Kuchnia
AutorWiadomość
kuchnia
„Przyjemność brzucha jest podstawą i korzeniem wszelkiego dobra”.
Epikur
Epikur
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 23 lutego
To nie był dobry pomysł.
Wright wiedział o tym od początku, od pierwszej chwili, w której przez wąską szczelinę uchylonych ledwie co powiek ujrzał dziwną, pierzastą kulę, spacerującą nerwowo po zakurzonej komodzie. Wszędzie rozpoznałby sowę Leonarda, to dumne ptaszysko, odwiedzające go z mniejszą lub większą regularnością. Zawsze wyczekiwał listów brata, choć przecież nie wylewali na pergamin swoich żali w romantycznych epopejach. Krótko, konkretnie, rzeczowo, ale nawet w tych kreślonych krzywo słowach, wsiąkających w nie pierwszej czystości kartki, Ben odnajdywał siłę. Pocieszenie, wsparcie, obecność Mastrangelo, nawet jeśli oddzielało ich wiele kilometrów a nie kilka brudnych przecznic magicznego Londynu. Właściwie wtedy, gdy w stolicy Królestwa pojawiał się sporadycznie, powracając z dalekich wojaży o niekoniecznie rozsądnych punktach podróży - mugolski areszt, niebezpieczne bezdroża, łapanki potworów i smoków - widywali się częściej niż ostatnio. Niż od tego pieprzonego początku stycznia, gdy doskonale zaprojektowany świat Wrighta widowiskowo runął, grzebiąc go żywcem pod stertami emocjonalnego gruzu.
Chyba mądrzej postępował na samym początku, po prostu pozwalając się przygnieść nadmiarowi tragedii. Bolało, ale przynajmniej wiedział, gdzie się znajdował i w jaką stronę powinien kopać, by w końcu wypełznąć ze strefy rażenia, otrzepać szatę i ruszyć ku najbliższemu oddziałowi pogotowia ratunkowego. Czyli do Leonardo. Tylko on wiedział jak mu pomóc, ograniczając przy tym dalsze zniszczenia. Niestety, paniczny strach, przejmujący Jaimie'go w kilkadziesiąt godzin po nieszczęśliwym rozwiązaniu, przejął kontrolę nad rozsądkiem i brodacz zaczął wariować. Kopać, rozrzucać gruz, łamać palce, zrywać żywcem paznokcie z palców: wszystko, byleby natychmiast przestało boleć. Chwilowa ulga, jaką odnajdywał w działaniu - ćpaniu, ryzykownych kontaktach seksualnych, chlaniu i rozdawaniu miłosiernego wpierdolu na prawo i lewo - musiała jednak prędzej czy później zwrócić się przeciwko niemu. Znajdywał się przecież jeszcze głębiej pod gruzami dawnego szczęśliwego domu.
Mimo wszystko odnajdując jakieś wątłe światełko, prowadzące go prosto do drzwi Mastrangelo. Coś jednak podszeptywało, że było już za późno, że wydarzyło się zbyt wiele, by twarde wychowanie Leo postawiło go natychmiastowo na nogi, ochraniając przed podejmowaniem błędnych decyzji. Właściwie pojawiał się na progu mieszkania przyjaciela dla niego, nie dla siebie. Popołudniowa porcja sproszkowanych pazurów smoka jeszcze nie opuściła organizmu brodacza, funkcjonował więc całkiem nieźle, od razu stukając odpowiednią kołatką. Gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, od razu wszedł do środka, poklepując Leonarda po ramieniu a po sekundzie zniknął w kuchni, siadając na jednym z wysokich, czarnych krzeseł. Nie zdjął kurtki - resztki rozsądku podpowiadały mu, że lepiej nie prezentować bratu poranionych przedramion z zrostami i rozoranymi, ropiejącymi miejscami po niezbyt wprawnym wbiciu igieł, o siniakach z wzorkami skórzanego paska nie wspominając - i oparł łokcie o stół, wyczekując, aż Mastrangelo zasiądzie na przeciwko niego.
- Nie wiem, co mam ci powiedzieć - wychrypiał w ramach przywitania, czując się dziwnie...pusty. Przy jednoczesnym dziwnym niepokoju, mającym związek zarówno z nieco rozchwianym krokiem mężczyzny, jak i przekonaniem o tym, że zaraz zarobi opierdol dekady. Zupełnie bez powodu.
To nie był dobry pomysł.
Wright wiedział o tym od początku, od pierwszej chwili, w której przez wąską szczelinę uchylonych ledwie co powiek ujrzał dziwną, pierzastą kulę, spacerującą nerwowo po zakurzonej komodzie. Wszędzie rozpoznałby sowę Leonarda, to dumne ptaszysko, odwiedzające go z mniejszą lub większą regularnością. Zawsze wyczekiwał listów brata, choć przecież nie wylewali na pergamin swoich żali w romantycznych epopejach. Krótko, konkretnie, rzeczowo, ale nawet w tych kreślonych krzywo słowach, wsiąkających w nie pierwszej czystości kartki, Ben odnajdywał siłę. Pocieszenie, wsparcie, obecność Mastrangelo, nawet jeśli oddzielało ich wiele kilometrów a nie kilka brudnych przecznic magicznego Londynu. Właściwie wtedy, gdy w stolicy Królestwa pojawiał się sporadycznie, powracając z dalekich wojaży o niekoniecznie rozsądnych punktach podróży - mugolski areszt, niebezpieczne bezdroża, łapanki potworów i smoków - widywali się częściej niż ostatnio. Niż od tego pieprzonego początku stycznia, gdy doskonale zaprojektowany świat Wrighta widowiskowo runął, grzebiąc go żywcem pod stertami emocjonalnego gruzu.
Chyba mądrzej postępował na samym początku, po prostu pozwalając się przygnieść nadmiarowi tragedii. Bolało, ale przynajmniej wiedział, gdzie się znajdował i w jaką stronę powinien kopać, by w końcu wypełznąć ze strefy rażenia, otrzepać szatę i ruszyć ku najbliższemu oddziałowi pogotowia ratunkowego. Czyli do Leonardo. Tylko on wiedział jak mu pomóc, ograniczając przy tym dalsze zniszczenia. Niestety, paniczny strach, przejmujący Jaimie'go w kilkadziesiąt godzin po nieszczęśliwym rozwiązaniu, przejął kontrolę nad rozsądkiem i brodacz zaczął wariować. Kopać, rozrzucać gruz, łamać palce, zrywać żywcem paznokcie z palców: wszystko, byleby natychmiast przestało boleć. Chwilowa ulga, jaką odnajdywał w działaniu - ćpaniu, ryzykownych kontaktach seksualnych, chlaniu i rozdawaniu miłosiernego wpierdolu na prawo i lewo - musiała jednak prędzej czy później zwrócić się przeciwko niemu. Znajdywał się przecież jeszcze głębiej pod gruzami dawnego szczęśliwego domu.
Mimo wszystko odnajdując jakieś wątłe światełko, prowadzące go prosto do drzwi Mastrangelo. Coś jednak podszeptywało, że było już za późno, że wydarzyło się zbyt wiele, by twarde wychowanie Leo postawiło go natychmiastowo na nogi, ochraniając przed podejmowaniem błędnych decyzji. Właściwie pojawiał się na progu mieszkania przyjaciela dla niego, nie dla siebie. Popołudniowa porcja sproszkowanych pazurów smoka jeszcze nie opuściła organizmu brodacza, funkcjonował więc całkiem nieźle, od razu stukając odpowiednią kołatką. Gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, od razu wszedł do środka, poklepując Leonarda po ramieniu a po sekundzie zniknął w kuchni, siadając na jednym z wysokich, czarnych krzeseł. Nie zdjął kurtki - resztki rozsądku podpowiadały mu, że lepiej nie prezentować bratu poranionych przedramion z zrostami i rozoranymi, ropiejącymi miejscami po niezbyt wprawnym wbiciu igieł, o siniakach z wzorkami skórzanego paska nie wspominając - i oparł łokcie o stół, wyczekując, aż Mastrangelo zasiądzie na przeciwko niego.
- Nie wiem, co mam ci powiedzieć - wychrypiał w ramach przywitania, czując się dziwnie...pusty. Przy jednoczesnym dziwnym niepokoju, mającym związek zarówno z nieco rozchwianym krokiem mężczyzny, jak i przekonaniem o tym, że zaraz zarobi opierdol dekady. Zupełnie bez powodu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Napisał list w przypływie czystej potrzeby kontaktu ze swoim bratem. Nie widzieli się od czasu wspaniale spędzonych w towarzystwie Zakonu świąt. Leonard nie dojrzał go podczas sylwestra w Dolinie Godryka, na ślubie ich wspólnego przyjaciela również umknął przed jego wzrokiem. Nie było to jednak nic nowego. Ich relacja była równie silna, co luźna. Nie byli przecież parą, nie potrzebowali stałej kontroli i świadomości, co który robi o danej chwili z dokładnością to setnej sekundy. To jedynie zatrułoby tę męską zażyłość, która działała przecież bardzo dobrze. Byli niezależni, ale z drugiej strony nadal pozostawała świadomość osoby, do której mogli się w razie potrzeby zwrócić.
Przynajmniej tak było do tej pory.
Kiedy Mastrangelo sięgnął po pióro podskórnie czuł, że coś musi być nie tak. To nagłe zamilknięcie nie było normalne, zwłaszcza od grudnia. Doskonale pamiętał odprężone, promieniujące wręcz radością oblicze Jaimiego, mówiącego mu, że nareszcie wszystko się układ. Gdyby ten stan rzeczy nadal się utrzymywał zapewne regularnym strumieniem otrzymywałby lakoniczne wiadomości z opisami jakichś ciekawy czy zabawnych historii, aby będąc z boku jednocześnie mógł w jego życiu uczestniczyć. Ale zapadło milczenie. Początkowo całkowicie zrozumiałe, ale wkrótce przybrało rozmiar, jaki pchnął go nakreślenia tych kilku słów. W starym, niezmiennym stylu, zachęcającym do przyjacielskie sprzeczki słownej. Nie takiej więc odpowiedzi się spodziewał. Już sam wygląd pergaminu była alarmujący, a treść była delikatnie mówiąc zaskakująca. I zabolała go. Naprawdę mocno. Świadomość, że jego przyjaciel wyjątkowo postanowił zapaść w objęcia używek. Rozumiałby to parę lat temu, gdy byli zaledwie gówniarzami zachłystującymi się światem, uczącym się na własnej skórze jego bolesnych zasad. Tylko, że Ben był świadkiem bolesnego upadku Leo, jego zapadnięcia się w alkohol, niebezpiecznie oscylującego obok alkoholizmu. Dlatego teraz nie rozumiał. Czuł ukłucie zawodu, chociaż udobruchał go list, mówiący o rychłej wizycie. Był jasnym punktem, którego oczekiwał.
