Wydarzenia


Ekipa forum
Amarante Babette Hopkirk
AutorWiadomość
Amarante Babette Hopkirk [odnośnik]03.09.16 20:59

Amarante Babette Hopkirk

Data urodzenia: 1 kwietnia 1926 roku
Nazwisko matki: Mimieux
Miejsce zamieszkania: Londyn, jedna z mugolskich dzielnic
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: pani detektyw zarówno w świecie czarodziejów jak i poza nim
Wzrost: 173 cm
Waga: 62 kg
Kolor włosów: głęboka czerń
Kolor oczu: piwne - ciemniejsze przy źrenicy, bursztynowe na zewnętrznych partiach tęczówki
Znaki szczególne: przy odpowiednim świetle lub pod wpływem substancji odurzających jej źrenice znacznie różnią się wielkością - prawa jest zdecydowanie większa od lewej, co według niej wygląda po prostu śmiesznie; wysoka jak na kobietę, często góruje ponad innymi przedstawicielkami swojej płci, przy tym niezwykle smukła; blada skóra nieskażona żadną blizną, bardzo podatna na sińce, dodatkowo podkreślona czernią włosów; pewnie niejeden mężczyzna uznałby, że jest niebywale piękna; cienki papieros pomiędzy szkarłatnymi wargami i aureola z szarych języków dymu; bardzo charakterystyczna barwa głosu;


Fabienne Mimieux była jedyną dziedziczką winnic w Bordeaux, żydówką francuskiego pochodzenia, kruchą niewiastą o pięknych oczach otoczonych firaną ciemnych rzęs, nie miała styczności z magią, ba! Nie zdawała sobie sprawy z istnienia innego świata niż mugolski... Do czasu. Pewnego lipcowego wieczora, pośród wąskich uliczek miasteczka poznała jego - Johnatana Hopkirka, młodego podróżnika z Wysp Brytyjskich, który we Francji szukał przygód godnych opisania w autorskiej powieści - może i nie znalazł trzymających w napięciu historii, które na starość mógłby opowiadać wnukom, ale coś całkiem innego i zdecydowanie ważniejszego - znalazł Fabienne, miłość swojego życia, przyszłą żonę oraz matkę jego dzieci. Nie warto jednak rozwodzić się nad dalszymi losami tej pary, bo do opowiedzenia mam całkiem inną historię.



