Garderoba
AutorWiadomość
Garderoba
Największe pomieszczenie w całym domu; wizualnie zdaje się jeszcze bardziej przestronne dzięki znajdującym się tutaj rozmaitym lustrom: stojącym oraz wiszącym, umożliwiającym podziwianie swego odbicia pod każdym możliwym kątem. Prócz szklanych tafli wyposażenie garderoby stanowią ogromne szafy oraz komody, w których ubrania poukładane są według kolorystycznego kodu ułożonego specjalnie przez Marcela.
Ostatnio zmieniony przez Marcel Parkinson dnia 10.11.16 11:50, w całości zmieniany 1 raz
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dusiłam się, panicznie szukając dookoła odrobiny wolnej przestrzeni i zbawczych atomów tlenu, którego ponoć w naszej ziemskiej atmosferze nie brakowało, a który najwyraźniej postanowił sobie dzisiaj zrobić wolne i całkowicie odpłynął z rezydencji Parkinsona. Zamknęłam oczy, próbując przynajmniej sobie w y o b r a z i ć jak swobodnie oddycham, bo przez te wszystkie halki, suknie, tiule i inne jedwabie nie docierało do mnie nie tylko powietrze, ale i światło. Przeklinałam Parkinsona w myślach w sposób, który na pewno nie zyskałby aprobaty w towarzystwie i możliwe, że nawet przypadkowo (akurat) wypsnęło mi się jedno czy dwa słowa na głos, ale Marcel albo ich nie słyszał, albo nie chciał słyszeć, albo też te przeklęte ubrania nie tylko mnie dusiły, ale i tłumiły wszystko, co mówiłam. Szczęściem dla Parkinsona blokowały też moje ręce, bo niechybnie bym go teraz udusiła.
- Mbdhsfhsfh sfsfhs – zaprotestowałam gwałtownie, gdy poczułam, jak ten paskudny oprawca pcha mi przez głowę kolejną warstwę materiału, przez co nie tylko czułam się cięższa o jakieś dwadzieścia kilogramów, ale i nogi powoli zaczynały się uginać pod moim ciężarem. Byłam zielona, jeśli chodzi o modowe kwestie, a moja garderoba wołała o pomstę do nieba (Marcel wyraził to bardziej stanowczymi słowami), ale i tak wiedziałam, że mam wielkie szczęście. Gdybym się urodziła jakieś sto lat temu, pewnie zmuszona byłabym do noszenia tych śmiesznych kloszowanych sukni z olbrzymimi dekoltami, bufiastymi rękawami i ściśniętymi mocno gorsetami. Do tej pory nie wiem, czy ich celem było uduszenie ówczesnych kobiet czy też tylko wyeksponowanie ich biustu ku ogólnej uciesze patriarchalnego społeczeństwa, w każdym razie odczuwałam coś na kształt niemej wdzięczności, że przyszło mi żyć w drugiej połowie dwudziestego wieku. Moja wdzięczność minęła jednak z chwilą, gdy ktoś mocno pociągnął za materiał i suknia ześlizgnęła mi się w końcu z twarzy, zawieszając się na ramionach i układając na ciele. Moim oczom ukazała się roześmiana twarz Parkinsona, który podziwiał swoje dzieło i unikał mojego wzroku – nic dziwnego, bo gdyby spojrzenia potrafiły zabijać, byłby teraz parującą kupką popiołu zamiataną przez domowego skrzata. - Jeśli próbujesz mnie zabić, to jesteś na najlepszej ku temu drodze – powiedziałam zdyszana, wyprostowując materiał na ramionach na tyle, na ile pozwalały mi ograniczone ruchy. Ta suknia zdecydowanie nie nadawała się na koncert skrzypcowy, chociaż niewątpliwie zrobiłaby niemałą aferę na jednym z arystokratycznych bali. - Nie mogę uwierzyć, że dziewczęta wydrapują sobie wzajemnie oczy, aby być na moim miejscu i dawać sobą tak manewrować, w dodatku całkowicie bezinteresownie. A właśnie, gdzie są moje ciasteczka? - zapytałam, nagle sobie przypominając o jednym z warunków, dla których to właśnie ja zgodziłam się być doświadczalnym manekinem Parkinsona. Maślane pyszności zawsze czekały na mnie na stoliczku w garderobie, ale dzisiaj zupełnie o nich zapomniałam; szybkie spojrzenie w bok uświadomiło mi, że stolik jest pusty, nie licząc wiązanki świeżych kwiatów (skąd u diabła wziął je w marcu?) i całego mrowia różnych tasiemek. Pociągnęłam raz i drugi nosem, ale nawet tym zmysłem nie wyczułam charakterystycznego zapachu.
Odwróciłam się w stronę Marcela, mierząc go zgorszonym spojrzeniem. - Zapomniałeś o nich! Albo sam je zjadłeś!- wyciągnęłam w jego stronę oskarżycielsko palec niczym detektyw, który właśnie nakrył mistrza zbrodni na gorącym uczynku. - Czy dla ciebie nie ma już żadnej świętości? - podeszłam do niego bliżej, czyli o równe dwa kroki, bo i tak stał bliziutko, szykując się do kolejnych artystycznych poprawek sukni, szukając na jego ubraniu okruszków, które świadczyłyby o popełnionym przestępstwie. Materiał był jednak nieskazitelnie czysty, idealnie równy i wyprasowany, jakby dopiero co wyszedł z projektanckiej pracowni... co zresztą wcale by mnie nie zdziwiło. Jeśli któraś ze znanych osób nie zakładała nigdy dwa razy tego samego stroju, a zamiast prać ubrania, wolała je sobie na bieżąco projektować, to niewątpliwie taką osobą był właśnie Marcel Parkinson.
- Mbdhsfhsfh sfsfhs – zaprotestowałam gwałtownie, gdy poczułam, jak ten paskudny oprawca pcha mi przez głowę kolejną warstwę materiału, przez co nie tylko czułam się cięższa o jakieś dwadzieścia kilogramów, ale i nogi powoli zaczynały się uginać pod moim ciężarem. Byłam zielona, jeśli chodzi o modowe kwestie, a moja garderoba wołała o pomstę do nieba (Marcel wyraził to bardziej stanowczymi słowami), ale i tak wiedziałam, że mam wielkie szczęście. Gdybym się urodziła jakieś sto lat temu, pewnie zmuszona byłabym do noszenia tych śmiesznych kloszowanych sukni z olbrzymimi dekoltami, bufiastymi rękawami i ściśniętymi mocno gorsetami. Do tej pory nie wiem, czy ich celem było uduszenie ówczesnych kobiet czy też tylko wyeksponowanie ich biustu ku ogólnej uciesze patriarchalnego społeczeństwa, w każdym razie odczuwałam coś na kształt niemej wdzięczności, że przyszło mi żyć w drugiej połowie dwudziestego wieku. Moja wdzięczność minęła jednak z chwilą, gdy ktoś mocno pociągnął za materiał i suknia ześlizgnęła mi się w końcu z twarzy, zawieszając się na ramionach i układając na ciele. Moim oczom ukazała się roześmiana twarz Parkinsona, który podziwiał swoje dzieło i unikał mojego wzroku – nic dziwnego, bo gdyby spojrzenia potrafiły zabijać, byłby teraz parującą kupką popiołu zamiataną przez domowego skrzata. - Jeśli próbujesz mnie zabić, to jesteś na najlepszej ku temu drodze – powiedziałam zdyszana, wyprostowując materiał na ramionach na tyle, na ile pozwalały mi ograniczone ruchy. Ta suknia zdecydowanie nie nadawała się na koncert skrzypcowy, chociaż niewątpliwie zrobiłaby niemałą aferę na jednym z arystokratycznych bali. - Nie mogę uwierzyć, że dziewczęta wydrapują sobie wzajemnie oczy, aby być na moim miejscu i dawać sobą tak manewrować, w dodatku całkowicie bezinteresownie. A właśnie, gdzie są moje ciasteczka? - zapytałam, nagle sobie przypominając o jednym z warunków, dla których to właśnie ja zgodziłam się być doświadczalnym manekinem Parkinsona. Maślane pyszności zawsze czekały na mnie na stoliczku w garderobie, ale dzisiaj zupełnie o nich zapomniałam; szybkie spojrzenie w bok uświadomiło mi, że stolik jest pusty, nie licząc wiązanki świeżych kwiatów (skąd u diabła wziął je w marcu?) i całego mrowia różnych tasiemek. Pociągnęłam raz i drugi nosem, ale nawet tym zmysłem nie wyczułam charakterystycznego zapachu.
Odwróciłam się w stronę Marcela, mierząc go zgorszonym spojrzeniem. - Zapomniałeś o nich! Albo sam je zjadłeś!- wyciągnęłam w jego stronę oskarżycielsko palec niczym detektyw, który właśnie nakrył mistrza zbrodni na gorącym uczynku. - Czy dla ciebie nie ma już żadnej świętości? - podeszłam do niego bliżej, czyli o równe dwa kroki, bo i tak stał bliziutko, szykując się do kolejnych artystycznych poprawek sukni, szukając na jego ubraniu okruszków, które świadczyłyby o popełnionym przestępstwie. Materiał był jednak nieskazitelnie czysty, idealnie równy i wyprasowany, jakby dopiero co wyszedł z projektanckiej pracowni... co zresztą wcale by mnie nie zdziwiło. Jeśli któraś ze znanych osób nie zakładała nigdy dwa razy tego samego stroju, a zamiast prać ubrania, wolała je sobie na bieżąco projektować, to niewątpliwie taką osobą był właśnie Marcel Parkinson.
Gość
Gość
Wyczekiwał tego dnia z równym entuzjazmem, z jakim w dzieciństwie odliczał godziny do Świąt Bożego Narodzenia i rozpakowywania gwiazdkowych prezentów. Właściwie... z identycznym, a może nawet i jeszcze większym, niż robił to mając lat dwadzieścia siedem - Thalia wpływała na niego niczym najlepszy alkohol, całkowicie otumaniając - lecz czy nie powinien się wstydzić, porównując damę do Toujours Pur? Może bardziej adekwatne byłoby zrównanie ją z rozpływającym się na języku sufletem czekoladowym? Czuł taką samą słodycz, gdy konsumował przepyszny deser, jak i muskając ustami wierch jej gładkiej dłoni... Och, tyle wystarczyło, by Marce stał się kompletnie rozanielony i miękki, jak puszyste ciasto dyniowe. Zazwyczaj to on rozbrajał kobiety, lecz lady Fawley zjawiskowo wkroczyła w jego życie i niepodzielnie zaczęła nim władać. Parkinson od początku uznał jej autorytet, marząc po prostu o modelce idealnej. O cudnej sylwetce, nienagannej postawie, zadbanej twarzyczce, świeżej, bezpretensjonalnej urodzie. W swej naturalności Thalia była przepiękna i Marce uznałby ją za godną miana Afrodyty także wtedy, gdyby paradowała przed nim w worku na ziemniaki. Miała jednak jego i dzięki tej pomocy, znacznie przewyższała wdziękami boginię piękna i miłości. On przyglądał się z boku, czuwał nad nią i trwał przy niej w każdej sytuacji. Kreacje na skrzypcowy koncert, odpowiednie do wygrywanych utworów i zmieniane co przerwę. Suknię na bal dobroczynny zorganizowany przez Towarzystwo Ochrony Mantykor. Strój odpowiedni do konnej przejażdżki w towarzystwie siostry. Coś niezobowiązującego, acz eleganckiego na niespodziewaną wizytę ciotecznej babci. Szykowny kostium na wieczorne wyjście do opery z ojcem. Skromna, lecz podkreślająca powabne ciało spódnica, perfekcyjnie nadająca się zarówno do robienia zakupów, jak i - zestawiona oczywiście z odpowiednią koszulą - na miłe popołudnie w kawiarni z przyjaciółką lub przyszłym narzeczonym. Ekh, ekh, Marce niemal udławił się na samą myśl - choć właściwie, czy nie dlatego stroił Thalię? Czyż nie taki oficjalny powód przedstawił rodzicowi dziewczyny? Uczynienie z lady Fawley idealnej narzeczonej, wprost z okładki żurnala, ku uciesze jakiegoś tępego idioty, myślącego główką, a nie głową?
-Już po wszystkim - powiadomił Thalię radośnie, odsuwając się w końcu, po żmudnym procesie ubierania ją w wyjątkowo strojną suknię, z kategorii tych, jakie nosiło się na rodzinnych fotografiach - wyglądasz zjawiskowo - dodał szczerze, obchodząc ją dookoła, choć starał się hamować i nie czynić tego zbyt... taksująco. Poluzował jeszcze odrobinę za mocno ściśnięty gorset, wysunął jasny lok ze zbyt starannie ułożonej fryzury, dopiero wówczas czując, że efekt go zadowala. Ba, był pełen zachwytu, również dla cierpliwości Thalii, która miotała obelgami o wiele ciszej i z mniejszą częstotliwością, niż ostatnim razem!
-Nie chcę żadnych innych dziewcząt. Chcę ciebie i tylko ciebie. A one niech tam sobie wydrapują oczy, byle nie ruszyły mojej muzy, bo wtedy będą mieć ze mną do czynienia! - rzucił zapalczywie, podwijając rękawy szaty i grożąc wyimaginowanemu przeciwnikowi. Oczywiście, nie uderzyłby kobiety, ale... ale i tak walczyłby do ostatniej kropli krwi za Thalię - bo wiesz, to nie chodzi tylko o to, że mogę cię ubierać - dodał po chwili, gdy zorientował się, jak niewdzięcznie i niegrzecznie mogłaby brzmieć jego deklaracja przy niewłaściwej interpretacji. A jemu naprawdę zależało na Thalii, którą coraz bardziej zaczynał traktować jak przyjaciółkę. Może nie tak samo, jak Cece... i trochę to Marcela męczyło, bowiem nie potrafił uchwycić właśnie tej istotnej różnicy między obiema paniami. Mimo wszystko dzielnie stawiał czoła wszyściusieńkim wymaganiom lady Fawley, czerpiąc dużą dawkę szczerej radości z możliwości choćby ujrzenia grymasu na jej uroczej buzi.
-Nie zjadłem, nie zjadłem, czekają na ciebie - próbował nieśmiało bronić się przed atakiem - od gorących boli brzuch, więc skrzatka upiekła je rano - wyjaśnił wszystko potulnie, klaśnięciem przywołując Trzpiotkę i prosząc, o przyniesienie ciasteczek dla Thalii - może w przyszłym tygodniu zjemy razem kolację, a nie tylko deser? - wypalił nagle, z idiotycznym uśmiechem pełnym nadziei na twarzy, jakby liczył, że maślane pyszności nieco obłaskawią surową Thalię.
-Już po wszystkim - powiadomił Thalię radośnie, odsuwając się w końcu, po żmudnym procesie ubierania ją w wyjątkowo strojną suknię, z kategorii tych, jakie nosiło się na rodzinnych fotografiach - wyglądasz zjawiskowo - dodał szczerze, obchodząc ją dookoła, choć starał się hamować i nie czynić tego zbyt... taksująco. Poluzował jeszcze odrobinę za mocno ściśnięty gorset, wysunął jasny lok ze zbyt starannie ułożonej fryzury, dopiero wówczas czując, że efekt go zadowala. Ba, był pełen zachwytu, również dla cierpliwości Thalii, która miotała obelgami o wiele ciszej i z mniejszą częstotliwością, niż ostatnim razem!
-Nie chcę żadnych innych dziewcząt. Chcę ciebie i tylko ciebie. A one niech tam sobie wydrapują oczy, byle nie ruszyły mojej muzy, bo wtedy będą mieć ze mną do czynienia! - rzucił zapalczywie, podwijając rękawy szaty i grożąc wyimaginowanemu przeciwnikowi. Oczywiście, nie uderzyłby kobiety, ale... ale i tak walczyłby do ostatniej kropli krwi za Thalię - bo wiesz, to nie chodzi tylko o to, że mogę cię ubierać - dodał po chwili, gdy zorientował się, jak niewdzięcznie i niegrzecznie mogłaby brzmieć jego deklaracja przy niewłaściwej interpretacji. A jemu naprawdę zależało na Thalii, którą coraz bardziej zaczynał traktować jak przyjaciółkę. Może nie tak samo, jak Cece... i trochę to Marcela męczyło, bowiem nie potrafił uchwycić właśnie tej istotnej różnicy między obiema paniami. Mimo wszystko dzielnie stawiał czoła wszyściusieńkim wymaganiom lady Fawley, czerpiąc dużą dawkę szczerej radości z możliwości choćby ujrzenia grymasu na jej uroczej buzi.