Niestety to światło zgasło. Kompletnie niespodziewanie, najbardziej zaskakując swoim rozmiarem samego Mastrangelo, który był przecież przekonany, że wszystko idzie w dobrą stronę. Może to był właśnie jego (ich?) błąd. Założenie, że ścieżka się prostuje, że droga nie prowadzi pod górę i przez to nie zauważyli czającego się, głębokiego dołu. Wpadł do niego z ogłuszającym hukiem, co było w pewnym sensie dobre, bo miał wrażenie, że ogłuchł na pewien czas i nic nie czuje. Słodka obojętność doprawiona dużą domieszką alkoholu. Chociaż odczuwał pewien dyskomfort, bo świadomość zbliżającego się zadania dla Zakonu kazała mu wytrzeźwieć, a on cholernie bał się tego stanu. Póki co oscylował jednak na przyjemnych oparach, daleki od kaca. Przecież do jutrzejszego popołudnia jeszcze wiele czasu. Dlatego widok Bena we własnych drzwiach nie zrobił na nim nagle wielkiego wrażenia. Machinalnie zamknął za nim drzwi, starając się nie myśleć, za kim je ostatnio zamykał. Idąc za przyjacielem do kuchni zabrał ze szklanego stolika do połowy pustą butelkę ognistej. Nie przyglądając się za bardo Wrightowi usiadł na przeciwko niego, po czym odpalił ostatniego papierosa z leżącej na stole paczki. Popielniczka była już pełna. Dawno nie wypalił dwóch paczek w ciągu jednego dnia.
- To nic nie mów - odpowiedział prostolinijnie, chociaż chrypiał niemal tak samo jak on. Zaciągnął się dymem i podniósł w końcu przekrwione spojrzenie na Jaimiego. Powinien go chyba opierdolić, ale nie chciało mu się. Otępienie było niezwykle przyjemne.
Przynajmniej tak było do tej pory.
Kiedy Mastrangelo sięgnął po pióro podskórnie czuł, że coś musi być nie tak. To nagłe zamilknięcie nie było normalne, zwłaszcza od grudnia. Doskonale pamiętał odprężone, promieniujące wręcz radością oblicze Jaimiego, mówiącego mu, że nareszcie wszystko się układ. Gdyby ten stan rzeczy nadal się utrzymywał zapewne regularnym strumieniem otrzymywałby lakoniczne wiadomości z opisami jakichś ciekawy czy zabawnych historii, aby będąc z boku jednocześnie mógł w jego życiu uczestniczyć. Ale zapadło milczenie. Początkowo całkowicie zrozumiałe, ale wkrótce przybrało rozmiar, jaki pchnął go nakreślenia tych kilku słów. W starym, niezmiennym stylu, zachęcającym do przyjacielskie sprzeczki słownej. Nie takiej więc odpowiedzi się spodziewał. Już sam wygląd pergaminu była alarmujący, a treść była delikatnie mówiąc zaskakująca. I zabolała go. Naprawdę mocno. Świadomość, że jego przyjaciel wyjątkowo postanowił zapaść w objęcia używek. Rozumiałby to parę lat temu, gdy byli zaledwie gówniarzami zachłystującymi się światem, uczącym się na własnej skórze jego bolesnych zasad. Tylko, że Ben był świadkiem bolesnego upadku Leo, jego zapadnięcia się w alkohol, niebezpiecznie oscylującego obok alkoholizmu. Dlatego teraz nie rozumiał. Czuł ukłucie zawodu, chociaż udobruchał go list, mówiący o rychłej wizycie. Był jasnym punktem, którego oczekiwał.
Niestety to światło zgasło. Kompletnie niespodziewanie, najbardziej zaskakując swoim rozmiarem samego Mastrangelo, który był przecież przekonany, że wszystko idzie w dobrą stronę. Może to był właśnie jego (ich?) błąd. Założenie, że ścieżka się prostuje, że droga nie prowadzi pod górę i przez to nie zauważyli czającego się, głębokiego dołu. Wpadł do niego z ogłuszającym hukiem, co było w pewnym sensie dobre, bo miał wrażenie, że ogłuchł na pewien czas i nic nie czuje. Słodka obojętność doprawiona dużą domieszką alkoholu. Chociaż odczuwał pewien dyskomfort, bo świadomość zbliżającego się zadania dla Zakonu kazała mu wytrzeźwieć, a on cholernie bał się tego stanu. Póki co oscylował jednak na przyjemnych oparach, daleki od kaca. Przecież do jutrzejszego popołudnia jeszcze wiele czasu. Dlatego widok Bena we własnych drzwiach nie zrobił na nim nagle wielkiego wrażenia. Machinalnie zamknął za nim drzwi, starając się nie myśleć, za kim je ostatnio zamykał. Idąc za przyjacielem do kuchni zabrał ze szklanego stolika do połowy pustą butelkę ognistej. Nie przyglądając się za bardo Wrightowi usiadł na przeciwko niego, po czym odpalił ostatniego papierosa z leżącej na stole paczki. Popielniczka była już pełna. Dawno nie wypalił dwóch paczek w ciągu jednego dnia.
- To nic nie mów - odpowiedział prostolinijnie, chociaż chrypiał niemal tak samo jak on. Zaciągnął się dymem i podniósł w końcu przekrwione spojrzenie na Jaimiego. Powinien go chyba opierdolić, ale nie chciało mu się. Otępienie było niezwykle przyjemne.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spodziewał się typowego zachowania Leonarda w stanie wskazującym na przesadną interpretacje braterskich więzów krwi. Wiązanki ostrych słów już od progu, dokładnie odsłaniających skrajną głupotę Benjamina oraz inne przymioty jego gówniarskiego, nierozumnego charakteru, będącego powodem każdego problemu. Niezbyt przyjaznego klepnięcia w tył głowy, zaprezentowanego z zafrasowaną miną niezadowolonego ojca, przyłapującego synalka na paskudnym uczynku. Cedzenia trafnych spostrzeżeń, trafiających od razu w punkt: i to ten punkt, którego Wright nie chciałby nigdy widzieć na oczy, bowiem jarzył się on wyrzutami sumienia, wstydem i odpowiedzialnością. Przeszukania kieszeni kurtki i spodni, a potem - w przypadku odnalezienia tam niemoralnych wskazówek w postaci pozostałości narkotyków bądź innych środków odurzających - przyciśnięcie do ściany i wygłoszenie zawiedzionego, ostrego opierdolu.
Leonard byłby doskonałym tatą. Nauczycielem. Mistrzem. Mentorem. Potrafił w idealnych proporcjach zmieszać żal z wściekłością, obojętność z niechęcią, troskę z wkurwieniem i czułość z inteligentnym wpłynięciem na wzięcie odpowiedzialności za swoje czyny. Znał Benjamina na pamięć, co bywało zawsze zbawienne: nawet jeśli w tym konkretnym przypadku Wright wolałby, by pozostał ślepy i głuchy. Zdawał sobie przecież sprawę z tego, że tym razem dzieje się coś innego, gorszego, nawet niż wtedy, gdy kończył karierę, zrywał zaręczyny i grzebał swoje dawne, szczęśliwe życie. Już nie uciekał fizycznie, chowając się na bezdrożach kontynentu: odcinał się za to narkotykami, tak intensywnie, że nie pamiętał połowy mijającego miesiąca.
Sądził, że Mastrangelo od razu wyczuje jego stan, a intensywne spojrzenie oczu brata przeszyje go na wskroś. Lekko drżące dłonie, nienaturalnie rozszerzone źrenice, zapuszczona broda, pełen rynsztunek ubiorowy pomimo ciepłego wnętrza kuchni: każdy detal w całokształcie Wrighta wskazywał na jego tragiczny stan...a pomimo tego Leo wydawał się daleki. Obojętny. Zamknięty w swoim własnym świecie. Benjamin rozluźnił nieco spięte ramiona, śledząc powolne ruchy zapalającego papierosa mężczyzny. Przez mgiełkę mijającego nieśpiesznie naćpania wyczuwał, że i po drugiej stronie stołu działo się coś niedobrego. Czyżby bracia w tym samym momencie przeżywali trudne chwile? Zagryzł wargi, kładąc dłonie płasko na stole, by przestały drżeć. Kłamał; przecież dokładnie wiedział co chciał powiedzieć, ale był niemile świadomy, że razem z pierwszym słowem, padającym z jego ust, zacznie po prostu płakać. Jak dzieciak, jak żałosny facecik, jak porzucony, skopany kundel. Nie mógł do tego dopuścić. - Percival... - zaczął, chciał jednak chociaż spróbować, ale od razu oblały go zimne poty a oczy zapiekły od napływających łez. Cała chemia organizmu rozpoczęła natychmiastowy proces emocjonalnej destrukcji a Wright zerwał się z krzesła, obracając się plecami do stołu, z którego porwał jednak butelkę Ognistej. Wychylił pozostałości alkoholu, opierając się wolną dłonią o kuchenny blat. Jeszcze nie mógł się odwrócić, ukrywając żałośnie zaczerwienione oczy i niedorzecznie wilgotną brodę. - Lepiej mów co u ciebie - mruknął po chwili, starając się brzmieć idealnie obojętnie. Jakby wcale przed chwilą nie zachował się jak żenujący aktor ze spalonego teatru. Odetchnął głęboko i odwrócił się w stronę Mastrangelo, ciągle czując szybko bijące serce. Natychmiast musiał zburzyć ten płaczliwy, pedalski obraz samego siebie, więc następne słowa opuściły jego usta poniekąd pomimo woli. I podszeptów zdrowego rozsądku. - Złamałem Selinie rękę - rzucił szybko, instynktownie próbując wydobyć z odmętów poszatkowanej psychiki najbardziej męską czynność ostatnich dni.
Leonard byłby doskonałym tatą. Nauczycielem. Mistrzem. Mentorem. Potrafił w idealnych proporcjach zmieszać żal z wściekłością, obojętność z niechęcią, troskę z wkurwieniem i czułość z inteligentnym wpłynięciem na wzięcie odpowiedzialności za swoje czyny. Znał Benjamina na pamięć, co bywało zawsze zbawienne: nawet jeśli w tym konkretnym przypadku Wright wolałby, by pozostał ślepy i głuchy. Zdawał sobie przecież sprawę z tego, że tym razem dzieje się coś innego, gorszego, nawet niż wtedy, gdy kończył karierę, zrywał zaręczyny i grzebał swoje dawne, szczęśliwe życie. Już nie uciekał fizycznie, chowając się na bezdrożach kontynentu: odcinał się za to narkotykami, tak intensywnie, że nie pamiętał połowy mijającego miesiąca.
Sądził, że Mastrangelo od razu wyczuje jego stan, a intensywne spojrzenie oczu brata przeszyje go na wskroś. Lekko drżące dłonie, nienaturalnie rozszerzone źrenice, zapuszczona broda, pełen rynsztunek ubiorowy pomimo ciepłego wnętrza kuchni: każdy detal w całokształcie Wrighta wskazywał na jego tragiczny stan...a pomimo tego Leo wydawał się daleki. Obojętny. Zamknięty w swoim własnym świecie. Benjamin rozluźnił nieco spięte ramiona, śledząc powolne ruchy zapalającego papierosa mężczyzny. Przez mgiełkę mijającego nieśpiesznie naćpania wyczuwał, że i po drugiej stronie stołu działo się coś niedobrego. Czyżby bracia w tym samym momencie przeżywali trudne chwile? Zagryzł wargi, kładąc dłonie płasko na stole, by przestały drżeć. Kłamał; przecież dokładnie wiedział co chciał powiedzieć, ale był niemile świadomy, że razem z pierwszym słowem, padającym z jego ust, zacznie po prostu płakać. Jak dzieciak, jak żałosny facecik, jak porzucony, skopany kundel. Nie mógł do tego dopuścić. - Percival... - zaczął, chciał jednak chociaż spróbować, ale od razu oblały go zimne poty a oczy zapiekły od napływających łez. Cała chemia organizmu rozpoczęła natychmiastowy proces emocjonalnej destrukcji a Wright zerwał się z krzesła, obracając się plecami do stołu, z którego porwał jednak butelkę Ognistej. Wychylił pozostałości alkoholu, opierając się wolną dłonią o kuchenny blat. Jeszcze nie mógł się odwrócić, ukrywając żałośnie zaczerwienione oczy i niedorzecznie wilgotną brodę. - Lepiej mów co u ciebie - mruknął po chwili, starając się brzmieć idealnie obojętnie. Jakby wcale przed chwilą nie zachował się jak żenujący aktor ze spalonego teatru. Odetchnął głęboko i odwrócił się w stronę Mastrangelo, ciągle czując szybko bijące serce. Natychmiast musiał zburzyć ten płaczliwy, pedalski obraz samego siebie, więc następne słowa opuściły jego usta poniekąd pomimo woli. I podszeptów zdrowego rozsądku. - Złamałem Selinie rękę - rzucił szybko, instynktownie próbując wydobyć z odmętów poszatkowanej psychiki najbardziej męską czynność ostatnich dni.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W normalnej rzeczywistości tak właśnie by zrobił. Powitałby Benjamina srogim spojrzeniem, marszcząc marsowo brwi. Szybko i bezproblemowo oceniłby stan swojego przyjaciela, z łatwością rozpoznając stan, w którym się znajdował. Zwyczajnie nie dołączyłby do niego w kuchni z butelką zawierającą alkohol ze świadomością, co ten wyczyniał przez ostatni czas. Gdyby musiał to z miłą chęcią byłby w stanie zorganizować mu prywatny odwyk. Jeśli nie siłą to zatrzymałby go magią. Tamaryszkowa różdżka leżała nieużywana od trzech, długich dni, gotowa, aby w każdej chwili służyć swojemu właścicielowi. Ale to byłoby w typowej rzeczywistości. Takiej, w której Leonard nie był na wyjątkowo zgłoszonym urlopie na żądanie, nieużywanym od rozpoczęcia pracy. Takiej, gdzie jest stuprocentowo trzeźwy, a paczka papierosów jest zaledwie napoczęta. Niedawno uprzątnięte mieszkanie jest nadal w całkiem niezłej kondycji, a w pracowni panuje klasyczny rozgardiasz.
Tylko tak nie było. Cały ten naturalny obraz rozbił się gładko niczym trafiona zaklęciem tafla lustra. Jakieś trzy dni temu ogłuszając i pustosząc Mastrangelo w sposób, o jakim nie miał bladego pojęcia, że potrafi. Był przekonany o osiągnięciu dna ostatecznego w tamtym dniu, w którym pozbyła się go była żona. Od tamtego czasu bronił się rękoma i nogami, aby nie angażować się więcej w taki sposób. Chciał bezpieczeństwa, gwarancji utrzymania kondycji psychicznej w dobrym stanie nawet kosztem pozostania starym kawalerem. Tylko nie zawsze wszystko idzie zgodnie z założonym sobie planem. Występują pewne komplikacje, których nikt nie jest w stanie wcześniej przewidzieć. Czasem takie niedogodności mają zgrabne nogi, piękne twarze, zmrużone gniewnie oczy i usta wykrzywione w drwiącym, ale przyjemnym uśmieszku. Nie mają także serc, które widocznie muszą wydzierać niczego niepodejrzewającym mężczyznom. Nie mógł uwierzyć, że trafił na tak podobną do byłej żony kobietę. Przecież różniły się tak bardzo, że bardziej się nie dało, ale słowa, które koniec końców wyszły z ich ust były wręcz zatrważająco podobne.
Otrząsnął się jednak niczym mokry pies, zdecydowanie bardziej woląc panujący stan przyjemnego odrętwienia niż tamten szał, w który wpadł wtedy tuż po jej wyjściu. Pamiętał jak kojący był widok zamieniającego się w pobojowisko czystego domu, bo tak mniej więcej wyobrażał sobie swoje serce. Tego pamiętnego dnia wreszcie wyleczony, po długim czasie kuracji złożony do końca organ stwierdził, że jest w stanie pokochać ponownie. Tylko po to, aby zostać rozszarpanym na strzępy. Zdołał jednak ogarnąć co nieco wnętrze, tak, aby przybyły Jaimie na pierwszy rzut oka nie zauważył specjalnej różnicy. Tak samo on sam, sprawiał wrażenie całkiem normalnego, jedynie odrobinę przytłumionego, bardzo zgrabnie ukrywając kotłujące się wewnątrz pobojowisko. Ben miał trochę większy problem z ukryciem uczuciowego bagna. Mimo przyjemnego stanu wstawienia Leo na tyle wyczulony obserwował zza papierosowego dymu zmieniającą się ekspresję na twarzy przyjaciela. Mimo wszystko drgnął lekko, gdy ten wstał raptownie od stołu. Jego percepcja była przytłumiona, tak samo jak reakcje. Przytknął papierosa do ust i zaciągnął się raz jeszcze, dając mu czas, aby doszedł do siebie. Zupełnie zignorował jego pytanie, bo to, co działo się u niego nie przeszłoby mu dobrowolnie przez gardło.
- Co się stało? - zapytał tylko, zupełnie spokojnym i neutralnym tonem, jakby pytał o pogodę za oknem. Chciał mieć jednak pogląd na całą sytuację, daleki był od pochopnych osądów. Niestety nie był już tak pewny swego, bo przecież niedawno druzgocąco się pomylił. Jednak tej niespodziewanej informacji już nie zignorował. Błyskawicznie poderwał się ze swojego miejsca, niesiony jakąś absurdalną emocją. Szybko przypomniał sobie jednak, że kiedy widział ją po raz ostatni to absolutnie nic jej nie dolegało. Zacisnął powieki, bo wspomnienie Lovegood było zbyt żywe i bolało zbyt mocno. Opadł na krzesło, oparł łokcie na blacie i niedbałym ruchem strzepnął popiół do popielniczki. Nie potrafił spojrzeć na Jaimiego, tak jak on przed chwilą na niego. Byli tacy podobni. - Może zasłużyła - mruknął tylko. Liczył, że jego reakcja zamaże się w pamięci przyjaciela i gładko ominą ten temat.
Tylko tak nie było. Cały ten naturalny obraz rozbił się gładko niczym trafiona zaklęciem tafla lustra. Jakieś trzy dni temu ogłuszając i pustosząc Mastrangelo w sposób, o jakim nie miał bladego pojęcia, że potrafi. Był przekonany o osiągnięciu dna ostatecznego w tamtym dniu, w którym pozbyła się go była żona. Od tamtego czasu bronił się rękoma i nogami, aby nie angażować się więcej w taki sposób. Chciał bezpieczeństwa, gwarancji utrzymania kondycji psychicznej w dobrym stanie nawet kosztem pozostania starym kawalerem. Tylko nie zawsze wszystko idzie zgodnie z założonym sobie planem. Występują pewne komplikacje, których nikt nie jest w stanie wcześniej przewidzieć. Czasem takie niedogodności mają zgrabne nogi, piękne twarze, zmrużone gniewnie oczy i usta wykrzywione w drwiącym, ale przyjemnym uśmieszku. Nie mają także serc, które widocznie muszą wydzierać niczego niepodejrzewającym mężczyznom. Nie mógł uwierzyć, że trafił na tak podobną do byłej żony kobietę. Przecież różniły się tak bardzo, że bardziej się nie dało, ale słowa, które koniec końców wyszły z ich ust były wręcz zatrważająco podobne.
Otrząsnął się jednak niczym mokry pies, zdecydowanie bardziej woląc panujący stan przyjemnego odrętwienia niż tamten szał, w który wpadł wtedy tuż po jej wyjściu. Pamiętał jak kojący był widok zamieniającego się w pobojowisko czystego domu, bo tak mniej więcej wyobrażał sobie swoje serce. Tego pamiętnego dnia wreszcie wyleczony, po długim czasie kuracji złożony do końca organ stwierdził, że jest w stanie pokochać ponownie. Tylko po to, aby zostać rozszarpanym na strzępy. Zdołał jednak ogarnąć co nieco wnętrze, tak, aby przybyły Jaimie na pierwszy rzut oka nie zauważył specjalnej różnicy. Tak samo on sam, sprawiał wrażenie całkiem normalnego, jedynie odrobinę przytłumionego, bardzo zgrabnie ukrywając kotłujące się wewnątrz pobojowisko. Ben miał trochę większy problem z ukryciem uczuciowego bagna. Mimo przyjemnego stanu wstawienia Leo na tyle wyczulony obserwował zza papierosowego dymu zmieniającą się ekspresję na twarzy przyjaciela. Mimo wszystko drgnął lekko, gdy ten wstał raptownie od stołu. Jego percepcja była przytłumiona, tak samo jak reakcje. Przytknął papierosa do ust i zaciągnął się raz jeszcze, dając mu czas, aby doszedł do siebie. Zupełnie zignorował jego pytanie, bo to, co działo się u niego nie przeszłoby mu dobrowolnie przez gardło.
- Co się stało? - zapytał tylko, zupełnie spokojnym i neutralnym tonem, jakby pytał o pogodę za oknem. Chciał mieć jednak pogląd na całą sytuację, daleki był od pochopnych osądów. Niestety nie był już tak pewny swego, bo przecież niedawno druzgocąco się pomylił. Jednak tej niespodziewanej informacji już nie zignorował. Błyskawicznie poderwał się ze swojego miejsca, niesiony jakąś absurdalną emocją. Szybko przypomniał sobie jednak, że kiedy widział ją po raz ostatni to absolutnie nic jej nie dolegało. Zacisnął powieki, bo wspomnienie Lovegood było zbyt żywe i bolało zbyt mocno. Opadł na krzesło, oparł łokcie na blacie i niedbałym ruchem strzepnął popiół do popielniczki. Nie potrafił spojrzeć na Jaimiego, tak jak on przed chwilą na niego. Byli tacy podobni. - Może zasłużyła - mruknął tylko. Liczył, że jego reakcja zamaże się w pamięci przyjaciela i gładko ominą ten temat.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wstydliwy, niemalże kobiecy wybuch emocji, wydawał się Benjaminowi równie spektakularny co erupcja ukrytego wulkanu. Lawa, magmowe pociski, płomienie strzelające ku czarnym niebiosom: widowisko nie do przeoczenia, oczywiste w swej zaskakującej formie. Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej i nikt postronny nie zauważyłby nieco wilgotnych oczu a nagłe poderwanie się z krzesła uznałby za przejaw gorącego pragnienia Ognistej. Faktycznie, doskonale paliła przełyk, lecz niestety minęły już czasy, gdy ostry alkohol pomagał na wszelkie boleści. Jaimie'mu było już za mało i trunek zwalczył jedynie nieprzyjemną gulę szlochu, zalegającą głęboko w gardle. Żadnego skutku ubocznego w postaci otumanienia myśli czy też weselszego nastroju.
Wszystko było nie tak, jak powinno. Whisky nie pomagała, z popielniczki wysypywały się pomięte filtry a Leonardo...cóż, nawet ślepy zorientowałby się w niezbyt dobrym stanie artysty. Wright także w końcu zdołał pojąć, że coś tu nie grało, że on sam nie jest jedyną osobą w tym przestronnym pomieszczeniu, która może cierpieć. Ta świadomość wcale mu jednak nie pomogła. Najpierw niemożebnie się zirytował - po co Leo robił mu wąty i zapraszał do intensywnego kontaktu, skoro zachowywał się w ten olewczy, obojętny, filozoficzny sposób? - a potem zmartwił. Przez chwilę po prostu stał w milczeniu, opierając się o wysoki, kuchenny blat, i stukając w jego kant pustą już butelką po alkoholu. Wpatrywał się uważnie w brodate oblicze Mastrangelo, skupiając się nie tyle na zaciśniętych ustach i błędnym spojrzeniu, co na obrazach własnej wyobraźni. Dotyczących przyjaciela, nie Percivala. Nie chciał o nim mówić, nie w takim stanie: zarówno swoim (wystarczył ten kilkusekundowy pokaz słabości pedalskiej) jak i Leonarda, który nie byłby w stanie mu pomóc. Zrozumiał, że został z tym sam i ta świadomość na sekundę znów spięła jego ciało. Uspokoił się jednak stosunkowo szybko, rozkojarzony nagłą pantomimą brodacza. W pierwszej chwili wyglądało to na teatralną parodię wcześniejszego powstania Bena, lecz wystarczyło skupić się mocniej na twarzy Leo, by zrozumieć, że nim także targnęły skrajne emocje.
Cieszące potłuczone serce Wrighta. W końcu jakiś przebłysk uczuć, energii, witalności, wywołujący i w nim samym skaczącą adrenalinę. Miał nadzieję, że Mastrangelo się zdenerwuje - żeby nie powiedzieć wkurwi - ominie stół i zaserwuje mu doskonały, bokserski prawy sierpowy. Potrzebował tego, tej fizyczności: sądził, że potrzebowali jej obydwaj, wpędzeni w nieprzyzwoity, odległy charakterowo marazm. Nic się jednak nie stało a Leo opadł na krzesło, by utkwić na nim bez życia. Benjamin skrzywił się lekko, wdzięczny za zmianę optyki rozmowy, przesuwającą ciężar na Mastrangelo. Zdecydowanie wolał ogarniać przyjaciela niż wydłubywać własne wnętrzności i poddawać je skrupulatnej wiwisekcji.
- Kurwa, Leo, co jest? - chrypnął niezadowolonym tonem, odstawiając w końcu butelkę na blat. Nie ruszył się na razie w kierunku siedzącego mężczyzny, zostawiając fizyczne działanie na później. - Złamałem rękę twojej niby wspaniałej, fascynującej, ukochanej Selinie, a ty tylko wzruszasz ramionami? - kontynuował dość rzeczowo jak na swój słaby stan, odnajdując coraz więcej siły w zmianie tematyki. - To znaczy, bardzo się z tego cieszę, to kawał popieprzonej harpii, bez cycków i duszy, ale mógłbyś się chociaż uśmiechnąć i opowiedzieć mi o tym, jak zmądrzałeś - burknął, kopiąc raz po raz stopą w puste krzesło po swojej stronie stołu, by ukryć bolesne drżenie nóg, wierzgających pod wpływem kurczących się z głodu mięśni.
Wszystko było nie tak, jak powinno. Whisky nie pomagała, z popielniczki wysypywały się pomięte filtry a Leonardo...cóż, nawet ślepy zorientowałby się w niezbyt dobrym stanie artysty. Wright także w końcu zdołał pojąć, że coś tu nie grało, że on sam nie jest jedyną osobą w tym przestronnym pomieszczeniu, która może cierpieć. Ta świadomość wcale mu jednak nie pomogła. Najpierw niemożebnie się zirytował - po co Leo robił mu wąty i zapraszał do intensywnego kontaktu, skoro zachowywał się w ten olewczy, obojętny, filozoficzny sposób? - a potem zmartwił. Przez chwilę po prostu stał w milczeniu, opierając się o wysoki, kuchenny blat, i stukając w jego kant pustą już butelką po alkoholu. Wpatrywał się uważnie w brodate oblicze Mastrangelo, skupiając się nie tyle na zaciśniętych ustach i błędnym spojrzeniu, co na obrazach własnej wyobraźni. Dotyczących przyjaciela, nie Percivala. Nie chciał o nim mówić, nie w takim stanie: zarówno swoim (wystarczył ten kilkusekundowy pokaz słabości pedalskiej) jak i Leonarda, który nie byłby w stanie mu pomóc. Zrozumiał, że został z tym sam i ta świadomość na sekundę znów spięła jego ciało. Uspokoił się jednak stosunkowo szybko, rozkojarzony nagłą pantomimą brodacza. W pierwszej chwili wyglądało to na teatralną parodię wcześniejszego powstania Bena, lecz wystarczyło skupić się mocniej na twarzy Leo, by zrozumieć, że nim także targnęły skrajne emocje.
Cieszące potłuczone serce Wrighta. W końcu jakiś przebłysk uczuć, energii, witalności, wywołujący i w nim samym skaczącą adrenalinę. Miał nadzieję, że Mastrangelo się zdenerwuje - żeby nie powiedzieć wkurwi - ominie stół i zaserwuje mu doskonały, bokserski prawy sierpowy. Potrzebował tego, tej fizyczności: sądził, że potrzebowali jej obydwaj, wpędzeni w nieprzyzwoity, odległy charakterowo marazm. Nic się jednak nie stało a Leo opadł na krzesło, by utkwić na nim bez życia. Benjamin skrzywił się lekko, wdzięczny za zmianę optyki rozmowy, przesuwającą ciężar na Mastrangelo. Zdecydowanie wolał ogarniać przyjaciela niż wydłubywać własne wnętrzności i poddawać je skrupulatnej wiwisekcji.
- Kurwa, Leo, co jest? - chrypnął niezadowolonym tonem, odstawiając w końcu butelkę na blat. Nie ruszył się na razie w kierunku siedzącego mężczyzny, zostawiając fizyczne działanie na później. - Złamałem rękę twojej niby wspaniałej, fascynującej, ukochanej Selinie, a ty tylko wzruszasz ramionami? - kontynuował dość rzeczowo jak na swój słaby stan, odnajdując coraz więcej siły w zmianie tematyki. - To znaczy, bardzo się z tego cieszę, to kawał popieprzonej harpii, bez cycków i duszy, ale mógłbyś się chociaż uśmiechnąć i opowiedzieć mi o tym, jak zmądrzałeś - burknął, kopiąc raz po raz stopą w puste krzesło po swojej stronie stołu, by ukryć bolesne drżenie nóg, wierzgających pod wpływem kurczących się z głodu mięśni.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zapewne, gdy wytrzeźwieje poczuje dziwne, trochę nie na miejscu, poczucie winy. W końcu sam zachęcał Benjamina do przyjścia, czując ten wytwarzający się między nimi dystans. Nie przewidział jednak tego, co może stać się po drodze do tego spotkania. Odczuje więc w przyszłości pewien dyskomfort związany z faktem, że nie zachował się tak jak należy. Że znów rzucił się w kościste objęcia alkoholu licząc na pocieszenie, które nie nadchodziło.
Nie było to jednak dzień dzisiejszy. Ten upływał pod znakiem zupełnego marazmu. Oczywiście czuł tę głęboko zakorzenioną w sobie potrzebę dbania o swojego brata, ale dziś docierała ona do niego niczym zza grubej błony. Przytłumiona, niewyraźna i rozmazana. Być może był to przejaw pewnego samolubstwa, a może zwykłe załamanie załamanego człowieka. Wbrew wszelkim pozorom Leonard Mastrangelo nie był niezwyciężony. Potykał się i upadał jak każdy inny człowiek, a to, że Ben robił to częściej od niego wcale nie stawiało go na jakimś piedestale. Być może miał o tyle gorzej, że przeżywał to wszystko jeszcze bardziej. Jeden cios potrafi okropnie boleć, ale drugi, zadany idealnie w to samo miejsce jest po prostu nie do zniesienia.
Nie miał jednak innego wyboru, musiał wylizać stare i nowe rany, aby znów podźwignąć się na nogi. Miał przecież dla kogo. Ciężko było jednak łatać się, gdy wszystkie elementy z uporem maniaka kruszyły mu się w dłoniach. Nie był dobrym przyjacielem, chociaż dopiero mętnie zdawał sobie z tego sprawę. Nie skupiał się na sobie. W tym momencie usilnie próbował znajdować się myślami dokładnie pośrodku niczego. W miejscu wypranym z emocji, totalnie nijakim, a więc całkowicie bezpieczny. Tam, nie mogły zaatakować go uczucia, czyhały więc na niego, tuż na granicy trzeźwości, gotowe rozszarpać wrażliwą, wciąż krwawiącą tkankę nierówno bijącego mięśnia sercowego. Musiał jednak prędzej czy później wrócić w ten stan, zmierzyć się z tymi demonami, ale wolał to odwlekać, stosując dokładnie taką technikę, od jakiej bezustannie starał się odwieść Jaimiego. Ironia losu trzymała się go niczym stara dobra przyjaciółka. Na pewno najwierniejsza kobieta, jaką przyszło mu poznać.
On chciał być natomiast wiernym przyjacielem. Nie uszło jego nieco rozchwianej uwadze płazem, że zadane pytanie pozostało bez odpowiedzi. Nie miał jednak teraz siły naciskać na niego. Nadarzy się okazja, prawdopodobnie jeszcze w ciągu tej rozmowy. Nie miał zresztą szans z szarżującym Benjaminem, który zdołał już wywęszyć, co się stało. Poniósł klęskę swoją złą reakcją. Liczył, że ujdzie mu ona na sucho, ale widocznie się przeliczył. Zaciągnął się po raz kolejny tytoniem, szukając w nim ratunku, kiedy atakowała go kanonada piekących słów. Już po drugim pytaniu odgadł, że to wszystko ma na celu sprowokowanie go. Nie powinien temu ulec, ale tak jak trzy dni temu Lovegood tak Benjamin dzisiaj doskonale wiedział, na jakich strunach zagrać, aby otrzymać dany efekt. Kiedy usłyszał uśmiechnąć się pet wylądowało w popielniczce, a on sam podniósł się ciężko z krzesła.
- Masz się naprawdę, czym kurwa popisać, Ben. Wpisz sobie na listę osiągnięć - łamanie kości na haju, gratulacje kurwa - warknął przez zęby, opierając wielkie dłonie na stole. Powstrzymywał się przed jakąś bardziej żywiołową reakcją. - I uśmiechnąć się? Widzisz jaki jestem zajebiście szczęśliwy? - jego twarz wykrzywił grymas, któremu zdecydowanie daleko było do uśmiechu. - Lovegood powiedziała mi dokładnie to samo moja była żona. Zapewne jesteś usatysfakcjonowany, że spełniło się twoje marzenie. Chociaż coś poszło po twojej myśli. Jeden powód do ćpania mniej, co? - Pierś unosiła mu się i opadała gwałtownie, po wcześniejszym marazmie nie było śladu.
Nie było to jednak dzień dzisiejszy. Ten upływał pod znakiem zupełnego marazmu. Oczywiście czuł tę głęboko zakorzenioną w sobie potrzebę dbania o swojego brata, ale dziś docierała ona do niego niczym zza grubej błony. Przytłumiona, niewyraźna i rozmazana. Być może był to przejaw pewnego samolubstwa, a może zwykłe załamanie załamanego człowieka. Wbrew wszelkim pozorom Leonard Mastrangelo nie był niezwyciężony. Potykał się i upadał jak każdy inny człowiek, a to, że Ben robił to częściej od niego wcale nie stawiało go na jakimś piedestale. Być może miał o tyle gorzej, że przeżywał to wszystko jeszcze bardziej. Jeden cios potrafi okropnie boleć, ale drugi, zadany idealnie w to samo miejsce jest po prostu nie do zniesienia.
Nie miał jednak innego wyboru, musiał wylizać stare i nowe rany, aby znów podźwignąć się na nogi. Miał przecież dla kogo. Ciężko było jednak łatać się, gdy wszystkie elementy z uporem maniaka kruszyły mu się w dłoniach. Nie był dobrym przyjacielem, chociaż dopiero mętnie zdawał sobie z tego sprawę. Nie skupiał się na sobie. W tym momencie usilnie próbował znajdować się myślami dokładnie pośrodku niczego. W miejscu wypranym z emocji, totalnie nijakim, a więc całkowicie bezpieczny. Tam, nie mogły zaatakować go uczucia, czyhały więc na niego, tuż na granicy trzeźwości, gotowe rozszarpać wrażliwą, wciąż krwawiącą tkankę nierówno bijącego mięśnia sercowego. Musiał jednak prędzej czy później wrócić w ten stan, zmierzyć się z tymi demonami, ale wolał to odwlekać, stosując dokładnie taką technikę, od jakiej bezustannie starał się odwieść Jaimiego. Ironia losu trzymała się go niczym stara dobra przyjaciółka. Na pewno najwierniejsza kobieta, jaką przyszło mu poznać.
On chciał być natomiast wiernym przyjacielem. Nie uszło jego nieco rozchwianej uwadze płazem, że zadane pytanie pozostało bez odpowiedzi. Nie miał jednak teraz siły naciskać na niego. Nadarzy się okazja, prawdopodobnie jeszcze w ciągu tej rozmowy. Nie miał zresztą szans z szarżującym Benjaminem, który zdołał już wywęszyć, co się stało. Poniósł klęskę swoją złą reakcją. Liczył, że ujdzie mu ona na sucho, ale widocznie się przeliczył. Zaciągnął się po raz kolejny tytoniem, szukając w nim ratunku, kiedy atakowała go kanonada piekących słów. Już po drugim pytaniu odgadł, że to wszystko ma na celu sprowokowanie go. Nie powinien temu ulec, ale tak jak trzy dni temu Lovegood tak Benjamin dzisiaj doskonale wiedział, na jakich strunach zagrać, aby otrzymać dany efekt. Kiedy usłyszał uśmiechnąć się pet wylądowało w popielniczce, a on sam podniósł się ciężko z krzesła.
- Masz się naprawdę, czym kurwa popisać, Ben. Wpisz sobie na listę osiągnięć - łamanie kości na haju, gratulacje kurwa - warknął przez zęby, opierając wielkie dłonie na stole. Powstrzymywał się przed jakąś bardziej żywiołową reakcją. - I uśmiechnąć się? Widzisz jaki jestem zajebiście szczęśliwy? - jego twarz wykrzywił grymas, któremu zdecydowanie daleko było do uśmiechu. - Lovegood powiedziała mi dokładnie to samo moja była żona. Zapewne jesteś usatysfakcjonowany, że spełniło się twoje marzenie. Chociaż coś poszło po twojej myśli. Jeden powód do ćpania mniej, co? - Pierś unosiła mu się i opadała gwałtownie, po wcześniejszym marazmie nie było śladu.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lot kończącego się papierosa do przepełnionej popielniczki przykuł uwagę Benjamina, nagle odkrywającego w sobie zmysł artystyczny. Żarzący się koniec, unoszący się w powietrzu popiół, dym ulatujący znad bogato zdobionego naczynia dla nikotynowych trucheł. Nic, tylko wzdychać, zwłaszcza jeśli tuż obok znajdowały się duże, spracowane dłonie Leonarda. Fakt, że znał je na pamięć - każde zgrubienie, każdy odcisk od zbyt długiego trzymania pędzla, każda źle zrośnięta po bokserskim uderzeniu kostka, każdy błyszczący paznokieć, każda szorstka część kciuka - wydał mu się nagle niezwykle intymny. Mastrangelo był mu najbliższą żyjącą istotą: właśnie dlatego nie zjawił się na progu jego mieszkania od razu, chcąc oszczędzić mu nieprzyjemnego widoku. Wiedział, że dorośli, że już nie potrzebował protektoratu starszego brata, że wiedli już osobne życia i nie powinien zwalać się na głowę ulubionemu artyście, tylko z powodu żałosnego złamania serca. Mimo to wylądował tutaj, pokiereszowany, wygłodniały, rozedrgany...natrafiając na równie - choć inaczej - poranionego Leonarda.
Powinien przewidzieć powód jego marazmu, wykonując klasyczne uderzenie dłonią o zroszone potem czoło. Selina. No tak, wszystko układało się w obraz niezbyt fascynującej układanki z elementów o ostrych krawędziach. Na zbawienną chwilę Jaimie zapomniał o tym, co przywiodło go do tej niezbyt ogarniętej obecnie kuchni, przywołując z pamięci obraz rozgoryczonej Lovegood. Widział ją jak przez mgłę: drżące usta, szybkie uniesienie różdżki, paskudne zaklęcie, śmigające w stronę sufitu. - Mogłem zadziałać wcześniej - mruknął cicho, do siebie, nie do Leo, czując krótkie wyrzuty sumienia. Już wcześniej mógłby zakazać Mastrangelo kontaktów z tą harpią; przemówić mu do rozsądku, dosadniej wytłumaczyć mu, że ten okropny ród blondwłosych paniątek jest skażony czarnomagiczną trucizną, wywołującą pomieszanie zmysłów. Nie zrobił jednak tego. Wiedział przecież, że nie zdoła przekonać Leonarda, że on sam musi się sparzyć na tej uroczej dzieweczce i że nie ma innej drogi. Co nie zmieniało faktu, że Wright poczuł się źle. Pierwszy raz od dwóch miesięcy nie kłuło go serce a troska o przyjaciela. Uniósł krzaczaste brwi, przyjmując ostrą reakcję brodacza z zadziwiająco stoickim spokojem, choć postronna osoba zapewne zaczęłaby raczkiem cofać się ku drzwiom wejściowym. Wzburzony dryblas o bokserskiej przeszłości nie należał do dobrych ofiar prowokacji, ale Wright nie zamierzał traktować go łagodnie.
- To nie było osiągnięcie, ona ma kości praktycznie na wierzchu i to był właściwie przypadek - mruknął ponownie, nieco urażony jego tonem. Zaplótł ręce na piersi, łypiąc na Leonarda spode łba, ale sekundę później, po następnych słowach i przerażającym uśmiechu, rysującym się na twarzy Mastrangelo, sapnął wściekle, odbijając się od gwarantujących oparcie kuchennych blatów, by zrobić dwa kroki do przodu. Teraz stali na przeciwko siebie po obydwu stronach stołu, będącego niemym świadkiem starcia braci. Starcia na razie wyłącznie werbalnego.
- Mówiłem ci, kurwa, to nie słuchałeś. Ale co miałem zrobić? Zamknąć cię w wieży, jak nadąsaną księżniczkę? Selina ma nierówno pod sufitem, na kilka mil śmierdzi fałszem, dramatyzmem i tym całym, lovegoodowym bagnem - zaczął w końcu głośno, również opierając pięści na stole, tak, że dzieliło ich coraz mniej cali, wypełnionych kumulującą się energią. - I wiesz co? Tak, jestem usatysfakcjonowany, bo może w końcu zmądrzejesz i przestaniesz gonić za skomplikowanymi, niestabilnymi panienkami, które nie dadzą ci wsparcia, miłości i szczęśliwej rodziny, a na to zasługujesz jak nikt inny na tym parszywym świecie - warknął nieprzyjemnie, nie rozumiejąc, jak Leo może być aż takim kretynem. Selina wyświadczyła mu wręcz przysługę. Czym innym było okrutne odtworzenie historii z rudowłosą wariatką, a czym innym połamanie serca po kilkunastu latach zwodzenia. Czyżby porównywał ich doświadczenia? Być może; i tak wypadało ono na niekorzyść Jaimie'go, który jednak w końcu zapominał o własnej tragedii, wzburzony głodem i pretensjami Mastrangelo.
Powinien przewidzieć powód jego marazmu, wykonując klasyczne uderzenie dłonią o zroszone potem czoło. Selina. No tak, wszystko układało się w obraz niezbyt fascynującej układanki z elementów o ostrych krawędziach. Na zbawienną chwilę Jaimie zapomniał o tym, co przywiodło go do tej niezbyt ogarniętej obecnie kuchni, przywołując z pamięci obraz rozgoryczonej Lovegood. Widział ją jak przez mgłę: drżące usta, szybkie uniesienie różdżki, paskudne zaklęcie, śmigające w stronę sufitu. - Mogłem zadziałać wcześniej - mruknął cicho, do siebie, nie do Leo, czując krótkie wyrzuty sumienia. Już wcześniej mógłby zakazać Mastrangelo kontaktów z tą harpią; przemówić mu do rozsądku, dosadniej wytłumaczyć mu, że ten okropny ród blondwłosych paniątek jest skażony czarnomagiczną trucizną, wywołującą pomieszanie zmysłów. Nie zrobił jednak tego. Wiedział przecież, że nie zdoła przekonać Leonarda, że on sam musi się sparzyć na tej uroczej dzieweczce i że nie ma innej drogi. Co nie zmieniało faktu, że Wright poczuł się źle. Pierwszy raz od dwóch miesięcy nie kłuło go serce a troska o przyjaciela. Uniósł krzaczaste brwi, przyjmując ostrą reakcję brodacza z zadziwiająco stoickim spokojem, choć postronna osoba zapewne zaczęłaby raczkiem cofać się ku drzwiom wejściowym. Wzburzony dryblas o bokserskiej przeszłości nie należał do dobrych ofiar prowokacji, ale Wright nie zamierzał traktować go łagodnie.
- To nie było osiągnięcie, ona ma kości praktycznie na wierzchu i to był właściwie przypadek - mruknął ponownie, nieco urażony jego tonem. Zaplótł ręce na piersi, łypiąc na Leonarda spode łba, ale sekundę później, po następnych słowach i przerażającym uśmiechu, rysującym się na twarzy Mastrangelo, sapnął wściekle, odbijając się od gwarantujących oparcie kuchennych blatów, by zrobić dwa kroki do przodu. Teraz stali na przeciwko siebie po obydwu stronach stołu, będącego niemym świadkiem starcia braci. Starcia na razie wyłącznie werbalnego.
- Mówiłem ci, kurwa, to nie słuchałeś. Ale co miałem zrobić? Zamknąć cię w wieży, jak nadąsaną księżniczkę? Selina ma nierówno pod sufitem, na kilka mil śmierdzi fałszem, dramatyzmem i tym całym, lovegoodowym bagnem - zaczął w końcu głośno, również opierając pięści na stole, tak, że dzieliło ich coraz mniej cali, wypełnionych kumulującą się energią. - I wiesz co? Tak, jestem usatysfakcjonowany, bo może w końcu zmądrzejesz i przestaniesz gonić za skomplikowanymi, niestabilnymi panienkami, które nie dadzą ci wsparcia, miłości i szczęśliwej rodziny, a na to zasługujesz jak nikt inny na tym parszywym świecie - warknął nieprzyjemnie, nie rozumiejąc, jak Leo może być aż takim kretynem. Selina wyświadczyła mu wręcz przysługę. Czym innym było okrutne odtworzenie historii z rudowłosą wariatką, a czym innym połamanie serca po kilkunastu latach zwodzenia. Czyżby porównywał ich doświadczenia? Być może; i tak wypadało ono na niekorzyść Jaimie'go, który jednak w końcu zapominał o własnej tragedii, wzburzony głodem i pretensjami Mastrangelo.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie spodziewał się go będąc w takim stanie. Gdyby był trzeźwy wszystko na pewno potoczyłoby się inaczej. Skupiłoby się tylko i wyłącznie na Benjaminie, tak jak powinno od początku. Przecież dlatego Leonard nalegał na to spotkanie. Czuł powolnie wytwarzający się między nimi dystans, czyli anomalię, jaka nigdy wcześniej nie miała miejsca. Owszem, zdarzały im się momenty przerwy, dłuższego milczenia bez chociażby słowa. Potrzebowali przestrzeni, każdemu się to należy. Tylko teraz było inaczej, czuł to. To odosobnienie było jakieś nagłe, nieprzewidziane, nie pasowało do obrazu, jaki Ben zarysował mu wcześniej. Do tej nagłej, rozgmeranej i przede wszystkim prostej radości, która należała się jego najlepszemu przyjacielowi jak nikomu innemu. A to już nie było zdrowe i naturalne w ich relacji. Może mógł temu zapobiec. Sam nie wiedział, zresztą czasu nie da się cofnąć. Wysłał jednak chociaż ten list, wyciągnął pomocną dłoń i jak okazało się – całkiem słusznie to zrobił. Pojawił się tylko inny problem. Był za słaby, aby cokolwiek poza podaniem tej ręki zrobić.
Kto jednak mógł przewidzieć przyszłość? On na pewno nie zakładał, że jego kolejne nocne spotkanie z Seliną Lovegood będzie miało taką wagę. Przecież naiwnie wręcz wierzył, że wszystko nareszcie zmierza w dobrą stronę. A może pragnął tego za bardzo? Może to całe zaangażowanie oślepiło go? Sprawiło, że przestał widzieć to wszystko ostrym, trzeźwym spojrzeniem? Tylko był taki ostrożny, jak nigdy. Uważał. Dokładnie wszystko analizował. Chciał się wystrzec powtórki z rozrywki. Pokazać Jaimiemu, że diabeł wcale nie jest taki straszny jak go malują. Może to właśnie był ten błąd. A teraz bał się przyznać do porażki i reagował tak silnie na rzeczową prawdę, którą przedstawiał mu brat. Co za ironia losu, jakby nagle zamienili się miejscami. Leo źle się czuł w tej roli. Nie chciał przyznać się do porażki. Jego pijany umysł naiwnie wciąż doszukiwał się jakiegoś błędu, czegoś niezrozumiałego, pułapki, jaką sami na siebie zastawili. Ale nie mógł się tego doszukać. I to bolało.
- Gratuluję – parsknął, ironizując z braku lepszej odpowiedzi. Nie mógł przecież się nie zgodzić. Widział Lovegood, w całej okazałości, wiedział jak drobna jest i szczupła. Jego chwiejne myśli chciały niebezpiecznie rykoszetować w zdecydowanie złą stronę, więc szybko chwycił się innego tematu, żeby zagłuszyć nasuwając się widok pewnej Osy siedzącej mu na kolanach. – A po jaką cholerę w ogóle się z nią widziałeś? – Normalnie zapytałby o to od razu, ale teraz nic nie było normalne. Dopiero po chwili dotarło do niego, że Wright, aby złamać jej rękę musiał się z nią widzieć. Przecież tak jej nienawidził, więc dlaczego się z nią widział?
- Jestem wręcz kurewsko wzruszony, że chciałeś mnie ratować. Widziałem jak bardzo. Dwiema rozmowami i dwoma miesiącami milczenia? Co za sukces pedagogiczny, może zatrudnią cię w Hogwarcie – drwi otwarcie, nie widząc lepszej linii obrony. Alkohol dotychczas przyjemnie go otumaniał, ale wzburzony nagle podnosił mu ciśnienie i spychał do ataku. Nie widział teraz, czy rani, czy nie. Sam był teraz tylko rannym zwierzęciem, które broniło się na oślep. – To cieszę się, że chociaż ty jesteś szczęśliwy. Bo wyobraź sobie, że nie wybierałem. Ani za pierwszym, ani za drugim razem kogo chcę kochać. I niestety tak to działa, nigdy nie masz wyboru, przez kogo oszalejesz. – Zakończył, pochylając się wręcz w stronę Benjamina, a jego klatka piersiowa unosiła się szybko. Przymknął oczy i poczuł się nagle okropnie tym wszystkim zmęczony. Potrzebował zapalić, a w paczce nie pozostał nawet złamany papieros. Wyprostował się i ścisnął podstawę nosa, świat wirował lekko. – To wszystko jest takie popierdolone – westchnął cicho, chyba bardziej do siebie niż do niego.
Kto jednak mógł przewidzieć przyszłość? On na pewno nie zakładał, że jego kolejne nocne spotkanie z Seliną Lovegood będzie miało taką wagę. Przecież naiwnie wręcz wierzył, że wszystko nareszcie zmierza w dobrą stronę. A może pragnął tego za bardzo? Może to całe zaangażowanie oślepiło go? Sprawiło, że przestał widzieć to wszystko ostrym, trzeźwym spojrzeniem? Tylko był taki ostrożny, jak nigdy. Uważał. Dokładnie wszystko analizował. Chciał się wystrzec powtórki z rozrywki. Pokazać Jaimiemu, że diabeł wcale nie jest taki straszny jak go malują. Może to właśnie był ten błąd. A teraz bał się przyznać do porażki i reagował tak silnie na rzeczową prawdę, którą przedstawiał mu brat. Co za ironia losu, jakby nagle zamienili się miejscami. Leo źle się czuł w tej roli. Nie chciał przyznać się do porażki. Jego pijany umysł naiwnie wciąż doszukiwał się jakiegoś błędu, czegoś niezrozumiałego, pułapki, jaką sami na siebie zastawili. Ale nie mógł się tego doszukać. I to bolało.
- Gratuluję – parsknął, ironizując z braku lepszej odpowiedzi. Nie mógł przecież się nie zgodzić. Widział Lovegood, w całej okazałości, wiedział jak drobna jest i szczupła. Jego chwiejne myśli chciały niebezpiecznie rykoszetować w zdecydowanie złą stronę, więc szybko chwycił się innego tematu, żeby zagłuszyć nasuwając się widok pewnej Osy siedzącej mu na kolanach. – A po jaką cholerę w ogóle się z nią widziałeś? – Normalnie zapytałby o to od razu, ale teraz nic nie było normalne. Dopiero po chwili dotarło do niego, że Wright, aby złamać jej rękę musiał się z nią widzieć. Przecież tak jej nienawidził, więc dlaczego się z nią widział?
- Jestem wręcz kurewsko wzruszony, że chciałeś mnie ratować. Widziałem jak bardzo. Dwiema rozmowami i dwoma miesiącami milczenia? Co za sukces pedagogiczny, może zatrudnią cię w Hogwarcie – drwi otwarcie, nie widząc lepszej linii obrony. Alkohol dotychczas przyjemnie go otumaniał, ale wzburzony nagle podnosił mu ciśnienie i spychał do ataku. Nie widział teraz, czy rani, czy nie. Sam był teraz tylko rannym zwierzęciem, które broniło się na oślep. – To cieszę się, że chociaż ty jesteś szczęśliwy. Bo wyobraź sobie, że nie wybierałem. Ani za pierwszym, ani za drugim razem kogo chcę kochać. I niestety tak to działa, nigdy nie masz wyboru, przez kogo oszalejesz. – Zakończył, pochylając się wręcz w stronę Benjamina, a jego klatka piersiowa unosiła się szybko. Przymknął oczy i poczuł się nagle okropnie tym wszystkim zmęczony. Potrzebował zapalić, a w paczce nie pozostał nawet złamany papieros. Wyprostował się i ścisnął podstawę nosa, świat wirował lekko. – To wszystko jest takie popierdolone – westchnął cicho, chyba bardziej do siebie niż do niego.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ironizowanie Leonarda zawsze trafiało w punkt - najczęściej czuły punkt Benjamina. Wywoływało to całą gamę emocji, nieprzyjemnych, lecz niezbędnych do przeżycia przyjacielskiego katharsis. Wright potrafił przyjąć okropną prawdę wyłącznie wtedy, gdy sam odważył się do niej dojrzeć, lub gdy padała z spierzchniętych warg starszego brata, troskliwie doprowadzającego go do porządku. Częściej spokojną, wyważoną rozmową niż festiwalem złośliwości, lecz przecież cel uświęcał środki, a w przypadku naburmuszonego, głuchego na zdrowy rozsądek brodacza, ów cel wymagał wielkich nakładów cierpliwości. Oraz umiejętnego grania na prymitywnych strunach nerwów, napiętych obecnie jak postronki. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio znajdowali się tak blisko stanu skakania sobie do gardeł i kiedy widział Mastrangelo w takim stanie. Nieznośna primabalerina, obojętny leniwiec i jednocześnie nerwowy, zwinny kociak, gotowy w ciągu sekundy zerwać się na równe łapy, prychnąć i wydrapać sobie drogę ku zatraceniu. Jaimie nieco się zirytował, powstrzymując jednak chęć zmazania z twarzy Leo tego zblazowanego, cierpiętniczego uśmieszku.
- Wpadłem na nią w podrzędnej spelunie. To przecież cała Selina, chlanie w przypadkowych miejscach z obcymi ludźmi - odparł z wyraźnym zdegustowaniem, jakby sam stołował się w najlepszych restauracjach, sącząc Toujours Pur z pękatych kielichów. O dziwo jednak, w tej chwili nie był najbardziej wkurwiony na Lovegood, choć blondynka ciągle zajmowała mocne drugie miejsce na liście osób, wywołujących w Benjaminie skrajną niechęć. Kolejne słowa Mastrangelo, ociekające ironią, wydały się mu szczególnie durne. Aż prychnął, prostując się i zaplatając dłonie na piersi. - Och, wybacz, że nie rozmawiałem z tobą codziennie o tym, jak beznadziejnym i żałosnym pomysłem jest zadurzenie w tej wariatce. Powiedziałem ci jasno, co o niej myślę, ale nie, musiałeś w tym tkwić, dając się ponownie porwać tym artystycznym, romantycznym bredniom - zaczął niezwykle warcząco, nagle zirytowany niewspółmiernie do słów Mastrangelo. Zwłaszcza po następnych zdaniach, boleśnie uderzających w nadwrażliwą tkankę emocjonalną. Najeżył się jeszcze mocniej, nerwowo poprawiając rękawy kurtki, ocierające się boleśnie o rozjątrzone rany w zgięciach łokci. Nie chciał słyszeć o szczęściu. Ani o miłości. Ani o szaleństwie. Właściwie nie wiedział już, po co zjawił się w mieszkaniu przyjaciela. Wszystko rozmywało mu się w pragnieniu ucieczki, znalezienia się tuż za progiem, na chłodnym powietrzu, by równie szybko poczuć lodowaty odór Nokturnu, duchotę kawalerki i łaskawą rozkosz porcjowanego narkotyku. Tylko on był w stanie uchronić Benjamina przed autodestrukcją, której łaknął jeszcze mocniej, widząc, co działo się z pozostałą mu najbliższą osobą. Mastrangelo walczył z własnymi demonami, zamieniając się w zgryźliwego chłopczyka, odtrąconego przez nadętą dziewczynę. Naprawdę chciał to zrozumieć, chciał przejąć się jego losem, ale z perspektywy zupełnego rozpadu własnego życia, nie potrafił pojąć zachowania Leo. Znali się zaledwie kilka miesięcy, ostrzegał go przed nią, jasno wróżył przyszłość a mimo tego brat wydawał się rozdarty na kawałki. Nie wiedział, czy w tej chwili bardziej pragnąłby dać w zęby Leonardowi czy Selinie. I wolał nie wybierać w ciemno, dlatego mruknął pod nosem nokturnowe przekleństwo i postawił kołnierz kurtki.
- Dobrze wiesz, że miałeś wybór. Ale zignorowałeś ostrzeżenia i teraz siedzisz w tym popierdolonym bagnie na własne życzenie - burknął, ledwie powstrzymując się od wyrzucenia z siebie potoku agresywnych słów. - Widzę, że nie za wiele tutaj zdziałam. Odezwij się, jak przestaniesz topić wspomnienia o niej w ognistej i w końcu zrozumiesz, że potrzeba ci normalnej panny a nie popieprzonych muz - rzucił trochę prowokująco, trochę troskliwie, po czym łypnął na Leonardo wieloznacznie i odwrócił się na pięcie w kierunku wyjścia z kuchni a drżące ręce trzepotały w kieszeniach kurtki. Musiał się znieczulić; im szybciej, tym lepiej, bowiem słowa Mastragelo niemiło dotknęły jeszcze niezasklepionej rany, otworzonej zardzewiałym nożykiem nieprzyjemnej prawdy.
- Wpadłem na nią w podrzędnej spelunie. To przecież cała Selina, chlanie w przypadkowych miejscach z obcymi ludźmi - odparł z wyraźnym zdegustowaniem, jakby sam stołował się w najlepszych restauracjach, sącząc Toujours Pur z pękatych kielichów. O dziwo jednak, w tej chwili nie był najbardziej wkurwiony na Lovegood, choć blondynka ciągle zajmowała mocne drugie miejsce na liście osób, wywołujących w Benjaminie skrajną niechęć. Kolejne słowa Mastrangelo, ociekające ironią, wydały się mu szczególnie durne. Aż prychnął, prostując się i zaplatając dłonie na piersi. - Och, wybacz, że nie rozmawiałem z tobą codziennie o tym, jak beznadziejnym i żałosnym pomysłem jest zadurzenie w tej wariatce. Powiedziałem ci jasno, co o niej myślę, ale nie, musiałeś w tym tkwić, dając się ponownie porwać tym artystycznym, romantycznym bredniom - zaczął niezwykle warcząco, nagle zirytowany niewspółmiernie do słów Mastrangelo. Zwłaszcza po następnych zdaniach, boleśnie uderzających w nadwrażliwą tkankę emocjonalną. Najeżył się jeszcze mocniej, nerwowo poprawiając rękawy kurtki, ocierające się boleśnie o rozjątrzone rany w zgięciach łokci. Nie chciał słyszeć o szczęściu. Ani o miłości. Ani o szaleństwie. Właściwie nie wiedział już, po co zjawił się w mieszkaniu przyjaciela. Wszystko rozmywało mu się w pragnieniu ucieczki, znalezienia się tuż za progiem, na chłodnym powietrzu, by równie szybko poczuć lodowaty odór Nokturnu, duchotę kawalerki i łaskawą rozkosz porcjowanego narkotyku. Tylko on był w stanie uchronić Benjamina przed autodestrukcją, której łaknął jeszcze mocniej, widząc, co działo się z pozostałą mu najbliższą osobą. Mastrangelo walczył z własnymi demonami, zamieniając się w zgryźliwego chłopczyka, odtrąconego przez nadętą dziewczynę. Naprawdę chciał to zrozumieć, chciał przejąć się jego losem, ale z perspektywy zupełnego rozpadu własnego życia, nie potrafił pojąć zachowania Leo. Znali się zaledwie kilka miesięcy, ostrzegał go przed nią, jasno wróżył przyszłość a mimo tego brat wydawał się rozdarty na kawałki. Nie wiedział, czy w tej chwili bardziej pragnąłby dać w zęby Leonardowi czy Selinie. I wolał nie wybierać w ciemno, dlatego mruknął pod nosem nokturnowe przekleństwo i postawił kołnierz kurtki.
- Dobrze wiesz, że miałeś wybór. Ale zignorowałeś ostrzeżenia i teraz siedzisz w tym popierdolonym bagnie na własne życzenie - burknął, ledwie powstrzymując się od wyrzucenia z siebie potoku agresywnych słów. - Widzę, że nie za wiele tutaj zdziałam. Odezwij się, jak przestaniesz topić wspomnienia o niej w ognistej i w końcu zrozumiesz, że potrzeba ci normalnej panny a nie popieprzonych muz - rzucił trochę prowokująco, trochę troskliwie, po czym łypnął na Leonardo wieloznacznie i odwrócił się na pięcie w kierunku wyjścia z kuchni a drżące ręce trzepotały w kieszeniach kurtki. Musiał się znieczulić; im szybciej, tym lepiej, bowiem słowa Mastragelo niemiło dotknęły jeszcze niezasklepionej rany, otworzonej zardzewiałym nożykiem nieprzyjemnej prawdy.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pił już stosunkowo dawno, a w połączeniu z zaprawieniem w boju wywoływało stopniowe, nieprzyjemne trzeźwienie. Nie ozdrowiał nagle, nie uzyskał wspaniałego oświecenia, które na pewno w tej chwili bardzo by mu się przydało. Coś jednak zaczynało się dziać, klapki w jego mózgu przeskakiwały ospale, ale regularnie, poruszając co ukrytego w głębi. Zapewne duży wpływ na cały ten nagły proces miał Benjamin i jego słowa. Widocznie nawet wspaniały Mastrangelo od czasu do czasu potrzebował zimnego prysznica. Może nie zaczął nagle biczować się i przyznawać, że mógł posłuchać wspaniałych rad przyjaciela, ale przebijał się mimo wszystko powoli przez skorupę, którą otoczył się w celu uniknięcia całego tego bólu. I pękała teraz, jak gdyby pisklę miało wykluć się z jajka, ale zamiast nowego życia to dojrzałe życie otrzyma teraz ostre cięgi od rzeczywistości, którą wcześniej szczeniacko zignorował. Potarł twarz dłońmi, bo czuł jak gdyby opuszczało go nieprzyjemne drętwienie. Nie chciał tego, ale ostatni alkohol, jaki posiadł wylądował chwilę temu we wnętrzu Benjamina, a ostatni papieros dogasał w popielniczce. Gwałtownie zacisnął dłonie na oparciu krzesła, żeby ukryć ich drżenie. Zazwyczaj kojąca biel kuchni kuła go teraz w oczy nieprzyjemnie.
- Rozumiem, że ty byłeś tam ratować uciśnionych, a nie również zachlać się w trupa. - Tym razem jego ton był kompletnie pozbawiony intonacji emocjonalnej. Uleciała z niego, wyparta przez nagłą świadomość, że raniąc go sam nie dozna cudownego uleczenia. Wiedział też doskonale, że nie mieli prawa oceniać kogokolwiek szlajającego się po miejscach o mało ciekawej renomie. Przecież obaj niejednokrotnie zapijali się w trupa w podrzędnych spelunach, całkowicie nie myśląc o konsekwencjach czy powrocie do domu. Tacy już byli. Może Lovegood też taka była, a on usilnie próbował dojrzeć w niej, coś czego tam nie było. Może była do niego podoba, a on próbował udawać, że tego nie widzi. Tak jak ignorował słowa Bena, idąc w zaparte. Udając, że potrafi zmienić świat i wydobyć coś dobrego z kogoś dawno już przekreślonego. Czuł na sobie wzrok brata, ale uparcie wpatrywał się w blat stołu, nie czując się na siłach, aby spojrzeć wprost na niego. Proste słowa cięły gładko niszcząc ostatnie bastiony, których trzymał się niczym tonący brzytwy. Teraz pozostawało mu tylko bierne osuwanie się coraz głębiej. Musiał przyznać się do porażki, ale to i tak nic już przecież nie zmieni.
- Nie chciałem oceniać wszystkich jedną miarą - mówi cicho, o wiele ciszej w porównaniu ze wcześniejszym wzburzeniem. Jedyne, co wyraźnie przebija przez ten ton to nagłe zmęczenie. - Przyznaję, na początku chodziło tylko o namalowanie jej. Mogłem się tego trzymać. - W końcu podnosi spojrzenie zielonych oczu na swojego brata. Przyznał mu rację. W nieco mały oczywisty sposób, ale kto jak nie Ben powinien to doskonale zrozumieć. Tak jak Leonard wiedział, że przegiął, widząc jak przyjaciel zbiera się nagle do wyjścia. Wszystko poszło nie tak, a w dodatku zaczynała boleć go głowa. Najchętniej poszedłby spać, ale zamiast tego ruszył do swojego mugolskiego ekspresu do kawy.
- A ty w tym czasie pójdziesz topić swoje smutki w śnieżce i normalnych pannach z Nokturnu? Jakby nie patrzeć jesteśmy do siebie cholernie podobni - mruknął, uruchamiając urządzenie.
- Rozumiem, że ty byłeś tam ratować uciśnionych, a nie również zachlać się w trupa. - Tym razem jego ton był kompletnie pozbawiony intonacji emocjonalnej. Uleciała z niego, wyparta przez nagłą świadomość, że raniąc go sam nie dozna cudownego uleczenia. Wiedział też doskonale, że nie mieli prawa oceniać kogokolwiek szlajającego się po miejscach o mało ciekawej renomie. Przecież obaj niejednokrotnie zapijali się w trupa w podrzędnych spelunach, całkowicie nie myśląc o konsekwencjach czy powrocie do domu. Tacy już byli. Może Lovegood też taka była, a on usilnie próbował dojrzeć w niej, coś czego tam nie było. Może była do niego podoba, a on próbował udawać, że tego nie widzi. Tak jak ignorował słowa Bena, idąc w zaparte. Udając, że potrafi zmienić świat i wydobyć coś dobrego z kogoś dawno już przekreślonego. Czuł na sobie wzrok brata, ale uparcie wpatrywał się w blat stołu, nie czując się na siłach, aby spojrzeć wprost na niego. Proste słowa cięły gładko niszcząc ostatnie bastiony, których trzymał się niczym tonący brzytwy. Teraz pozostawało mu tylko bierne osuwanie się coraz głębiej. Musiał przyznać się do porażki, ale to i tak nic już przecież nie zmieni.
- Nie chciałem oceniać wszystkich jedną miarą - mówi cicho, o wiele ciszej w porównaniu ze wcześniejszym wzburzeniem. Jedyne, co wyraźnie przebija przez ten ton to nagłe zmęczenie. - Przyznaję, na początku chodziło tylko o namalowanie jej. Mogłem się tego trzymać. - W końcu podnosi spojrzenie zielonych oczu na swojego brata. Przyznał mu rację. W nieco mały oczywisty sposób, ale kto jak nie Ben powinien to doskonale zrozumieć. Tak jak Leonard wiedział, że przegiął, widząc jak przyjaciel zbiera się nagle do wyjścia. Wszystko poszło nie tak, a w dodatku zaczynała boleć go głowa. Najchętniej poszedłby spać, ale zamiast tego ruszył do swojego mugolskiego ekspresu do kawy.
- A ty w tym czasie pójdziesz topić swoje smutki w śnieżce i normalnych pannach z Nokturnu? Jakby nie patrzeć jesteśmy do siebie cholernie podobni - mruknął, uruchamiając urządzenie.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Naprawdę chciał się ewakuować z tej przytulnej kuchni, w której tyle razy toczyli długie, nocne braci rozmowy, nie bojąc się poruszać nawet najbardziej niewygodnych tematów. Przyszedł tutaj niechętnie, kierowany zarówno szacunkiem do Leonarda jak i jakimś piskliwym, żenującym pragnieniem spotkania kogoś, komu na nim zależało, jednak wizja przyjacielskiej, ostrej reprymendy rozmyła się w alkoholu, wyżłopanym przez odpowiedzialnego Mastrangelo. Na smutno, ciężko, frustrująco; wyczuwał to wszystko w aurze brodacza, nie wiedząc już, czy lepiej widzieć go w takim stanie, czy też zatęsknić za roziskrzeniem, którym emanował, gdy opowiadał o Selinie. Lovegood naprawdę wyrządziła im obydwu przysługę i Ben miał wielką nadzieję, że harpia już więcej nie stanie na drodze Leo. A im szybciej on sam wypełznie z artystycznego dołka, tym lepiej. Dla niego; Wright właściwie zapomniał już o swoim ciężarze, topiąc w mrokach niepamięci bolesne załamanie sprzed chwili. Nie było już łez, bólu tuż pod mostkiem ani spierzchniętych warg, układających się w imię Percivala. Pozostała tylko spragniona fizyczność, drżące mięśnie, układ nerwowy domagający się kolejnego silnego bodźca. Głód tłumił resztki zdrowego rozsądku, nakazującego Wrightowi zdjęcie kurtki i przyjęcie z wdzięcznością kubka parującej kawy razem z braterskim katharsis, płynącym z dobrych rad. Kofeina zdecydowanie nie wystarczała a wyrzucenie z siebie całego bólu zapewne znów skończyłoby się żenującą katastrofą. Wolał uniknąć ponownego rozdarcia; wrażliwa tkanka nie wytrzymałaby następnego szarpnięcia, a Jaimie'mu daleko było do pulsującego pragnieniem cierpienia młodego masochisty. Zaciśnięte pięści, paznokcie wbite w wnętrze dłoni, wyschnięty na wiór język, krew sącząca się z dziąseł. Przełknął zabarwioną na czerwono ślinę, wciskając ręce jeszcze głębiej w kieszenie, jakby chciał przebić gruby materiał skóry i poszarpać zamki. Mógł wyrzucić z siebie dużo słów. Powtórzyć ostrzeżenia, nakreślić granice, jakich Leo nie respektował, ładując się po szyję w bagno ogrodzone wysokim płotem pod napięciem. Obruszyć się na sugerowanie spożywania parszywej śnieżki. Mruknąć wesołe przekleństwo, by spróbować odnaleźć w oczach Leo błysk zrozumienia, trzeźwości, dawnego Mastrangelo, rozumiejącego nawet najbardziej skomplikowane sprawy bez słów.
Nie zrobił jednak nic takiego. Kopnął tylko kilka razy próg kuchni i westchnął urywanie, ciężko, cicho, co przypominało raczej pomruk głodnego, zdenerwowanego zwierzęcia. - W ogóle nie jesteśmy do siebie podobni, Leo - wychrypiał tylko, uśmiechając się krzywo, pocieszająco. - I powinieneś się z tego cieszyć - dodał, święcie wierząc w to, że Leonard jest dużo mądrzejszy, dojrzalszy i szczęśliwszy - mimo wszystko - od niego samego, spętanego kiełkującym uzależnieniem i żałobą po relacji, która w reszcie świata wywoływała mdłości. Wzruszył jeszcze nerwowo ramionami, uniósł rękę w geście pożegnania i ruszył w kierunku drzwi, gnany niechęcią do samego siebie i paraliżującym pragnieniem zapomnienia.
zt
Nie zrobił jednak nic takiego. Kopnął tylko kilka razy próg kuchni i westchnął urywanie, ciężko, cicho, co przypominało raczej pomruk głodnego, zdenerwowanego zwierzęcia. - W ogóle nie jesteśmy do siebie podobni, Leo - wychrypiał tylko, uśmiechając się krzywo, pocieszająco. - I powinieneś się z tego cieszyć - dodał, święcie wierząc w to, że Leonard jest dużo mądrzejszy, dojrzalszy i szczęśliwszy - mimo wszystko - od niego samego, spętanego kiełkującym uzależnieniem i żałobą po relacji, która w reszcie świata wywoływała mdłości. Wzruszył jeszcze nerwowo ramionami, uniósł rękę w geście pożegnania i ruszył w kierunku drzwi, gnany niechęcią do samego siebie i paraliżującym pragnieniem zapomnienia.
zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kuchnia
Szybka odpowiedź