Nazywam się Amarante, dlaczego? Bo podobno gdy się urodziłam róż zabarwił moje policzki. Przyszłam na świat we francuskim Bordeaux, wśród winnic i winorośli rodzących słodkie owoce, których zapach do tej pory kojarzy mi się z rodzinnym domem. Można powiedzieć, że byłam zwykłym dzieckiem, o ile zwykłym można nazwać kogoś, u kogo już w okresie wczesnodziecięcym zaczęły objawiać się magiczne zdolności. Moja mama była niezwykle zdziwiona kiedy pewnego dnia znalazła mnie na dachu jednej z winnic, kiedy na jej oczach stoczyłam się z niego, odbiłam od trawy i jak gdyby nigdy nic pobiegłam dalej z jednym jedynym siniakiem na kolanie. Nie mogła uwierzyć własnym oczom, bo oczywiście ojciec wcześniej nie wspomniał o swoim pochodzeniu. Czarodzieje? Szkoły magii? Przecież to brzmiało kompletnie abstrakcyjnie! Totalny absurd! Bajki dla małych dzieci! Kilka dni zajęło jej przetrawienie faktu, że ma w domu nie tylko małą czarownicę, ale i dużo starszego czarodzieja. Była jednak zachwycona! Została wrzucona wprost do świata pełnego dziwów i cudów, który zaczęła poznawać wraz z dzieckiem. Od małego byłam ciekawska, wszędzie wpychałam swój zgrabny nosek, jeśli nie doznałam czegoś na własnej skórze, to w ogóle to dla mnie istniało. Miałam również tęgi umysł, już jako malec uwielbiałam zagadki i łamigłówki, ale również... literaturę! Wcześnie nauczyłam się czytać, sepleniąc recytowałam wierszyki, których uczyła mnie matka. Szybko okazało się, że mam także bardzo charakterystyczny głos - im byłam starsza tym bardziej zachrypnięta. Matka szybko to zauważyła i nim się obejrzałam pchała mnie na zajęcia śpiewu, gdzie szkoliłam swoje umiejętności. Sama również uczyła mnie kołysanek czy innych sielskich piosenek znanych w naszych rejonach. Swoim głosem umilałam rodzinne spendy, a gdy mnie oklaskiwali rosła moja pewność siebie, której jeśli mam być szczera, nigdy mi nie brakowało. Rodzicielka przekazywała mi również wszystko to, co powinno wiedzieć mugolskie dziecko - i tak oto znałam podstawy matematyki, geografii, wiedziałam jak działa Ziemia. Aż naszedł rok tysiąc dziewięćset trzydziesty szósty i opuściłam Bordeaux, zmierzając do nieznanego mi miejsca położonego wysoko w Alpach, do Akademii Magii Beauxbatons, która zachwyciła mnie od pierwszego wejrzenia! Zostałam Smokiem, co wcale nie było dziwne, zważając na moje zamiłowanie do słowa pisanego. Zresztą jako nastolatka zaczytywałam się w romansidłach, skrycie marząc o wielkiej miłości, którą sama będę kiedyś opisywać w powieściach. Tak, widziałam się jako autorkę książek dla kobiet, ale ostatecznie wybrałam całkiem inną ścieżkę. Teraz jak o tym pomyślę, to nawet zabawne. Wróćmy jednak do opowieści - w szkole radziłam sobie dobrze, choć nie można nazwać mnie prymuską. Jasne, w dziedzinie literatury byłam całkiem niezła - posługiwałam się kwiecistymi opisami, dużo czytałam, po prostu mnie to interesowało. Inne przedmioty? No cóż, już wtedy znałam zasadę, którą rządzi się każda szkoła - zakuć, zdać, zapomnieć. Miałam zresztą wielu przyjaciół, którzy bardzo chętnie odrabiali za mnie prace domowe, i chyba tak samo dużo wrogów, szczególnie wśród przedstawicielek płci pięknej, które rzucały mi zazdrosne spojrzenia oraz niezbyt uprzejme komentarze, ja jednak miałam to głęboko w nosie! Niemniej znacznie częściej obracałam się w towarzystwie chłopców, którzy łaknęli mojej obecności, byli na każde skinienie palca, a gdy posyłałam im tajemnicze uśmiechy widziałam jak rozpływają się pogrążając w sprośnych marzeniach. Wcale mi to nie przeszkadzało, ha! Korzystałam ile mogłam - niektórzy pisali mi wypracowania z historii magii, inni nosili za mną książki, było też kilku zauroczonych do tego stopnia, że pomiędzy starymi kartami opasłych tomisk znajdowałam miłosne liściki, obietnice wierności do grobowej deski - ja jednak żadnego nie traktowałam poważnie. A może po prostu lubiłam ich wszystkich? Podobało mi się, że starają się o moje względy, ale żadnemu nie potrafiłam obiecać czegoś więcej, ot, żaden nie interesował mnie na tyle, by choćby skraść pocałunek. Starali się imponować mi na wiele sposobów - niektórzy majątkiem, inni pięknym słowem, ale dla mnie każdy jeden był taki sam - zakochany w mojej aparycji, nie tym co sobą reprezentowałam. Niektórzy patrzyli na te zaloty krzywym okiem, szczególnie ci, którzy mogli pochwalić się tytułem szlacheckim i krwią czystą od pokoleń. Dobre sobie! Założę się, że ten cały szlachecki spis to jakiś pic na wodę. Zresztą... nie obchodziło mnie ich arystokratyczne życie pełne zakazów i nakazów, nudne i przewidywalne. Wolałam wygłupiać się w towarzystwie mugolaków niż słuchać tych nadętych buców, którzy potrafili gadać tylko o jednym... Raczej trzymałam się od nich z daleka. Tak czy owak okres szkolny wspominam bardzo miło (nawet jeśli przed egzaminami uczyłam się całe dnie i noce by wypaść na nich jak najlepiej - opłaciło się, moje wyniki były na tyle wysokie bym bez trudu dostała się na kursy), nie raz myślę, że wróciłabym do Beauxbatons na kolejnych kilka lat, choć w owym czasie świat zdążył oszaleć - ten mugolski i ten magiczny.



