleciła synkowi pójście do swojego pokoju. Nikt nie mógł jej winić za to, że była ostrożna. Nie wiedziała czego właściwie może się spodziewać po powrocie do Doliny, a list jaki dostała tylko utwierdzał ją w przekonaniu, że nie wszystko jest takim jakie się wydaje. Zanim otworzyła drzwi spojrzała przez okno. Widząc młodą kobietę. Poprawka. Widząc młodą, zamożną kobietę lekko się zdziwiła. Otworzyła drzwi choć z niepewnością. - Tak? O co chodzi? -zapytała. Przyjrzała się kobiecie. W tym momencie nie potrafiła dopasować jej twarzy do nikogo kogo znała. Nie wiedziała czy się już wcześniej spotkały czy nie. Nie wiedziała też czego kobieta może od niej potrzebować. Przez myśl jej nie przeszło, że może chodzić o jej hodowle.
/ a ja krótko, bo zmęczenie wzięło nade mną górę :<
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
Wynonna zaczynała ponownie. Ale nie całe życie, jedynie ścieżkę kariery. Choć nie przyznałaby się do tego porzucenie znanych i prostych eliksirów na rzecz podróży w nieznane i łapania niebezpiecznych stworzeń było z początku przerażające. Ale jednocześnie też znała siebie dobrze. Wiedziała więc że spędzenie życia nad kociołkiem nie przyniesie jej satysfakcji. Chciała mieć w życiu coś swojego. Coś, co pozwalało jej na czerpanie z życia na jej własny sposób. W końcu coś, co zostanie z nią nawet po tym, jak już nestor wyda ją za mąż. Właściwie już to zrobił. Doskonale wiedziała, że jej ręka została przyrzeczona Sorenowi. Przyjęła to statycznie i z chłodną kalkulacją. Choć słyszała o padających na kolana mdlejących, czy wylewających rzewne łzy damach, które nie za dobrze zniosły wieść o swoim zaręczeniu. Wynonnie nie zależało. I choć może to brzmieć dziwnie właśnie taka była prawda. Doskonale wiedziała jakie obowiązki wiążą się z urodzeniem w rodzinie szlachetnej. Była lojalna rodzinie więc zamierzała spełnić życzenie nestora. Póki mogła spełniać się zawodowo - nie miała problemu. Nigdy zresztą nie liczyła na to, że spotka miłość życia i się zakocha, z tego prostego powodu, że od małego pokładała w wątpienie prawdziwość istnienia tego uczucia. No i na samym końcu mogła trafić gorzej. Soren był pod wieloma względami podobny do niej, a co najważniejsze nie gadał jak jakaś rozszczebiotana młódka.
W końcu drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta. Jak szybko wywnioskowała Wynonna dokładnie ta, do której przyszła. Zamierzyła ją spojrzeniem od góry do dołu jakby w celu dokonania ogólnej oceny. Nic nie drgnęło na jej twarzy, tylko źrenice oczu wykonały lekki ruch zjeżdżając z góry do dołu.
-Peony Sprout, jak mniemam - powiedziała wracając spojrzeniem do jej twarzy. Jej wzrok mógł pozbawić rezonu, zwłaszcza w połączeniu z twarzą, która choć nie wykazywała żadnego gestu wydawać mogła się dość ostra. - Wynonna Burke. - przestawiła się kompletnie pomijając swój tytuł. Nie potrzebowała go. Nie używała, by utorować sobie drogę w świecie. Tak robili tylko ci, którzy sami nie potrafili o sobie zadbać, oraz ci, którzy zdecydowanie zbyt mocno umiłowali sobie swoją pozycję myśląc, że dzięki niej świat należał do nich. - Chciałam porozmawiać o zakupie Pani mandragor - wyjaśniła jak zwykle nie mając w zwyczaju owijać w bawełnę. Jej głos brzmiał chłodno, ostro i prostolinijnie. -Zaprosi mnie pani do środka? - proponuje w końcu. Mogłaby załatwić wszystko stojąc w drzwiach, chłód jej nie przeszkadzał. Mogłyby też wejść. Pozostawiła wybór stojącej przed nią kobiecie.
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
/ odpisz już w salonie <3
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
Dzisiejszy dzień zleciał jej pod natłokiem miliona spraw. Pogoda pierwszy raz od długiego czasu pozwalała jej na zajęcie się ogrodem, uporządkowaniem niepotrzebnie gromadzących się gratów i doglądaniem nowo posadzonych Mandragor. Jednak nie była z tego powodu zbytnio zadowolona bo już kilka dni wcześniej obiecała matce, że pomoże jej przy Hipogryfach do czego pogody zdecydowanie nie potrzebowała. Przez cały dzień latała jak po siedmiu litrach kawy dosłownie napędzana przez upływający czas. Gdzieś między przygotowywaniem obiadu, a porządkami w altance zostawiła syna w domu gdzie… jak jej się wtedy wydawało dokonywał „aresztowania” kolejnego zbira. Nie miała dzisiaj czasu rozmyślać nad tym czy to jego bycie policjantem jest dla niej rozwojowe czy wręcz przeciwnie. Kiedy zaczęło się już ściemniać Piwka skierowała się w stronę domu by wysłać mamie sowę, że dzisiaj nie znajdzie czasu na to by ją odwiedzić, kiedy zobaczyła jak jej syn wychodzi z domu. Myślała, że idzie jej poszukać dlatego od razu krzyknęła jego imię, ale widocznie była za daleko by mógł ją usłyszeć. Ruszyła w stronę młodego Sprouta, ale ten z rękami w kieszeniach zaczął kierować się w stronę wyjścia z podwórka. Całkowicie ją to zbiło z tropu. Ściągnęła rękawiczki i rzuciła je na drewniany stół ogrodowy. Przestało jej się podobać to, że mały tak podejrzanym krokiem wyszedł z posesji, kiedy Piwka już dawno temu zabroniła mu tego robić bez jej wiedzy. Przestraszyła się. Kiedy doszła do furtki syn zniknął jej już z oczu. - Nathaniel! - krzyknęła rozglądając się. Serce zaczęło jej szaleć w piersi. Nigdzie go nie widziała, a na zewnątrz robiło się co raz to ciemniej. - Nate! - powtórzyła mając nadzieje, że tym razem chłopiec ją usłyszy, a to wszystko okaże się być jakąś głupią zabawą młodego Sprouta. Jako matka jednak nie mogła tak ślepo wierzyć w przypadek. Skoro nigdy wcześniej nie wykradał się z domu to co stało się teraz? Przetarła dłonią twarz już na pewno blada ze strachu. Wtedy usłyszała szelest kilka drzew dalej. Podeszła bliżej i spostrzegła znajomy samochód. Nie mogła go rozpoznać od razu w końcu widziała go tylko raz w życiu… ale teraz już wiedziała. Ruszyła w tamtą stronę. Jej wzrok padł nie tylko na zagubionego przed sekundą syna, a także na winnego całej sytuacji. To co miała w oczach… na jego miejscu zaczęłaby uciekać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
smile because it happened
Ostatnio zmieniony przez Peony Sprout dnia 28.10.16 20:39, w całości zmieniany 1 raz
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
- Cześć, Nate - rzucił z szerokim uśmiechem, by zaraz zostać obdarzonym wzrokiem ciemnych oczu syna Peony. Jedynak wymknął się w ostatni czwartek i omal nie wpadł pod samochód, gdy wyciągnął go właśnie Raiden. I tak też mały Sprout dowiedział się, że ich dom jest pod obserwacją policji. A funkcjonariuszem, którego wysłano, by ich pilnował był nie kto inny jak właśnie Carter. Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów nie brał pod uwagi chcenia lub niechcenia osób, które były zamieszane w śledztwo, jednak pod jakimś wpływem zgodziły się, by to właśnie on objął to stanowisko razem z człowiekiem, którego mu przydzielono. A który później z biegiem czasu stał się dla niego naprawdę dobrym towarzyszem w trudach pracy. Edward McKenna przeprowadził go przez biurokrację londyńską, która dramatycznie różniła się od tej, która była w Chicago lub w ogóle na Nowym Kontynencie. Raiden pracował na ojczyźnie jedynie jako brygadzista, a ich zadania różniły się z lekka od tych w policji. Musiał się nauczyć funkcjonować na nowo. Teraz jednak był już w pełni zasymilowany z kadrą z Ministerstwa Magii i nie musiał się martwić, że McKenna powie coś przełożonym o tym, że Nathaniel przychodził do niego i jedli razem obiad, śniadania. Czasem nawet wczesną kolację, gdy się nadarzyła taka okazja.
Wysiadł z samochodu, by usiąść nieopodal na krawężniku, a zaraz obok nie przycupnął Nate.
- I co masz dzisiaj smakowitego? - spytał Raiden i zaraz dostał praktycznie cały obiad. Już przygotowany, wyciągnął bułkę i nastawił ją, by Sprout wrzucił wszystko do niej przez co domowy burger był gotowy. Chwilę posiedzieli w ciszy, gdy nagle przed nimi wyrósł nie kto inny, a Peony. - Cześć, kuzyneczko - rzucił Carter z błogim uśmiechem, chociaż oboje z Nate'm wiedzieli, co się wydarzy.
Come to talk with you again
z.t x2
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
Wielkanoc! Dla wielu ludzi było to niezwykle radosne święto, które zaganiało chordy cywilów w stronę pobliskich świątyń, by celebrować Zmartwychwstanie ich Boga. Jayden widział te chichoczące dzieci na ulicach, szukające słodyczy poukrywanych w różnych miejscach nie tylko ogrodów, ale również i parków czy nawet rynków. Zabawne było jeszcze to, że ów dzień zbiegł się równocześnie z Prima Aprilis. Nic jednak nie mogło zasłonić tego większego i ważniejszego dla większości mieszkańców globu. Jak to mawiał jego dziadek? W Wielką Niedzielę pogoda - duża w polu uroda. Chyba coś w ten deseń, ale nie był do końca pewny czy aby to była prawda. Wydawało mu się, że stary astronom miał powiedzenia na każdy dzień! Zaskakujące... Prawdę powiedziawszy JJ w głębi duszy wierzył, że ktoś tam jest. Ktoś kto czuwa nad całą ziemią i dba o swoich ludzi. W końcu jak powstały gwiazdy? Tylko jakiś genialny stwórca z nieziemskim wyczuciem mógł to zrobić. Piękne, płonące, niezwykle pasjonujące ciała niebieskie. Od planet przez gromady galaktyk kończąc na czarnych dziurach wszystkie były niesamowite. Zawsze zapierało mu dech w piersiach, gdy mógł obserwować jedną z nich. A było to dość często. Vane po prostu cieszył się ze wszystkiego, nie mogąc skupić się na niczym innym poza niebem.
Tym razem jednak na ziemię sprowadziła go dość ludzka dolegliwość. Nic więcej i nic mniej niż zwykłe paskudne przeziębienie, które atakowało właśnie w czasie, gdy temperatura wzrastała i przeróżne paskudztwa odżywały. A Jayden nieszczególnie dbał o coś tak trywialnego jak własne zdrowie. Nie mógł się pokazać z katarem i kaszlem na zajęciach, chociaż tak po prawdzie nie widział w tym różnicy. Pielęgniarka nakazała mu udać się w tej chwili do łóżka z wywarem wzmacniającym. Sęk w tym że ów wywar się skończył. Hogwart zawsze mógł zamówić eliksir, ale profesor uparł się, że wyjście na świeże powietrze dobrze mu zrobi. I nie pytając nikogo o zdanie przeniósł się do Doliny Godryka, by szukać odpowiedniej osoby. Zerknął na kartkę, gdzie ładnymi literami napisane było kilka słów i numer. Dostał ten adres od panny Pomony i może nie potrzebował mandragor, ale Peony Sprout miała mu pomóc z jego drobną niedogodnością, przez którą nie mógł pracować.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
Strona 1 z 2 • 1, 2