-Nie zjadłem, nie zjadłem, czekają na ciebie - próbował nieśmiało bronić się przed atakiem - od gorących boli brzuch, więc skrzatka upiekła je rano - wyjaśnił wszystko potulnie, klaśnięciem przywołując Trzpiotkę i prosząc, o przyniesienie ciasteczek dla Thalii - może w przyszłym tygodniu zjemy razem kolację, a nie tylko deser? - wypalił nagle, z idiotycznym uśmiechem pełnym nadziei na twarzy, jakby liczył, że maślane pyszności nieco obłaskawią surową Thalię.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Domyślałam się, że nie miał całkowicie czystych zamiarów zapraszając mnie do siebie i proponując umowę – skądinąd niezwykle zastanawiającą, bo czy każdej napotkanej szlachciance proponował dokładnie to samo, czy tylko na mnie uparł się jak orzeł z tym swoim błagalnym spojrzeniem? - byłam więc przygotowana na stawianie mu czoła i odpieranie uwodzicielskich ataków przypuszczanych za pomocą czarodziejskiego uśmiechu numer cztery i słodkich słówek pełnych ukrytych oraz nieukrytych komplementów. Prawionych wprost z taką lekkością i swobodą, że czasami dziękowałam Merlinowi, że mam właśnie na głowie tonę materiału, przez których nie było widać moich zaczerwienionych policzków. Jednak z każdym kolejnym tygodniem, gdy f a k t y c z n i e zajmował się wyłącznie ubieraniem i przebieraniem mojej skromnej osoby, jednocześnie dając mi kilka wartościowych rad (dzięki którym na ostatnim koncercie jeden z wysoko postawionych urzędników nie mógł ode mnie oderwać wzroku, ale przecież nie powiem tego Marcelowi, bo wbije we mnie triumfujące spojrzenie i będzie się puszył jak paw przez kolejny miesiąc), moja podejrzliwość powoli malała, zyskując w końcu postać ledwie kiełkującego ziarenka. Co nie oznaczało, że przestałam być czujna! Na każdy jego komplement dalej odpowiadałam wymijającym podziękowaniem, a każde spojrzenie pełne zachwytu kwitowałam zirytowanym prychnięciem, które miało go zniechęcić kolejnych powłóczystych zerknięć w moją stronę. Im bardziej jednak starałam się go wyprowadzić z równowagi swoją oschłością, tym bardziej natarczywy w tej swojej d o b r o c i się stawał; z dwojga złego postanowiłam więc zakopać wojenny topór, który zresztą chyba tylko ja dzierżyłam, bo w dłoni Marcela powiewała od dawna biała flaga, i pozwolić sytuacji samej się rozwinąć. Ale nigdy, przenigdy nie wybaczyłabym mu, gdyby zeżarł moje ulubione ciasteczka.
- Obyś ich nie zjadł, bo w przeciwnym razie zostaną z ciebie tylko okruszki – wycelowałam w niego najbardziej lodowate spojrzenie, na jakie było mnie stać (co już samo w sobie stanowiło nie lada wyczyn, bo przecież moje piękne oczęta nie były stworzone do zimnych spojrzeń; raczej do płonięcia żywym ogniem, ale o tym miał się już przekonać tylko i wyłącznie mój przyszły małżonek) i okręciłam się na pięcie, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze. Westchnęłam cicho, bo naprawdę się sama sobie podobałam; suknia idealnie opinała mnie tam, gdzie trzeba i maskowała to, co było do maskowania. Nawet sztywny gorset nie tworzył wyzywającego, prostackiego dekoltu i być może właśnie dlatego Parkinson przypatrywał mi się krócej niż zwykle. W uszach wciąż brzmiała mi jego dziwna deklaracja sprzed kilku sekund, ale nie chciałam się nad nią zastanawiać, ani szukać w jego słowach drugiego albo nawet i trzeciego dnia. Wdawanie się w poważnie dysputy z Marcelem nie było częścią naszej umowy i mogło prowadzić do sytuacji, której za wszelką cenę chciałam uniknąć: zaangażowania się w te spotkania. Póki traktowałam je czysto profesjonalnie, jako formę specyficznego barteru – ja byłam jego muzą, jak to raczył stwierdzić, on czynił ze mnie jedną z najlepiej ubranych młodych dam w szlacheckim towarzystwie – nie musiałam się nad niczym zastanawiać i na nic zwracać uwagi. Nawet te dziwne szepty wymieniane za moimi plecami na ostatnim balu zimowym nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, a mordercze spojrzenie panny Macmillan odbiło się ode mnie jak od żelaznej tarczy. Gdybym miała się zastanawiać nad głębią łączącej nas relacji, pewnie te wszystkie drobne gesty zaczęłyby mnie obchodzić i doprowadzać do szału.
- Dlaczego mielibyśmy jeść razem kolację? - zapytałam rzeczowo, nie mogąc nie zareagować na jego pytanie rzucone tak nagle i bez ostrzeżenia. Nie było nic złego w kolacjach, przecież takie szlacheckie wizyty były czymś zupełnie naturalnym, zwłaszcza że często łączono je z prowadzeniem interesów, ale nie widziałam powodu, dla którego miałby zapraszać właśnie mnie. Nie łączyło nas nic więcej poza tymi cotygodniowymi spotkaniami, a nie sądziłam, by był zainteresowany moją pracą w Ministerstwie lub oglądaniem ostatnich dzieł Rembrandta sprowadzonych do Londynu prosto z Alzacji. Moja przytłumiona przez minione tygodnie podejrzliwość wybuchła ze zdwojoną siłą; zmrużyłam oczy, nawet nie zauważając, jak skrzatka bezszelestnie weszła do środka, odstawiając talerzyk z ciasteczkami na stoliku i znikając równie cicho. - Obiecałeś, że nie będzie żadnych pokazów mody i przedstawiania mnie w towarzystwie – powiedziałam po chwili z lekkim wyrzutem w głosie, że tak szybko zapomniał o łączącej nas umowie. - A przez towarzystwo miałam na myśli również jedzenie kolacji z twoimi przyjaciółmi i rodziną, na których chwaliłbyś mnie jak oszlifowany diament. Nie chcę, żeby wszyscy się dowiedzieli, że przychodzę tu co tydzień, że spędzamy razem kilka godzin i że... - zamknęłam oczy, z całą siłą uświadamiając sobie fakt, że byłabym spalona w towarzystwie, gdyby ktoś nieco podkoloryzował naszą historię, ubarwił ją, dodał kilka wymyślonych szczegółów. Wtedy moje szanse na dobre zamążpójście byłyby bardzo nikłe, niezależnie od tego, jaką fantastyczną suknię bym na sobie miała i ile szlacheckich balów zaliczyła.
- Obyś ich nie zjadł, bo w przeciwnym razie zostaną z ciebie tylko okruszki – wycelowałam w niego najbardziej lodowate spojrzenie, na jakie było mnie stać (co już samo w sobie stanowiło nie lada wyczyn, bo przecież moje piękne oczęta nie były stworzone do zimnych spojrzeń; raczej do płonięcia żywym ogniem, ale o tym miał się już przekonać tylko i wyłącznie mój przyszły małżonek) i okręciłam się na pięcie, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze. Westchnęłam cicho, bo naprawdę się sama sobie podobałam; suknia idealnie opinała mnie tam, gdzie trzeba i maskowała to, co było do maskowania. Nawet sztywny gorset nie tworzył wyzywającego, prostackiego dekoltu i być może właśnie dlatego Parkinson przypatrywał mi się krócej niż zwykle. W uszach wciąż brzmiała mi jego dziwna deklaracja sprzed kilku sekund, ale nie chciałam się nad nią zastanawiać, ani szukać w jego słowach drugiego albo nawet i trzeciego dnia. Wdawanie się w poważnie dysputy z Marcelem nie było częścią naszej umowy i mogło prowadzić do sytuacji, której za wszelką cenę chciałam uniknąć: zaangażowania się w te spotkania. Póki traktowałam je czysto profesjonalnie, jako formę specyficznego barteru – ja byłam jego muzą, jak to raczył stwierdzić, on czynił ze mnie jedną z najlepiej ubranych młodych dam w szlacheckim towarzystwie – nie musiałam się nad niczym zastanawiać i na nic zwracać uwagi. Nawet te dziwne szepty wymieniane za moimi plecami na ostatnim balu zimowym nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, a mordercze spojrzenie panny Macmillan odbiło się ode mnie jak od żelaznej tarczy. Gdybym miała się zastanawiać nad głębią łączącej nas relacji, pewnie te wszystkie drobne gesty zaczęłyby mnie obchodzić i doprowadzać do szału.
- Dlaczego mielibyśmy jeść razem kolację? - zapytałam rzeczowo, nie mogąc nie zareagować na jego pytanie rzucone tak nagle i bez ostrzeżenia. Nie było nic złego w kolacjach, przecież takie szlacheckie wizyty były czymś zupełnie naturalnym, zwłaszcza że często łączono je z prowadzeniem interesów, ale nie widziałam powodu, dla którego miałby zapraszać właśnie mnie. Nie łączyło nas nic więcej poza tymi cotygodniowymi spotkaniami, a nie sądziłam, by był zainteresowany moją pracą w Ministerstwie lub oglądaniem ostatnich dzieł Rembrandta sprowadzonych do Londynu prosto z Alzacji. Moja przytłumiona przez minione tygodnie podejrzliwość wybuchła ze zdwojoną siłą; zmrużyłam oczy, nawet nie zauważając, jak skrzatka bezszelestnie weszła do środka, odstawiając talerzyk z ciasteczkami na stoliku i znikając równie cicho. - Obiecałeś, że nie będzie żadnych pokazów mody i przedstawiania mnie w towarzystwie – powiedziałam po chwili z lekkim wyrzutem w głosie, że tak szybko zapomniał o łączącej nas umowie. - A przez towarzystwo miałam na myśli również jedzenie kolacji z twoimi przyjaciółmi i rodziną, na których chwaliłbyś mnie jak oszlifowany diament. Nie chcę, żeby wszyscy się dowiedzieli, że przychodzę tu co tydzień, że spędzamy razem kilka godzin i że... - zamknęłam oczy, z całą siłą uświadamiając sobie fakt, że byłabym spalona w towarzystwie, gdyby ktoś nieco podkoloryzował naszą historię, ubarwił ją, dodał kilka wymyślonych szczegółów. Wtedy moje szanse na dobre zamążpójście byłyby bardzo nikłe, niezależnie od tego, jaką fantastyczną suknię bym na sobie miała i ile szlacheckich balów zaliczyła.
Gość
Gość
Kochał kobiety. Czy raczej ich większość, ale w mięciusim serduszku Marcela była niezmierzona ilość uwielbienia, jaką obdarzał te cudowne, eteryczne istoty. Również te mniej zwiewne, pokaźniejszych rozmiarów, które przecież posiadały niemniej wrażliwości od szczuplejszych niewiast. Parkinson niezmiernie zazdrościł im tej beztroski, możliwości spędzenia całego dnia wśród puchowych pierzyn - czego nawet i oczekiwano od pięknych szlachcianek! Wyjście za mąż za kandydata wybranego przez rodziców wydawało się zaiste niewielką przykrością w zestawieniu z całym morzem niewyobrażalnych zalet takiego życia. Marce w końcu też kiedyś ożeni się z kobietą, przeznaczoną mu przez wyższą instancję - jeśli nie rodziców, to wepchniętą przez jakiegoś wuja, a nawet nestora. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiał, zaczął wyraźnie dostrzegać niesprawiedliwość - i to bynajmniej nie szlacheckich obyczajów (które raz negował, raz pochwalał, w zależności od tego, jak mu było wygodnie)! Mierził go fakt, że arystokratki zachęcano do nicnierobienia, podczas kiedy on musiał ciężko pracować. Marcelowe poczucie sprawiedliwości domagało się jakiegoś zadośćuczynienia; czemu i on nie mógł wyłącznie leżeć i pachnieć, chodzić na zakupy, wyglądać reprezentacyjnie i uśmiechać się na przyjęciach? Z rozkoszą oddałby swej przyszłej żonie godność żywiciela rodziny, samemu zajmując się tylko rozrywką i pielęgnacją ciała. Jak te kobiety śmiały w ogóle narzekać na tak błogą egzystencję? W luksusie, otoczone służbą, nie musiały nawet kiwać palcem, a każde ich rozkazy były natychmiast spełniane. Marce dałby się pokroić za podobne przywileje, ale niestety - urodził się mężczyzną, więc został zmuszony do niesienia niezwykle ciężkiego brzemienia. W zamian za kilka udogodnień, których poskąpiono niewiastom. I słusznie, bo przeciwnie Parkinson bardzo serio potraktowałby frazes "wołanie o pomstę do nieba". I biedaczyna, straciłby zapewne kilka godzin krzycząc z głową zadartą w górę, zanim ktokolwiek zechciałby mu wytłumaczyć, iż to tylko powiedzenie...
Dlatego też, słowa Thalii traktował bardzo serio, podejrzliwie zerkając na jej różdżkę, na szczęście leżącą dość daleko od dziewczyny. Przynajmniej zdążyłby prysnąć z garderoby, nim ta by po nią sięgnęła, racząc go zaklęciem, zmieniającym tak przystojnego pana w marną garstkę okruszków.
-Ależ Thalio, nie zjadłbym ich. Są tylko dla ciebie - odparł, nie kryjąc urazy tak haniebnym podejrzeniem, za to całkiem skutecznie maskując strach, przed zmienieniem się w okruszki. Nie mógł przyznać, że się jej boi - ha, największy zaś lęk czuł przed tym, że odejdzie, aniżeli przed jakimikolwiek przykrymi skutkami klątw, którymi wielokrotnie się odgrażała - choć w takiej formie nadal byłbym niezłym ciachem - dodał po chwili zastanowienia, jakby dopiero przetrawił słowa lady Fawley. Uśmiechnął się do niej - nieco wyzywająco, wracając do nieco kpiarskiego sposoby bycia. Na szczęście posiadał dość dystansu do siebie (bo chociaż obrażał się o byle gówienko, równie szybko wracało się do jego łask), aby fukanie Thalii traktować z przymrużeniem oka. Dziewczę było niezwykłe, wygadane, a do tego wprost przeurocze! Marce podniecał się tą współpracą niemal tak samo (albo i bardziej!), jak francuskimi dziewczętami... Te jednak w końcu mu się znudziły, natomiast Thalia... Och, miłość trwała już od miesiąca i była tą, z kategorii "od pierwszego wejrzenia". Parkinson święcie wierzył, że i ona to czuje! Musiała!
Stroił ją skrupulatnie, dwojąc się i trojąc, a nawet rozoktawiając, aby wyglądała najpiękniej, spośród całej angielskiej socjety. Nie było to zadanie trudne, lecz Marce postawił sobie cel, aby każdy, kto na nią spojrzy, rozpływał się w niemym zachwycie. Chciał olśnić świat jej pięknem, ale w sposób subtelny, toteż unikał głębokich dekoltów, zanadto wyciętych sukien, bogatej biżuterii. Eksponował wdzięki Thalii wyrafinowanymi kreacjami, dziewczęcymi upięciami włosów... I żałował, że nigdy oficjalnie jej nie towarzyszył. Jedynie patrzył z ogromnego dystansu i podziwiał. Nie swoje dzieło, lecz ją. Przyłapując się na myśli, że myśli o niej jakoś częściej, niż powinien.
Dlatego też nie podobał się Marcelowi jej niezadowolony ton, igiełki wyrzutów, jakimi go zarzucała, oskarżenia o łamanie umowy. Parkinson nie chciał opierać się na tym niesformalizowanym kontrakcie, ale jakoś tak, ciężko było mu o tym powiedzieć.
-Och. Och - wyjąkał tylko, niezwykle elokwentnie, czerwieniąc się jak dziewica i czując się jak dziewica, paskudnie wykorzystana i pozostawiona w samotności, by mogła zapłakać nad swoją głupotą i oswoić się z myślą, że jednak nie było żadnej miłości - to nie tak, jak myślisz - zaprzeczył po chwili, cicho, z nieukrywanym smutkiem w głosie. Było mu p r z y k r o - chciałem tylko, żebyś spędziła ze mną miły wieczór. Odcinając się od pracy. Niekoniecznie w miejscu publicznym, skoro się mnie wstydzisz. Ale jeśli nie masz ochoty... - zamilkł na chwilę, z nadzieją, że jednak radośnie wykrzyczy, że marzy o wspólnej kolacji - chyba powinnaś już iść - mruknął zniechęcony, odwracając się od Thalii i ukradkiem wycierając kilka łez z zarumienionych od emocji policzków.
Dlatego też, słowa Thalii traktował bardzo serio, podejrzliwie zerkając na jej różdżkę, na szczęście leżącą dość daleko od dziewczyny. Przynajmniej zdążyłby prysnąć z garderoby, nim ta by po nią sięgnęła, racząc go zaklęciem, zmieniającym tak przystojnego pana w marną garstkę okruszków.
-Ależ Thalio, nie zjadłbym ich. Są tylko dla ciebie - odparł, nie kryjąc urazy tak haniebnym podejrzeniem, za to całkiem skutecznie maskując strach, przed zmienieniem się w okruszki. Nie mógł przyznać, że się jej boi - ha, największy zaś lęk czuł przed tym, że odejdzie, aniżeli przed jakimikolwiek przykrymi skutkami klątw, którymi wielokrotnie się odgrażała - choć w takiej formie nadal byłbym niezłym ciachem - dodał po chwili zastanowienia, jakby dopiero przetrawił słowa lady Fawley. Uśmiechnął się do niej - nieco wyzywająco, wracając do nieco kpiarskiego sposoby bycia. Na szczęście posiadał dość dystansu do siebie (bo chociaż obrażał się o byle gówienko, równie szybko wracało się do jego łask), aby fukanie Thalii traktować z przymrużeniem oka. Dziewczę było niezwykłe, wygadane, a do tego wprost przeurocze! Marce podniecał się tą współpracą niemal tak samo (albo i bardziej!), jak francuskimi dziewczętami... Te jednak w końcu mu się znudziły, natomiast Thalia... Och, miłość trwała już od miesiąca i była tą, z kategorii "od pierwszego wejrzenia". Parkinson święcie wierzył, że i ona to czuje! Musiała!
Stroił ją skrupulatnie, dwojąc się i trojąc, a nawet rozoktawiając, aby wyglądała najpiękniej, spośród całej angielskiej socjety. Nie było to zadanie trudne, lecz Marce postawił sobie cel, aby każdy, kto na nią spojrzy, rozpływał się w niemym zachwycie. Chciał olśnić świat jej pięknem, ale w sposób subtelny, toteż unikał głębokich dekoltów, zanadto wyciętych sukien, bogatej biżuterii. Eksponował wdzięki Thalii wyrafinowanymi kreacjami, dziewczęcymi upięciami włosów... I żałował, że nigdy oficjalnie jej nie towarzyszył. Jedynie patrzył z ogromnego dystansu i podziwiał. Nie swoje dzieło, lecz ją. Przyłapując się na myśli, że myśli o niej jakoś częściej, niż powinien.
Dlatego też nie podobał się Marcelowi jej niezadowolony ton, igiełki wyrzutów, jakimi go zarzucała, oskarżenia o łamanie umowy. Parkinson nie chciał opierać się na tym niesformalizowanym kontrakcie, ale jakoś tak, ciężko było mu o tym powiedzieć.
-Och. Och - wyjąkał tylko, niezwykle elokwentnie, czerwieniąc się jak dziewica i czując się jak dziewica, paskudnie wykorzystana i pozostawiona w samotności, by mogła zapłakać nad swoją głupotą i oswoić się z myślą, że jednak nie było żadnej miłości - to nie tak, jak myślisz - zaprzeczył po chwili, cicho, z nieukrywanym smutkiem w głosie. Było mu p r z y k r o - chciałem tylko, żebyś spędziła ze mną miły wieczór. Odcinając się od pracy. Niekoniecznie w miejscu publicznym, skoro się mnie wstydzisz. Ale jeśli nie masz ochoty... - zamilkł na chwilę, z nadzieją, że jednak radośnie wykrzyczy, że marzy o wspólnej kolacji - chyba powinnaś już iść - mruknął zniechęcony, odwracając się od Thalii i ukradkiem wycierając kilka łez z zarumienionych od emocji policzków.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chyba bardziej wyczułam nosem, niż dostrzegłam kątem oka, że ciasteczka magicznie pojawiły się na stoliku. Nozdrza leciutko mi się rozszerzyły, gdy wciągałam zapach słodkich pyszności, a głowa automatycznie odwróciła się w stronę talerzyka bezpiecznie spoczywającego metr ode mnie. Straciłam chwilowo zainteresowanie osobą Marcela, sukniami, zaproszeniami na kolację i potencjalnym widokiem swojego zdjęcia (na pewno skromnie chowałabym się na nim poza ramki) na pierwszej stronie jakiegoś plotkarskiego szmatławca. Delikatny dreszcz przeszedł przez moje ciało, gdy wyobraziłam sobie, jak zanurzam zęby w miękkiej strukturze ciasteczka i jak ta ustępuje pod naporem bielutkich trzonowców, z rezygnacją doceniając ich siłę nad swoją kruchością. Nie musiałam nawet czuć na wargach słodkiego, maślanego smaku; samo jego wyobrażenie wywołane wspomnieniem wystarczyło, abym cicho westchnęła i skapitulowała. Do diabła, niech Marcel zaprasza sobie na kolacje nawet samą minister i inne polityczne persony, które niewątpliwie patrzyłyby na mnie zgorszonym wzrokiem, a potem równie niewątpliwie doniosły o wszystkim ojcu. Jeśli jednak na tej kolacji będą te cudowne ciasteczka, to mogę się dać nawet za nie pokroić, a nie tylko ryzykować zamknięcie w jednej z wież w rezydencji rodu w Cumberland. Westchnęłam i sięgnęłam po ciasteczko, a potem znowu westchnęłam i spojrzałam na Parkinsona mniej wojowniczo. Po pierwszym kęsie złowrogie spojrzenie stopniało całkowicie, po trzecim byłam gotowa jeść Marcelowi z ręki, a po przełknięciu w końcu całego ciasteczka aż się zarumieniłam na myśl, co jeszcze mogłam dla niego zrobić.
I dla ciasteczek.
- Dobrze – powiedziałam w końcu, odwracając wzrok od talerzyka i skupiając całą uwagę na Marcelu. - To znaczy dobrze, że przyjdę na kolację, a nie dobrze, że wychodzę – uściśliłam jeszcze w kierunku jego pleców. Podaje ciasteczka i myśli, że sobie tak po prostu wyjdę? Jego niedoczekanie. Kiedy jednak nie odwracał się przez kolejne sekundy, uznałam, że coś jest nie tak i może odrobinę przesadziłam. Faktycznie moje słowa musiały dla niego zabrzmieć nieco inaczej, niż było moim zamiarem; niezależnie od tego, co mówili o Parkinsonie i jaką reputacją bawidamka się cieszył w towarzystwie, na pewno nie miałam powodów, aby się go wstydzić. Nie mogłam mu jednak powiedzieć prosto z mostu, że taka kolacja ze mną jako jednym z gości, którego obecność nie była niczym usprawiedliwiona, bo nikt przecież nie wiedział o naszym małym układzie, wzbudziłaby wiele pytań, podejrzeń, dociekań i plotek. Jemu z pewnością by nie zaszkodziły; wręcz przeciwnie, ugruntowałyby jego pozycję nieokiełznanego i niepoprawnego czarodzieja niewieścich serc. Ale dla mnie mogły być gwoździem do towarzyskiej trumny i jeszcze skończyłabym jak ten koci fetyszysta, mój niesławny kuzyn, Colin Fawley. - Hm... Marcel? - zapytałam po kolejnych kilku sekundach ciszy, walcząc w nierównej walce pomiędzy chęcią zostania na miejscu i trzymania się blisko ciasteczek, a podejściem do Parkinsona i zmuszenia go, żeby się odwrócił. Tym razem jednak heroizm wygrał, a Dawid posłał Goliata na deski i powoli ruszyłam w stronę Marcela, kładąc mu ostrożnie dłoń na ramieniu. Ku mojemu zaskoczeniu wcale nie spłonęłam na miejscu, nie zapadłam się pod ziemię, ani nie zaszłam w ciążę, chociaż lady Madelaine Prewett przysięgała na własną duszę, że właśnie tak nabawiła się niechcianego brzucha, gdy przypadkowo dotknęła Parkinsona w teatrze. - Wiesz, że się ciebie nie wstydzę. - Skapitulowałam w końcu, bo choć nie znałam go aż tak dobrze, to miałam dziwne przeczucie, że ten jego mały akt rozpaczy mógłby się zaraz rozwinąć w coś więcej. - Tylko jesteś taki... specyficzny, że boję się czasem iść tutaj do łazienki, żeby nie wyskoczyli z niej ci szaleńcy z Czarownicy. To też trochę twoja wina, bo gdybyś nie zdobywał pięćdziesięciu tytułów Najbardziej Czarującego Uzębienia, to nie byłbyś tak popularny i nie wzbudzał takiej sensacji – zakończyłam nieco koślawo, próbując zrzucić na niego część odpowiedzialności za naszą sytuacją. Ale przecież miałam rację! Bycie takim przystojnym i czarującym powodowało same problemy i ten paskudny podrywacz powinien nad tym bardziej panować.
Stuknęłam go palcami w ramię, ale nie zareagował w żaden sposób, chyba że reakcją można nazwać coś jakby ciche chlipnięcie. Nawet jednak w najbardziej koszmarnych koszmarach nie wyobrażałam sobie chlipiącego Parkinsona, wolałam więc uznać, że żadnej reakcji nie było. Westchnęłam w duchu, rzucając rozpaczliwe spojrzenie na ciasteczka, którym od co najmniej dwóch minut nie poświęciłam żadnej myśli, i podjęłam prawdziwie męską jak na kobietę decyzję. Ścisnęłam go mocniej za ramię i odwróciłam w swoją stronę, próbując nie pognieść sukni opinającej moje ciało, a jednocześnie w dziwny sposób zapewniającej pełną swobodę ruchów i parsknęłam złowieszczo, zmuszając go żeby spojrzał w dół. Odetchnęłam głęboko, aż gorset zatrzeszczał ostrzegawczo, w mniej ostrzegawczy dla Marcela sposób prezentując moje wdzięki poukrywane w dekolcie i, wykorzystując ten ułamek sekundy nieuwagi Parkinsona, potrząsnęłam nim raz a porządnie. - Posłuchaj, bo nie będę się powtarzać. Spotykamy się na osobności, bo nie chcę, żeby ktokolwiek nas zobaczył razem i dopisał mi łatkę twojej kolejnej zdobyczy. Nie jestem nią – zastrzegłam, próbując nie myśleć o tym, gdzie teraz błądzą myśli i wzrok Marcela – i nie będę dawać plotkom żadnej pożywki. Nie wstydzę się ciebie – powtórzyłam nieco pewniejszym niż ostatnio głosem, próbując za wszelką cenę przekonać go, że to całkowita i niepodważalna prawda – ale wstydzę się tego, co mogliby pomyśleć ludzie, gdyby nas zobaczyli razem, oficjalnie, bez wcześniejszego uprzedzenia i wyjaśnienia, co się między nami dzieje. - Znów głęboko odetchnęłam, mierząc Parkinsona zmęczonym, ale wciąż wojowniczym spojrzeniem. Wyjaśnianie mu zawiłości, które dla mnie były oczywiste, wydawało się na dłuższą metę syzyfową pracą; dla niego jako mężczyzny nie stanowiła problemu pozowanie do zdjęć z coraz to nowszymi towarzyszkami, dla mnie mogło być końcem kariery panny na wydaniu i początkiem staropanieństwa. Nie sądziłam też, że zrozumie dokładnie, o co mi chodzi, ale przynajmniej musiałam spróbować. Moje czyste sumienie i mokre policzki Parkinsona bardzo się tego dopominały, a nie mogłam go zostawić samego, bo jeszcze gotów był sobie wmówić jakieś głupstwo do tej uroczej łepetyny i wpaść w jeszcze większą rozpacz niż obecnie. Poza tym, patrząc pragmatycznie, wciąż miałam na sobie jedną z jego sukni, z której nie mogłam się sama wydostać, a tym bardziej paradować w niej po ulicy lub teleportować się do domu, gdzie czujne oko macochy na pewno by od razu ją dostrzegło i nie uniknęłabym krzyżowego ognia pytań.
I dla ciasteczek.
- Dobrze – powiedziałam w końcu, odwracając wzrok od talerzyka i skupiając całą uwagę na Marcelu. - To znaczy dobrze, że przyjdę na kolację, a nie dobrze, że wychodzę – uściśliłam jeszcze w kierunku jego pleców. Podaje ciasteczka i myśli, że sobie tak po prostu wyjdę? Jego niedoczekanie. Kiedy jednak nie odwracał się przez kolejne sekundy, uznałam, że coś jest nie tak i może odrobinę przesadziłam. Faktycznie moje słowa musiały dla niego zabrzmieć nieco inaczej, niż było moim zamiarem; niezależnie od tego, co mówili o Parkinsonie i jaką reputacją bawidamka się cieszył w towarzystwie, na pewno nie miałam powodów, aby się go wstydzić. Nie mogłam mu jednak powiedzieć prosto z mostu, że taka kolacja ze mną jako jednym z gości, którego obecność nie była niczym usprawiedliwiona, bo nikt przecież nie wiedział o naszym małym układzie, wzbudziłaby wiele pytań, podejrzeń, dociekań i plotek. Jemu z pewnością by nie zaszkodziły; wręcz przeciwnie, ugruntowałyby jego pozycję nieokiełznanego i niepoprawnego czarodzieja niewieścich serc. Ale dla mnie mogły być gwoździem do towarzyskiej trumny i jeszcze skończyłabym jak ten koci fetyszysta, mój niesławny kuzyn, Colin Fawley. - Hm... Marcel? - zapytałam po kolejnych kilku sekundach ciszy, walcząc w nierównej walce pomiędzy chęcią zostania na miejscu i trzymania się blisko ciasteczek, a podejściem do Parkinsona i zmuszenia go, żeby się odwrócił. Tym razem jednak heroizm wygrał, a Dawid posłał Goliata na deski i powoli ruszyłam w stronę Marcela, kładąc mu ostrożnie dłoń na ramieniu. Ku mojemu zaskoczeniu wcale nie spłonęłam na miejscu, nie zapadłam się pod ziemię, ani nie zaszłam w ciążę, chociaż lady Madelaine Prewett przysięgała na własną duszę, że właśnie tak nabawiła się niechcianego brzucha, gdy przypadkowo dotknęła Parkinsona w teatrze. - Wiesz, że się ciebie nie wstydzę. - Skapitulowałam w końcu, bo choć nie znałam go aż tak dobrze, to miałam dziwne przeczucie, że ten jego mały akt rozpaczy mógłby się zaraz rozwinąć w coś więcej. - Tylko jesteś taki... specyficzny, że boję się czasem iść tutaj do łazienki, żeby nie wyskoczyli z niej ci szaleńcy z Czarownicy. To też trochę twoja wina, bo gdybyś nie zdobywał pięćdziesięciu tytułów Najbardziej Czarującego Uzębienia, to nie byłbyś tak popularny i nie wzbudzał takiej sensacji – zakończyłam nieco koślawo, próbując zrzucić na niego część odpowiedzialności za naszą sytuacją. Ale przecież miałam rację! Bycie takim przystojnym i czarującym powodowało same problemy i ten paskudny podrywacz powinien nad tym bardziej panować.
Stuknęłam go palcami w ramię, ale nie zareagował w żaden sposób, chyba że reakcją można nazwać coś jakby ciche chlipnięcie. Nawet jednak w najbardziej koszmarnych koszmarach nie wyobrażałam sobie chlipiącego Parkinsona, wolałam więc uznać, że żadnej reakcji nie było. Westchnęłam w duchu, rzucając rozpaczliwe spojrzenie na ciasteczka, którym od co najmniej dwóch minut nie poświęciłam żadnej myśli, i podjęłam prawdziwie męską jak na kobietę decyzję. Ścisnęłam go mocniej za ramię i odwróciłam w swoją stronę, próbując nie pognieść sukni opinającej moje ciało, a jednocześnie w dziwny sposób zapewniającej pełną swobodę ruchów i parsknęłam złowieszczo, zmuszając go żeby spojrzał w dół. Odetchnęłam głęboko, aż gorset zatrzeszczał ostrzegawczo, w mniej ostrzegawczy dla Marcela sposób prezentując moje wdzięki poukrywane w dekolcie i, wykorzystując ten ułamek sekundy nieuwagi Parkinsona, potrząsnęłam nim raz a porządnie. - Posłuchaj, bo nie będę się powtarzać. Spotykamy się na osobności, bo nie chcę, żeby ktokolwiek nas zobaczył razem i dopisał mi łatkę twojej kolejnej zdobyczy. Nie jestem nią – zastrzegłam, próbując nie myśleć o tym, gdzie teraz błądzą myśli i wzrok Marcela – i nie będę dawać plotkom żadnej pożywki. Nie wstydzę się ciebie – powtórzyłam nieco pewniejszym niż ostatnio głosem, próbując za wszelką cenę przekonać go, że to całkowita i niepodważalna prawda – ale wstydzę się tego, co mogliby pomyśleć ludzie, gdyby nas zobaczyli razem, oficjalnie, bez wcześniejszego uprzedzenia i wyjaśnienia, co się między nami dzieje. - Znów głęboko odetchnęłam, mierząc Parkinsona zmęczonym, ale wciąż wojowniczym spojrzeniem. Wyjaśnianie mu zawiłości, które dla mnie były oczywiste, wydawało się na dłuższą metę syzyfową pracą; dla niego jako mężczyzny nie stanowiła problemu pozowanie do zdjęć z coraz to nowszymi towarzyszkami, dla mnie mogło być końcem kariery panny na wydaniu i początkiem staropanieństwa. Nie sądziłam też, że zrozumie dokładnie, o co mi chodzi, ale przynajmniej musiałam spróbować. Moje czyste sumienie i mokre policzki Parkinsona bardzo się tego dopominały, a nie mogłam go zostawić samego, bo jeszcze gotów był sobie wmówić jakieś głupstwo do tej uroczej łepetyny i wpaść w jeszcze większą rozpacz niż obecnie. Poza tym, patrząc pragmatycznie, wciąż miałam na sobie jedną z jego sukni, z której nie mogłam się sama wydostać, a tym bardziej paradować w niej po ulicy lub teleportować się do domu, gdzie czujne oko macochy na pewno by od razu ją dostrzegło i nie uniknęłabym krzyżowego ognia pytań.
Gość
Gość
Ona pierwsza mu odmówiła, pierwsza posłała go do diabła, pierwsza wywołała w jego żołądku jakieś dziwne łaskotanie, niemające nic wspólnego z poalkoholowymi mdłościami. Uczucie było nawet więcej niż przyjemne, więc Marcel zwyczajnie mu się poddał, płynąc na fali zauroczenia niedostępną dziewczyną. Stawiającą mu opór znacznie dłużej, aniżeli którakolwiek z jego ówczesnych partnerek. Początkowo sądził, że to właśnie jej niechęć oraz jakże wyraźne "nie" spływające z tych ciasno zasznurowanych, różowych usteczek, nakręciło go do zabawienia się w odkrywcę nieznanych lądów, ale im więcej czasu spędzał z Thalią, tym bardziej przekonywał się, iż to nie ma zupełnie nic do rzeczy. Wpadł jak śliwka w kompot, w ogóle nie siłując się z tym poważnym pożądaniem. Co z tego, że znał ją bardzo słabo, co z tego, że ona nieustannie go zbywała i traktowała wprost okropnie, zachowując się niczym najbardziej rozwydrzona szlachcianka, jaka chodziła po tej ziemi, skoro Marcel był stuprocentowo pewny swoich uczuć. Jeszcze nieśmiało nazywanych przez niego zauroczeniem, zakochaniem, ale w cichych planach już wyobrażał sobie ich wystawny ślub, huczne wesele, zabawę trwającą co najmniej cały tydzień bez najmniejszej przerwy. Wiedział, że nie spocznie, póki nie postawi na swoim - albo odpuści, po czym na zawsze zamknie się w swojej norce, próbując nieudolnie posklejać nieuleczalnie chore i złamane serduszko. Już powoli myślał o zgromadzeniu zapasów na co najmniej kilka lat, jakie zamierzał spędzić w swojej samotni po odmówieniu wyjścia na wspólną kolację - na Merlina, tylko na kolację, jeszcze nie planował żadnych zaręczyn - gdy szczęśliwie lady Fawley zmieniła zdanie, godząc się (z ciężkim sercem?) na jego propozycję. Miał ochotę zakrzyknąć z radości, zatańczyć taniec zwycięstwa, uściskać Thalię tak mocno, że zapewne mógłby jej żebra połamać z nadmiernego entuzjazmu. Może jednak jej również zależy, tylko stara się tego nie okazywać? Może to Marcelowa reputacja amanta, pożeracza niewieścich serc, z której zresztą był bardzo dumny, sprawiła, że Thalia odnosiła się do niego z jakimś niepokojącym dystansem? Może właśnie tego się bała i dlatego nie chciała angażować się w oferowaną jej przez Parkinsona przyjaźń. Och, nie cierpiał teraz tego słowa, ale jednocześnie był świadom, że właśnie w taki sposób musi zacząć. Grzecznie, bez ekscesów, pokornie i potulnie czekając na odpowiedni moment. Zawsze jednak był w gorącej wodzie kąpany i nie wiedział, jak długo zdoła powstrzymywać swój niecierpliwy język. Naturalnie przed wypluciem z siebie słów, jakie winny zostać utrzymane w tajemnicy nieco dłużej niż kolejne trzydzieści sekund.
-Naprawdę? - spytał jeszcze cicho, jeszcze podejrzliwie, z okropną obawą, że dziewczę okrutnie go nabiera i zaraz po tym wyśmieje. Miał jednak nadzieję, że Thalia mówi szczerze, że uczyni to z przyjemnością, że będzie mu towarzyszyć bez przykrości. Dla niego kilka godzin skradzionych panience Fawley stanowiło w zasadzie sens jego beztroskiego życia. Dni odliczał w zasadzie do kolejnego spotkania, do następnej modowej sesji, do czasu, kiedy znowu ujrzy jej śliczną, promienną buzię oraz drobną sylwetkę. Ach... Marzył o niej zdecydowanie za bardzo i postępował wprost ohydnie, gdy usiłował szukać w innych kobietach zastępstwa. Żadna nie mogła równać się Thalii, choć Parkinson zamykając oczy usilnie starał się wyobrazić, że to właśnie z nią leży w łóżku, że to właśnie z nią je spaghetti z jednej miseczki.
Teraz zapewne już to nie wyjdzie; kiedy Marcel poczuł na ramieniu jej delikatny dotyk, zapragnął natychmiast zerwać z siebie koszulę i prosić, by dotknęła go tak raz jeszcze, tym razem przesuwając drobną dłonią po rozpalonej skórze. Tracił zmysły z rozkoszy, rozpływając się z powodu jej subtelnego dotyku - mało erotycznego, ale to zupełnie mu nie przeszkadzało przeżywać wewnętrznego uniesienia.
-Najbardziej Czarującego Uśmiechu - poprawił Thalię przez zaciśnięte zęby, tylko na taki komenatarz mogąc się zdobyć pod wpływem tak rozpraszających bodźców. Chciałby mówić dużo, dużo więcej, ale och, nie mógł sobie poradzić z nadmierną afektacją miękkich opuszek Thalii, dotykającej jego męskiego ramienia. Czuł się w tej chwili doprawdy najszczęśliwszym mężczyzną na świecie, chłonąc bliskość platonicznej ukochanej i nie darowałby sobie, gdyby zepsuł tak romantyczną chwilę, przez palnięcie jakiegoś beznadziejnego głupca. Gdyby tylko umiał, zatrzymałby czas właśnie w tym momencie, płonąc z emocji oraz skupiając się na zapisaniu owego wspomnienia jak najdokładniej, by i po roku czasu mógł szczegółowo opisać fakturę skóry jej dłoni, zapach, porównać ich miękkość do sierści najbardziej puszystego szczeniaczka... Ale, och, jakże to było niesprawiedliwe z jej strony, kiedy widząc nieprzerwany Marcelowy smutek, szarpnęła go za ramię, wręcz zmuszając do patrzenia na jej dekolt. Żadna tania sztuczka, ale z całą pewnością kobieca przebiegłość - Parkinson wyjątkowo pokusił się dziś o nieco bardziej wyzywającą kreację, przeznaczoną raczej na sabaty oraz bale urządzone z wyjątkowo wielką pompą. Gorset uwydatniał jej piękne kształty, a wzrok Marcela mimowolnie spoczął na białym dekolcie, podniecająco unoszącym jej piersi. Zadrżał, z trudem tłumionego pożądania, co zdarzało mu się niezwykle rzadko - na Merlina, widział kobiece cycki pewnie więcej razy, niż Thalia widziała swoje własne, więc co u licha się z nim działo!
-Chcę cię zdobyć - wydusił z siebie, z trudem odrywając wzrok od piersi, by spojrzeć prosto w jasne oczu Thalii. Podobne wyznania nie stanowiły dlań rewelacji, ale teraz... jakoś ciężko dobierało mu się słowa - ale nie byłabyś kolejną w mojej kolekcji. Dla ciebie z tym skończę. Żadnych kobiet, żadnych skandali, żadnych plotek, żadnych romansów - obiecał całkiem poważnie, kładąc sobie rękę na sercu, jakby był gotów przysięgać i kląć się na Merlina i resztę.
-Naprawdę? - spytał jeszcze cicho, jeszcze podejrzliwie, z okropną obawą, że dziewczę okrutnie go nabiera i zaraz po tym wyśmieje. Miał jednak nadzieję, że Thalia mówi szczerze, że uczyni to z przyjemnością, że będzie mu towarzyszyć bez przykrości. Dla niego kilka godzin skradzionych panience Fawley stanowiło w zasadzie sens jego beztroskiego życia. Dni odliczał w zasadzie do kolejnego spotkania, do następnej modowej sesji, do czasu, kiedy znowu ujrzy jej śliczną, promienną buzię oraz drobną sylwetkę. Ach... Marzył o niej zdecydowanie za bardzo i postępował wprost ohydnie, gdy usiłował szukać w innych kobietach zastępstwa. Żadna nie mogła równać się Thalii, choć Parkinson zamykając oczy usilnie starał się wyobrazić, że to właśnie z nią leży w łóżku, że to właśnie z nią je spaghetti z jednej miseczki.
Teraz zapewne już to nie wyjdzie; kiedy Marcel poczuł na ramieniu jej delikatny dotyk, zapragnął natychmiast zerwać z siebie koszulę i prosić, by dotknęła go tak raz jeszcze, tym razem przesuwając drobną dłonią po rozpalonej skórze. Tracił zmysły z rozkoszy, rozpływając się z powodu jej subtelnego dotyku - mało erotycznego, ale to zupełnie mu nie przeszkadzało przeżywać wewnętrznego uniesienia.
-Najbardziej Czarującego Uśmiechu - poprawił Thalię przez zaciśnięte zęby, tylko na taki komenatarz mogąc się zdobyć pod wpływem tak rozpraszających bodźców. Chciałby mówić dużo, dużo więcej, ale och, nie mógł sobie poradzić z nadmierną afektacją miękkich opuszek Thalii, dotykającej jego męskiego ramienia. Czuł się w tej chwili doprawdy najszczęśliwszym mężczyzną na świecie, chłonąc bliskość platonicznej ukochanej i nie darowałby sobie, gdyby zepsuł tak romantyczną chwilę, przez palnięcie jakiegoś beznadziejnego głupca. Gdyby tylko umiał, zatrzymałby czas właśnie w tym momencie, płonąc z emocji oraz skupiając się na zapisaniu owego wspomnienia jak najdokładniej, by i po roku czasu mógł szczegółowo opisać fakturę skóry jej dłoni, zapach, porównać ich miękkość do sierści najbardziej puszystego szczeniaczka... Ale, och, jakże to było niesprawiedliwe z jej strony, kiedy widząc nieprzerwany Marcelowy smutek, szarpnęła go za ramię, wręcz zmuszając do patrzenia na jej dekolt. Żadna tania sztuczka, ale z całą pewnością kobieca przebiegłość - Parkinson wyjątkowo pokusił się dziś o nieco bardziej wyzywającą kreację, przeznaczoną raczej na sabaty oraz bale urządzone z wyjątkowo wielką pompą. Gorset uwydatniał jej piękne kształty, a wzrok Marcela mimowolnie spoczął na białym dekolcie, podniecająco unoszącym jej piersi. Zadrżał, z trudem tłumionego pożądania, co zdarzało mu się niezwykle rzadko - na Merlina, widział kobiece cycki pewnie więcej razy, niż Thalia widziała swoje własne, więc co u licha się z nim działo!
-Chcę cię zdobyć - wydusił z siebie, z trudem odrywając wzrok od piersi, by spojrzeć prosto w jasne oczu Thalii. Podobne wyznania nie stanowiły dlań rewelacji, ale teraz... jakoś ciężko dobierało mu się słowa - ale nie byłabyś kolejną w mojej kolekcji. Dla ciebie z tym skończę. Żadnych kobiet, żadnych skandali, żadnych plotek, żadnych romansów - obiecał całkiem poważnie, kładąc sobie rękę na sercu, jakby był gotów przysięgać i kląć się na Merlina i resztę.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pamiętam, jak kiedyś usłyszałam, że najbardziej bolą łzy matki, których nie można w żaden sposób osuszyć. Potem ktoś inny mi powiedział, że nie ma w życiu niczego bardziej boleśniejszego, niż złamane serce, którego nie da się posklejać żadnym zaklęciem i zaleczyć żadnym eliksirem. W ponoć mądrych księgach napisano z kolei, że najbardziej bolesnym doznaniem jest wbicie kolana w rodowe klejnoty szlachcica i właśnie taki zabieg zaleca się niewiastom, które przez tychże szlachciców czują się napastowane. Gdy dorastałam i podczas mojej krótkiej kariery dorosłej osoby słyszałam więc kilka, kilkadziesiąt, a może i kilkaset różnych „najbardziej”, które do mnie przemawiały lub odbijały się ode mnie jak groch od ściany. Patrząc teraz na Parkinsona mogłabym przysiąc, że w obecnej chwili jego „najbardziej” byłaby moja brutalna odmowa. I w jakiś ponury sposób sprawiało mi to satysfakcję, jakby świadomość, że mam w ręce wątłą nić władzy nad tym przystojnym gryzipiórkiem, dodawała mi pewności siebie. Była to jednak władza ulotna; wszystko psuła bolesna świadomość, że nie byłam jedną jedyną, która kiedykolwiek trzymała taką nić, a przede mną i po mnie będą dziesiątki innych. Do tej pory dziwnym sposobem udawało się nam omijać ten drażliwy temat, jakbyśmy podświadomie umówili się do niego nie nawiązywać i nie wdepnąć czyściutkim sandałkiem od Louboutina prosto w smocze łajno. Żyło się nam całkiem przyjemnie - jeśli przyjemnością można nazwać moje mroźne spojrzenia rzucane w kierunku Parkinsona, gdy jego zdecydowanie zbyt gorący wzrok błąkał się po moim ciele okrytym cieniutkimi tkaninami, które chwilę wcześniej sam na mnie włożył - w tej bańce braku pytań i oskarżeń; on nie pytał o moje postępy na rynku matrymonialnym, ja nie oskarżałam go za każdym razem, gdy na okładce Czarownicy królował w wystudiowanej pozie z kolejnymi szlacheckimi pięknościami. Nie robiłam mu scen zazdrości, gdy przybywał na nasze spotkania z lekko roztrzepanymi włosami, jakby dopiero co wyciągnięty z nieswojego łóżka, a on przezornie nie ziewał w czasie moich opowieści o kolacjach z eleganckimi szlachcicami-kawalerami. Robiliśmy swoje, stopniowo się oswajając – a raczej on próbował oswajać mnie, podczas gdy ja od razu zamknęłam go w kojcu jak groźnego zwierzaka, aby przypadkiem go do siebie nie dopuścić – i mi to całkowicie wystarczało, czyniąc mnie w jakiś sposób szczęśliwą. Teraz jednak Marcel nagle postanowił przekroczyć niepisaną granicę dzielącą naszą relację od niezdrowego flirtu robiąc to w dodatku tak mało subtelnie (jak na niego), że przez chwilę nie mogłam swobodnie złapać powietrza, schwytaną w tę pułapkę nagłości i minęła dłuższa chwila, zanim byłam zdolna wydobyć z siebie jakieś słowa.
- Och, z pewnością chcesz mnie zdobyć, przecież możesz mieć każdą, jeśli wierzyć plotkom i medialnym doniesieniom – powiedziałam kwaśnym tonem, momentalnie sztywniejąc. Ta chwilowa bliskość, którą z nim poczułam, gdy dotknęłam jego ramienia i niemalże rozczuliłam się zadziwiającym męskim smutkiem, błyskawicznie zniknęła, pozostawiając po sobie delikatny słodkawy zapach zapomnienia. Podświadomie wiedziałam, że nie będę się cieszyć Marcelem w nieskończoność; że jego prawdziwa natura prędzej czy później wyjdzie na wierzch i nie zmienią tego nasze cotygodniowe spotkania, w czasie których zachowywał się bardzo, jak na niego, przyzwoicie. Nie sądziłam tylko, że nastąpi to tak szybko i niepoprawność Parkinsona da o sobie znać zaledwie po kilku tygodniach znajomości. Drobne ukłucie żalu idealnie współgrało z rozczarowaniem, które teraz czułam. - Z pewnością też takie deklaracje padały z twoich ust niejednokrotnie i masz je doskonale wyćwiczone – dodałam po chwili, nie siląc się na delikatność i nawet sama przed sobą musiałam przyznać, że moje słowa zabrzmiały bardzo sucho. Chciałam nieco złagodzić ich wydźwięk, ale nawet to nie powstrzymało mnie od odsunięcia się od niego na dobry metr, z dala od zasięgu jego rąk i górującej nade mną męskiej sylwetki. - Wierzę, że sam... wierzysz w to, co mówisz i że jakaś cząstka ciebie naprawdę chce być dla mnie na wyłączność. Że chcesz zapewnić mi szczęście, chronić przed skandalami, dać gwiazdkę z nieba, nawet zmienić się dla mnie i przestawić swoje życie do góry nogami – musiałam na moment odetchnąć i zebrać myśli. Mówiłam spokojnie i łagodnie, zupełnie jakbym przemawiała do dziecka i to sprawiało, że czułam się odrobinę głupio; Marcel w żadnym wypadku nie był dzieckiem, chociaż niewątpliwie drażniąco często się tak zachowywał. - Ale ty się nie zmienisz, nawet jeśli naprawdę sam tego chcesz i spróbujesz zrobić wszystko... - nagle przerwałam, gdy mała buntownicza myśl przedarła się dzielnie przez zasłonę rozsądku. Myśl, która postawiła mnie w stan gotowości, a małe trybiki rozumu zaczęły panicznie pracować, próbując wypchnąć ją z mojej świadomości. Myśl, która niosła za sobą tylko jedno pytanie.
I co z tego?
- Och, z pewnością chcesz mnie zdobyć, przecież możesz mieć każdą, jeśli wierzyć plotkom i medialnym doniesieniom – powiedziałam kwaśnym tonem, momentalnie sztywniejąc. Ta chwilowa bliskość, którą z nim poczułam, gdy dotknęłam jego ramienia i niemalże rozczuliłam się zadziwiającym męskim smutkiem, błyskawicznie zniknęła, pozostawiając po sobie delikatny słodkawy zapach zapomnienia. Podświadomie wiedziałam, że nie będę się cieszyć Marcelem w nieskończoność; że jego prawdziwa natura prędzej czy później wyjdzie na wierzch i nie zmienią tego nasze cotygodniowe spotkania, w czasie których zachowywał się bardzo, jak na niego, przyzwoicie. Nie sądziłam tylko, że nastąpi to tak szybko i niepoprawność Parkinsona da o sobie znać zaledwie po kilku tygodniach znajomości. Drobne ukłucie żalu idealnie współgrało z rozczarowaniem, które teraz czułam. - Z pewnością też takie deklaracje padały z twoich ust niejednokrotnie i masz je doskonale wyćwiczone – dodałam po chwili, nie siląc się na delikatność i nawet sama przed sobą musiałam przyznać, że moje słowa zabrzmiały bardzo sucho. Chciałam nieco złagodzić ich wydźwięk, ale nawet to nie powstrzymało mnie od odsunięcia się od niego na dobry metr, z dala od zasięgu jego rąk i górującej nade mną męskiej sylwetki. - Wierzę, że sam... wierzysz w to, co mówisz i że jakaś cząstka ciebie naprawdę chce być dla mnie na wyłączność. Że chcesz zapewnić mi szczęście, chronić przed skandalami, dać gwiazdkę z nieba, nawet zmienić się dla mnie i przestawić swoje życie do góry nogami – musiałam na moment odetchnąć i zebrać myśli. Mówiłam spokojnie i łagodnie, zupełnie jakbym przemawiała do dziecka i to sprawiało, że czułam się odrobinę głupio; Marcel w żadnym wypadku nie był dzieckiem, chociaż niewątpliwie drażniąco często się tak zachowywał. - Ale ty się nie zmienisz, nawet jeśli naprawdę sam tego chcesz i spróbujesz zrobić wszystko... - nagle przerwałam, gdy mała buntownicza myśl przedarła się dzielnie przez zasłonę rozsądku. Myśl, która postawiła mnie w stan gotowości, a małe trybiki rozumu zaczęły panicznie pracować, próbując wypchnąć ją z mojej świadomości. Myśl, która niosła za sobą tylko jedno pytanie.
I co z tego?
Gość
Gość
Gdyby nadal tylko między sobą żartowali, gdyby, jak to przyjaciele mają w zwyczaju ucierali sobie nosa, gdyby każdy drwiący przytyk był wyrazem pokręconej sympatii oraz przywiązania, Marcel zapewne wybuchnąłby rubasznym śmiechem oraz z dumą przytaknął, podkręcając nieistniejącego, lordowskiego wąsa. Akurat w tej plotce czyhało sporo prawdy, najprawdopodobniej uzyskanej z usty dziewcząt, pragnących zabłysnąć na okładce czarownicy - a może z jakiejś ankiety? Na sto przypadkowych kobiet przechodzących Pokątną, Parkinson zapewne znałby znaczny odsetek, zaś gdyby zawęzić obszar poszukiwań do, na przykład Piórka Feniksa, wówczas i ów procent jeszcze by urósł. Ale oni przecież nie żartowali z siebie, nie dogryzali sobie dla frajdy, dla rozładowania męczącej, sztywnej atmosfery, dla spuszczenia ciśnienia - oni naprawdę się kłócili. A była to straszna sprzeczka, dotycząca uczuć. Marce miał ogromną ochotę zatkać sobie uszy, zacząć nucić ulubioną melodię i udawać, że nic, zupełnie nic do niego nie dociera. Niestety, postanowił sobie, że będzie zachowywać się jak mężczyzna, a zatem nie zignoruje powstałego problemu, a spróbuje go rozwiązać. Choć bardziej w jego stylu byłoby okrzyczenie Thalii albo przynajmniej powiedzenie jej kilku niemiłych rzeczy do słuchu, to tym razem postawił na spokój. Najpierw wykonał kilka ćwiczeń oddechowych, przygotowujących go do tej niemiłej mu batalii. Musiał wyrównać ciśnienie, nie pozwolić, by niespodziewanie jakieś nieproszone powietrze wdarło mu się do gardła, przez co zupełnie zmieniłby intonację swojej wypowiedzi. Ze stresu, z rozemocjonowania, nieważne - nie chciał brzmieć ani cienko, ani śmiesznie, ani jak rozżalony, porzucony amant. Z drugiej strony nie mógł również pozostać suchym i rzeczowym, bo wtedy sprawi wrażenie, jakby w ogóle mu nie zależało (a przecież zależało ogromnie). Przykry impas oraz nadmiar możliwych wyborów wywołał u Marcela okropny ból głowy; zamknął na chwilę oczy i rozmasował sobie skronie, dopiero wówczas na powrót orientując się w niezmienionej jeszcze sytuacji. On kontra Thalia, racjonalność przeciw uczuciom, rozum walczący z sercem. Nigdy nie był fanem tych przeciwieństw, bo nie potrafił przewidzieć wyniku starć - również teraz nie miał kompletnego pojęcia, co może wydarzyć się za chwilę.
-Nie chcę każdej - powiedział, głuchym echem powtarzając swe własne słowa. Mógł uporczywie trwać przy swoim zdaniu naprawdę bardzo długo - był strasznie zawzięty i nic nie skłoniłoby go do zmiany sądu - po co mi inne, skoro znalazłem ciebie? Nie umiem przestać o tobie myśleć - wyznał, rumieniąc się jak na zawołanie, chociaż przecież nie zwykł pąsowieć, jak to miały w zwyczaju młode panienki. Niby nie mógł też zwiędnąć, a z każdym kolejnym słowem Thalii czuł się coraz bardziej oklapnięty, jakby następne zgłoski wydostające się z jej ust systematycznie wbijały nóż w jego odsłonięte ciało.
-Ale ja chcę i zrobię wszystko - zaprotestował, stanowczo przytrzymując ją za ramiona, aby w końcu na niego spojrzała - nigdy wcześniej na nikim mi nie zależało. A teraz... ja... - urwał gwałtownie, po czym impulsywnie objął Thalię i zaczął ją całować, zelektryzowany niesamowitym smakiem jej ust, zapachem jasnych włosów, jej porażającą bliskością. Nie dbał nawet o jej roznegliżowane ciało, po prostu chciwie łapiąc powietrze między pocałunkami, kiedy delikatnie pieścił jej usta, aby mieć co wspominać, kiedy już go odtrąci.
-Nie chcę każdej - powiedział, głuchym echem powtarzając swe własne słowa. Mógł uporczywie trwać przy swoim zdaniu naprawdę bardzo długo - był strasznie zawzięty i nic nie skłoniłoby go do zmiany sądu - po co mi inne, skoro znalazłem ciebie? Nie umiem przestać o tobie myśleć - wyznał, rumieniąc się jak na zawołanie, chociaż przecież nie zwykł pąsowieć, jak to miały w zwyczaju młode panienki. Niby nie mógł też zwiędnąć, a z każdym kolejnym słowem Thalii czuł się coraz bardziej oklapnięty, jakby następne zgłoski wydostające się z jej ust systematycznie wbijały nóż w jego odsłonięte ciało.
-Ale ja chcę i zrobię wszystko - zaprotestował, stanowczo przytrzymując ją za ramiona, aby w końcu na niego spojrzała - nigdy wcześniej na nikim mi nie zależało. A teraz... ja... - urwał gwałtownie, po czym impulsywnie objął Thalię i zaczął ją całować, zelektryzowany niesamowitym smakiem jej ust, zapachem jasnych włosów, jej porażającą bliskością. Nie dbał nawet o jej roznegliżowane ciało, po prostu chciwie łapiąc powietrze między pocałunkami, kiedy delikatnie pieścił jej usta, aby mieć co wspominać, kiedy już go odtrąci.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był niewątpliwie p i ę k n y. Niezależnie od uznanych kanonów tego piękna i niezależnie od tego, że mężczyzn winno się nazywać raczej mianem przystojnych, Marcel odbiegał od wszelkich zasad, drwiąc sobie z ustalonych reguł i prezentując w jednym uśmiechu niezaprzeczalną urodę. Był piękny w tak subtelny sposób, że przy pierwszym spotkaniu człowiek dopiero po chwili orientował się, że nieświadomie przestał oddychać, zapatrzony w jego rysy twarzy i zastanawiając się nad tym, jak ktoś tak idealny mógł swobodne poruszać się wśród tylu niedoskonałości. Oddech zamierał w kobiecych i męskich płucach; każdy bez wyjątku go podziwiał lub zazdrościł. Jedni oglądali go z lubieżnym uśmiechem na ustach, inni z zastanowieniem takim samym jak podczas oglądania obrazu w galeriach, jeszcze inni z niepewnością, czy ktoś tak idealny i doskonały nie jest przypadkiem zwykłym wyobrażeniem. Ja patrzyłam na niego z nieufną ciekawością, zastanawiając się wtedy nad tym, czy słyszane na jego temat plotki są prawdziwe. Równie niewątpliwie był jednak też n i e b e z p i e c z n y. Na swój wyrafinowany sposób w każdym delikatnym uśmiechu, każdym przeczesaniu włosów, każdym rozzłoszczonym spojrzeniu był idealnym przykładem człowieka, który przywykł do otrzymywania wszystkiego i nieprzyjmowania odmowy. Daleka byłam od uznania piękna za synonim niebezpieczeństwa, jednak kolejne pogłoski i doniesienia o dość swobodnym trybie życia Parkinsona i kolejne dźwięki tłuczonych serc, które rozbijały się o twarde posadzki rzeczywistości sprawiały, że Marcel – mimo kolejnych spędzanych razem tygodni – nie miał zbyt wielkich szans na poprawienie swojego wizerunku w moich oczach, chociaż musiałam też uczciwie przyznać, że dzięki tym spotkaniom nieco w nich zyskał w porównaniu z tym, za jaką pełzającą, obrzydliwą męską kreaturę miałam go kilka miesięcy temu. Był ohydną, włochatą gąsienicą, której nie tknęłabym nawet pęsetą; teraz przeobraził się w nieco mniej okropny kokon przyczepiony do jakiejś zagubionej gałązki, z którego – jeśli mielibyśmy więcej czasu – może w końcu wychynąłby jakiś ładny motyl.
Tyle, że nie mieliśmy już więcej czasu.
Nawet jeśli chciałabym dać mu kolejną szansę i wybaczyć mu te wszystkie wypowiadane właśnie kłamstwa, którymi chciał mnie urobić, zmiękczyć, którymi chciał uformować moje serce na własną modłę i podporządkować sobie moje uczucia, jak mogłam to zrobić, skoro z każdą kolejną zgłoską wypowiadaną przez jego idealne usta czułam się, jakby z rozmysłem rozdzierał tę delikatną sieć znajomości (przyjaźni?), którą z taką ostrożnością tkaliśmy. Wciągał mnie w swoje gierki, zapewne błądząc już myślami koło półek ze zdobycznymi trofeami, które miałam niedługo ozdobić swoją obecnością. Jakie fanty zbierał po swoich kolejnych ofiarach; kosmyk włosów, chusteczkę z odciśniętymi ustami, kawałek odciętego materiału z sukni? Ile razy i ilu dziewczętom mówił te same słowa, tym samym niskim głosem, z tym samym pustym spojrzeniem, jakby lekko urażonym, że musi się tłumaczyć, że musi zapewniać o swoim uczuciu, że musi u d o w a d n i a ć swoje dobre zamiary? Dziesięciu, dwudziestu, stu? Całej rzeczy dziewcząt, kobiet, które żegnały zamykające się za nim drzwi pomstowaniem i zapuchniętymi od płaczu oczami? Byłam chora na myśl, że miałabym dołączyć do ich grona i dzielić z nimi paskudny los porzuconej i pozostawionej samej sobie dziewczyny, zdanej na łaskę i niełaskę opinii publicznej.
Zadrżałam z oburzenia, gdy bezceremonialnie złapał mnie za ramiona i cisnęłam w niego groźnym spojrzeniem, z którego jednak chyba niewiele sobie zrobił. Zasznurowałam usta w wąską linię, gotowa gryźć i kopać, gdyby poważył się na jakiś idiotyzm i starałam się za wszelką cenę ignorować jego piękno, które teraz uderzyło we mnie z podwójną siłą. Nie pamiętałam, abyśmy kiedyś stali t a k blisko, ciało przy ciele, ubranie przy ubraniu, że słyszałam każdy szelest, gdy się o siebie pocierały. Nawet gdy mierzyłam suknię, gdy przemykał gdzieś pod moim ramieniem, schylając się, aby upiąć jej fałdy, gdy stawał za moimi plecami, aby zasznurować gorset, gdy kucał, aby poprawić halkę wystającą spod materiału i dzieliły nas centymetry – nawet wtedy nie był tak blisko, że słyszałam nasze oddechy i gniewny świst wydobywający się z jego gardła. Teraz jednak widziałam wszystko, wysunięty lekko podbródek, delikatny cień zarostu – a może to tylko blask świecy bawił się z moją wyobraźnią? - gęste, ciemne brwi i długie rzęsy odznaczające się na tle powiek, za które każda kobieta dałaby się pokroić, ale które nie czyniły Marcela ani odrobinę zniewieściałym, wysokie czoło, zazwyczaj idealnie gładkie i czyniące jego twarz niewinną, a teraz lekko zmarszczone, z delikatnie zarysowanymi bruzdami. Patrzył na mnie, protestem zaprzeczając moim podejrzeniom i oskarżeniom; protestem zapewniając, że jestem inna, wyjątkowa i jedyna; protestem próbując utorować sobie drogę do mojego serca, owinąć wokół palca, wykorzystać i ze śmiechem zostawić, gdy mu się znudzę. Patrzył, protestował, gniewał się.
I całował.
Był to pocałunek, który sprawiał, że nic już nie wiedziałam, nic już nie było pewne, nic się nie liczyło i nic nie miało sensu. Mrugałam tylko bezcelowo w pierwszym oszołomieniu, rejestrując, że smakował truskawką – a może to znów moja wyobraźnia c h c i a ł a, aby tak smakował – pachniał jaśminem i był delikatny jak jedwabie, w które z taką rozkoszą mnie ubierał. Nie rozchyliłam ust, bo zapomniałam, jak to się robi i nie ugryzłam go, bo rozsunięcie zębów i zaciśnięcie ich na jego wardze było ponad moje siły. Kolano szykujące się do uderzenia nagle zaniemogło, a dłonie, którymi mogłam go z łatwością odepchnąć, ciążyły mi zupełnie tak, jakby jakaś nieznana siła przyciągała je w stronę podłoża, nie pozwalając drgnąć nawet najmniejszemu z palców. Zupełnie nie wiedziałam, dlaczego straciłam kontrolę nad swoim ciałem, a rozum wziął sobie wolne, w błyskawicznym tempie pakując do walizek rozsądek i dobre wychowanie. Au revoir, zakpił jeszcze, zanim opuścił mnie na dobre, pozostawiając sam na sam z rzeczywistością, w której Parkinson ogrywał główną rolę. Przestałam mrugać i spojrzałam na niego. Ty gnido, pomyślałam rozpaczliwie, gdy odsunął się na ułamek sekundy, dokładnie na tyle, by zaczerpnąć powietrza. Ty gnido, pomyślałam z rozkoszą, gdy znów się przysunął, wypełniając sobą na nowo nagły chłód między naszymi ustami. Rejestrowałam tylko podstawowe bodźce; jego włosy są czarne, a ja ledwie stałam na nogach. Jego język wysunął się ostrożnie spod opieki warg, a ja liczyłam kolejne swoje oddechy. Chciałam poznać tajemnice Marcela, wiedzieć, ile dziewcząt było przede mną, wedrzeć się w jego umysł i poznać przyczynę, dla której jest tym, kim jest. Chciałam, aby przestał mnie całować, odsunął się, padł na kolana i przepraszał za swoje zachowania i chciałam też, aby przysunął się bliżej i nie bacząc na mój sprzeciw, pocałował mnie naprawdę, mocno, dominując i podporządkowując sobie moje niezdecydowanie.
Przerażały mnie te myśli.
A w brzuchu poczułam dziwne ciepło, które nie dawało się niczym ugasić i na które nie mogłam nie zwracać uwagi, którego nie dało się zignorować i złożyć na karb jakiejś gorączki. W klatce piersiowej kołatało się serce, idealnie imitujące całe stado motyli, dziesiątek, setek i tysięcy skrzydeł obijających się o żebra i kołaczących rozpaczliwie, aby je wypuścić, a ja w żaden racjonalny sposób nie umiałam usprawiedliwić i wyjaśnić tego uczucia, które mnie ogarnęło. Nigdy się nie czułam tak jak teraz, nigdy nawet nie czułam się podobnie, chociaż wiele wieczorów wypełniało mi patrzenie w ciemność sufitu i wyobrażania sobie takich chwil jak ta. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jakie w dotyku są usta Parkinsona, nie interesowało mnie jego idealne ciało i nie zatrzymywałam dłużej wzroku na jego twarzy, a raczej nie chciałam się zastanawiać, interesować i patrzeć, bo to byłoby jak przyznanie się do porażki. Byłam wścieła i zła na Marcela i byłam stęskniona i spragniona jego dotyku i pocałunków i bałam się, że odejdzie i byłam przerażona, że zostanie i chciałam go przyciągnąć i odepchnąć jednocześnie i przewracałam oczami z irytacji, bo moje myśli pobłądziły i używały zdecydowanie za wiele spójników w jednym zdaniu i nawet nie widziałam, czy powinnam przy nich stawiać przecinki. Czy w myślach można stawiać przecinki?
Oszalałam?
Czy to cały świat zwariował?
Nie wiedziałam, ale milion lat później, gdy w końcu wszystko się skończyło i mogłam swobodnie oddychać, nie natrafiając przy każdym wydechu na usta Marcela, spojrzałam na niego w milczeniu. Długim, przeciągającym się i drżącym w niebezpiecznej ciszy, dokładnie takiej, jaka zapada na świecie, zanim rozpęta się burza i sztorm, zanim statki toną pod falami, drzewa się przewracają, a dzieci chowają się pod kołdrami, kocami i poduszkami, aby nie widzieć i nie słyszeć potężnej siły żywiołu. Miałam ochotę schować się tak samo, zamknąć oczy i udać, że nie istnieje ktoś taki jak Marcel Parkinson, a ja jestem małą dziewczynką, która wdrapywała się na kolana ojca i przeszkadzała mu w bardzo ważnych sprawach domagając się uwagi, przytulenia i ojcowskiego uśmiechu. Nie byłam jednak mała, lecz dorosła i nikt poza mną nie mógł teraz rozwiązać piętrzących się problemów, do których pośrednio sama dopuściłam przez swoją zuchwałość i ufność, że ja ze swoim niedoświadczeniem w postępowaniu z mężczyznami dam sobie radę z kimś tak doświadczonym jak Parkinson, który z mlekiem matki wyssał umiejętność podbijania dziewczęcych serc i którego sam uśmiech połączony z odrobiną zainteresowania wystarczył, aby cały ich szereg szedł za nim bez żadnego zastanowienia. Patrzyłam więc na Marcela w ciszy, zastanawiając się, które z nas pierwsze ją przerwie, bo ja nie miałam zamiaru odzywać się przed nim i przed wypowiadanymi przez niego słowami przeprosin. Szybko jednak zmieniłam swoje postanowienie, gdy powodowana nagłą wściekłością uderzyłam go otwartą dłonią w twarz, głośnym plaśnięciem o d z y w a j ą c się jednak jako pierwsza. Na policzku wcale nie wykwitła mu czerwona pręga po uderzeniu, a jedynie ledwie widoczne zaczerwienienie, po którym pewnie za chwilę nie pozostanie nawet najmniejszy ślad mojej przewagi. Wiedziałam, że jest już stanowczo za późno na taką reakcję; że ponure plaśnięcie powinno rozbrzmieć kilka minut wcześniej, zanim nogi się pode mną ugięły i póki miałam jeszcze czucie w dłoniach, ale musiałam coś zrobić, wykonać jakikolwiek ruch, chociaż jeden gest, który uświadomiłby mu, że nadal walczę i mimo druzgoczącej porażki, nie mam zamiaru wywieszać jeszcze białej flagi.
- Ty podła, podstępna kreaturo! - warknęłam z furią, opierając dłonie na jego klatce piersiowej i w końcu go od siebie odpychając, jakby sama jego bliskość parzyła, powodowała mdłości i sprawiała mi ból. - Coś ty sobie myślał?! Że jestem jedną z tych... z tych... - to obrzydliwe słowo nie mogło mi nawet przejść przez usta i chociaż pewnie w innych okolicznościach znalazłabym z dziesięć odpowiedników dla kurtyzan i panien lekkich obyczajów, to teraz niesiona wściekłością nie miałam czasu na lingwistyczne zabawy. Byłam zła na niego, że jak paskudnie mnie wykorzystał, że zwodził mnie całymi tygodniami, tylko po to, aby przypuścić frontalny atak. Za drzwiami pewnie krzątały się już skrzaty, moszcząc łóżko w jego sypialni w atłasy i satyny, przygotowując chłodne wino, poprawiając poduszki, zapalając świecie i niecierpliwie czekając, aż ich pan w końcu osiągnie swój cel, aby mogły wrócić do swoich zwykłych obowiązków. Ale byłam też zła na samą siebie, że tak łatwo dałam się podejść i uśpić swoją czujność; przede wszystkim byłam wściekła jednak za to, że bez najmniejszej walki poddałam się jego ustom, a moje zdradzieckie ciało zareagowało zupełnie inaczej niż powinno. Myśli, jeszcze dwie minuty temu zupełnie puste, zapełniły się teraz dziesiątkami wizji różnych form zemsty, którą mogłam powziąć na Marcelu, aby wyjść z tej okropnej sytuacji z twarzą; zdusiłam w sobie cichy głosik podpowiadający, że przecież wcale nie chcę się na nim mścić, że wręcz przeciwnie, wolałabym, aby zrobił to jeszcze raz, porządnie, długo i bez obawy, że zrobię mu krzywdę, żeby odciął pukiel moich włosów, oderwał kawałek sukni i schował do kieszeni chustkę z odciskiem moich ust; cokolwiek, byleby tylko znów poczuć ciepło w brzuchu, miotające się motyle w klatce piersiowej i zrzucić wszystko na karb szaleństwa. Chciałam tylko, żeby moje serce po prostu zamilkło, chociaż na chwilę, na minutę, na trzydzieści sekund, pozwalając mi się skupić i wyplenić z siebie to okropne uczucie, aby jakiś zwariowany sposób być jedną z t y c h dziewcząt, które już zdobył, bo tylko wtedy czułam się tak, jakbym o nic nie musiała się martwić. Czy był sposób, złoty środek, który łączyłby jedno z drugim? Pozwalał na zemstę, a jednocześnie umożliwiał cieszenie się przyjemnością? Szukałam go teraz rozpaczliwie, wręcz panicznie, boleśnie świadoma upływających kolejnych sekund, które bezpowrotnie dawały Marcelowi przewagę; mógł się w każdej chwili roześmiać, spojrzeć na mnie z triumfem, pobłażliwie wykrzywić usta i z okrutną szczerością przyznać rzecz oczywistą, do której sama przed sobą nie chciałam się przyznać.
Zareagowałam na jego pocałunki.
I musiał to poczuć, mimo moich zaciśniętych ust i szeroko otwartych oczu, które wpatrywały się w niego z zaskoczeniem i oburzeniem. Musiał poczuć, jak moje ciało zareagowało, oddech przyśpieszył, serce biło jak szalone tuż przy jego sercu, a na domiar złego, gdy odsunął się ode mnie na chwilę, chyba nawet westchnęłam z niecierpliwości. Miałam nadzieję, że to tylko moja wyobraźnia, ale namiętność kolejnego pocałunku, którym mnie wtedy obdarzył, tylko potwierdzała najgorsze przypuszczenia. Zareagowałam, a więc musiało mi się podobać. Podły, obrzydliwy manipulant, parszywa, ohydna bestia, oślizgły, podstępny wąż, wymieniałam w myślach wszystkiego jego przymioty, uderzając jednocześnie dłonią w jego pierś i dopiero po chwili uświadamiając sobie, że powiedziałam to na głos, ale nie obchodziło mnie to ani trochę. Niech wie, co o nim myślę, sapnęłam ze złością, uderzając go raz za razem, z każdym kolejnym uderzeniem nieco słabiej, aż zupełnie przestałam i tylko oparłam na nim rozłożoną dłoń. Upokorzona, pokonana i całkowicie bezbronna. Miałam ochotę płakać z bezsilności, chociaż na to jedno w żadnym wypadku nie mogłam sobie teraz pozwolić. Parkinson był świadkiem mojego upadku; nie mogłam dopuścić, aby teraz jeszcze mnie podeptał, nawet jeśli w jego mniemaniu byłam już tylko kolejnym punktem na jego liście do odhaczenia i tylko niecierpliwie czekał, aż wyjdę z jego domu, aby mógł zająć się następną ofiarą. W jakiś szalony sposób sądziłam, że wolałabym, aby zobaczył mnie nago, niż całkował. Nagość była naruszeniem pewnego tabu, ale była tylko nagością; pocałunek był natomiast do bólu intymny. Spojrzałam na swoją dłoń odcinającą się wyraźnie na tle jego ubrania; wzrok prześlizgnął się po szczupłych palcach i zatrzymał na pierścionku, małym świecidełku otrzymanym kiedyś we Francji od anonimowego wielbiciela, którego zachwyciła moja gra na skrzypcach. Miałam podejrzenia, co do jego osoby, ale przezornie milczałam; po co wdawać się w romanse, które nie przetrzymają próby czasu i odległości? Teraz nie myślałam jednak ani o Francji, ani o koncercie, ani o wielbicielu; patrzyłam na pierścionek, czując, że rodzi się we mnie nieśmiała nadzieja, że jeszcze nie wszystko było stracone. Chyba znalazłam sposób, w jaki mogłabym się odegrać na Parkinsonie za wszystkie jego ładne słówka, manipulacje, kłamstwa i dzięki któremu mogłam go upokorzyć tak samo, jak upokorzył mnie.
- Teraz musisz się ze mną ożenić – szepnęłam, nie podnosząc wzroku i starając się, aby w moim głosie brzmiało przerażenia samą myślą o spędzeniu z nim reszty życia. W sumie nawet nie musiałam się za bardzo starać, bo na wspomnienie takiej możliwości głos drżał mi bez większej zachęty. - Jestem... jestem skompromitowana – dodałam nieco na wyrost, bo pocałunki w zaciszu garderoby, których świadkiem były tylko dwie osoby, ciężko byłoby nazwać kompromitacją, ale musiałam grać swoją rolę do końca. Nigdy nie schodziłam ze sceny przed ostatnim zaplanowanym pociągnięciem smyczka, wręcz przeciwnie, zostawałam często dłużej, na bis, kończąc koncert dodatkowymi dźwiękami zmieszanymi w oklaskami widowni. Przy Marcelu nie miałam grać na skrzypcach; koncertem miało zostać nasze narzeczeństwo i ślub. A bisem moja ucieczka sprzed ołtarza i widok samotnego, upokorzonego Parkinsona, wzgardzonego po raz pierwszy w życiu i wystawionego na pośmiewisko zebranych gości.
Tyle, że nie mieliśmy już więcej czasu.
Nawet jeśli chciałabym dać mu kolejną szansę i wybaczyć mu te wszystkie wypowiadane właśnie kłamstwa, którymi chciał mnie urobić, zmiękczyć, którymi chciał uformować moje serce na własną modłę i podporządkować sobie moje uczucia, jak mogłam to zrobić, skoro z każdą kolejną zgłoską wypowiadaną przez jego idealne usta czułam się, jakby z rozmysłem rozdzierał tę delikatną sieć znajomości (przyjaźni?), którą z taką ostrożnością tkaliśmy. Wciągał mnie w swoje gierki, zapewne błądząc już myślami koło półek ze zdobycznymi trofeami, które miałam niedługo ozdobić swoją obecnością. Jakie fanty zbierał po swoich kolejnych ofiarach; kosmyk włosów, chusteczkę z odciśniętymi ustami, kawałek odciętego materiału z sukni? Ile razy i ilu dziewczętom mówił te same słowa, tym samym niskim głosem, z tym samym pustym spojrzeniem, jakby lekko urażonym, że musi się tłumaczyć, że musi zapewniać o swoim uczuciu, że musi u d o w a d n i a ć swoje dobre zamiary? Dziesięciu, dwudziestu, stu? Całej rzeczy dziewcząt, kobiet, które żegnały zamykające się za nim drzwi pomstowaniem i zapuchniętymi od płaczu oczami? Byłam chora na myśl, że miałabym dołączyć do ich grona i dzielić z nimi paskudny los porzuconej i pozostawionej samej sobie dziewczyny, zdanej na łaskę i niełaskę opinii publicznej.
Zadrżałam z oburzenia, gdy bezceremonialnie złapał mnie za ramiona i cisnęłam w niego groźnym spojrzeniem, z którego jednak chyba niewiele sobie zrobił. Zasznurowałam usta w wąską linię, gotowa gryźć i kopać, gdyby poważył się na jakiś idiotyzm i starałam się za wszelką cenę ignorować jego piękno, które teraz uderzyło we mnie z podwójną siłą. Nie pamiętałam, abyśmy kiedyś stali t a k blisko, ciało przy ciele, ubranie przy ubraniu, że słyszałam każdy szelest, gdy się o siebie pocierały. Nawet gdy mierzyłam suknię, gdy przemykał gdzieś pod moim ramieniem, schylając się, aby upiąć jej fałdy, gdy stawał za moimi plecami, aby zasznurować gorset, gdy kucał, aby poprawić halkę wystającą spod materiału i dzieliły nas centymetry – nawet wtedy nie był tak blisko, że słyszałam nasze oddechy i gniewny świst wydobywający się z jego gardła. Teraz jednak widziałam wszystko, wysunięty lekko podbródek, delikatny cień zarostu – a może to tylko blask świecy bawił się z moją wyobraźnią? - gęste, ciemne brwi i długie rzęsy odznaczające się na tle powiek, za które każda kobieta dałaby się pokroić, ale które nie czyniły Marcela ani odrobinę zniewieściałym, wysokie czoło, zazwyczaj idealnie gładkie i czyniące jego twarz niewinną, a teraz lekko zmarszczone, z delikatnie zarysowanymi bruzdami. Patrzył na mnie, protestem zaprzeczając moim podejrzeniom i oskarżeniom; protestem zapewniając, że jestem inna, wyjątkowa i jedyna; protestem próbując utorować sobie drogę do mojego serca, owinąć wokół palca, wykorzystać i ze śmiechem zostawić, gdy mu się znudzę. Patrzył, protestował, gniewał się.
I całował.
Był to pocałunek, który sprawiał, że nic już nie wiedziałam, nic już nie było pewne, nic się nie liczyło i nic nie miało sensu. Mrugałam tylko bezcelowo w pierwszym oszołomieniu, rejestrując, że smakował truskawką – a może to znów moja wyobraźnia c h c i a ł a, aby tak smakował – pachniał jaśminem i był delikatny jak jedwabie, w które z taką rozkoszą mnie ubierał. Nie rozchyliłam ust, bo zapomniałam, jak to się robi i nie ugryzłam go, bo rozsunięcie zębów i zaciśnięcie ich na jego wardze było ponad moje siły. Kolano szykujące się do uderzenia nagle zaniemogło, a dłonie, którymi mogłam go z łatwością odepchnąć, ciążyły mi zupełnie tak, jakby jakaś nieznana siła przyciągała je w stronę podłoża, nie pozwalając drgnąć nawet najmniejszemu z palców. Zupełnie nie wiedziałam, dlaczego straciłam kontrolę nad swoim ciałem, a rozum wziął sobie wolne, w błyskawicznym tempie pakując do walizek rozsądek i dobre wychowanie. Au revoir, zakpił jeszcze, zanim opuścił mnie na dobre, pozostawiając sam na sam z rzeczywistością, w której Parkinson ogrywał główną rolę. Przestałam mrugać i spojrzałam na niego. Ty gnido, pomyślałam rozpaczliwie, gdy odsunął się na ułamek sekundy, dokładnie na tyle, by zaczerpnąć powietrza. Ty gnido, pomyślałam z rozkoszą, gdy znów się przysunął, wypełniając sobą na nowo nagły chłód między naszymi ustami. Rejestrowałam tylko podstawowe bodźce; jego włosy są czarne, a ja ledwie stałam na nogach. Jego język wysunął się ostrożnie spod opieki warg, a ja liczyłam kolejne swoje oddechy. Chciałam poznać tajemnice Marcela, wiedzieć, ile dziewcząt było przede mną, wedrzeć się w jego umysł i poznać przyczynę, dla której jest tym, kim jest. Chciałam, aby przestał mnie całować, odsunął się, padł na kolana i przepraszał za swoje zachowania i chciałam też, aby przysunął się bliżej i nie bacząc na mój sprzeciw, pocałował mnie naprawdę, mocno, dominując i podporządkowując sobie moje niezdecydowanie.
Przerażały mnie te myśli.
A w brzuchu poczułam dziwne ciepło, które nie dawało się niczym ugasić i na które nie mogłam nie zwracać uwagi, którego nie dało się zignorować i złożyć na karb jakiejś gorączki. W klatce piersiowej kołatało się serce, idealnie imitujące całe stado motyli, dziesiątek, setek i tysięcy skrzydeł obijających się o żebra i kołaczących rozpaczliwie, aby je wypuścić, a ja w żaden racjonalny sposób nie umiałam usprawiedliwić i wyjaśnić tego uczucia, które mnie ogarnęło. Nigdy się nie czułam tak jak teraz, nigdy nawet nie czułam się podobnie, chociaż wiele wieczorów wypełniało mi patrzenie w ciemność sufitu i wyobrażania sobie takich chwil jak ta. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jakie w dotyku są usta Parkinsona, nie interesowało mnie jego idealne ciało i nie zatrzymywałam dłużej wzroku na jego twarzy, a raczej nie chciałam się zastanawiać, interesować i patrzeć, bo to byłoby jak przyznanie się do porażki. Byłam wścieła i zła na Marcela i byłam stęskniona i spragniona jego dotyku i pocałunków i bałam się, że odejdzie i byłam przerażona, że zostanie i chciałam go przyciągnąć i odepchnąć jednocześnie i przewracałam oczami z irytacji, bo moje myśli pobłądziły i używały zdecydowanie za wiele spójników w jednym zdaniu i nawet nie widziałam, czy powinnam przy nich stawiać przecinki. Czy w myślach można stawiać przecinki?
Oszalałam?
Czy to cały świat zwariował?
Nie wiedziałam, ale milion lat później, gdy w końcu wszystko się skończyło i mogłam swobodnie oddychać, nie natrafiając przy każdym wydechu na usta Marcela, spojrzałam na niego w milczeniu. Długim, przeciągającym się i drżącym w niebezpiecznej ciszy, dokładnie takiej, jaka zapada na świecie, zanim rozpęta się burza i sztorm, zanim statki toną pod falami, drzewa się przewracają, a dzieci chowają się pod kołdrami, kocami i poduszkami, aby nie widzieć i nie słyszeć potężnej siły żywiołu. Miałam ochotę schować się tak samo, zamknąć oczy i udać, że nie istnieje ktoś taki jak Marcel Parkinson, a ja jestem małą dziewczynką, która wdrapywała się na kolana ojca i przeszkadzała mu w bardzo ważnych sprawach domagając się uwagi, przytulenia i ojcowskiego uśmiechu. Nie byłam jednak mała, lecz dorosła i nikt poza mną nie mógł teraz rozwiązać piętrzących się problemów, do których pośrednio sama dopuściłam przez swoją zuchwałość i ufność, że ja ze swoim niedoświadczeniem w postępowaniu z mężczyznami dam sobie radę z kimś tak doświadczonym jak Parkinson, który z mlekiem matki wyssał umiejętność podbijania dziewczęcych serc i którego sam uśmiech połączony z odrobiną zainteresowania wystarczył, aby cały ich szereg szedł za nim bez żadnego zastanowienia. Patrzyłam więc na Marcela w ciszy, zastanawiając się, które z nas pierwsze ją przerwie, bo ja nie miałam zamiaru odzywać się przed nim i przed wypowiadanymi przez niego słowami przeprosin. Szybko jednak zmieniłam swoje postanowienie, gdy powodowana nagłą wściekłością uderzyłam go otwartą dłonią w twarz, głośnym plaśnięciem o d z y w a j ą c się jednak jako pierwsza. Na policzku wcale nie wykwitła mu czerwona pręga po uderzeniu, a jedynie ledwie widoczne zaczerwienienie, po którym pewnie za chwilę nie pozostanie nawet najmniejszy ślad mojej przewagi. Wiedziałam, że jest już stanowczo za późno na taką reakcję; że ponure plaśnięcie powinno rozbrzmieć kilka minut wcześniej, zanim nogi się pode mną ugięły i póki miałam jeszcze czucie w dłoniach, ale musiałam coś zrobić, wykonać jakikolwiek ruch, chociaż jeden gest, który uświadomiłby mu, że nadal walczę i mimo druzgoczącej porażki, nie mam zamiaru wywieszać jeszcze białej flagi.
- Ty podła, podstępna kreaturo! - warknęłam z furią, opierając dłonie na jego klatce piersiowej i w końcu go od siebie odpychając, jakby sama jego bliskość parzyła, powodowała mdłości i sprawiała mi ból. - Coś ty sobie myślał?! Że jestem jedną z tych... z tych... - to obrzydliwe słowo nie mogło mi nawet przejść przez usta i chociaż pewnie w innych okolicznościach znalazłabym z dziesięć odpowiedników dla kurtyzan i panien lekkich obyczajów, to teraz niesiona wściekłością nie miałam czasu na lingwistyczne zabawy. Byłam zła na niego, że jak paskudnie mnie wykorzystał, że zwodził mnie całymi tygodniami, tylko po to, aby przypuścić frontalny atak. Za drzwiami pewnie krzątały się już skrzaty, moszcząc łóżko w jego sypialni w atłasy i satyny, przygotowując chłodne wino, poprawiając poduszki, zapalając świecie i niecierpliwie czekając, aż ich pan w końcu osiągnie swój cel, aby mogły wrócić do swoich zwykłych obowiązków. Ale byłam też zła na samą siebie, że tak łatwo dałam się podejść i uśpić swoją czujność; przede wszystkim byłam wściekła jednak za to, że bez najmniejszej walki poddałam się jego ustom, a moje zdradzieckie ciało zareagowało zupełnie inaczej niż powinno. Myśli, jeszcze dwie minuty temu zupełnie puste, zapełniły się teraz dziesiątkami wizji różnych form zemsty, którą mogłam powziąć na Marcelu, aby wyjść z tej okropnej sytuacji z twarzą; zdusiłam w sobie cichy głosik podpowiadający, że przecież wcale nie chcę się na nim mścić, że wręcz przeciwnie, wolałabym, aby zrobił to jeszcze raz, porządnie, długo i bez obawy, że zrobię mu krzywdę, żeby odciął pukiel moich włosów, oderwał kawałek sukni i schował do kieszeni chustkę z odciskiem moich ust; cokolwiek, byleby tylko znów poczuć ciepło w brzuchu, miotające się motyle w klatce piersiowej i zrzucić wszystko na karb szaleństwa. Chciałam tylko, żeby moje serce po prostu zamilkło, chociaż na chwilę, na minutę, na trzydzieści sekund, pozwalając mi się skupić i wyplenić z siebie to okropne uczucie, aby jakiś zwariowany sposób być jedną z t y c h dziewcząt, które już zdobył, bo tylko wtedy czułam się tak, jakbym o nic nie musiała się martwić. Czy był sposób, złoty środek, który łączyłby jedno z drugim? Pozwalał na zemstę, a jednocześnie umożliwiał cieszenie się przyjemnością? Szukałam go teraz rozpaczliwie, wręcz panicznie, boleśnie świadoma upływających kolejnych sekund, które bezpowrotnie dawały Marcelowi przewagę; mógł się w każdej chwili roześmiać, spojrzeć na mnie z triumfem, pobłażliwie wykrzywić usta i z okrutną szczerością przyznać rzecz oczywistą, do której sama przed sobą nie chciałam się przyznać.
Zareagowałam na jego pocałunki.
I musiał to poczuć, mimo moich zaciśniętych ust i szeroko otwartych oczu, które wpatrywały się w niego z zaskoczeniem i oburzeniem. Musiał poczuć, jak moje ciało zareagowało, oddech przyśpieszył, serce biło jak szalone tuż przy jego sercu, a na domiar złego, gdy odsunął się ode mnie na chwilę, chyba nawet westchnęłam z niecierpliwości. Miałam nadzieję, że to tylko moja wyobraźnia, ale namiętność kolejnego pocałunku, którym mnie wtedy obdarzył, tylko potwierdzała najgorsze przypuszczenia. Zareagowałam, a więc musiało mi się podobać. Podły, obrzydliwy manipulant, parszywa, ohydna bestia, oślizgły, podstępny wąż, wymieniałam w myślach wszystkiego jego przymioty, uderzając jednocześnie dłonią w jego pierś i dopiero po chwili uświadamiając sobie, że powiedziałam to na głos, ale nie obchodziło mnie to ani trochę. Niech wie, co o nim myślę, sapnęłam ze złością, uderzając go raz za razem, z każdym kolejnym uderzeniem nieco słabiej, aż zupełnie przestałam i tylko oparłam na nim rozłożoną dłoń. Upokorzona, pokonana i całkowicie bezbronna. Miałam ochotę płakać z bezsilności, chociaż na to jedno w żadnym wypadku nie mogłam sobie teraz pozwolić. Parkinson był świadkiem mojego upadku; nie mogłam dopuścić, aby teraz jeszcze mnie podeptał, nawet jeśli w jego mniemaniu byłam już tylko kolejnym punktem na jego liście do odhaczenia i tylko niecierpliwie czekał, aż wyjdę z jego domu, aby mógł zająć się następną ofiarą. W jakiś szalony sposób sądziłam, że wolałabym, aby zobaczył mnie nago, niż całkował. Nagość była naruszeniem pewnego tabu, ale była tylko nagością; pocałunek był natomiast do bólu intymny. Spojrzałam na swoją dłoń odcinającą się wyraźnie na tle jego ubrania; wzrok prześlizgnął się po szczupłych palcach i zatrzymał na pierścionku, małym świecidełku otrzymanym kiedyś we Francji od anonimowego wielbiciela, którego zachwyciła moja gra na skrzypcach. Miałam podejrzenia, co do jego osoby, ale przezornie milczałam; po co wdawać się w romanse, które nie przetrzymają próby czasu i odległości? Teraz nie myślałam jednak ani o Francji, ani o koncercie, ani o wielbicielu; patrzyłam na pierścionek, czując, że rodzi się we mnie nieśmiała nadzieja, że jeszcze nie wszystko było stracone. Chyba znalazłam sposób, w jaki mogłabym się odegrać na Parkinsonie za wszystkie jego ładne słówka, manipulacje, kłamstwa i dzięki któremu mogłam go upokorzyć tak samo, jak upokorzył mnie.
- Teraz musisz się ze mną ożenić – szepnęłam, nie podnosząc wzroku i starając się, aby w moim głosie brzmiało przerażenia samą myślą o spędzeniu z nim reszty życia. W sumie nawet nie musiałam się za bardzo starać, bo na wspomnienie takiej możliwości głos drżał mi bez większej zachęty. - Jestem... jestem skompromitowana – dodałam nieco na wyrost, bo pocałunki w zaciszu garderoby, których świadkiem były tylko dwie osoby, ciężko byłoby nazwać kompromitacją, ale musiałam grać swoją rolę do końca. Nigdy nie schodziłam ze sceny przed ostatnim zaplanowanym pociągnięciem smyczka, wręcz przeciwnie, zostawałam często dłużej, na bis, kończąc koncert dodatkowymi dźwiękami zmieszanymi w oklaskami widowni. Przy Marcelu nie miałam grać na skrzypcach; koncertem miało zostać nasze narzeczeństwo i ślub. A bisem moja ucieczka sprzed ołtarza i widok samotnego, upokorzonego Parkinsona, wzgardzonego po raz pierwszy w życiu i wystawionego na pośmiewisko zebranych gości.
Gość
Gość
Zanim ją spotkał, wydawało mu się, że nikt ani nic nie zdoła go usidlić. Żadna panna, żadna mężatka, żadna wdowa, żadna kobieta. Gdzieś tam, hen daleko, w odległej przyszłości naturalnie rysowała się wizja rodziny, a wcześniej: słodkiego okresu narzeczeństwa, ślubnej obrączki, wystawnej fety, zmysłowe poznanie zupełnie obcej niewiasty, przy której miał niby spędzić resztę życia. Napawało to Marcela szczerym przerażeniem i mimo że pozornie zgodził się na warunki nestora, podstępnie knuł awaryjny plan ucieczki do Francji w razie nagłego wypadku, w razie podsunięcie mu kandydatki wybitnie obmierzłej i niemiłej jego sercu oraz oczom. Wolałby chyba rzucić na szalę swoje szlachectwo, aniżeli dać się zamknąć w złocistej klatce i małżeńskim kieracie. Mdliło go na samą myśl o obowiązkach o przykładnym życiu, o godnym prowadzeniu się, o dochowywaniu wierności żonie. On taki po prostu nie był: należał do gatunku niebieskich ptaków, wolnych, nieskrępowanych lekkoduchów, umierających pod naporem kajdan oraz ograniczeń. Wiedział doskonale, że szybko zmarniałby poddany takiej torturze, za jaką zawsze uważał monogamiczne związki. Rutyna i nuda: Marce był wielce energiczny, toteż znużenie dopadało go bardzo szybko. Zapierał się więc rękami i nogami, aby nie zdołało wkroczyć również w jego życie, szczególnie pod postacią namolnej żony. Znał to wszak bardzo dobrze - iluż arystokratycznych znajomych stawało na ślubnych kobiercach, przysięgało miłość oraz podobne brednie, by potem niemalże łkać w jego ramię, kiedy już udało im się wyrwać na kulturalne zerowanie kuflów i kielichów. Współczuł im serdecznie, a po cichu chichotał pod wąsem, że jak głupcy dali się wrobić w ten nieciekawy układ. Może i jako mężczyźni nadal posiadali większą swobodę, lecz to i tak nic w porównaniu z nieograniczeniem, jakim w najlepszym momencie swej kawalerskiej egzystencji cieszył się Marce. Jednymi jego obawami do tej pory były dzieci - nadal zastanawiał się, jak przy swojej świetnej formie i zatrważających statystykach jeszcze nie zdołał zostać ojcem. Nierzadko słysząc niezapowiedziany dzwonek do drzwi, drżał, czy to przypadkiem nie jakaś kobieta, której imienia nie pamiętał - choćby i szlachcianka - z małym szkrabem o długich rzęsach i gęstych brwiach, podobny do niego. Wtedy nie mógłby się wypierać, a obliczając prawdopodobieństwo - codziennie przez przynajmniej dwa miesiące mogłaby doń pukać jakaś młodziutka mama. Napawało go to nie tylko strachem, ale i obrzydzeniem. Brrr. Aż wzdrygnął się na samą myśl, bo czyż nie musiałby porzucić wówczas wszystkiego, co tak naprawdę kochał? W jego stylu nawet nie chodziło o kobiety, ich ilość - po prostu Marce ponad wszystko ukochał swoją niezależność.
A jednak...
A jednak na jego drodze zjawiła się Thalia. W mig burząca wszystkie plany, łamiąca schematy, przestawiająca Parkinsonową hierarchię wartości. Przed ich pierwszą rozmową twarzą w twarz, Marce był zatwardziałym hedonistą i nie obchodziło go w zasadzie nic, poza własną przyjemnością. Rozkosze cielesne, duchowe, rozkosze podniebienia, moda, wszelakie rozrywki. Cały świat sprowadzony do jednej osoby: do jego samego. Choć potrafił się zatroszczyć o swoich przyjaciół, pozostawał parszywym egoistą, chcącym dla siebie jak najlepiej i jak najwięcej. Nie bronił się przed tym zupełnie, gdyż przy wielu swoich wadach pozostawał osobą szczerą. I zbyt głupiutką, by nie poplątać się w złożonych kłamstwach. Kiedy drżącym głosem wyznawał Thalii, że jest dla niego kimś więcej, niż następną piękną zabaweczką, również mówił prawdę. Nie miał zielonego pojęcia, czy trafiła go złota, zbłąkana strzała Erosa, czy może przez pomyłkę wykąpał się w kociołku pełnym amortencji i zachłysnął się pianą z eliksiru miłości. Tak czy inaczej, wprost odchodził od zmysłów, kiedy tylko widział tę wspaniałą kobietę.
Czyste pożądanie szumiało mu w głowie, ale czuł jeszcze coś innego. Dość dziwnego, nieznanego, ale także niesamowicie przyjemnego. Porównałby to do smaku czekolady rozpuszczającej się na języku, stopniowo, powoli dodającej słodyczy, kuszącej aromatem oraz lepkim syropem, jeszcze nim musnął jej usta. Wystarczyło, że na nią patrzył a uderzał go ten fantomowy smak, a jego wargi mimowolnie wyginały się w szaleńczym, radosnym grymasie. Odsłaniał niesamowicie białe zęby dla niej, na jej widok, kontemplując zaróżowione policzki oraz kosmyki jasnych włosów, uroczo opadających na zaczerwienioną twarzyczkę. Była tak niewinna i właśnie owa niewinność pochwyciła Marcela w swe szpony, czyniąc go rozkochanym młodzieńcem, gotowym na wszystko, by móc czcić swą wybrankę chociażby i w platoniczny sposób.
Po długiej walce dokonał tego. Mogli zostać przyjaciółmi: częstował ją herbatką i maślanymi ciasteczkami, podpinał jej suknie, sznurował gorsety, wsuwał na bose stopy eleganckie szpilki, muskał twarz różem i malował usta delikatną szminką. Rozmawiali. Mimo tego, chciał więcej, ciągle więcej. I w końcu, po długiej i wyniszczającej walce z samym sobą, udało mu się ją pocałować. Nie żałował.
Czuł, jak spięła się w jego ramionach, kiedy powoli obejmował jej wargi swoimi, kiedy delikatnie pieścił jej usta, buntowniczo łaskocząc ją językiem. Zawładnął jej ustami, zawłaszczył je tylko dla siebie, sycąc się ich miękkością, zapachem, tym, że od teraz przez cały magiczny czas pocałunku, należą do niego. Zamknął oczy, poruszony wyobrażeniem wieczności u jej boku i tym, że mógłby tak samo całować te usta rano, wieczorem... Nieprzerwanie przez cztery pory roku, całymi latami pieszcząc ją i wsuwając język między jej wargi, rozchylając je, drażniąc, prowokując. Musiała poczuć przepływającą przez ich ciała chemię, bo pozwalała mu na to, jeszcze biernie, jeszcze z dziewiczą wstydliwością, z niedoświadczeniem i brakiem zaangażowania, ale Marce wiedział, że tego chciała. Że jej się podoba, że lubi, kiedy zagarnia jej przestrzeń dla siebie i całuje ją, jakby była przyrzeczoną mu kobietą. Odsuwał się już bez targającej nim niepewności, z nieśmiałym uśmiechem na zagryzionych ustach - nie triumfalnym, nie władczym, nie zwycięskim - nieco zawstydzonym, zażenowanym, jakby było mu przykro, że skradł jej pierwszy pocałunek. Jego pragnienia jeszcze były nieco rozkojarzone, dlatego też nie zareagował zupełnie, kiedy zobaczył, jak Thalia dziko podskakuje do niego z otwartą dłonią, by mocno uderzyć go w policzek. Nie bolało: nieco zapiekło, ale wciąż działała adrenalina oraz zaskoczenie. Nie zrobił nic, by ją zatrzymać, pozwolił jej na wszystko, na spoliczkowanie, na bicie pięściami w jego klatkę piersiową, na wściekłe obelgi, jakie warczała niby rozjuszona kotka. Dopiero, kiedy uspokoiła się choć na chwilę, Marce delikatnie ujął je dłonie, po czym spojrzał wprost w oczy Thalii.
-Nie myślałem, Thalio. Nie mogłem myśleć o niczym, całując twoje usta. Jesteś niezwykła, a ja jestem pewny, że dla ciebie oddałbym wszystkie cnoty, które zabrałem. Nie chcę cię oszukiwać. Miałem wiele kobiet, ale tylko jedną chcę zatrzymać na zawsze, tylko z jedną być, przy jednej budzić się co rano i tylko z jedną tańczyć. Z tobą - rzekł niezwykle poważnie. Jak porażony wysłuchując jej kolejnych słów. Czy ona... czy ona właśnie mu się oświadczyła? Nie wierzył, lecz zaniemówił ze szczęścia, nie wiedząc, czym zasłużył sobie na tak nieoczekiwany obrót sytuacji. Chciałby podskoczyć z radości, ale był zbyt zdezorientowany, by zmusić swoje mięśnie do jakiegokolwiek wysiłku. Prócz tej warstwy uśmiechu oczywiście czaił się niepokój - skompromitowana, skażona, dotknięta - dopowiadał sobie coraz to liczniejsze epitety, zastanawiając się, czy może jednak wymyślił sobie, iż Thalia oddała mu pocałunek. Że tak naprawdę lady Fawley go nie chce, uważa go za neandertalczyka, za potwora, za obślizgłego gada, za kanalię. Nie! Przyrzekł sobie, że nawet jeśli, to postara się, aby Thalia zmieniła zdanie. Szybko, jak najszybciej.
-Ja... ja... - wyjąkał, wciąż zszokowany tym błyskawicznym trybem zaręczynowym - marzę o tym, byś została moją żoną - dokończył, już bez nerwów, klękając przed nią na jedno kolano. Musiało to wyglądać niezwykle zabawnie: on, w prostym domowym stroju, z czerwoną pręga na policzku, włosach w nieładzie oraz niezdrowo błyszczącymi oczami i ona, nieco roznegliżowana, w wyjściowej sukni zsuwającej się ze szczupłego ciała patrząca na niego z góry. Parkinsona jednak miał w nosie nietypowy ceremoniał, podobnie jak nie obchodził go w tej chwili brak pierścionka. Z kieszeni marynarki wyjął szmaragdowozieloną wstążeczkę i owinął ją dookoła palca Thalii, wiążąc na nim zgrabną kokardkę.
-Uczynisz mi ten zaszczyt i wyjdziesz za mnie? - spytał, chcąc dopełnić ceremoniału. Nie wspominał listu do nestora, jaki prawdopodobnie będzie zmuszony wysłać, nie wspominał żadnych urzędniczych niuansów, jakie będzie zmuszony dopełnić. Pragnął usłyszeć jedynie drżące tak, które uczyni z niego najszczęśliwszego człowieka na świecie.
A jednak...
A jednak na jego drodze zjawiła się Thalia. W mig burząca wszystkie plany, łamiąca schematy, przestawiająca Parkinsonową hierarchię wartości. Przed ich pierwszą rozmową twarzą w twarz, Marce był zatwardziałym hedonistą i nie obchodziło go w zasadzie nic, poza własną przyjemnością. Rozkosze cielesne, duchowe, rozkosze podniebienia, moda, wszelakie rozrywki. Cały świat sprowadzony do jednej osoby: do jego samego. Choć potrafił się zatroszczyć o swoich przyjaciół, pozostawał parszywym egoistą, chcącym dla siebie jak najlepiej i jak najwięcej. Nie bronił się przed tym zupełnie, gdyż przy wielu swoich wadach pozostawał osobą szczerą. I zbyt głupiutką, by nie poplątać się w złożonych kłamstwach. Kiedy drżącym głosem wyznawał Thalii, że jest dla niego kimś więcej, niż następną piękną zabaweczką, również mówił prawdę. Nie miał zielonego pojęcia, czy trafiła go złota, zbłąkana strzała Erosa, czy może przez pomyłkę wykąpał się w kociołku pełnym amortencji i zachłysnął się pianą z eliksiru miłości. Tak czy inaczej, wprost odchodził od zmysłów, kiedy tylko widział tę wspaniałą kobietę.
Czyste pożądanie szumiało mu w głowie, ale czuł jeszcze coś innego. Dość dziwnego, nieznanego, ale także niesamowicie przyjemnego. Porównałby to do smaku czekolady rozpuszczającej się na języku, stopniowo, powoli dodającej słodyczy, kuszącej aromatem oraz lepkim syropem, jeszcze nim musnął jej usta. Wystarczyło, że na nią patrzył a uderzał go ten fantomowy smak, a jego wargi mimowolnie wyginały się w szaleńczym, radosnym grymasie. Odsłaniał niesamowicie białe zęby dla niej, na jej widok, kontemplując zaróżowione policzki oraz kosmyki jasnych włosów, uroczo opadających na zaczerwienioną twarzyczkę. Była tak niewinna i właśnie owa niewinność pochwyciła Marcela w swe szpony, czyniąc go rozkochanym młodzieńcem, gotowym na wszystko, by móc czcić swą wybrankę chociażby i w platoniczny sposób.
Po długiej walce dokonał tego. Mogli zostać przyjaciółmi: częstował ją herbatką i maślanymi ciasteczkami, podpinał jej suknie, sznurował gorsety, wsuwał na bose stopy eleganckie szpilki, muskał twarz różem i malował usta delikatną szminką. Rozmawiali. Mimo tego, chciał więcej, ciągle więcej. I w końcu, po długiej i wyniszczającej walce z samym sobą, udało mu się ją pocałować. Nie żałował.
Czuł, jak spięła się w jego ramionach, kiedy powoli obejmował jej wargi swoimi, kiedy delikatnie pieścił jej usta, buntowniczo łaskocząc ją językiem. Zawładnął jej ustami, zawłaszczył je tylko dla siebie, sycąc się ich miękkością, zapachem, tym, że od teraz przez cały magiczny czas pocałunku, należą do niego. Zamknął oczy, poruszony wyobrażeniem wieczności u jej boku i tym, że mógłby tak samo całować te usta rano, wieczorem... Nieprzerwanie przez cztery pory roku, całymi latami pieszcząc ją i wsuwając język między jej wargi, rozchylając je, drażniąc, prowokując. Musiała poczuć przepływającą przez ich ciała chemię, bo pozwalała mu na to, jeszcze biernie, jeszcze z dziewiczą wstydliwością, z niedoświadczeniem i brakiem zaangażowania, ale Marce wiedział, że tego chciała. Że jej się podoba, że lubi, kiedy zagarnia jej przestrzeń dla siebie i całuje ją, jakby była przyrzeczoną mu kobietą. Odsuwał się już bez targającej nim niepewności, z nieśmiałym uśmiechem na zagryzionych ustach - nie triumfalnym, nie władczym, nie zwycięskim - nieco zawstydzonym, zażenowanym, jakby było mu przykro, że skradł jej pierwszy pocałunek. Jego pragnienia jeszcze były nieco rozkojarzone, dlatego też nie zareagował zupełnie, kiedy zobaczył, jak Thalia dziko podskakuje do niego z otwartą dłonią, by mocno uderzyć go w policzek. Nie bolało: nieco zapiekło, ale wciąż działała adrenalina oraz zaskoczenie. Nie zrobił nic, by ją zatrzymać, pozwolił jej na wszystko, na spoliczkowanie, na bicie pięściami w jego klatkę piersiową, na wściekłe obelgi, jakie warczała niby rozjuszona kotka. Dopiero, kiedy uspokoiła się choć na chwilę, Marce delikatnie ujął je dłonie, po czym spojrzał wprost w oczy Thalii.
-Nie myślałem, Thalio. Nie mogłem myśleć o niczym, całując twoje usta. Jesteś niezwykła, a ja jestem pewny, że dla ciebie oddałbym wszystkie cnoty, które zabrałem. Nie chcę cię oszukiwać. Miałem wiele kobiet, ale tylko jedną chcę zatrzymać na zawsze, tylko z jedną być, przy jednej budzić się co rano i tylko z jedną tańczyć. Z tobą - rzekł niezwykle poważnie. Jak porażony wysłuchując jej kolejnych słów. Czy ona... czy ona właśnie mu się oświadczyła? Nie wierzył, lecz zaniemówił ze szczęścia, nie wiedząc, czym zasłużył sobie na tak nieoczekiwany obrót sytuacji. Chciałby podskoczyć z radości, ale był zbyt zdezorientowany, by zmusić swoje mięśnie do jakiegokolwiek wysiłku. Prócz tej warstwy uśmiechu oczywiście czaił się niepokój - skompromitowana, skażona, dotknięta - dopowiadał sobie coraz to liczniejsze epitety, zastanawiając się, czy może jednak wymyślił sobie, iż Thalia oddała mu pocałunek. Że tak naprawdę lady Fawley go nie chce, uważa go za neandertalczyka, za potwora, za obślizgłego gada, za kanalię. Nie! Przyrzekł sobie, że nawet jeśli, to postara się, aby Thalia zmieniła zdanie. Szybko, jak najszybciej.
-Ja... ja... - wyjąkał, wciąż zszokowany tym błyskawicznym trybem zaręczynowym - marzę o tym, byś została moją żoną - dokończył, już bez nerwów, klękając przed nią na jedno kolano. Musiało to wyglądać niezwykle zabawnie: on, w prostym domowym stroju, z czerwoną pręga na policzku, włosach w nieładzie oraz niezdrowo błyszczącymi oczami i ona, nieco roznegliżowana, w wyjściowej sukni zsuwającej się ze szczupłego ciała patrząca na niego z góry. Parkinsona jednak miał w nosie nietypowy ceremoniał, podobnie jak nie obchodził go w tej chwili brak pierścionka. Z kieszeni marynarki wyjął szmaragdowozieloną wstążeczkę i owinął ją dookoła palca Thalii, wiążąc na nim zgrabną kokardkę.
-Uczynisz mi ten zaszczyt i wyjdziesz za mnie? - spytał, chcąc dopełnić ceremoniału. Nie wspominał listu do nestora, jaki prawdopodobnie będzie zmuszony wysłać, nie wspominał żadnych urzędniczych niuansów, jakie będzie zmuszony dopełnić. Pragnął usłyszeć jedynie drżące tak, które uczyni z niego najszczęśliwszego człowieka na świecie.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spuściłam skromnie oczy, wywołałam na twarzy rumieniec, zwolniłam oddech, starając się jednak, by był nieco głośniejszy i odliczyłam w myślach do pięciu, dając Parkinsonowi szansę na właściwe zareagowanie na rozwój sytuacji. Marcel wykazał się jednak wyjątkowym brakiem wyczucia – spuściłam oczy, żeby na niego nie patrzeć, a on właśnie wtedy klęknął i pierwsze, co napotkało moje spojrzenie, to jego wpatrzone we mnie ślepia; zarumieniłam się, żeby wyraźnie dać mu do zrozumienia, w jakiej żenującej sytuacji mnie postawił, ale to właśnie jego policzek świecił o wiele mocniejszą czerwienią od mojej; panowałam nad oddechem, próbując się dzięki temu uspokoić, ale widok tego podłego podrywacza oświadczającego mi się wstążeczką sprawił, że na nowo byłam wytrącona z równowagi; a obserwując, jak robi na końcu wstążki kokardkę, trzy razy pomyliłam się w liczeniu. Ty gnido, pomyślałam o nim ciepło, wędrując powoli paznokciami wzdłuż swojej szyi, czując pod palcami szybkie pulsowanie tętna i zastanawiając się, czy półtora milimetra idealnie wypielęgnowanego pazurka wbitego w tętnicę szyjną będzie wystarczające do uśmiercenia tego obrzydliwie rozwiązłego liszaja. Prędzej dam sobie pokroić skrzypce na miliardy drzazg, niż wypowiem przy tobie sakramentalne tak i dam się zniewolić na resztę życia. Przezornie jednak nie powiedziałam tego na głos, bo mogłoby się zrobić cokolwiek niezręcznie, a jako świeżo upieczona narzeczona miałam przeczucie, że niezręczność nie jest dobrym startem we wspólne życie.
- Och, tak – wymamrotałam więc słabym głosem, przykładając dłoń do czoła i prawie mdlejąc. Prawie, bo w ostatniej chwili uświadomiłam sobie, że ten cherlawy jegomość klęczący na jednym kolanie będzie raczej słabą poduszką dla moich kości, dla większego bezpieczeństwa lepiej więc będzie utrzymać się na nogach, chociaż – gwoli kronikarskiej ścisłości – pozwoliłam sobie na jedno czy dwa niebezpieczne zachwiania. Byłam z pewnością jedną z tych wyjątkowych narzeczonych, które nie otrzymawszy w dniu zaręczyn pierścionka, mogły go sobie potem wybrać same wedle własnych upodobań i wymogów. A moje upodobania i wymogi miały to do siebie, że nie przyjmowałam byle czego; Parkinson już na pierwszych zakupach ze mną pożałuje, że mi się oświadczył i zgodził towarzyszyć w wędrówkach po najdroższych, najbardziej eleganckich, ekskluzywnych i burżuazyjnych jubilerach w całym Londynie. Nie! W całej Anglii, Szkocji, a może nawet zmuszę go do wyjazdu do Francji? Och tak, albo zażyczę sobie jakiegoś niesamowicie trudnego do zdobycia brylanciku. Widziałam kiedyś w jednej z mugolskich gazet, jak ta ichniejsza królowa nosiła w swojej koronie czerwony rubin; wyjątkowa błyskotka, trochę duża jak na mój gust, ale przecież o gustach się nie dyskutuje... Uśmiechnęłam się złośliwie w myślach, dopiero po sekundzie uświadamiając sobie, że przez cały ten czas gładziłam Parkinsona po włosach jak jakiegoś niesfornego psiaka. Zabrałam szybko rękę i przyciągnęłam do siebie, wpatrując się w niego z mieszanką zaskoczenia i złości, że nie oponował, gdy przebierałam palcami po ciemnych kosmykach. - Powiem papie – mruknęłam pod nosem, nie starając się nawet dygnąć w pożegnaniu i wymknęłam się z garderoby, korzystając z chwilowego oszołomienia zarówno jego, jak i mojego. Zawahałam się przez sekundę i cofnęłam, wbijając w Marcela wściekłe spojrzenie. – Ale jeśli ty powiesz komukolwiek, zanim przekażę mu te smu... szczęśliwe wieści, to obiecuję, że będziesz pierwszym panem młodym, którego do ołtarza zawiozą w kawałkach i z nadal bijącym sercem. - Uśmiechnęłam się, posłałam mu w powietrzu uśmiech i wyszłam, wciąż nie do końca świadoma tego, co się tak właściwie stało.
z/t
- Och, tak – wymamrotałam więc słabym głosem, przykładając dłoń do czoła i prawie mdlejąc. Prawie, bo w ostatniej chwili uświadomiłam sobie, że ten cherlawy jegomość klęczący na jednym kolanie będzie raczej słabą poduszką dla moich kości, dla większego bezpieczeństwa lepiej więc będzie utrzymać się na nogach, chociaż – gwoli kronikarskiej ścisłości – pozwoliłam sobie na jedno czy dwa niebezpieczne zachwiania. Byłam z pewnością jedną z tych wyjątkowych narzeczonych, które nie otrzymawszy w dniu zaręczyn pierścionka, mogły go sobie potem wybrać same wedle własnych upodobań i wymogów. A moje upodobania i wymogi miały to do siebie, że nie przyjmowałam byle czego; Parkinson już na pierwszych zakupach ze mną pożałuje, że mi się oświadczył i zgodził towarzyszyć w wędrówkach po najdroższych, najbardziej eleganckich, ekskluzywnych i burżuazyjnych jubilerach w całym Londynie. Nie! W całej Anglii, Szkocji, a może nawet zmuszę go do wyjazdu do Francji? Och tak, albo zażyczę sobie jakiegoś niesamowicie trudnego do zdobycia brylanciku. Widziałam kiedyś w jednej z mugolskich gazet, jak ta ichniejsza królowa nosiła w swojej koronie czerwony rubin; wyjątkowa błyskotka, trochę duża jak na mój gust, ale przecież o gustach się nie dyskutuje... Uśmiechnęłam się złośliwie w myślach, dopiero po sekundzie uświadamiając sobie, że przez cały ten czas gładziłam Parkinsona po włosach jak jakiegoś niesfornego psiaka. Zabrałam szybko rękę i przyciągnęłam do siebie, wpatrując się w niego z mieszanką zaskoczenia i złości, że nie oponował, gdy przebierałam palcami po ciemnych kosmykach. - Powiem papie – mruknęłam pod nosem, nie starając się nawet dygnąć w pożegnaniu i wymknęłam się z garderoby, korzystając z chwilowego oszołomienia zarówno jego, jak i mojego. Zawahałam się przez sekundę i cofnęłam, wbijając w Marcela wściekłe spojrzenie. – Ale jeśli ty powiesz komukolwiek, zanim przekażę mu te smu... szczęśliwe wieści, to obiecuję, że będziesz pierwszym panem młodym, którego do ołtarza zawiozą w kawałkach i z nadal bijącym sercem. - Uśmiechnęłam się, posłałam mu w powietrzu uśmiech i wyszłam, wciąż nie do końca świadoma tego, co się tak właściwie stało.
z/t
Gość
Gość
Garderoba
Szybka odpowiedź