Kiedy wybuchła druga wojna światowa i Francja znalazła się pod niemiecką okupacją, kiedy zaczęła się eksterminacja żydów, nie mogliśmy zostać w kraju - moja matka była znana w Bordeaux za sprawą winnic, wszyscy wiedzieli, że jest wyznawczynią Mojżesza, a ludzie w sytuacji zagrożenia stają się bardzo wylewni. Ojciec szybko podjął kroki mające na celu chronić jedną z najważniejszych kobiet w jego życiu. Obydwoje wyjechali do Anglii, jego rodzinnego kraju, gdzie zamieszkali w mieszkaniu na ulicy Pokątnej. Ja byłam wówczas w akademii, ale od tej pory każde wakacje spędzałam w pochmurnym Londynie, w którym zakochałam się od razu - ten szary klimat, woń strachu i deszczu, popielate chmury wiecznie wiszące na nieboskłonie. Tak, to miasto było odzwierciedleniem ówczesnego stanu mojej duszy, było po prostu niezwykle romantyczne. W święta z kolei pozostawałam w murach zamku, tęskniąc za rodziną i marząc, bym mogła być z nimi podczas Chanuki. Może warto wspomnieć również o tym, że w owym czasie odcięliśmy się od mugolskiego świata. Przestaliśmy także czerpać fundusze z winnic, więc ojciec zmuszony był znaleźć pracę - żyliśmy ubogo ale szczęśliwie. Ja z kolei, podczas nauki, wcale nie musiałam odmawiać sobie przyjemności! Każdy mój adorator bardzo chętnie obdarzał mnie prezentami czy fundował wszystko na co miałam ochotę.
Ale mniej więcej w tym samym czasie coś się we mnie zmieniło - coraz rzadziej widziałam siebie jako pisarkę, zaś coraz częściej chciałam podążać ścieżką dobra, bronić słabszych oraz takich, którzy nie potrafią zapewnić sobie bezpieczeństwa. Widziałam przecież, że moja matka wcale nie zasłużyła na te wszystkie przykrości - zawsze była kobietą serdeczną i uśmiechniętą, teraz jednak nie uśmiechała się wcale. Z tego powodu przyłożyłam się do zajęć fizycznych, do zaklęć i obrony przed czarną magią, trochę mniej czasu poświęcając poezji oraz prozie - moim dwóm, zdawać by się mogło, najlepszym przyjaciółkom. Chyba już wtedy doszłam do wniosku, że w przyszłości chcę zostać policjantką.



Zaraz po skończeniu szkoły na stałe zadomowiłam się w Anglii, od razu zaczynając roczne kursy mające na celu przygotować mnie do przyszłego zawodu. Pamiętam, że wszyscy śmiali się z siedemnastoletniej pannicy, którą wówczas byłam - taka filigranowa istotka nie poradzi sobie z bandziorami! - mówili, a ja jedynie uśmiechałam się. Może i nie należałam do najsilniejszych, ale miałam coś, czego oni nie mieli - ambicje i zapał. Musiałam pokazać tym wszystkim facetom, że nie jestem jakąś trzpiotką, z której mogą się śmiać! I pokazałam, chociaż nie było to łatwe i kosztowało mnie wiele wysiłku. Nie miałam też problemów w śledzeniu, kłamaniu oraz maskowaniu - ot, kursy dobrze przygotowały mnie do dalszej pracy. Zaraz po ich skończeniu zostałam przydzielona do czarodziejskiej policji, jako partnerka jednego z bardziej doświadczonych stróżów prawa. Był kilka lat starszy ode mnie, miał ponure spojrzenie, srogi wyraz twarzy i kilkudniowy zarost na policzkach. Imponował mi jak nikt inny i... pociągał jak żaden mężczyzna. Zakochałam się. Pewnie też trochę dlatego byłam jego najpilniejszą uczennicą, a on bardzo chętnie dzielił się ze mną swoją wiedzą, choć traktował mnie raczej jako małolatę, był chyba jedynym, który potrafił oprzeć się mojemu urokowi. Czyż to nie ironia losu? Mogłam mieć każdego, a chciałam właśnie jego, tego, który wcale nie chciał mnie. Tak czy siak nasza współpraca była bardzo owocna, w mig pojęłam zasady, którymi rządził się przestępczy świat. Nauczył mnie także co zrobić kiedy alohomora nie działa i już po kilku pierwszych tygodniach umiałam otwierać zamki przy użyciu wsuwki. Myślę, że jeśli miałabym niepostrzeżenie zawinąć komuś portfel, też bym sobie poradziła. Jeśli chcesz ścigać bandziorów, to musisz być bezwzględna jak oni. Myśleć jak oni. Żaden z tych łotrów nie zapyta cię, czy może chcesz dzisiaj umrzeć tylko bez mrugnięcia okiem trafi morderczym zaklęciem. - powtarzał. On sam był wręcz brutalny, ale wtedy podobało mi się kiedy obijał kolejną kaprawą mordę. To mnie napędzało. Byliśmy idealnym duetem - groźnym i pociągającym.



W roku czterdziestym piątym Wielka Wojna Czarodziejów dotarła do Anglii, ale za to skończyła się druga wojna światowa i moi rodzice mogli wrócić do Francji, którą obydwoje kochali całym sercem. Nalegali bym jechała z nimi, ale mój dom był tutaj, w Londynie. Oni zaś znaleźli azyl w Prowansji, zajmując niewielki domek i żyjąc z rolnictwa. W tych niespokojnych czasach odwiedzałam ich rzadko, ale wciąż wymienialiśmy się listami. Co robiłam kiedy wokół szalała burza? To co powinnam - wciąż ganiałam za złoczyńcami w towarzystwie mojego mentora. Może wrogowie trochę się zmienili, może byli bardziej niebezpieczni, ale co z tego? Nie zamierzałam odpuścić, nie po to przeszłam szkolenie by teraz uciekać! Okropności wojny znieczuliły mnie jeszcze bardziej, powoli stawałam się równie bezwzględna co mój towarzysz, a on? On zaczął widzieć we mnie już nie tylko małolatę, ale również kobietę. Wreszcie go zauroczyłam i nagle nie byliśmy już tylko partnerami w pracy, byliśmy nimi także w życiu prywatnym. Zamieszkaliśmy razem w kawalerce, którą zostawili mi rodzice - zasypiałam w jego silnych objęciach i budziłam się obok, patrząc w powieki, pod którymi kryły się te ciemne oczy, które kochałam najbardziej na świecie. Nagle wszystko stało się mniej straszne. Kiedy brał mnie każdej nocy czułam się kompletnie spełniona, jakby niczego mi w życiu nie brakowało, choć zamiast serca miałam wyrwę, która powiększała się z dnia na dzień. Trwaliśmy tak przez kolejne siedem lat. Nie myśleliśmy jednak o ślubie - on nie chciał wiązać się dopóki śmierć nas nie rozłączy, żaden papierek nie był mu potrzebny. Ja? Ja marzyłam o białej sukni, ale co z tego? Przecież nie mogłam wziąć sprawy w swoje ręce! Musiałam czekać aż to on wsunie pierścionek na mój smukły palec i nigdy się nie doczekałam. Żyliśmy razem, ale obydwoje wiedzieliśmy, że pewnego dnia może nam się to znudzić. Byliśmy do siebie przywiązani, ale nie na tyle by składać sobie obietnice przed tłumem znajomych. Ach, właśnie! Wielu z nich uważało nasz związek za niemoralny, jednak mieliśmy to w głębokim poważaniu. Siedem lat uniesień. Siedem lat wzlotów i upadków. Siedem kolejnych lat walki ze złem. Wtedy jeszcze myślałam, że to właśnie jest zło, teraz wiem, że nie istnieje coś takiego.



Co sprawiło, że moje życie odwróciło się do góry nogami? Pamiętam to jakby wszystko zdarzyło się wczoraj. Był rok pięćdziesiąty drugi. Kilka miesięcy wstecz Ministerstwo Magii zawarło pokój z Gellertem Grindelwaldem, wszystko trochę się ustabilizowało, choć nie można powiedzieć by wróciło na dawne tory. My natomiast, ja i mój ukochany, powróciliśmy do ścigania podrzędnych przestępców. Rozpracowywaliśmy szajkę przemytników. Obydwoje myśleliśmy wtedy, że to będzie grubsza sprawa, ale wkrótce okazało się, że wcale nie mieliśmy racji - kolejna grupa młodocianych bawiących się w wielkich dilerów. Uważali się za panów tego świata, wiecznie odurzeni prochami, nabuzowani sztuczną energią. Dostaliśmy cynk, że jeden z nich ma odebrać towar w starych dokach nad Tamizą. Wiedziałam, że jeśli uda nam się go złapać, jeśli go przyciśniemy to wyśpiewa wszystko. Ileż on mógł mieć lat? Osiemnaście? Dziewiętnaście?...
Skryci w mroku czekaliśmy aż transakcja zostanie dokonana. Nawet nie wiem kiedy coś poszło nie tak - pamiętam, że zagrodziłam młodemu drogę, a on najpierw uderzył mnie w twarz, a później mocno odepchnął. Strumień zielonego światła poszybował w jego stronę, zobaczyłam jak jego oczy stają się martwe, jak pada na pomost, a zza jego pleców wyłania się mój partner. Tłumaczył, że chciał mnie chronić, ale nie słuchałam. Poczułam łzy spływające po policzkach bo nagle zrozumiałam, że to nie młodzieniec był tutaj tym złym, tylko ten pieprzony staruch, który bez mrugnięcia okiem odebrał życie komuś, kto po prostu trochę się w tym wszystkim pogubił. Nagle przestało dla mnie istnieć coś takiego jak dobro i zło. Bo czy Niemca, który w ramach lojalności wobec kraju zabija kolejnych żydów można nazwać złym? Czy ojciec, który sprzedaje opium by zapewnić swoim dzieciom godne życie jest potworem? Czy kobieta, która morduje swojego gwałciciela pozbawiona jest moralności?... Krzyczałam, tuląc do piersi chłopca, którego śmierci byłam współwinna. Nie byłam w stanie spojrzeć w oczy, które kiedyś kochałam. Okazało się zresztą, że nie byliśmy tam jedynymi policjantami.
Mój partner został zawieszony, miał stanąć przed sądem, ale nie wiem jak ta sprawa potoczyła się dalej, wyrzuciłam go z domu tego samego wieczora. Następnego dnia złożyłam wymówienie, przeniosłam się do mugolskiej dzielnicy, bo nie byłam w stanie mieszkać w miejscu, które przypominało mi o nim, o tym co zrobił z delikatnej romantyczki marzącej o zostaniu pisarką...



Kilka kolejnych miesięcy dochodziłam do siebie korzystając z pomocy magipsychiatrów. Dlaczego to jedno wydarzenie tak bardzo na mnie wpłynęło? Może przez to, że chłopak był taki młody? Może zniszczyło mnie to, że był pierwszą osobą, której śmierć widziałam, która umarła prawie że w moich ramionach? Wcześniej, owszem, brałam udział w różnych akcjach, ale nawet podczas wojny unikałam egzekucji.
Mniej więcej w połowie kolejnego roku postanowiłam otworzyć własny biznes - zostałam detektywem. Śledczym w służbie... no właśnie, w służbie czego? Dobra, które przecież dla każdego przyjmuje inną postać? W służbie Ministerstwa Magii, które jest tak samo bezwzględne jak czarnoksiężnicy, z którymi walczy z takim zapałem? Nie. W służbie własnych wartości i własnej moralności. Wiem, że to niebezpieczna praca, ale czy w policji było lepiej? Nie sądzę, wydaje mi się, że po prostu przyzwyczaiłam się już do takiego życia, do skoków adrenaliny i bólu, który przeszywał moje ciało podczas konfrontacji z wrogiem. Nie chciałam i nie chcę żyć inaczej. Przyjmowałam zlecenia zarówno od mugoli jak i czarodziejów. Z początku głównie biegałam za niewiernymi mężami, ale z czasem zaczęli się do mnie zgłaszać wszyscy ci, którzy nie mogli szukać pomocy u stróżów prawa, bo sami to prawo łamali. Chyba trochę tonęłam w przestępczym światku... Chętnie kręciłam się pośród eleganckich, aczkolwiek nie zawsze sprawiedliwych mężczyzn, odwiedzałam podziemne kasyna, piłam whiskey i paliłam kubańskie cygara. Każdy może przyjść do mojego biura, bo nikomu nie potrafię odmówić. Podoba mi się to, że jestem taka niezależna i to, że moi dłużnicy traktują mnie z należytym szacunkiem. To, że chętnie pomagają, jeśli pomocy potrzebuję. Weźmy takiego Wielkiego Joe - kiedy dowiedział się, że po mieście muszę podróżować komunikacją publiczną od razu zakupił mi auto i nauczył jeździć, natomiast kiedy egzaminator nie był zadowolony z mojej jazdy, Joe przemówił mu do rozsądku. Staruszek nie miał wyboru. Ten sam mężczyzna - Wielki Joe, oczywiście - nauczył mnie posługiwać się bronią. Och, pamiętam jego zdziwienie na pierwszej lekcji! Jak to możliwe, że w ogóle nie wiesz jak się za to zabrać! - dziwił się, ale na spokojnie wszystko mi wytłumaczył i szkolił dopóki nie strąciłam wszystkich puszek. Czas leci powoli gdy za oknami słychać wycie syren, krzyki i pijackie śpiewy młodocianych londyńczyków. Teraz siedzę w swoim biurze. Patrzę jak zszarzałe firany falują na wietrze, który wpada tutaj przez rozszczelnione okna. Palę cienkiego papierosa, odbijając na filtrze ślad krwistej szminki. Czekam, a na moim biurku leży formularz opatrzony zdjęciem mężczyzny, który być może zostanie dzisiaj moim wspólnikiem...



Patronus: Czarna pantera - dzikość i niezależność ukryta pod niezwykle elegancką powłoką. Dokładnie taka jest sama Amarante - z pozoru to dama odziana w głęboką czerń, w środku - prawdziwa kocica gotowa zagryźć napastnika. Sprytna, zawzięta i zwyczajnie niebezpieczna.
Wyczarowując patronusa przypomina sobie sielankowe dzieciństwo wśród winnic, na oblanych słońcem polach Bordeaux. Nie jest to żadna konkretna scena, która zapisała się na stałe w jej pamięci, raczej zbiór krótkich imaginacji, zapach wina i smak owoców dojrzewających pod francuskim słońcem.




Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 7 Brak
Zaklęcia i uroki: 7 Brak
Czarna magia: 0 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 2 Brak
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 6 Brak
BiegłośćWartośćWydane punkty
Język ojczysty: francuski II0
Język dodatkowy: angielskiII6
MugoloznastwoV25
LiteraturaIII7
KłamstwoIII7
KradzieżII3
RetorykaIII7
Silna wolaII3
SpostrzegawczośćIII7
Ukrywanie sięIII7
ZastraszanieI1
ŚpiewI1
PływanieI1
Reszta: 0

Wyposażenie

różdżka, środek transportu, aparat fotograficzny, prawo jazdy, 6pkt statystyk, ujawniacz, rewolwer i naboje



[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Amarante B. Hopkirk dnia 25.09.16 11:19, w całości zmieniany 6 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Amarante Babette Hopkirk [odnośnik]04.09.16 12:08
oddaję do sprawdzenia :3
Gość
Anonymous
Gość
Amarante Babette Hopkirk
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach