Sala numer jeden
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Bliźniacza więź bywała już nieraz obiektem fascynacji i badań naukowców. Nie mogąc rozsądzić, czy narodzenie się dwojga identycznych, złączonych na całe życie relacją bliższą, niż inni mogliby zrozumieć ludzi jest sukcesem czy zatrważającą pomyłką natury, próbują dociec, czy skrywa się za nią jakieś naukowe wyjaśnienie. Nawet z dala od kręgów badaczy, obcowanie z bliźniętami, szczególnie gdy ich para znajduje się gdzieś razem jest doświadczeniem tyle ciekawym, co nieraz także frustrującym. Richard przez mgłę zaniedbania pamiętał z młodości, że gdy odwiedzał Vane’ów (z cudzej i przymuszonej woli), to małych panienek Vane było dwie i dopóki jedna z nich nie zaistniała w jego życiu codziennym jako dorosła kandydatka na uzdrowicielkę można było mieć pewność, że wciąż myliłby je ze sobą.
Trudno było mu w zasadzie wyobrazić sobie, jak teraz przebiegłoby teraz spotkanie z – bądź co bądź – jego rodziną. Sykesowie byli z Vane’ami spokrewnieni odlegle, pozostawali jednak najbliższymi, zarówno pod względem więzów krwi jak i długości podróży, którą trzeba by odbyć, by zobaczyć się z nimi, z nielicznych krewnych, jakich rodzina Richarda miała w ogóle. Sam nie miał rodzeństwa, a z kuzynostwem z trudem utrzymywał jakiekolwiek relacje, nie ma więc nawet co marzyć o przyjaźni w rodzinie. Spośród niewielkiej grupki młodzieży widywanej na tych spotkaniach był najstarszy, co w połączeniu z trudnym charakterem zawsze zwiastowało mu samotność. Nawet gdyby dzieci Leonarda Vane’a lgnęły do niego, nie potrafiłby pochylić się nad młodszymi i zostać choć na chwilę towarzyszem zabaw, które nigdy nie dawały mu satysfakcji. Dorósłszy do dziesiątego roku życia w domu, gdzie wiało chłodem i królował strach, by potem wyjechać do kraju, gdzie przez wiele lat był obcy, stał się samotnikiem. Ceni sobie przede wszystkim samodzielność i gdyby przyszło mu polegać na czyjejś pomocy tak, jak teraz spotkało to Jocelyn, bezsilną i skazaną na decyzje uzdrowicieli, z których żadnej nie konsultowano z nią osobiście, uznałby to za wyjątkowo upokarzające. Nawet, a może wręcz szczególnie wtedy, gdyby zamiast profesjonalistów pomoc miałaby pochodzić od rodziców.
- Jak sobie życzysz. – z czasem nauczył się udawać troskę, wreszcie nawet wyłuskiwać z siebie jej szczerą odrobinę, lecz wciąż była to ułomna ilość. Ponieważ potrzebował go od pacjentów, by w ogóle rozpocząć pracę, zaczęło też zależeć mu na ludzkim zaufaniu, lecz nie była to potrzeba biorąca się w prostej linii od tęsknoty dręczącej go w dzieciństwie i wieku nastoletnim. Wyrosła w nim, by karmić jej zwyrodniałą formę, żałosną postać manii wielkości. Sprawdzał się wyłącznie jako zwierzchnik, nie opiekun. Na swoje szczęście, miał już wystarczająco duży autorytet i zdolności społeczne, by prócz prowadzenia swoich pacjentów móc zajmować się stażystami na swoim oddziale, dawać im poczucie, że są pod jego opieką i obronnym kloszem jego rekomendacji i poleceń. Na przestrzeni lat zmienił się głównie powierzchownością; rdzeń jego osobowości nie zbaczał z krętej, ale pewnie zmierzającej w stronę klęski drogę. – Nie widzę przeciwwskazań, byś wyszła do domu niedługo. Jutro, najdalej za dwa dni. Powinnaś znaleźć się w otoczeniu najlepszym do odpoczynku, odzyskania spokoju. Rozpiszę ci dawkowanie eliksirów uspokajających na jakiś czas po twoim wyjściu. – po setkach godzin spędzonych nad obliczeniami i studiowaniem list składników mikstur leczniczych, panna Vane mogłaby zrobić to sama. Jocelyn zbliżała się do momentu wyboru specjalizacji; jeśli i jej w udziale przypadła snobistyczna duma, która przepełniała Richarda podczas stażu, być może czuje się już samowystarczalna, ma wrażenie, że bardzo niewiele brakuje jej do samodzielnej uzdrowicielki. Dopiero czas weryfikuje, jak mylne i złudne bywa to przeświadczenie. Teraz była przede wszystkim pacjentką.
- W najbliższych tygodniach nie będziesz zapewne przychodzić do pracy. – sam zresztą planował poprzeć swą zawodową opinią wystawienie zwolnienia dla Jocelyn. Licząc, że w domu podreperuje się trochę duchowo dzięki otoczeniu bliskich, chciał też przeczekać, aż rozgraniczenie rzeczywistości Jocelyn-stażystki i Jocelyn-poszkodowanej stanie się łatwiejsze. – Jak, jestem pewien, jesteś w stanie zrozumieć, poczujesz się lepiej z dala od ciągłego stresu, jakiego doświadczamy tutaj. Domyślasz się też zapewne, że kiedy poczujesz się na to gotowa – albo twój stan pogorszy się do stopnia, którego nie dasz rady udźwignąć, dopowiedział w myślach bez goryczy, za to z beznadziejną pewnością człowieka, który przerabiał ten scenariusz dziesiątki razy. Ciężar wydarzeń, jakie ją spotkały dopiero zwali się na nią, a z nim sama nie da sobie rady. Nie bez uszczerbku na osobowości, która musiała zostać niezaburzona i silna, jeśli Jocelyn chciała pracować w szpitalu. – kiedy poczujesz się gotowa, konieczne będzie, byś zaczęła o tym rozmawiać. Z profesjonalistą, który będzie w stanie ci pomóc z przejściem nad tymi wydarzeniami do porządku.
Trudno było mu w zasadzie wyobrazić sobie, jak teraz przebiegłoby teraz spotkanie z – bądź co bądź – jego rodziną. Sykesowie byli z Vane’ami spokrewnieni odlegle, pozostawali jednak najbliższymi, zarówno pod względem więzów krwi jak i długości podróży, którą trzeba by odbyć, by zobaczyć się z nimi, z nielicznych krewnych, jakich rodzina Richarda miała w ogóle. Sam nie miał rodzeństwa, a z kuzynostwem z trudem utrzymywał jakiekolwiek relacje, nie ma więc nawet co marzyć o przyjaźni w rodzinie. Spośród niewielkiej grupki młodzieży widywanej na tych spotkaniach był najstarszy, co w połączeniu z trudnym charakterem zawsze zwiastowało mu samotność. Nawet gdyby dzieci Leonarda Vane’a lgnęły do niego, nie potrafiłby pochylić się nad młodszymi i zostać choć na chwilę towarzyszem zabaw, które nigdy nie dawały mu satysfakcji. Dorósłszy do dziesiątego roku życia w domu, gdzie wiało chłodem i królował strach, by potem wyjechać do kraju, gdzie przez wiele lat był obcy, stał się samotnikiem. Ceni sobie przede wszystkim samodzielność i gdyby przyszło mu polegać na czyjejś pomocy tak, jak teraz spotkało to Jocelyn, bezsilną i skazaną na decyzje uzdrowicieli, z których żadnej nie konsultowano z nią osobiście, uznałby to za wyjątkowo upokarzające. Nawet, a może wręcz szczególnie wtedy, gdyby zamiast profesjonalistów pomoc miałaby pochodzić od rodziców.
- Jak sobie życzysz. – z czasem nauczył się udawać troskę, wreszcie nawet wyłuskiwać z siebie jej szczerą odrobinę, lecz wciąż była to ułomna ilość. Ponieważ potrzebował go od pacjentów, by w ogóle rozpocząć pracę, zaczęło też zależeć mu na ludzkim zaufaniu, lecz nie była to potrzeba biorąca się w prostej linii od tęsknoty dręczącej go w dzieciństwie i wieku nastoletnim. Wyrosła w nim, by karmić jej zwyrodniałą formę, żałosną postać manii wielkości. Sprawdzał się wyłącznie jako zwierzchnik, nie opiekun. Na swoje szczęście, miał już wystarczająco duży autorytet i zdolności społeczne, by prócz prowadzenia swoich pacjentów móc zajmować się stażystami na swoim oddziale, dawać im poczucie, że są pod jego opieką i obronnym kloszem jego rekomendacji i poleceń. Na przestrzeni lat zmienił się głównie powierzchownością; rdzeń jego osobowości nie zbaczał z krętej, ale pewnie zmierzającej w stronę klęski drogę. – Nie widzę przeciwwskazań, byś wyszła do domu niedługo. Jutro, najdalej za dwa dni. Powinnaś znaleźć się w otoczeniu najlepszym do odpoczynku, odzyskania spokoju. Rozpiszę ci dawkowanie eliksirów uspokajających na jakiś czas po twoim wyjściu. – po setkach godzin spędzonych nad obliczeniami i studiowaniem list składników mikstur leczniczych, panna Vane mogłaby zrobić to sama. Jocelyn zbliżała się do momentu wyboru specjalizacji; jeśli i jej w udziale przypadła snobistyczna duma, która przepełniała Richarda podczas stażu, być może czuje się już samowystarczalna, ma wrażenie, że bardzo niewiele brakuje jej do samodzielnej uzdrowicielki. Dopiero czas weryfikuje, jak mylne i złudne bywa to przeświadczenie. Teraz była przede wszystkim pacjentką.
- W najbliższych tygodniach nie będziesz zapewne przychodzić do pracy. – sam zresztą planował poprzeć swą zawodową opinią wystawienie zwolnienia dla Jocelyn. Licząc, że w domu podreperuje się trochę duchowo dzięki otoczeniu bliskich, chciał też przeczekać, aż rozgraniczenie rzeczywistości Jocelyn-stażystki i Jocelyn-poszkodowanej stanie się łatwiejsze. – Jak, jestem pewien, jesteś w stanie zrozumieć, poczujesz się lepiej z dala od ciągłego stresu, jakiego doświadczamy tutaj. Domyślasz się też zapewne, że kiedy poczujesz się na to gotowa – albo twój stan pogorszy się do stopnia, którego nie dasz rady udźwignąć, dopowiedział w myślach bez goryczy, za to z beznadziejną pewnością człowieka, który przerabiał ten scenariusz dziesiątki razy. Ciężar wydarzeń, jakie ją spotkały dopiero zwali się na nią, a z nim sama nie da sobie rady. Nie bez uszczerbku na osobowości, która musiała zostać niezaburzona i silna, jeśli Jocelyn chciała pracować w szpitalu. – kiedy poczujesz się gotowa, konieczne będzie, byś zaczęła o tym rozmawiać. Z profesjonalistą, który będzie w stanie ci pomóc z przejściem nad tymi wydarzeniami do porządku.
Gość
Gość
Dla wielu osób z jej otoczenia to musiało być dziwne – obcowanie z dwoma niemal identycznymi bliźniaczkami. Wielu ludzi je myliło nawet w dorosłości, nie wspominając o dzieciństwie. Szły przez życie razem, dopiero w Hogwarcie wyodrębniło się to, że lubiły inne przedmioty i miały różne talenty, mimo że trafiły do tego samego domu. Była jej najbliższą duszą w rodzinnym domu, zwłaszcza później, kiedy Tom coraz bardziej zaczął się oddalać, ojciec był skupiony na pracy, a matka na swojej osobie i problemach. O nią bała się i martwiła najbardziej, więc chciała po prostu ją zobaczyć, by mieć pewność, że przeżyła ten wieczór i noc spokojnie, że podobny horror, którego doświadczyła Josie, nie stał się jej udziałem. Nie mógł, przecież jej tam nie było. Z jakiegoś powodu to Josie, a nie Iris otrzymała list. Dlaczego? Być może nigdy się tego nie dowiedzą.
Teraz była tutaj, leżąc w łóżku i dochodząc do siebie po nieprzyjemnych wydarzeniach. Osłabiona, wystraszona, bezradna i samotna. Nie podobały jej się te odczucia. Do tej pory, w swoim spokojnym i poukładanym życiu raczej ich nie doświadczała, chyba że wtedy, kiedy zaginął jej brat, lub gdy matka doświadczała wyjątkowo silnych ataków choroby. Ale to było co innego niż teraz; wtedy była w pełni sił, miała wsparcie bliskich i sama nie znajdowała się w faktycznym niebezpieczeństwie. Dopiero dziś, czy już raczej wczoraj, pierwszy raz poznała smak prawdziwego niebezpieczeństwa połączonego z zagrożeniem życia. Czuła się teraz jakby oderwana od dotychczasowego życia, bo to wydarzenie tak bardzo do niego nie pasowało, że miała problem z połączeniem w całość tego, co było wcześniej i co było teraz, po tym, jak przekroczyła próg przeklętego domostwa na wyspie. Może to niedługo minie, kiedy zobaczy siostrę, a później wróci do domu, do znajomego otoczenia. Może to rozdarcie, strach i wątpliwości były tylko chwilowe. Chociaż ucząc się anatomii wiele czytała także o urazach psychicznych i zdarzało jej się miewać staż na tym oddziale, nie miała pojęcia, jak przełożyć tę wiedzę jak swój stan, by próbować go lepiej zrozumieć. Wiedza była jednym, a własne doświadczenia drugim. Może łatwiej było leczyć obcych, bo miała do tego odpowiedni dystans, którego nie miała do swoich przeżyć? Nie potrafiła ocenić tego wszystkiego równie chłodno i rzeczowo. Czuła się zagubiona, bo to nie dotyczyło już obcej, nieznanej osoby, a właśnie jej samej.
- Dobrze. Wytrzymam ten dzień lub dwa – przytaknęła. Nie chciała tego, ale była zbyt słaba i zmęczona, by kwestionować zalecenia uzdrowiciela, poza tym wiedziała że rozsądniej będzie pozostać na obserwacji, bo kto wie, jaki ta magia mogła mieć na nią wpływ. – Czuję, że przez jakiś czas chyba będę potrzebować eliksirów. – Teraz czuła się względnie dobrze, bo zapewne ją nimi nafaszerowano i wciąż działały, ale podejrzewała, że bez eliksiralnej pomocy byłoby jej trudniej. Na szczęście znała się na dawkowaniu, choć nie mogła sama sobie wystawić recepty na medykamenty.
Skinęła głową, przyjmując też do wiadomości, że będzie potrzebowała urlopu. Spodziewała się tego, więc słowa Richarda nie były dla niej szokiem.
- Rozumiem... Dla dobra pacjentów tak chyba będzie lepiej. – W końcu czy rozsądnym było powierzanie ich w ręce kogoś, kto był świeżo po traumatycznych przeżyciach? Jocelyn nie była w stanie przewidzieć wpływu tych wydarzeń ani swojego zachowania w kolejnych dniach. Przyszłość wydawała się mglista i nieprzenikniona, choć jeszcze parę dni temu widziała w niej po prostu ciąg kolejnych, podobnych do siebie dni, w których będzie próbowała godzić naukę, pracę stażystki i swoje prywatne życie, problemy oraz rodzinną presję. Teraz niczego nie była już taka pewna, także tego, jak długo to wszystko potrwa. Ani tego, kiedy będzie potrafiła o tym normalnie rozmawiać. Może wbrew pozorom porozmawianie o tym z kimś względnie obcym, spoza grona najbliższych będzie łatwiejsze? Bardzo prawdopodobne, że tą osobą, z którą będzie musiała rozmawiać i się konsultować, będzie właśnie Richard, skoro to on zajmował się nią teraz.
- Tak zrobię, dziękuję za rady – dodała jeszcze. – Trudno mi powiedzieć... Co przyniosą kolejne dni. Przyszłość nigdy nie wydawała mi się równie mglista i niepewna. Czuję się zagubiona... bo nie wiem co dalej. Po tym co zobaczyłam... – mówiąc, wyraźnie się jąkała, i w końcu urwała, a w jej oczach błysnął strach i niepewność. – Boję się... że to nie koniec.
Przez jej oczami znów mignęło kilka wspomnień i nagle drgnęła niespokojnie w pościeli. Toczyła wewnętrzną walkę, bo jedna część niej pragnęła zrzucić z siebie ciężar, druga po prostu zapomnieć, zdusić to wszystko w sobie i zabrać tę historię do grobu. Jak byłoby lepiej? Tego nie wiedziała. Nie wiedziała też tego, że jeszcze dziś zobaczy swojego zaginionego brata, dla którego tak zaryzykowała, odpowiadając na tamten zagadkowy list.
- Chyba rzeczywiście dobrze zrobiłby mi sen – odezwała się po kolejnej chwili milczenia. – Czuję się taka... zmęczona i przytłoczona tym wszystkim.
Chciała od tego uciec, choć na kilka godzin. Choć później znowu spadnie na nią ciężar minionych wydarzeń oraz ten cały niepokój, który coraz intensywniej dawał jej się we znaki. Może wcześniejsze eliksiry powoli kończyły swoje działanie? W końcu minęło z pewnością dobrych kilka godzin odkąd tu trafiła.
Teraz była tutaj, leżąc w łóżku i dochodząc do siebie po nieprzyjemnych wydarzeniach. Osłabiona, wystraszona, bezradna i samotna. Nie podobały jej się te odczucia. Do tej pory, w swoim spokojnym i poukładanym życiu raczej ich nie doświadczała, chyba że wtedy, kiedy zaginął jej brat, lub gdy matka doświadczała wyjątkowo silnych ataków choroby. Ale to było co innego niż teraz; wtedy była w pełni sił, miała wsparcie bliskich i sama nie znajdowała się w faktycznym niebezpieczeństwie. Dopiero dziś, czy już raczej wczoraj, pierwszy raz poznała smak prawdziwego niebezpieczeństwa połączonego z zagrożeniem życia. Czuła się teraz jakby oderwana od dotychczasowego życia, bo to wydarzenie tak bardzo do niego nie pasowało, że miała problem z połączeniem w całość tego, co było wcześniej i co było teraz, po tym, jak przekroczyła próg przeklętego domostwa na wyspie. Może to niedługo minie, kiedy zobaczy siostrę, a później wróci do domu, do znajomego otoczenia. Może to rozdarcie, strach i wątpliwości były tylko chwilowe. Chociaż ucząc się anatomii wiele czytała także o urazach psychicznych i zdarzało jej się miewać staż na tym oddziale, nie miała pojęcia, jak przełożyć tę wiedzę jak swój stan, by próbować go lepiej zrozumieć. Wiedza była jednym, a własne doświadczenia drugim. Może łatwiej było leczyć obcych, bo miała do tego odpowiedni dystans, którego nie miała do swoich przeżyć? Nie potrafiła ocenić tego wszystkiego równie chłodno i rzeczowo. Czuła się zagubiona, bo to nie dotyczyło już obcej, nieznanej osoby, a właśnie jej samej.
- Dobrze. Wytrzymam ten dzień lub dwa – przytaknęła. Nie chciała tego, ale była zbyt słaba i zmęczona, by kwestionować zalecenia uzdrowiciela, poza tym wiedziała że rozsądniej będzie pozostać na obserwacji, bo kto wie, jaki ta magia mogła mieć na nią wpływ. – Czuję, że przez jakiś czas chyba będę potrzebować eliksirów. – Teraz czuła się względnie dobrze, bo zapewne ją nimi nafaszerowano i wciąż działały, ale podejrzewała, że bez eliksiralnej pomocy byłoby jej trudniej. Na szczęście znała się na dawkowaniu, choć nie mogła sama sobie wystawić recepty na medykamenty.
Skinęła głową, przyjmując też do wiadomości, że będzie potrzebowała urlopu. Spodziewała się tego, więc słowa Richarda nie były dla niej szokiem.
- Rozumiem... Dla dobra pacjentów tak chyba będzie lepiej. – W końcu czy rozsądnym było powierzanie ich w ręce kogoś, kto był świeżo po traumatycznych przeżyciach? Jocelyn nie była w stanie przewidzieć wpływu tych wydarzeń ani swojego zachowania w kolejnych dniach. Przyszłość wydawała się mglista i nieprzenikniona, choć jeszcze parę dni temu widziała w niej po prostu ciąg kolejnych, podobnych do siebie dni, w których będzie próbowała godzić naukę, pracę stażystki i swoje prywatne życie, problemy oraz rodzinną presję. Teraz niczego nie była już taka pewna, także tego, jak długo to wszystko potrwa. Ani tego, kiedy będzie potrafiła o tym normalnie rozmawiać. Może wbrew pozorom porozmawianie o tym z kimś względnie obcym, spoza grona najbliższych będzie łatwiejsze? Bardzo prawdopodobne, że tą osobą, z którą będzie musiała rozmawiać i się konsultować, będzie właśnie Richard, skoro to on zajmował się nią teraz.
- Tak zrobię, dziękuję za rady – dodała jeszcze. – Trudno mi powiedzieć... Co przyniosą kolejne dni. Przyszłość nigdy nie wydawała mi się równie mglista i niepewna. Czuję się zagubiona... bo nie wiem co dalej. Po tym co zobaczyłam... – mówiąc, wyraźnie się jąkała, i w końcu urwała, a w jej oczach błysnął strach i niepewność. – Boję się... że to nie koniec.
Przez jej oczami znów mignęło kilka wspomnień i nagle drgnęła niespokojnie w pościeli. Toczyła wewnętrzną walkę, bo jedna część niej pragnęła zrzucić z siebie ciężar, druga po prostu zapomnieć, zdusić to wszystko w sobie i zabrać tę historię do grobu. Jak byłoby lepiej? Tego nie wiedziała. Nie wiedziała też tego, że jeszcze dziś zobaczy swojego zaginionego brata, dla którego tak zaryzykowała, odpowiadając na tamten zagadkowy list.
- Chyba rzeczywiście dobrze zrobiłby mi sen – odezwała się po kolejnej chwili milczenia. – Czuję się taka... zmęczona i przytłoczona tym wszystkim.
Chciała od tego uciec, choć na kilka godzin. Choć później znowu spadnie na nią ciężar minionych wydarzeń oraz ten cały niepokój, który coraz intensywniej dawał jej się we znaki. Może wcześniejsze eliksiry powoli kończyły swoje działanie? W końcu minęło z pewnością dobrych kilka godzin odkąd tu trafiła.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Nie zniósłby chyba, gdyby na każdym kroku towarzyszył mu sobowtór. Richard wywalczył sobie poczucie własnej wyjątkowości, rozrosłe teraz do tak dużego stopnia, że ocierał się we własnym mniemaniu o nieomylność. Gdyby miał na świecie kogoś jeszcze, kto umiałby go w stu procentach rozgryźć, przewidzieć, co zrobi, zdyskredytować równością, coś pękłoby w nim nieodwołalnie, zupełnie inaczej niż gdy wytykano mu błędy w szkole i podczas stażu. Miał, będąc dzieckiem, większą niż przeciętnie styczność z ciszą i ponurym cieniem samotności, co przysparzało mu smutków i czyniło nieudolnym w komunikacji z rówieśnikami. Z biegiem lat nauczył się być wdzięczny losowi (uosobionemu tym razem przez swych oziębłych wobec siebie nawzajem rodziców) za bycie jedynakiem. Nigdy nie musiał martwić się o nikogo, ani niczym dzielić. Choć dom rodzinny jego opływał w bogactwa, nie rozpieszczono go w sensie materialnym; chorobliwie pragnący mieć nad wszystkim kontrolę ojciec trzymał w ryzach wszelkie zachcianki Richarda, co w dalszych latach przyniosło opłakane skutki. Te czasy jednak również już minęły – Richard dorósł ostatecznie, zarabiał na siebie sam, z sukcesem represjonował tak formatywne wspomnienia z dzieciństwa, chcąc bezskutecznie zastąpić je górnolotnymi planami na przyszłość i rozwój kariery.
Miewał już kontakt z ludźmi, co otarli się o śmierć. Niektórzy sami targnęli się na swoje życie, inni byli ofiarami ataku innego człowieka. Płacili cenę za nadmierną butę, brawurę, głupotę. Większość zaś, choć nie na jego oddziale, podobnie jak Jocelyn, prawie umarła z przypadku. Prawdziwie bezlitosna siła na chybił trafił kierująca zdarzeniami nie pyta nikogo o zdanie, motywację, czy konsekwencje. Obrzuca ludzi ciężarami wyzwań, nawet zupełnie niewinnych, co trzeba powiedzieć, choć Richard w niewinność nie wierzy za bardzo, jeśli nie jest ona wyłącznie w pierwszej chwili przekonującym, a z gruntu pustym obrazkiem, jakim może karmić oczy w chwili, gdy dokuczy mu naiwny kaprys. Jocelyn często sprawiała wrażenie osóbki bardzo niewinnej, a co za tym idzie – słabej, to zaś skłaniało Richarda do wątpliwości, czy poradzi sobie, kiedy ukończy już staż. Do kobiet zasadniczo odnosił się sceptycznie, zwłaszcza gdy szło o ocenę ich psychiki, obiektywnie jednak to, co przydarzyło się pannie Vane na każdym człowieku zrobiłoby wrażenie, zostawiło trwały ślad. Ostatecznie nie była beznadziejnie nieprzystosowana do życia – szpital daje niezłą szkołę, a ją poza tym spotkało jeszcze na drodze między wystawą w muzeum a wieczornym balem kilka innych trudności. W domu miała chorą matkę, stan jej pogarszał się systematycznie bez wielkich nadziei na wyleczenie, starszy brat Jocelyn zaginął. Istotnie, gdy wspomniała o nim, Richard poskładał w głowie jego obraz ze szczątek, jakie ostały się po nim w pamięci uzdrowiciela. Nie podjął drażliwego tematu poszukiwań zaginionego Thomasa, lecz każde słowo, które padało z ust Jocelyn zapamiętywał, by po zakończeniu wizyty zapisać jak najwięcej w sporządzonej naprędce kartotece na jej temat i w spokoju przemyśleć.
- Dostaniesz ich wystarczającą ilość. O wszystkich lekach poinformuję także twojego ojca, gdy przybędzie. Gdyby któregoś z eliksirów zabrakło, w razie potrzeby on też może wypisać receptę, prawda? – szczęściem w nieszczęściu była obecność uzdrowiciela w jej rodzinnym domu. Leonard dzięki wieloletniemu doświadczeniu zauważy u córki każdy niepokojący objaw, jaki mógłby się pojawić, jednak z otoczenia Jocelyn nie zniknie atmosfera kliniki, postrzegania jej jako przypadku, ciągłego głowienia się: czy i kiedy wróci do normalności. Istniała tymczasem duża szansa na to, że jej definicja normalności ulegnie po tym wydarzeniu zmianie.
- Nikt z nas nie może przewidzieć, co przyniesie jutro. – orzekł, kryjąc niepokój wzbudzony jej gwałtowną reakcją pod opanowaną miną. – Teraz jesteś, i pozostaniesz, w bezpiecznym miejscu. Tutaj nic ci nie grozi i nie będziesz sama. – niewiele dzieliło go od głośnego zbagatelizowania w tej sytuacji dobra pacjentów, które mimo trudnych przeżyć i opłakanego stanu wciąż leżało Jocelyn na sercu. W sprawach o wiele mniej poważnych zdarzało mu się oddalać tę kwestię na drugi plan; siłą rzeczy w końcu się nią zajmował, był wszak bojownikiem o poprawę jakości życia ludzi, którzy prosili go o pomoc, trudno jednak było mu zmusić się do odczuwania współczucia na cokolwiek głębszym poziomie. Sytuacja z Jocelyn była możliwie nieco inna, w końcu dziewczyna nie była dla niego obca, nie pora jednak się teraz nad tym zastanawiać.
- Otrzymasz potrzebną ci pomoc, Jocelyn. – zapewnił, nachylając się do niej nieznacznie. – Strach, który teraz czujesz, odejdzie. Nawet jeśli to nie koniec… – zawiesił głos, nie do końca pewien, czy powinien podejmować jej słowa. Koniecznie musi dowiedzieć się więcej o wydarzeniach zaszłych w domu, gdzie znalazła się Vane, usłyszeć o ofiarach, potencjalnym sprawcy całego zamieszania. – Masz przy sobie rodzinę, przyjaciół, obrońców. Możesz teraz odpocząć.
Wstał z łóżka Jocelyn, nie spuszczając z niej oczu. Spojrzenie miał spokojne, równe, stałe. Nic w jego twarzy, głosie i ruchach nie było gwałtowne, by lepiej mogła wyciszyć się po tej rozmowie.
- Jeśli chcesz, podam ci jeszcze coś na ból? Przez cały czas ktoś będzie w pobliżu, nie wahaj się wołać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała. Kiedy zjawią się tu twoi bliscy, oczywiście przekażę im gdzie jesteś i zapewnię komfortowe warunki.
Miewał już kontakt z ludźmi, co otarli się o śmierć. Niektórzy sami targnęli się na swoje życie, inni byli ofiarami ataku innego człowieka. Płacili cenę za nadmierną butę, brawurę, głupotę. Większość zaś, choć nie na jego oddziale, podobnie jak Jocelyn, prawie umarła z przypadku. Prawdziwie bezlitosna siła na chybił trafił kierująca zdarzeniami nie pyta nikogo o zdanie, motywację, czy konsekwencje. Obrzuca ludzi ciężarami wyzwań, nawet zupełnie niewinnych, co trzeba powiedzieć, choć Richard w niewinność nie wierzy za bardzo, jeśli nie jest ona wyłącznie w pierwszej chwili przekonującym, a z gruntu pustym obrazkiem, jakim może karmić oczy w chwili, gdy dokuczy mu naiwny kaprys. Jocelyn często sprawiała wrażenie osóbki bardzo niewinnej, a co za tym idzie – słabej, to zaś skłaniało Richarda do wątpliwości, czy poradzi sobie, kiedy ukończy już staż. Do kobiet zasadniczo odnosił się sceptycznie, zwłaszcza gdy szło o ocenę ich psychiki, obiektywnie jednak to, co przydarzyło się pannie Vane na każdym człowieku zrobiłoby wrażenie, zostawiło trwały ślad. Ostatecznie nie była beznadziejnie nieprzystosowana do życia – szpital daje niezłą szkołę, a ją poza tym spotkało jeszcze na drodze między wystawą w muzeum a wieczornym balem kilka innych trudności. W domu miała chorą matkę, stan jej pogarszał się systematycznie bez wielkich nadziei na wyleczenie, starszy brat Jocelyn zaginął. Istotnie, gdy wspomniała o nim, Richard poskładał w głowie jego obraz ze szczątek, jakie ostały się po nim w pamięci uzdrowiciela. Nie podjął drażliwego tematu poszukiwań zaginionego Thomasa, lecz każde słowo, które padało z ust Jocelyn zapamiętywał, by po zakończeniu wizyty zapisać jak najwięcej w sporządzonej naprędce kartotece na jej temat i w spokoju przemyśleć.
- Dostaniesz ich wystarczającą ilość. O wszystkich lekach poinformuję także twojego ojca, gdy przybędzie. Gdyby któregoś z eliksirów zabrakło, w razie potrzeby on też może wypisać receptę, prawda? – szczęściem w nieszczęściu była obecność uzdrowiciela w jej rodzinnym domu. Leonard dzięki wieloletniemu doświadczeniu zauważy u córki każdy niepokojący objaw, jaki mógłby się pojawić, jednak z otoczenia Jocelyn nie zniknie atmosfera kliniki, postrzegania jej jako przypadku, ciągłego głowienia się: czy i kiedy wróci do normalności. Istniała tymczasem duża szansa na to, że jej definicja normalności ulegnie po tym wydarzeniu zmianie.
- Nikt z nas nie może przewidzieć, co przyniesie jutro. – orzekł, kryjąc niepokój wzbudzony jej gwałtowną reakcją pod opanowaną miną. – Teraz jesteś, i pozostaniesz, w bezpiecznym miejscu. Tutaj nic ci nie grozi i nie będziesz sama. – niewiele dzieliło go od głośnego zbagatelizowania w tej sytuacji dobra pacjentów, które mimo trudnych przeżyć i opłakanego stanu wciąż leżało Jocelyn na sercu. W sprawach o wiele mniej poważnych zdarzało mu się oddalać tę kwestię na drugi plan; siłą rzeczy w końcu się nią zajmował, był wszak bojownikiem o poprawę jakości życia ludzi, którzy prosili go o pomoc, trudno jednak było mu zmusić się do odczuwania współczucia na cokolwiek głębszym poziomie. Sytuacja z Jocelyn była możliwie nieco inna, w końcu dziewczyna nie była dla niego obca, nie pora jednak się teraz nad tym zastanawiać.
- Otrzymasz potrzebną ci pomoc, Jocelyn. – zapewnił, nachylając się do niej nieznacznie. – Strach, który teraz czujesz, odejdzie. Nawet jeśli to nie koniec… – zawiesił głos, nie do końca pewien, czy powinien podejmować jej słowa. Koniecznie musi dowiedzieć się więcej o wydarzeniach zaszłych w domu, gdzie znalazła się Vane, usłyszeć o ofiarach, potencjalnym sprawcy całego zamieszania. – Masz przy sobie rodzinę, przyjaciół, obrońców. Możesz teraz odpocząć.
Wstał z łóżka Jocelyn, nie spuszczając z niej oczu. Spojrzenie miał spokojne, równe, stałe. Nic w jego twarzy, głosie i ruchach nie było gwałtowne, by lepiej mogła wyciszyć się po tej rozmowie.
- Jeśli chcesz, podam ci jeszcze coś na ból? Przez cały czas ktoś będzie w pobliżu, nie wahaj się wołać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała. Kiedy zjawią się tu twoi bliscy, oczywiście przekażę im gdzie jesteś i zapewnię komfortowe warunki.
Gość
Gość
Jocelyn od urodzenia była przyzwyczajona do tego, że jest jedną z dwóch, połówką identycznego duetu, przynajmniej jeśli chodzi o wygląd. I bardzo ceniła świadomość tego, że istnieje ta jedna osoba, z którą potrafi porozumieć się bez słów, która jest jej najbliższa na świecie. Nie było nikogo, na kim zależałoby jej bardziej. Może to kwestia tego, że nigdy nie była jedna, unikalna, wyjątkowa, więc doświadczenia i poglądy Richarda były jej obce, niemal nie do wyobrażenia. Dla swojej matki obie natomiast były niewystarczające, obie miały obowiązek zadowolić jej oczekiwania. Nie po to powołała je na ten świat, żeby żyły dla siebie, a nie dla niej.
Ich rodzinne środowiska były podobne; oboje byli dziećmi szlachcianek z powodu defektów wydanych za mężczyzn o czystej krwi. Ale jednocześnie różnili się między sobą znacząco. Josie miała rodzeństwo, w tym bliźniaczkę, którą kochała równie mocno jak samą siebie. Zawsze chciała też spełniać oczekiwania, być dobrą córką. Pozostawała też kwestia różnicy wieku i doświadczeń, która była całkiem spora i uniemożliwiła im bliższe poznanie się w przeszłości oraz nawiązanie więzi bliższej niż ta zawodowa znajomość. Niemniej jednak pamiętała o tych rodzinnych powiązaniach, które zaistniały zanim oboje pojawili się na świecie. Czasem sama się w nich gubiła.
I Josie mimo krótkiego stażu pracy miała do czynienia z ludźmi, którzy otarli się o śmierć, choć zawsze wydawało jej się to dużo bardziej odległe, gdy dotyczyło obcych. Byli twarzami z tłumu, które pomagała przywrócić do stanu używalności, na miejsce jednych pojawiali się kolejni, ale nie myślała o tym, że kiedyś też mogła zostać jedną z nich. Osobą, która ledwie uszła z życiem z tarapatów, w które popadła.
Niewątpliwie coś takiego pozostawiłoby ślad na psychice większości ludzi, chyba że naprawdę mieliby nerwy ze stali. Jocelyn była tylko młodą dziewczyną, nieprzygotowaną do podobnych zajść. Mimo wszystko jednak życie też nie obeszło się z nią do końca łagodnie. Choć z zewnątrz mogło się wydawać, że miała wszystko i niczego jej nie brakowało, to były tylko pozory. Złudna fasada kłamstw tkanych przez jej matkę. Niewielu mogło zdawać sobie sprawę, jak toksycznym miejscem był dom rodziny Vane. W takim środowisku dorastała Jocelyn, od zawsze tłamszona przez toksyczną, egocentryczną i narcystyczną matkę, która jednocześnie była chora, a wraz z postępem choroby córka czuła się coraz bardziej zobowiązana do ulegania jej kaprysom, choć jednocześnie coraz bardziej uświadamiała sobie fakt, w jakim położeniu tkwiła. Fasada którą otaczała się Thea pękała, a Josie mogła zacząć dostrzegać zgniliznę, obłudę i fałsz. Pomijając to, już sam fakt, że jej matka miała przed sobą nie więcej niż dziesięć lat życia, oraz zaginięcie brata sprawiały, że mimo wszystko musiała być silniejsza, niż mogła się wydawać postronnym osobom nie znającym jej sytuacji. Musiała jakoś mierzyć się z tymi problemami, choć wczorajszy był zupełnie innego rodzaju. Wydarzył się nagle, podczas gdy na oswojenie się z chorobą Thei i nieuchronnością jej zbliżającego się końca miała całe życie.
- Tak, będzie mógł to zrobić – odpowiedziała, przytakując jego słowom. Posiadanie w domu uzdrowiciela miało zalety, ale miało też wady. Dla kogoś takiego jak Leonard Vane niewątpliwie będzie przypadkiem. Już nie tylko córką, ale też ciekawym przypadkiem medycznym, który trzeba obserwować, mimo że był specjalistą od chorób genetycznych, nie magipsychiatrii. Także jego własna żona była dla niego przypadkiem, choć niewątpliwie kochał ją niemal psim oddaniem, nie bacząc na to, że od niemal trzydziestu lat go odtrącała. Niemniej jednak wiedziała, że ojciec na pewno zostanie szczegółowo zapoznany z jej sytuacją i będzie trzymał pieczę nad nią i wypatrywał niepokojących oznak. Oczywiście tylko wtedy, kiedy wróci z pracy do domu, a po całych dniach tkwił w Mungu.
- To dobrze. Nie chcę... Nie chciałabym przeżyć tego ponownie – powiedziała cicho, drżąc pod kołdrą na samą myśl. Wolała już monotonną przestrzeń szpitalnej sali, obskurnej, ale bezpiecznej i znajomej. – Chcę po prostu wrócić do swojego życia. Żeby było tak, jak do tej pory. – Czepiała się jednak jego słów, chciała wiedzieć, że to stan przejściowy, że ten lęk i niepokój odejdzie. Że może z czasem wszystko wróci do normy, a te przeżycia będą się wydawały odległym snem. Wlał w nią odrobinę nadziei, ale następne dni pokażą, co dalej. – Tak... Tak zrobię. Chcę znowu zasnąć, oby bez koszmarów. A kiedy przyjdzie Iris... Proszę ją do mnie wpuścić. Proszę – powtórzyła, tak bardzo chcąc spotkać siostrę.
Patrzyła na niego wciąż, nawet kiedy już wstał, zapewne z zamiarem opuszczenia sali.
- Dobrze... Dziękuję – szepnęła znów. Czuła się nieco uspokojona jego słowami i tą rozmową. Nie była zupełnie sama, a co najważniejsze, żyła i wydostała się z tamtego miejsca. Była w Mungu, za parę dni wróci do domu. Miała się z czego cieszyć, a teraz mogła w spokoju wypocząć. Musiała przecież regenerować nadwątlone siły, zarówno te fizyczne, jak i psychiczne. Dlatego posłusznie przyjęła podane jej eliksiry, i nie musiało minąć dużo czasu, by zasnęła, nie pamiętając już momentu, kiedy uzdrowiciel wyszedł.
| zt.
Ich rodzinne środowiska były podobne; oboje byli dziećmi szlachcianek z powodu defektów wydanych za mężczyzn o czystej krwi. Ale jednocześnie różnili się między sobą znacząco. Josie miała rodzeństwo, w tym bliźniaczkę, którą kochała równie mocno jak samą siebie. Zawsze chciała też spełniać oczekiwania, być dobrą córką. Pozostawała też kwestia różnicy wieku i doświadczeń, która była całkiem spora i uniemożliwiła im bliższe poznanie się w przeszłości oraz nawiązanie więzi bliższej niż ta zawodowa znajomość. Niemniej jednak pamiętała o tych rodzinnych powiązaniach, które zaistniały zanim oboje pojawili się na świecie. Czasem sama się w nich gubiła.
I Josie mimo krótkiego stażu pracy miała do czynienia z ludźmi, którzy otarli się o śmierć, choć zawsze wydawało jej się to dużo bardziej odległe, gdy dotyczyło obcych. Byli twarzami z tłumu, które pomagała przywrócić do stanu używalności, na miejsce jednych pojawiali się kolejni, ale nie myślała o tym, że kiedyś też mogła zostać jedną z nich. Osobą, która ledwie uszła z życiem z tarapatów, w które popadła.
Niewątpliwie coś takiego pozostawiłoby ślad na psychice większości ludzi, chyba że naprawdę mieliby nerwy ze stali. Jocelyn była tylko młodą dziewczyną, nieprzygotowaną do podobnych zajść. Mimo wszystko jednak życie też nie obeszło się z nią do końca łagodnie. Choć z zewnątrz mogło się wydawać, że miała wszystko i niczego jej nie brakowało, to były tylko pozory. Złudna fasada kłamstw tkanych przez jej matkę. Niewielu mogło zdawać sobie sprawę, jak toksycznym miejscem był dom rodziny Vane. W takim środowisku dorastała Jocelyn, od zawsze tłamszona przez toksyczną, egocentryczną i narcystyczną matkę, która jednocześnie była chora, a wraz z postępem choroby córka czuła się coraz bardziej zobowiązana do ulegania jej kaprysom, choć jednocześnie coraz bardziej uświadamiała sobie fakt, w jakim położeniu tkwiła. Fasada którą otaczała się Thea pękała, a Josie mogła zacząć dostrzegać zgniliznę, obłudę i fałsz. Pomijając to, już sam fakt, że jej matka miała przed sobą nie więcej niż dziesięć lat życia, oraz zaginięcie brata sprawiały, że mimo wszystko musiała być silniejsza, niż mogła się wydawać postronnym osobom nie znającym jej sytuacji. Musiała jakoś mierzyć się z tymi problemami, choć wczorajszy był zupełnie innego rodzaju. Wydarzył się nagle, podczas gdy na oswojenie się z chorobą Thei i nieuchronnością jej zbliżającego się końca miała całe życie.
- Tak, będzie mógł to zrobić – odpowiedziała, przytakując jego słowom. Posiadanie w domu uzdrowiciela miało zalety, ale miało też wady. Dla kogoś takiego jak Leonard Vane niewątpliwie będzie przypadkiem. Już nie tylko córką, ale też ciekawym przypadkiem medycznym, który trzeba obserwować, mimo że był specjalistą od chorób genetycznych, nie magipsychiatrii. Także jego własna żona była dla niego przypadkiem, choć niewątpliwie kochał ją niemal psim oddaniem, nie bacząc na to, że od niemal trzydziestu lat go odtrącała. Niemniej jednak wiedziała, że ojciec na pewno zostanie szczegółowo zapoznany z jej sytuacją i będzie trzymał pieczę nad nią i wypatrywał niepokojących oznak. Oczywiście tylko wtedy, kiedy wróci z pracy do domu, a po całych dniach tkwił w Mungu.
- To dobrze. Nie chcę... Nie chciałabym przeżyć tego ponownie – powiedziała cicho, drżąc pod kołdrą na samą myśl. Wolała już monotonną przestrzeń szpitalnej sali, obskurnej, ale bezpiecznej i znajomej. – Chcę po prostu wrócić do swojego życia. Żeby było tak, jak do tej pory. – Czepiała się jednak jego słów, chciała wiedzieć, że to stan przejściowy, że ten lęk i niepokój odejdzie. Że może z czasem wszystko wróci do normy, a te przeżycia będą się wydawały odległym snem. Wlał w nią odrobinę nadziei, ale następne dni pokażą, co dalej. – Tak... Tak zrobię. Chcę znowu zasnąć, oby bez koszmarów. A kiedy przyjdzie Iris... Proszę ją do mnie wpuścić. Proszę – powtórzyła, tak bardzo chcąc spotkać siostrę.
Patrzyła na niego wciąż, nawet kiedy już wstał, zapewne z zamiarem opuszczenia sali.
- Dobrze... Dziękuję – szepnęła znów. Czuła się nieco uspokojona jego słowami i tą rozmową. Nie była zupełnie sama, a co najważniejsze, żyła i wydostała się z tamtego miejsca. Była w Mungu, za parę dni wróci do domu. Miała się z czego cieszyć, a teraz mogła w spokoju wypocząć. Musiała przecież regenerować nadwątlone siły, zarówno te fizyczne, jak i psychiczne. Dlatego posłusznie przyjęła podane jej eliksiry, i nie musiało minąć dużo czasu, by zasnęła, nie pamiętając już momentu, kiedy uzdrowiciel wyszedł.
| zt.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Zrozumienie drugiego człowieka i współczucie mu nie było niezbędne. Nawet w pracy uzdrowiciela obnażającej ludzkie słabości i bezsilność wobec chorób wystarczył Richardowi jej pozór. Dawno przestał łudzić się i czekać na prawdziwość uczuć, intensywność doznań w szarej codzienności. Stracił wiarę w pokrewieństwo dusz, coraz bardziej sympatyzując z ideą o ich indywidualności i samotności, której leczyć nie ma sensu. Nie czekał więc, aż znajdzie się ktoś chętny i zdolny w ogóle do odkrywania i zrozumienia jego pogmatwanej osobowości; wystarczy, że on poznał już drogi ludzkiego umysłu i potrafi poruszać się nimi w relacjach międzyludzkich bez zbytniego obnażania samego siebie. Dystansu, jaki wprowadzał między siebie i znajomych z pracy, a nawet ludzi, których z braku lepszego określenia nazywał przyjaciółmi nie utożsamiał jednak z samotnością. Celebrował po prostu swój odrębny byt, nie umiejąc pokonać pewnych wykształconych jeszcze w dzieciństwie barier, zadecydował, że tak jest lepiej, odrzucając gdzieś w głąb kolejne lęki, których podłożem mogłoby być takie zamknięcie się w sobie. Udawał, że nie boi się choroby, starości i śmierci, bo chociaż człowiek obawia się przede wszystkim nieznanego, on przecież był już z każdą z tych rzeczy za pan brat. W szpitalu niejednokrotnie czuł się pewniej niż w pustym domu; czerpał siłę i satysfakcję z obcowania z człowiekiem osłabionym i przestraszonym; cudzą słabością próbował sam siebie podbudować. Z Jocelyn nie było inaczej – słysząc jej płaczliwe wyrazy lęku odczuwał chory rodzaj zadowolenia z pewności, że będzie w stanie pokierować jej zdrowieniem. Kiedy usłyszy obietnicę (fałszywą i niekonieczną, ale z pewnością nadchodzącą w czasie czekającej ją terapii) powrotu do normalności, uwierzy potem w każde jego słowo, stanie się zależna od jego ustaleń, podatna na jego wpływ do tego stopnia, że będzie mógł kształtować niektóre jej myśli od zera, urabiać je własnymi słowami jak gliniane figurki. Nie przebuduje całej jej osobowości, byłoby to zresztą zbyt wielkie wyzwanie dla jednego człowieka, a uraz Jocelyn nie był wystarczająco silny, by to umożliwić, ale wystarczy mu zależności Jocelyn, by poczuł się silniejszy, potrzebny, dobry w tym, co robi. Koniec końców, nie chodziło mu przecież o bezcelowe, nieraz bolesne, odrywanie skorupy problemów od umysłu pacjenta. Jego celem zawsze był sukces, uznanie współpracowników, wzmocnienie reputacji dobrego specjalisty, a w końcu i awans, który po niemal dziesięciu latach pracy już mu się w pełni należał.
- Zrobimy wszystko, by pomóc ci poradzić sobie z tym, co cię spotkało. Nie musisz się obawiać. Tamto zdarzenie to nie był wyrok na ciebie. – nic nie dzieje się tak samo dwa razy. O ile lęk za każdym razem, gdy się go odczuwa, powoduje podobne reakcje organizmu, nigdy nie będzie dla niego naturalnym stanem, dlatego Richarda nie dziwiły obawy Jocelyn. Przejawiała ona zresztą typowe dla grupy pacjentów, do której należała, nagłe przewrażliwienie i zwątpienie w naturę świata. Po tym, jak raz spotkało ją nieszczęście, będzie nieuchronnie wypatrywać go teraz na każdym kroku, by tym razem rzeczywistość, bardziej wypełniona złem i nieszczęściem, niż jej się wydawało, jej nie zaskoczyła.
Richard zamyślił się, gdy po podaniu jej eliksirów nadal przyglądał się z niewielkiego oddalenia pacjentce, czekając aż zaśnie. Podejrzewał, że dziewczyna zgłosi się doń niedługo, gdy zacznie jej doskwierać analityczne podejście ojca i wymagający charakter matki, zbyt wielkie obciążenie dla jej nadwątlonej wytrzymałości. Kiedy oddech Jocelyn wreszcie wyrównał się i pogłębił, Richard wyszedł z sali chorych i ruszył do swojego gabinetu, by tam uzupełnić kartotekę panny Vane.
z tematu
- Zrobimy wszystko, by pomóc ci poradzić sobie z tym, co cię spotkało. Nie musisz się obawiać. Tamto zdarzenie to nie był wyrok na ciebie. – nic nie dzieje się tak samo dwa razy. O ile lęk za każdym razem, gdy się go odczuwa, powoduje podobne reakcje organizmu, nigdy nie będzie dla niego naturalnym stanem, dlatego Richarda nie dziwiły obawy Jocelyn. Przejawiała ona zresztą typowe dla grupy pacjentów, do której należała, nagłe przewrażliwienie i zwątpienie w naturę świata. Po tym, jak raz spotkało ją nieszczęście, będzie nieuchronnie wypatrywać go teraz na każdym kroku, by tym razem rzeczywistość, bardziej wypełniona złem i nieszczęściem, niż jej się wydawało, jej nie zaskoczyła.
Richard zamyślił się, gdy po podaniu jej eliksirów nadal przyglądał się z niewielkiego oddalenia pacjentce, czekając aż zaśnie. Podejrzewał, że dziewczyna zgłosi się doń niedługo, gdy zacznie jej doskwierać analityczne podejście ojca i wymagający charakter matki, zbyt wielkie obciążenie dla jej nadwątlonej wytrzymałości. Kiedy oddech Jocelyn wreszcie wyrównał się i pogłębił, Richard wyszedł z sali chorych i ruszył do swojego gabinetu, by tam uzupełnić kartotekę panny Vane.
z tematu
Gość
Gość
Oparłem się z ciężkim westchnieniem o ścianę, przyciskając teczkę z dokumentacją do piersi i zamykając na chwilę oczy - żeby wymazać z umysłu rażącą, brudną i odrapaną biel i zastąpić ją kojącą ciemnością. Dyżur ciągnął się dziś niesamowicie. Nie byłem do końca pewien, dlaczego - ale bardzo istotnym czynnikiem mogło być to, że przez cały dzień byłem obiektem spojrzeń wszystkich pracowników szpitala. Nie było mnie tu od kilku dni, a dokładniej rzecz ujmując to nie miałem jeszcze okazji być w pracy od momentu mojego głośnego wydziedziczenia. Niby szpital był azylem politycznym, wyspą na której nikt nie zwracał uwagi na nazwiska, tytuły i więzy krwi - jednak nie była to prawda, nie do końca. To, co stało się w Salisbury rzutowało na nas wszystkich - czarodziejów będących obywatelami Magicznej Wielkiej Brytanii i z tego powodu też wszystko, co uczyniłem na szczycie w Stonehenge stało się res publica.
Niektórzy patrzyli przychylnie: ze współczuciem, ze zrozumieniem, z zapalonym ognikiem pobłyskującym w oczach, jakby tliła się w nich nowo obudzona nadzieja, wyrywając z letargu w którym tkwili od nie wiadomo już jak dawna. Byli jednak i tacy, którzy łypali na mnie groźnie, patrzyli z dezaprobatą, obrzydzeniem, jakby przebywanie ze mną mogło zarazić ich jakąś paskudną, nieuleczalną chorobą. Starałem się o tym nie myśleć, lecz nie było to aż takie łatwe jak brzmi to w teorii: skupić się na czymś innym, nie przejmować się. Wiedziałem, że w szpitalu znajdowali się poplecznicy Czarnego Pana. Zdawałem też sobie doskonale sprawę z tego, że byłem czujnie obserwowany - i dlatego też starałem się cały czas przebywać w czyimś towarzystwie, nie zostawać sam, zawsze mieć obok siebie przynajmniej jedną neutralną bądź przychylną mi osobę. Niestety zarówno Archibald, jak i Adrien pracowali na zupełnie innych piętrach, a Carrowa i Prewetta oraz ich intencji mogłem być całkowicie pewien. Westchnąłem ponownie, otwierając oczy. Wiedziałem, że nie mogę tak stać i zadręczać się myślami w nieskończoność - byłem w końcu na dyżurze, w pracy.
Wydostanie się z bagiennych ciemności, zasnutych smrodem i nieprzyjemną aurą nie było proste - choć gdyby Susanne orientowała się w zawiłościach rodowych oraz słynnych nazwiskach szlacheckich, miałaby mokradła za jeszcze mniej przyjemne, gdyż przypadłe Yaxleyom. Sytuację dodatkowo komplikowały obrażenia, jakich podczas wyprawy doznała Frances. Zaraz po niepowodzeniu w teatrze Palladium postanowiły wyruszyć dalej, wtedy jeszcze nienaruszone, lecz szczęście nie stało z nimi ramię w ramie, ba, nie było nawet po ich stronie, gdy grząski grunt osuwał się spod stóp, wyrywając w przerażający upadek. Lovegood nie mała zielonego pojęcia, jak udało jej się uniknąć większych obrażeń - może jednak jakaś cząstka szczęścia chwyciła ją za kostki w odpowiednim momencie, zupełnie opuszczając w tamtym momencie Franię, a chwilę później bezlitośnie zostawiając obydwie z kpiącym, niemym komentarzem - radźcie sobie same. W środku nocy eskortowała więc pannę Montgomery, co jakiś czas łapiąc głębszy oddech i uspokajając się w myślach, że da radę dociągnąć ją do Munga w jednym kawałku - już wystarczająco pogruchotanym. Głos drżał białowłosej tylko na początku, kiedy uparcie karmiła nauczycielkę masą abstrakcyjnych historii, wszystkich przychodzących na myśl, byle upewniać się co jakiś czas, że pozostaje przytomna i nie spadnie z miotły, na której obydwie zasiadły - tu zaczynały się schody, pomimo sprawnego zaklęcia (jasne, po tragedii nagle zaklęcia były sprawne!), jakim przywiązała do siebie koleżankę, pozostawało jeszcze utrzymywanie jej na miotle. Przeprawa była długa, powolna i trudna - zaczęło już świtać, lecz wraz z większą ilością światła dziennego, biel cery starszej zakonniczki zaczynała się jedynie pogłębiać - wyglądały więc jak dwie zjawy, białe, obolałe, a dodatkowo także brudne, choć błoto na butach zdążyło już zaschnąć i w jasnym holu szpitalnym zostawiały tylko suche ziarna piachu. Ulga na widok wnętrza Munga okazała się nieopisana. Do recepcji Susanne dobiła się dosyć szybko, mimo bólu i zmęczenia zdeterminowana do zdobycia szybkiej pomocy. Konkretnej, wiedziała bowiem, kto dyżuruje, mając okazję rozmawiać z jegomościem całkiem niedawno, podczas wizyty w Kurniku.
- Dzień dobry potrzebuję pana Selwyna - wyrzuciła z siebie szybko, na wydechu, nie przejmując się pauzami ani nie dając recepcjonistce czasu na odpowiedź, gdyż coś jej w myślach zaświtało o wydziedziczeniach i absurdalnych sprawach, których zupełnie, ale to zupełnie nie rozumiała, nawet po uprzednim przedyskutowaniu z Alexem. Inni pewnie rozumieli, więc musiała sprostować kwestię, oczywiście gwałtownie przy tym gestykulując na wpół wolną ręką. - Och, nie, nie Selwyna, Nielwyna! - poprawiła się prędko, podtrzymując cały czas Franię i zerkając mocno zestresowanym wzrokiem na jej dwa otwarte złamania, wywołujące dreszcz na całym ciele. W porównaniu do pracowników tejże placówki, nie była przyzwyczajona. Niemniej, Nielwyn zaowocował tylko nagłym uniesieniem brwi i rozszerzeniem powiek recepcjonistki, przez co Lovegood zdała sobie sprawę, że to nie do końca trafny trop. Za nic nie mogła sobie przypomnieć, jak teraz podpisywał się uzdrowiciel i choć kobieta za kontuarem doskonale wiedziała, o kogo chodzi, milczała. - Nie? Alexandra, pana Alexandra, takie kręcone kosmyki, pewnie jeszcze trochę kicha - jęknęła, opadając nieco, ale nie poddając się. Miała szczerą nadzieję, że już nie kicha, że zjadł całą zupę i wyzdrowiał prędko. Był tu, wiedziała to. Nie wiedziała jednak, że zjawiając się z nagłym wypadkiem, raczej nie żąda się konkretnego uzdrowiciela, zwłaszcza kojarzonego głównie ze składaniem psychiki, nie rąk.
- Dzień dobry potrzebuję pana Selwyna - wyrzuciła z siebie szybko, na wydechu, nie przejmując się pauzami ani nie dając recepcjonistce czasu na odpowiedź, gdyż coś jej w myślach zaświtało o wydziedziczeniach i absurdalnych sprawach, których zupełnie, ale to zupełnie nie rozumiała, nawet po uprzednim przedyskutowaniu z Alexem. Inni pewnie rozumieli, więc musiała sprostować kwestię, oczywiście gwałtownie przy tym gestykulując na wpół wolną ręką. - Och, nie, nie Selwyna, Nielwyna! - poprawiła się prędko, podtrzymując cały czas Franię i zerkając mocno zestresowanym wzrokiem na jej dwa otwarte złamania, wywołujące dreszcz na całym ciele. W porównaniu do pracowników tejże placówki, nie była przyzwyczajona. Niemniej, Nielwyn zaowocował tylko nagłym uniesieniem brwi i rozszerzeniem powiek recepcjonistki, przez co Lovegood zdała sobie sprawę, że to nie do końca trafny trop. Za nic nie mogła sobie przypomnieć, jak teraz podpisywał się uzdrowiciel i choć kobieta za kontuarem doskonale wiedziała, o kogo chodzi, milczała. - Nie? Alexandra, pana Alexandra, takie kręcone kosmyki, pewnie jeszcze trochę kicha - jęknęła, opadając nieco, ale nie poddając się. Miała szczerą nadzieję, że już nie kicha, że zjadł całą zupę i wyzdrowiał prędko. Był tu, wiedziała to. Nie wiedziała jednak, że zjawiając się z nagłym wypadkiem, raczej nie żąda się konkretnego uzdrowiciela, zwłaszcza kojarzonego głównie ze składaniem psychiki, nie rąk.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Pociągnąłem nosem i odepchnąłem się od ściany, nadal jeszcze pozostając w półsennym świecie rozważań i problemów kiedy krok za krokiem przemierzałem salę, ostatecznie wychodząc na korytarz. Żebra jeszcze trochę mnie ciągnęły, ale nie na tyle żeby w jakiś sposób utrudniać poruszanie się - bardziej były takim ukłuciem bólu, które przywracało roztrzepany umysł do rzeczywistości, umożliwiając jakieś w miarę normalne funkcjonowanie na pierwszym długim dyżurze po chwilowej nieobecności. Pomimo całego wachlarza przypadków medycznych rozłożonych po całym szpitalu krążenie wśród białych ścian chwilami wprawiało człowieka w monotonię, poczucie rutyny i ogólnej niechęci do egzystowania. Szedłem nie za szybko, lecz zdecydowanie nie można było stwierdzić, że się wlokę. Przyspieszyłem jednak, kiedy usłyszałem odgłosy jakiegoś zamieszania przy dyżurce pielęgniarek, która odgradzała oddział od korytarza i reszty szpitala. Kiedy tylko zbliżyłem się do rogu wiedziałem już, z kim mam do czynienia. Wychynąłem zza niego, a zgodnie z oczekiwaniami przy stanowisku zobaczyłem Susanne, lekko zmartwioną, lekko zdenerwowaną, lekko zaś... no, po prostu, susiową.
- Muriel, mogłaś już sobie to wszystko darować i po prostu mnie zawołać - kładąc przed pielęgniarką teczkę powiedziałem z lekko zatkanym nosem, co mogło nadać mojemu głosowi zniecierpliwiony ton. Niemniej jednak wciąż w miarę grzecznie i bez wyrzutu - a tak naprawdę ledwie powstrzymałem się przed przewróceniem oczami. Ta kobieta była czasem po prostu zwyczajnie złośliwa. Podszedłem do barierki odgradzającej mnie i Susanne, puknięciem różdżki ją otwierając. - Co się stało? - zapytałem, ogarniając wzrokiem postać panny Lovegood, jednak zaraz zauważyłem stojącą za nią Frances. - O. Ch - typowo prewettowskim sposobem moje usta złożyły się najpierw w idealny okrąg, żeby zaraz znów się poruszyć i wyrzucić z obolałej klatki piersiowej oddech, zręcznie wyrażając tym samym zaskoczenie. Uniosłem wyżej brwi, otwierając na oścież barierkę w geście zaproszenia. - Jestem pod wrażeniem, muszę przyznać. Nic więcej wam nie dolega? - zapytałem jeszcze, prowadząc Zakonniczki do stojących na korytarzu krzeseł, które wskazałem im ruchem ręki. - Niezbyt mamy miejsca aktualnie, zresztą raz-dwa i będzie po krzyku - oznajmiłem, uśmiechając się lekko. Obie wyglądały na zmęczone i ich stan wskazywał na to, że najprawdopodobniej ruszyły na jakąś anomalię - a przynajmniej to sobie myślałem, widziałem już kilka podobnych sytuacji kiedy Zakonnicy w parach w dość wątpliwym stanie trafiali do Munga. Przyciągnąłem sobie trzecie krzesło i usiadłem na nim naprzeciwko Frances, przypatrując się jej rękom. - Otwarte w obu przedramionach, jestem pod wrażeniem - mruknąłem. Złamać jedną rękę to całkiem spotykane, ale żeby dwie?
Niemniej jednak wyciągnąłem różdżkę i wycelowałem w prawą rękę Frances.
- Nie ruszaj się teraz. Będzie boleć, ale nie bardziej niż do tej pory. Feniterio - wypowiedziałem inkantację zaklęcia, zaraz całą procedurę powtarzając z drugim złamaniem.. - Feniterio.
- Muriel, mogłaś już sobie to wszystko darować i po prostu mnie zawołać - kładąc przed pielęgniarką teczkę powiedziałem z lekko zatkanym nosem, co mogło nadać mojemu głosowi zniecierpliwiony ton. Niemniej jednak wciąż w miarę grzecznie i bez wyrzutu - a tak naprawdę ledwie powstrzymałem się przed przewróceniem oczami. Ta kobieta była czasem po prostu zwyczajnie złośliwa. Podszedłem do barierki odgradzającej mnie i Susanne, puknięciem różdżki ją otwierając. - Co się stało? - zapytałem, ogarniając wzrokiem postać panny Lovegood, jednak zaraz zauważyłem stojącą za nią Frances. - O. Ch - typowo prewettowskim sposobem moje usta złożyły się najpierw w idealny okrąg, żeby zaraz znów się poruszyć i wyrzucić z obolałej klatki piersiowej oddech, zręcznie wyrażając tym samym zaskoczenie. Uniosłem wyżej brwi, otwierając na oścież barierkę w geście zaproszenia. - Jestem pod wrażeniem, muszę przyznać. Nic więcej wam nie dolega? - zapytałem jeszcze, prowadząc Zakonniczki do stojących na korytarzu krzeseł, które wskazałem im ruchem ręki. - Niezbyt mamy miejsca aktualnie, zresztą raz-dwa i będzie po krzyku - oznajmiłem, uśmiechając się lekko. Obie wyglądały na zmęczone i ich stan wskazywał na to, że najprawdopodobniej ruszyły na jakąś anomalię - a przynajmniej to sobie myślałem, widziałem już kilka podobnych sytuacji kiedy Zakonnicy w parach w dość wątpliwym stanie trafiali do Munga. Przyciągnąłem sobie trzecie krzesło i usiadłem na nim naprzeciwko Frances, przypatrując się jej rękom. - Otwarte w obu przedramionach, jestem pod wrażeniem - mruknąłem. Złamać jedną rękę to całkiem spotykane, ale żeby dwie?
Niemniej jednak wyciągnąłem różdżkę i wycelowałem w prawą rękę Frances.
- Nie ruszaj się teraz. Będzie boleć, ale nie bardziej niż do tej pory. Feniterio - wypowiedziałem inkantację zaklęcia, zaraz całą procedurę powtarzając z drugim złamaniem.. - Feniterio.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46, 6
'k100' : 46, 6
To, co zostało Frances z przytomności zabłysło iskierką czystego, pełnego niedowierzania szczęścia, kiedy trafiły do szpitala. Nareszcie, pomyślała, na widok zielonych szat uzdrowicieli kręcących się po świętym Mungu doznając niosącego wielką ulgę przeczucia, że otrzymają tu potrzebną pomoc. Nie zwracała uwagi na to, gdzie dokładnie Sue ją zabiera, nie dosłyszała nazwiska uzdrowiciela, o którego poprosiła jej towarzyszka. Gdyby nie ona, Frances zostałaby nad Severn w opłakanym stanie i kto wie, kiedy – jeśli w ogóle – ktoś znalazłby ją i poskładał. Półprzytomna, cały czas prosiła tylko Sue, by ta zabrała ze sobą różdżkę Frances, która wylądowała po upadku gdzieś z dala od właścicielki. Tylko to było dla niej ważne przez całą drogę do szpitala.
Słowa uzdrowiciela docierały do jej uszu z opóźnieniem, część z nich odbijała się tylko niewyraźnym echem w otumanionej przez ból głowie. Rozumiała piąte przez dziesiąte słowo, a to, co zdołało do niej dotrzeć zdołało także trochę ją zdziwić. Był pod wrażeniem? Nie miała zielonego pojęcia, czym tak zaimponowały uzdrowicielowi, ale uśmiechnęła się słabo.
- Nawet się specjalnie nie starałam. – mruknęła, odnajdując spojrzeniem siedzącą obok Susanne. Będzie musiała jej podziękować, jak tylko trochę oprzytomnieje. I przeprosić za wszystko, co namieszała przy anomalii, najpierw w teatrze, a potem nad rzeką. Obie sądziły, że naprawdę się uda, w końcu się uda, a wyszło jak zwykle i teraz Lovegood traciła czas z nią, tutaj, zamiast wrócić do domu i odpocząć po wszystkim, co się im przydarzyło. Frances chciała powiedzieć jej, by już poszła, zapewnić, że da sobie radę sama, ale jakoś nie potrafiła się na to zdobyć. Wszystko było jeszcze jak we śnie, Frances biernie poddawała się najpierw wytrwałemu prowadzeniu Susanne, a potem leczniczym zaklęciom Alexandra. Zmęczenie, lęk i niesłabnący ani trochę ból robiły swoje – patrząc na niego, nawet nie pamiętała, skąd właściwie go zna. Logika, która w normalnych warunkach podsunęłaby jej Zakon jako naturalne dla zaistniałej sytuacji środowisko, w którym mogliby już się zobaczyć, milczała jak zaklęta. Frances jeszcze pokojarzy wszystkie fakty, ale na pewno nie teraz.
Poczuła bardziej niż zobaczyła, jak kości w prawej ręce przeskoczyły. Przeczulona od ciągłego bólu, głośno wciągnęła powietrze. Przez całe ramię przeszedł nieprzyjemny prąd. A może tylko wydało jej się, że go poczuła, bo Alexander ostrzegł, że zaboli?
- Strasznie mnie to boli. – poskarżyła się, nie mogąc już wytrzymać. Przy Susanne starała się nie jęczeć za bardzo (przy czym wcale jej nie wychodziło, przez cały czas podróży powrotnej na miotle mamrotała coś do siebie, stękając co chwilę, kiedy prowizorycznie tylko unieruchomione ręce się poruszały), Lovegood i tak by jej nie pomogła, nie bardziej niż robiła to już zabierając Fran z tamtego bagna. Nie miała pojęcia, co uzdrowiciel zrobił w pierwszej kolejności, ale wiedziała przynajmniej, że on może coś zaradzić na to, że tak potwornie ją bolą połamane ręce. Przedtem próbowała nie patrzeć na nie, ale nie mogąc już dłużej tego uniknąć, spuściła wzrok na bezwładnie leżące dłonie. Spróbowała poruszyć palcami nieco lepiej prezentującej się ręki, ale wszystko na nic – mięśnie ani drgnęły.
Słowa uzdrowiciela docierały do jej uszu z opóźnieniem, część z nich odbijała się tylko niewyraźnym echem w otumanionej przez ból głowie. Rozumiała piąte przez dziesiąte słowo, a to, co zdołało do niej dotrzeć zdołało także trochę ją zdziwić. Był pod wrażeniem? Nie miała zielonego pojęcia, czym tak zaimponowały uzdrowicielowi, ale uśmiechnęła się słabo.
- Nawet się specjalnie nie starałam. – mruknęła, odnajdując spojrzeniem siedzącą obok Susanne. Będzie musiała jej podziękować, jak tylko trochę oprzytomnieje. I przeprosić za wszystko, co namieszała przy anomalii, najpierw w teatrze, a potem nad rzeką. Obie sądziły, że naprawdę się uda, w końcu się uda, a wyszło jak zwykle i teraz Lovegood traciła czas z nią, tutaj, zamiast wrócić do domu i odpocząć po wszystkim, co się im przydarzyło. Frances chciała powiedzieć jej, by już poszła, zapewnić, że da sobie radę sama, ale jakoś nie potrafiła się na to zdobyć. Wszystko było jeszcze jak we śnie, Frances biernie poddawała się najpierw wytrwałemu prowadzeniu Susanne, a potem leczniczym zaklęciom Alexandra. Zmęczenie, lęk i niesłabnący ani trochę ból robiły swoje – patrząc na niego, nawet nie pamiętała, skąd właściwie go zna. Logika, która w normalnych warunkach podsunęłaby jej Zakon jako naturalne dla zaistniałej sytuacji środowisko, w którym mogliby już się zobaczyć, milczała jak zaklęta. Frances jeszcze pokojarzy wszystkie fakty, ale na pewno nie teraz.
Poczuła bardziej niż zobaczyła, jak kości w prawej ręce przeskoczyły. Przeczulona od ciągłego bólu, głośno wciągnęła powietrze. Przez całe ramię przeszedł nieprzyjemny prąd. A może tylko wydało jej się, że go poczuła, bo Alexander ostrzegł, że zaboli?
- Strasznie mnie to boli. – poskarżyła się, nie mogąc już wytrzymać. Przy Susanne starała się nie jęczeć za bardzo (przy czym wcale jej nie wychodziło, przez cały czas podróży powrotnej na miotle mamrotała coś do siebie, stękając co chwilę, kiedy prowizorycznie tylko unieruchomione ręce się poruszały), Lovegood i tak by jej nie pomogła, nie bardziej niż robiła to już zabierając Fran z tamtego bagna. Nie miała pojęcia, co uzdrowiciel zrobił w pierwszej kolejności, ale wiedziała przynajmniej, że on może coś zaradzić na to, że tak potwornie ją bolą połamane ręce. Przedtem próbowała nie patrzeć na nie, ale nie mogąc już dłużej tego uniknąć, spuściła wzrok na bezwładnie leżące dłonie. Spróbowała poruszyć palcami nieco lepiej prezentującej się ręki, ale wszystko na nic – mięśnie ani drgnęły.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy Frances odpowiedziała na moją subtelną zaczepkę - powtórzoną tak właściwie dwukrotnie, ale co mogłem zrobić kiedy naprawdę byłem zaskoczony? Po serii dziwnych transmutacjach najróżniejszych części ciała, atakach ożywionych sprzętów kuchennych czy kaktusów wyrastających z czoła złamana ręka była miłą odmianą. A co dopiero obie połamane ręce!
Ciężko jednak coś takiego wytłumaczyć, zwłaszcza komuś kto nie do końca znajduje się w kontakcie z rzeczywistością. Dlatego też uśmiechnąłem się tylko ciepło to Frances.
- Czyli to musi być talent w takim razie - zażartowałem, puszczając jej oko. Pociągnąłem jeszcze nosem i od razu zabrałem się do pracy, nie zwlekając ani chwili dłużej.
Pierwsze zaklęcie zadziałało bez pudła. Prawa ręka nastawiła się, prostując w naturalny dla kończyny sposób. Z drugą nie poszło już tak łatwo - pomimo tego, że coś się w przedramieniu zadziało nie był to efekt, który chciałem osiągnąć. Ściągnąłem lekko brwi, chcąc spróbować raz jeszcze, ale wtedy moja pacjentka zaczęła się wiercić.
- Frances, wiem że to boli. Ale wiem też, że jesteś niesamowicie silna. Wiesz dlaczego? Bo wytrzymałaś tak długo. Jeszcze tylko moment i będzie po krzyku, wszystko będzie dobrze - zachowując jakiś kontakt logiczny z pacjentką zapewniłem pewnym i zarazem pogodnym tonem, przykładając koniec różdżki do prawego, nastawionego już przedramienia. - Fractura Texta - wymówiłem inkantację ostrożnie, wręcz z namaszczeniem, jakby bojąc się że jedna fałszywa zgłoska czy niewłaściwe zawahanie zniweczą powodzenie zaklęcia. Przeniosłem różdżkę nad drugie przedramię, lecz zanim rzuciłem jakiekolwiek zaklęcie nachyliłem się nad lewą ręką Frances, uważnie przyglądając się temu, w jaki sposób ułożony jest szkielet kończyny. Może w tym leżał psidwak pogrzebany, że rzuciłem zaklęcie pod złym kątem? Teoretycznie szanse na to były niewielkie, ale zawsze jednak jakieś. Wziąłem niewielką poprawkę też i na to, że już coś namieszałem w tym złamaniu poprzednim, średnio udanym zaklęciem. Ostatecznie nie miałem też całej wieczności, dlatego wyprostowałem się z lekka i powtórzyłem pierwszą inkantację na lewym przedramieniu Zakonniczki.
- Feniterio.
Ciężko jednak coś takiego wytłumaczyć, zwłaszcza komuś kto nie do końca znajduje się w kontakcie z rzeczywistością. Dlatego też uśmiechnąłem się tylko ciepło to Frances.
- Czyli to musi być talent w takim razie - zażartowałem, puszczając jej oko. Pociągnąłem jeszcze nosem i od razu zabrałem się do pracy, nie zwlekając ani chwili dłużej.
Pierwsze zaklęcie zadziałało bez pudła. Prawa ręka nastawiła się, prostując w naturalny dla kończyny sposób. Z drugą nie poszło już tak łatwo - pomimo tego, że coś się w przedramieniu zadziało nie był to efekt, który chciałem osiągnąć. Ściągnąłem lekko brwi, chcąc spróbować raz jeszcze, ale wtedy moja pacjentka zaczęła się wiercić.
- Frances, wiem że to boli. Ale wiem też, że jesteś niesamowicie silna. Wiesz dlaczego? Bo wytrzymałaś tak długo. Jeszcze tylko moment i będzie po krzyku, wszystko będzie dobrze - zachowując jakiś kontakt logiczny z pacjentką zapewniłem pewnym i zarazem pogodnym tonem, przykładając koniec różdżki do prawego, nastawionego już przedramienia. - Fractura Texta - wymówiłem inkantację ostrożnie, wręcz z namaszczeniem, jakby bojąc się że jedna fałszywa zgłoska czy niewłaściwe zawahanie zniweczą powodzenie zaklęcia. Przeniosłem różdżkę nad drugie przedramię, lecz zanim rzuciłem jakiekolwiek zaklęcie nachyliłem się nad lewą ręką Frances, uważnie przyglądając się temu, w jaki sposób ułożony jest szkielet kończyny. Może w tym leżał psidwak pogrzebany, że rzuciłem zaklęcie pod złym kątem? Teoretycznie szanse na to były niewielkie, ale zawsze jednak jakieś. Wziąłem niewielką poprawkę też i na to, że już coś namieszałem w tym złamaniu poprzednim, średnio udanym zaklęciem. Ostatecznie nie miałem też całej wieczności, dlatego wyprostowałem się z lekka i powtórzyłem pierwszą inkantację na lewym przedramieniu Zakonniczki.
- Feniterio.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 19, 75
'k100' : 19, 75
Odetchnęła z ulgą, widząc znajomą twarz za sylwetką nieprzekonanej recepcjonistki. Kiedy kobieta poruszyła się, oglądając na przybyłego uzdrowiciela, światło odbiło się od metalowego obramowania plakietki na jej piersi i przemknęło po jasnej tęczówce Sue, na chwilę przyciągając jej spojrzenie - prędko jednak wróciła do ważniejszych spraw, stojąc na nogach mimo potwornego zmęczenia. Czuła ból, spowodowany przedłużanym wysiłkiem, niedopasowanym do jej drobnej postury, lecz wiedziała, że w porównaniu do tego, co musi odczuwać panna Montgomery, ów dyskomfort jest doprawdy niczym ważnym. Jej różdżkę bezpiecznie umieściła w torbie, zapewniając po drodze kilkukrotnie, że jest z nimi i nie ucierpiała - taką przynajmniej miała nadzieję, jako że po pobieżnych oględzinach artefakt wyglądał na cały, ale do burkliwych różdżkarzy-fachowców było jej daleko, stąd mogła tylko przypuszczać.
- Alex - wypuściła z siebie powietrze, a nadzieja rozbłysła w jej oczach z całą mocą. - Wypadek taki - burknęła niekonkretnie, trochę chowając się w sobie, bo przy złośliwej Muriel nie chciała i nie mogła za wiele powiedzieć. Zresztą, prawdopodobnie wcale nie musiała - była też zbyt wyczerpana na zmyślanie wiarygodnych historii, które później i tak brzmiałyby absurdalnie. - Chyba nic więcej, ale lepiej sprawdzić, zwłaszcza u Frani. Naprawisz Franię, prawda? - zapytała, choć była pewna, że tak właśnie się stanie. Spojrzała na nauczycielkę, od której wzrok oderwała na niedługi moment - starała się pilnować jej przytomności i była naprawdę pełna podziwu, że jeszcze się trzymała, w dodatku tak dzielnie. Zakonnicy byli potwornie inspirujący. - Już niedługo - zapewniła ją z prawdziwą pewnością, prowadząc za uzdrowicielem.
Usadzenie ciała na krześle wywołało dziwne uczucie, mocno kontrastujące z wysiłkiem - to wystarczyło, by odpłynęła na moment, przymykając powieki, chcąc uspokoić umysł i ciało, skoro wiedziała, że Montgomery jest w dobrych rękach. Słyszała głosy towarzyszy, lecz odezwała się dopiero po chwili, z małym zamyśleniem, przez co trudno było wywnioskować, na ile poważnie uznaje stwierdzenie za prawdziwe. - Tak, to był najbardziej utalentowany uskok, jaki poznałam - niekoniecznie sądziła, by uskoki mogły być utalentowane - pozwoliła tylko odpłynąć myślom na moment, wracając do szpitalnej sali w nieco losowym momencie. Starała się nie patrzeć na proces nastawiania kości, ale wzrok mimowolnie powędrował dokładnie tam - wytrzeszczone lekko oczy, uniesione brwi i dreszcz, przechodzący po plecach. Codzienność stanu wojennego, codzienność Zakonu Feniksa.
- To minie - zapewniła łagodnie, kładąc dłoń na kolanie Frances, na moment, by zapewnić ją, że są tutaj i gorszą część drogi mają już za sobą. - To tylko chwila, jeszcze moment i ulga wszystko wyrówna - chciała zapytać, czy nie można jakoś tego cierpienia odjąć, gdyby mogła - wzięłaby na siebie choć garstkę, lecz w pamięci mając anomalie i opcję, że w tym wypadku znieczulenie niewiele by dało, ugryzła się w język, nie chcąc robić przedwczesnej nadziei. Nielwyn doskonale wiedział, co robi, a Lovegood obserwowała złamanie z mieszanką obrzydzenia i fascynacji. Nikt nie mówił, że miała po kolei w głowie.
- Jakie to kości? - zapytała cicho, przechylając głowę i mocno zaciskając palce na bokach krzesła. Bolało od samego patrzenia.
- Alex - wypuściła z siebie powietrze, a nadzieja rozbłysła w jej oczach z całą mocą. - Wypadek taki - burknęła niekonkretnie, trochę chowając się w sobie, bo przy złośliwej Muriel nie chciała i nie mogła za wiele powiedzieć. Zresztą, prawdopodobnie wcale nie musiała - była też zbyt wyczerpana na zmyślanie wiarygodnych historii, które później i tak brzmiałyby absurdalnie. - Chyba nic więcej, ale lepiej sprawdzić, zwłaszcza u Frani. Naprawisz Franię, prawda? - zapytała, choć była pewna, że tak właśnie się stanie. Spojrzała na nauczycielkę, od której wzrok oderwała na niedługi moment - starała się pilnować jej przytomności i była naprawdę pełna podziwu, że jeszcze się trzymała, w dodatku tak dzielnie. Zakonnicy byli potwornie inspirujący. - Już niedługo - zapewniła ją z prawdziwą pewnością, prowadząc za uzdrowicielem.
Usadzenie ciała na krześle wywołało dziwne uczucie, mocno kontrastujące z wysiłkiem - to wystarczyło, by odpłynęła na moment, przymykając powieki, chcąc uspokoić umysł i ciało, skoro wiedziała, że Montgomery jest w dobrych rękach. Słyszała głosy towarzyszy, lecz odezwała się dopiero po chwili, z małym zamyśleniem, przez co trudno było wywnioskować, na ile poważnie uznaje stwierdzenie za prawdziwe. - Tak, to był najbardziej utalentowany uskok, jaki poznałam - niekoniecznie sądziła, by uskoki mogły być utalentowane - pozwoliła tylko odpłynąć myślom na moment, wracając do szpitalnej sali w nieco losowym momencie. Starała się nie patrzeć na proces nastawiania kości, ale wzrok mimowolnie powędrował dokładnie tam - wytrzeszczone lekko oczy, uniesione brwi i dreszcz, przechodzący po plecach. Codzienność stanu wojennego, codzienność Zakonu Feniksa.
- To minie - zapewniła łagodnie, kładąc dłoń na kolanie Frances, na moment, by zapewnić ją, że są tutaj i gorszą część drogi mają już za sobą. - To tylko chwila, jeszcze moment i ulga wszystko wyrówna - chciała zapytać, czy nie można jakoś tego cierpienia odjąć, gdyby mogła - wzięłaby na siebie choć garstkę, lecz w pamięci mając anomalie i opcję, że w tym wypadku znieczulenie niewiele by dało, ugryzła się w język, nie chcąc robić przedwczesnej nadziei. Nielwyn doskonale wiedział, co robi, a Lovegood obserwowała złamanie z mieszanką obrzydzenia i fascynacji. Nikt nie mówił, że miała po kolei w głowie.
- Jakie to kości? - zapytała cicho, przechylając głowę i mocno zaciskając palce na bokach krzesła. Bolało od samego patrzenia.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Pomimo tego, że sytuacja była dość poważna to jednak bezpośredniego zagrożenia życia w niej nie było - dlatego łatwiej było mi być spokojnym i starać się epatować tymże usposobieniem na swoje otoczenie, a przynajmniej miałem nadzieję, że tak właśnie było. Zerknąłem na Sue, która chcąc nie chcąc przywiodła mi na myśl Miriam tłumaczącą się z jakiejś dziwnej anormalnej psoty, którą całkowicie nieumyślnie zmalowała.
- Ach tak, wypadek - pokiwałem głową, na chwilę odrywając spojrzenie od rąk Frances, żeby skierować je na Susanne. A wzrok mój był w tej chwili pełen uwagi, starałem się jak najdokładniej obserwować Sue - jej poza zdawała się potwierdzać moje przypuszczenia, słowo wypadek i anomalie jakoś wyjątkowo bowiem się łączyły. Cały czas nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że Lovegood jest w pewien sposób podobna do Miriam. Nie nazwałbym tego jednak dziecinnością czy brakiem powagi: ona była zwyczajnie czysta. I niewinna. Łapałem się na tym, że zawieszałem się na dłużej na fenomenie jej osobowości, jednak teraz nie miałem za bardzo czasu na to, aby po raz kolejny zacząć analizować pannę Sue. Kiwnąłem głową i przyoblekłem zmęczoną twarz w uśmiech. - Oczywiście. Odpocznie później jeszcze kilka dni i będzie jak nowa, nawet się nie zorientujesz - zapewniłem, znów wracając do przedramion Frances. Udało mi się nastawić już wszystkie połamane kości, jednak te nie chciały się zrastać. Ściągnąłem lekko brwi, po czym znów wycelowałem końcem różdżki w prawą rękę Zakonniczki.
- Fractura Texta - powiedziałem jakby z nutą oczekiwania pobrzękującą w głosie. Nie byłem jednak do końca pewien, czego i od kogo tak właściwie oczekiwałem: od magii, że przestanie być kapryśna czy raczej od różdżki, że w końcu zacznie się mnie słuchać. Ewentualnie mogłem jeszcze wymagać od siebie: większych kompetencji.
Chciałem przejść do drugiego złamania, lecz wtedy z rytmu wybiło mnie pytanie. - W każdym przedramieniu znajdują się dwie kości. Łokciowa, która jak sama nazwa wskazuje tworzy jedną ze swoich wypustek staw łokciowy, o tu - wskazałem końcem różdżki w odpowiednie miejsce. - I biegnie przez całą długość przedramienia aż do nadgarstka. Tworzy w nim płaskie powierzchnie stawowe bardziej od strony małego palca. A z drugiej strony mamy natomiast kość promieniową. Ma zdecydowanie mniejsze znaczenie w budowie łokcia, ale za do jej główka i powierzchnie stawowe z wypustkami grają bardzo ważną rolę w tworzeniu większej części nadgarstka, jakoś w stosunku trzy do jednego względem łokciowej. Na brodę Merlina, Frances, przepraszam! - drgnąłem, kiedy doszło do mnie, że zamiast leczeniem ludzi i co ważniejsze, odejmowaniem im cierpienia - ja zacząłem rozwodzić się na temat anatomii, kiedy panna Montgomery siedziała ze złamaną ręką. - Fractura Texta - powtórzyłem w końcu inkantację na nastawionym już lewym złamaniu, lekko zarumieniony z powodu własnego roztrzepania.
A może jednak nie roztrzepania tylko pasji?
- Ach tak, wypadek - pokiwałem głową, na chwilę odrywając spojrzenie od rąk Frances, żeby skierować je na Susanne. A wzrok mój był w tej chwili pełen uwagi, starałem się jak najdokładniej obserwować Sue - jej poza zdawała się potwierdzać moje przypuszczenia, słowo wypadek i anomalie jakoś wyjątkowo bowiem się łączyły. Cały czas nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że Lovegood jest w pewien sposób podobna do Miriam. Nie nazwałbym tego jednak dziecinnością czy brakiem powagi: ona była zwyczajnie czysta. I niewinna. Łapałem się na tym, że zawieszałem się na dłużej na fenomenie jej osobowości, jednak teraz nie miałem za bardzo czasu na to, aby po raz kolejny zacząć analizować pannę Sue. Kiwnąłem głową i przyoblekłem zmęczoną twarz w uśmiech. - Oczywiście. Odpocznie później jeszcze kilka dni i będzie jak nowa, nawet się nie zorientujesz - zapewniłem, znów wracając do przedramion Frances. Udało mi się nastawić już wszystkie połamane kości, jednak te nie chciały się zrastać. Ściągnąłem lekko brwi, po czym znów wycelowałem końcem różdżki w prawą rękę Zakonniczki.
- Fractura Texta - powiedziałem jakby z nutą oczekiwania pobrzękującą w głosie. Nie byłem jednak do końca pewien, czego i od kogo tak właściwie oczekiwałem: od magii, że przestanie być kapryśna czy raczej od różdżki, że w końcu zacznie się mnie słuchać. Ewentualnie mogłem jeszcze wymagać od siebie: większych kompetencji.
Chciałem przejść do drugiego złamania, lecz wtedy z rytmu wybiło mnie pytanie. - W każdym przedramieniu znajdują się dwie kości. Łokciowa, która jak sama nazwa wskazuje tworzy jedną ze swoich wypustek staw łokciowy, o tu - wskazałem końcem różdżki w odpowiednie miejsce. - I biegnie przez całą długość przedramienia aż do nadgarstka. Tworzy w nim płaskie powierzchnie stawowe bardziej od strony małego palca. A z drugiej strony mamy natomiast kość promieniową. Ma zdecydowanie mniejsze znaczenie w budowie łokcia, ale za do jej główka i powierzchnie stawowe z wypustkami grają bardzo ważną rolę w tworzeniu większej części nadgarstka, jakoś w stosunku trzy do jednego względem łokciowej. Na brodę Merlina, Frances, przepraszam! - drgnąłem, kiedy doszło do mnie, że zamiast leczeniem ludzi i co ważniejsze, odejmowaniem im cierpienia - ja zacząłem rozwodzić się na temat anatomii, kiedy panna Montgomery siedziała ze złamaną ręką. - Fractura Texta - powtórzyłem w końcu inkantację na nastawionym już lewym złamaniu, lekko zarumieniony z powodu własnego roztrzepania.
A może jednak nie roztrzepania tylko pasji?
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66, 74
'k100' : 66, 74
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź