Mercurius Clancy Black
Nazwisko matki: Burke
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: koroner
Wzrost: 177
Waga: 73
Kolor włosów: mysi blond
Kolor oczu: błękitne
Znaki szczególne: typowa dla Blacków bladość skóry; nieodłączne towarzystwo papierosa; wyjątkowo nachalna nonszalancja
13 i ½ cala, dość sztywna, jakaranda i szpon hipogryfa
Ravenclaw
Brak
Ponurak
Tytoniem, piżmem, kardamonem
siebie, siedzącego w starym fotelu, z dala od motłochu, którego tak nie znoszę
Wróżbiarstwem, czarną magią, sztuką manipulcji
Jastrzębiom z Falmouth
Szermierka, okazjonalnie jeździectwo
klasycznej
Michael Pitt
(...)Ujmował w palce cienkie nitki babiego lata, wirujące w późnoletnim powietrzu, które niebawem miało ustąpić tronu chłodniejszym podmuchom spowijającym Anglię; raczył się dekoracyjnością wszystkiego, co widział — czystą, nieskrępowaną osobliwością bezsensu; późnymi wieczorami mógł zauważać to, co oczom umykało za dnia, skrywało się za mianem nieistotności. Miałki pył drogi wzbijał się w gęste pióropusze wraz z szuraniem podeszw o grunt, nitki żmij, barwą przywodzące korę drzew, umykały pod podszyciem wraz z każdym — pozornie bezgłośnym — stawianym krokiem. Nie był typem romantyka, ba, na salonach przyssała się do niego opinia gorzkiego mizantropa, na którego dłoniach ciążyła już jedynie czysta, nieskrępowana śmierć, oddechy niedoszłych małżonek — istny pechowiec! — a jednak swą cienką, grząską stroną filozofa rozwodził się nad tym, ile dni przemknęło mu niezamieszkanych, zredukowanych do pustych aforyzmów. Wciąż tlący się popiół opadł na drogę, dogorywając w upadku — pieprzony żart(...)
Dzieciństwo nie niosło za sobą woni gałęzi magnolii odpiłowanych przy skwerze, matczynych perfum, idyllicznej melodii kołysanki, przy której membrana powiek uginałaby się pod własnym ciężarem. Pamięć ludzka posiada na tyle spaczoną optykę, że przywołuje określone — niekiedy zniekształcone zębem czasu — historie za pomocą wszelkich zmysłów. Dla niego na pewno za wehikuł służyłaby woń starego, wiekowego papieru, z którego tworzone były stronice ksiąg, po których wodził niespokojnym, pilnym wzrokiem odkąd wypowiedział swe pierwsze słowa; smak, lecz nie domowego sernika, a gorzkiej porażki, która stała się jego najwierniejszą, najbardziej surową guwernantką. Patrząc wstecz, omiatając swe kroniki wzrokiem pozbawionym emocjonalności, która towarzyszyła samemu przeżywaniu chwil, niewątpliwie doznaje nagłego wstrząsu wartości. Lata bezpowrotnie, nieodwołalnie opuszczały jego dłonie w pełni ukształtowane — o barwie wiosennych kwiatów łąkowych, burego nieba, nieskazitelnego puchu.
Blondwłosy Black, o anielskiej urodzie odziedziczonej po rodzicielce, nijak zbieżnej z wzorcem nazwiska, które przyjął w spadku po przodkach, na domiar złego o błękitnych tęczówkach, które niebezpiecznie chwiały sercami. W istocie rzeczy, nieco wyprane z soczystości barw, uporczywie błyszczące oczy od wczesnej młodości budziły pewien pierwotny niepokój. Milkliwy, wprost obraźliwy obraz blondyna, wpatrzonego niejednokrotnie w przestrzeń pozbawioną obecności zapisywał się wyraźnymi liniami w pamięci każdego, który posiadał wątpliwą przyjemność obcowania z dzieckiem tak dziwnym i biernym. Spokojny, książkowy uśmiech, który wstępował łagodnie na jego usta kwitł w myśl trującego kwiatu, nie zaskarbiając sobie przychylności otoczenia — skłaniał do dystansowania się, wprost instynktownego odwrotu. Nie należał do przyjacielskich dzieci, wychowywany w myśl toujours pur szybko urósł w poczucie wyższości, które oblepione wokół jego osobowości trwało przy nim niezmiennie przy trzydziestej wiośnie; Był karmiony nauką historii magii, której księgi — te opasłe, o ciężkich, skórzanych oprawach — dzierżył w dłoniach od najmłodszych lat. Nie żywił zainteresowania wobec tej materii, jednak poczucie powinności i wola sprzeciwu, której nie posiadał za grosz, pchały go w kierunku nabywania koniecznej wiedzy. Szybko za swą ambrozję przyjął owijanie ludzi wokół palca — guwernantki, które ulegały chłopięcemu urokowi były zbyt proste w obsłudze, aby były w stanie nasycić apetyt; mężczyźni zaś zbyt ubodzy w finezji, zbyt podobni do niego samego, aby był w stanie wykrzesać z siebie zainteresowanie nimi.
Nigdy nie miał kontaktu z typową słodyczą miłości rodzicielskiej, ba, swojego ojca raptem kojarzył z imienia — jego siostry były od zawsze zaszczycane większą dawką atencji ze strony rodziciela. On zaś, schowany pośród ksiąg, za swą naczelną powinność posiadał bycie przykładnym przedstawicielem rodu i tę cholerną, uporczywą pilność w kształceniu się. We wczesnym wieku podjął się nauki jeździectwa i szermierki, które jako jedyny męski przedstawiciel pośród swoich sióstr musiał praktykować z pobudek tak błahych, jak chęć odsunięcia swojej osobowości od żeńskich potomkiń. Nie odczuwał tej typowej, dziecięcej potrzeby imponowania, nie miał także poczucia bycia niedocenionym, gdyż w istocie rzeczy nigdy nie łaknął uwagi. Zainteresowali go ludzie, których gesty obserwował spod przymrużonych powiek, wodząc wzrokiem za bezimiennymi sylwetkami poruszającymi się pod jego spojrzeniem. Nie posiadał jednak sadystycznej potrzeby łamania ich, a cudze cierpienie, jako jedno z prymitywnych doznań, jedynie go nużyło — zagłębiał się w sztuce manipulacji, kłamstwa, zwodzenia, obietnic. Cichy w swej egzystencji, był niebywale obowiązkowy, wprost przykładny, wiedząc, iż występki są w stanie odwrócić postronny wzrok od jego aureoli, a zwrócić wzrok na niego we własnej osobie. Nikt nie lubi dzieci zadających zbyt wiele pytań, Merkuriuszu — pytał zatem szeptem, samego siebie, będąc jedną z nielicznych osób, do których nie czuł pogardy.
W 1936 roku rozpoczął naukę w Hogwarcie, w którym został przydzielony do domu Kruka. Nijak nie zdziwiła go decyzja tiary przydziału, już w progach rodzinnych uchodził za stereotypowy przykład mola książkowego, z którego może kiedyś wykluć się przyzwoity, pracowity człowiek, jednak w żadnej mierze interesujący. Wszelkie osądy, które spoczęły na jego barkach brały się z jego tajemniczej milkliwości, w której nikt nie upatrywał ciężkiej kotary, która osłaniała niewypowiedziane myśli grzęznące w ustach. Za cel obrał bycie widmem — tym, którego kojarzono jedynie z imienia. Niespecjalnie towarzyski, niezbyt rozmowny, o łatce zamaskowanego pod złotą burzą włosów socjopaty; Jego trzecie oko rozwarło się po raz pierwszy w gęstych oparach snu — wizja, której w istocie rzeczy nie uważał za szczerą przepowiednię, przylgnęła do niego na długie dni swoją autentycznością, w której dojrzał okruchy przyszłości dopiero, gdy ta machinalnie obróciła się w przeszłość. Zamilkł w tym temacie, nie dzieląc się strzępami własnej niepewności ze światem; Z wiekiem zaś zyskiwał wokół siebie w szkolnym społeczeństwie istoty mu przychylne, które wyciągnęły go zza muru samotności, który w istocie rzeczy nigdy nie był dlań uciążliwością. Opinia na jego temat urosła w nowe przymioty, wraz z jego wychylaniem się z cienia — wyniosły, wzgardliwy, może nawet odrobinę bystry. Jego wybitne wyniki w nauce, iście krukońskie, skierowały w jego stronę oczy profesora Slughorna, na którego spotkaniach zagościł jako stały bywalec.
Jego powiązania z Tomem Riddlem były nieistniejącym duchem potencjału. Charyzmatyczny, przenikliwy, w najprostszy sposób wybitny — obserwował go z dystansu, jednocześnie posiadając pewną zakorzenioną w sobie pewność, że ten zdaje sobie sprawę z bycia obiektem obserwacji. Wszak Black nie był pierwszym, który wodził za nim rozgorączkowanym, niepewnym wzrokiem, nie wiedząc, czy chce się znaleźć w świetle jego doskonałej łaski, do której lgnęli uczniowie. Nie, on wiedział, że nie chce ściągać na siebie jego uwagi, nie dojrzał do bycia u jego boku, mimo to tkwił w pewnym paradoksalnym wirze chęci i jej braku. Nie śmiał czuć wobec niego jakiejkolwiek lichej pogardy, która stała się typowym, domyślnym nastawieniem Blacka do wszystkich ludzi. Wokół Toma roztaczała się zbyt niepewna aura, jego osobowość wypełniała całą sobą pomieszczenie, w którym się znajdował, jednocześnie zamykając się w jednym ciele — jego ciele. Obserwował go bacznie, z pewną dozą nieufności, jednocześnie kryjąc się w swoim własnym cieniu, nie chciał się z nim spoufalać, aczkolwiek zgrabna perswazja Riddle’a wprawiała go w stan niejakiego oniemienia. Patrzył na niego badawczo, ważąc gesty, jednak nie uznając ich za swoisty klucz do osobowości. Widział jego maski.
Wieńcząc swą drogę edukacyjną w Hogwarcie, utwierdził się w przekonaniu, iż jego myśli nieubłagalnie lgną w kierunku zawodu uzdrowiciela w Mungu. Stopniowo dojrzewał do tej decyzji, jakby niepewnie wyciągając dłoń ku furtce, która miała się za nim nieodwracalnie zamknąć — będąc z natury istotą niezwykle ceniącą wagę każdej decyzji, których niejednokrotnie skutki ukazywały mu się w wizjach, dorastał doń powoli. Gdy już jednak utwierdził się w własnym przekonaniu, porzucając miriady nieskończonych możliwości, wola rodziciela — z rodzaju tych nienaruszalnych świętości — wywarła na niego wpływ. Widział go jako pracownika Ministerstwa, jedną z integralnych części czarodziejskiej machiny, nie uzdrowiciela. Rozszarpując skrupulatny plan w drobne skrawki, zajmując je ogniem, spełnił jego oczekiwania, zgodnie z postawą wzorcowego syna, a słowo ciałem się stało.
Konkretniej zwłokami, po których wodził niespokojnym, ciekawskim spojrzeniem młodzika. Nie zdawał sobie sprawy z oczywistości faktu, iż zawód koronera wypierze go niebawem z jakiejkolwiek pasji, a samo obcowanie z martwymi stanie się na tyle uciążliwe, że zgarniające całą atencję kotłującą się w czaszce. Jednak nie teraz — teraz był nie tyle jawnie zaniepokojony, co zafascynowany ścieżką, którą matka ironia podsunęła mu pod nos. Dociekał sarkazmu obecnego w tym żenującym obrocie wydarzeń, niejednokrotnie widział siebie, niby skazańca, człowieka o ambicji uzdrowiciela, grającego w warcaby z martwymi. Poczuł, że dzierży w dłoni skalpel, którym rozcina gładko tułów całego świata, krojąc go niczym masło, zaglądając do środka, aby poznać to, czego poznanie innym nie było dane. Kąpał się przy tym nieświadomie we własnej pysze — w końcu to on, istota przewyższająca mugolski proletariat, miała dokonywać czynów tak wzniosłych. Niejednokrotnie myśli tego sortu przemykały przez jego umysł, gdy pochylał się nad nieboszczykami, którzy pozostawiali po sobie raptem smugi krwi znaczące marmurową posadzkę, pozasychane w rdzawe róże, stwierdzając zgon lege artis.
W wieku dwudziestu dwóch lat została mu dana pierwsza narzeczona, panna Rowle — istota nie tyle urodziwa, co niezwykle frapująca w całej swojej fizjonomii. Młody Black odkrywał w niej ulotne jedne milionowe wyjątkowości, uważając ludzi za swoją najgłębszą pasję, czarując swoją szarmancką naturą i pięknym słowem, za którym chował własne zepsucie. Znajomość rodziła w nim żywe zażenowanie samym sobą, uświadomił sobie — początkowo opornie, nieśmiało — że aby nie odejść od rozsądku, potrzebuje dłoni, którą będzie mógł chwycić w ciemności. Ów dłoń jednak, ów poczucie statyczności, nie było w jego świecie integralną częścią żywej osoby, która miałaby go trzymać w uścisku, aby nie zbłądził. Nie, potrzebował jedynie dłoni, tej chociażby martwej — pęczniało w nim obrzydzenie do ludzi, początkowo niewinnie, wszak byli niezwykle interesujący; do prozaiki ich wyborów. Były niczym w porównaniu do rdzawych róż. Praca, w której był raptem stażystą, z niebywałą prędkością przeradzała się w skromną obsesję, którą wyjątkowo sobie uwielbił. Kobieta stojąca u jego boku, ponoć wspaniała, sprowadzała się do miana wyboru rodzicielskiego, którego oczywiście nigdy nie utożsamiał z własnymi decyzjami. Doprawdy, piękna kobieta. Ponoć.
Był niewątpliwie ciekawski, acz jego ciekawość nie miała nic wspólnego z zamiłowaniem do potworów Felliniego. Cenił estetykę śmierci na najwyższych poziomach, ta zaś stała się jego najwierniejszą kochanką, towarzyszącą mu swą kościstą, zimną dłonią na każdym kroku. Budziły się w nim coraz gęstsze wizje, zwiastowane tym charakterystycznym, metalicznym posmakiem wyczuwalnym na końcu języka, lekkim drętwieniem wszystkich mięśni, niemożnością ruchu. Był naocznym świadkiem własnego daru, gdy poruszał niespokojnie gałkami ocznymi, śledząc wszystko, co ukazywało się umysłowi. Widział jaskrawe, przesycone barwy, wyraźne zniekształcenia, słyszał kakofonię dźwięków, hurgot pociągu wtaczającego się leniwie na stację, gubił się pośród własnych myśli, gorączkowo odczytując obrazy. Niebawem przyszło mu stwierdzić przyczyny zgonu kobiety, której śmierć ujrzał w odbiciu własnej wizji. Nie przeraziło go to, ba, poczuł się panem życia, człowiekiem, który jest w stanie ukazać komuś fatalizm jego losu, który dostrzegał w wizjach, bądź umyć ręce od zdarzeń lokujących się w przyszłości, których był niejako naocznym świadkiem. Brutalność wizji, które się mu ukazywały początkowo budziła uczucie tożsame z obrzydzeniem, wątłą nicią przerażenia, po czasie jednak emocje przygasły — zaczął zakładać się z samym sobą, czy dana ofiara trafi na stół koronera. Machinalnie obrócił niepokój w korzyść zawodową. Zechciał posiąść własny dar, obezwładnić, uzależnić od własnej woli.
Została pochowana w marcowe południe 1950 roku, pośród chłodnego, wilgotnego powietrza charakterystycznego dla oddechu przedwiośnia, w gruncie skutym powoli wycofującym się przymrozkiem. Stał nad jej grobem w samotności, gdy słońce chyliło się ku horyzontowi, gdy mógł zmarznięte dłonie wetknąć do kieszeni spodni, nie obawiając się, iż zostanie to odebrane za gest zbyt wielkiej nonszalancji w zaistniałej sytuacji. Śmierć panny Rowle, jego narzeczonej, momentalnie sprowadziła niepokorne tory myśli w kierunku drobnych szczegółów, które umykały uwadze — delikatnej szyi, perlistego śmiechu, tej przeklętej, nienachalnej kurtuazji, z którą obnosił się salonowy motłoch. Przywoływał obrazy uparcie, jednak nieustannie wracał do wizji, która była przepowiednią jej niechybnego zejścia. Atak nieleczonej serpentyny, głosiły kartoteki, ten piękny, groteskowy teatr jej śmierci, który ujrzał w jednej z wizji. Spoglądał jej niepewnie w oczy, marszcząc brwi, w obce tęczówki, z których uchodzenia życia był świadkiem przez miesiące przed jej śmiercią. Nigdy nie wspomniał jej o czarnej wróżbie — dokładnie tak, jak ona nigdy nie wspominała o swojej chorobie.
W głębi duszy poczuł się urażony i niejako obrzydzony tym, że miał ożenić się z kobietą obciążoną genetycznie, z wadliwym egzemplarzem. Gorzki posmak bycia oszukanym bezlitośnie drażnił wszystkie neurony, jednak rozczarował się głównie własną niedomyślnością — krwotoki z nosa usprawiedliwiane kruchymi naczynkami?; stronienie od wysiłku wskutek niechęci do aktywności fizycznej? Wszyscy kłamiemy, dlatego wszyscy kończymy w piekle, panno Rowle.
Nie uronił ani jednej łzy nad jej ciałem; Po salonach wieść poniosła się z prędkością afrykańskiego tam-tamu, wznosząc salwę kondolencji, smętnych westchnięć, które w istocie rzeczy miały prędko wyblaknąć, zepchnięte z podium przez plotki dnia codziennego. On we własnej osobie zaś, zawisnął w tej wyobcowanej przestrzeni między byciem kawalerem a wdowcem — wspomnienie niedoszłej małżonki wyjątkowo szybko zabliźniło się, aby po upływie czasu nie pozostawić po sobie nawet białego ducha rany. Bezdusznie, niepoprawnie zapomniał brzmienie jej głosu, wszak słowa, które opuszczały jej usta nigdy nie wzbudziły w nim krztyny zainteresowania. Zadaniem kobiety nie było wygłaszanie górnolotnych poglądów, mrzonek o własnej emancypacji — z biegiem czasu wybudował solidne podwaliny dla własnego szowinizmu, w którym podobnie jak w lokowaniu czystości krwi na proscenium priorytetów, nie dostrzegał żadnego mankamentu moralnego. Wszak go w nim nie było, czyż nie, Merkuriuszu?
Z upływem lat, kostucha z wolna zaciskała swoje zimne, trupie palce na jego nadgarstkach. Śmierć przestała być jego chwilową kochanką, przyjęła godne miano żony, z którą był w stanie obcować całymi dniami — w końcu te intymne stosunki należały do jego pracy. Młodzieńczy zapał wobec intrygującej pracy zgasł niczym tańczący płomień świecy zbyty przez podmuch zimowego wiatru. Trzecie oko szarpiące jego umysł, otwierające się podczas dryfowania w objęciach Morfeusza, nawiedzające go pod postacią mar sennych, ukazywało mu proroctwa także na jawie. On zaś, świadomy wyjątkowości swego daru, obnosił się w pracy z miną wyrażającą łagodne niedowierzenie — w to, że pracuje, jak i w to, że nikt dotychczasowo nie docenił jego niewątpliwego geniuszu. Chęć posiadania trzeciego oka pod ciężką dłonią kontroli pchała go w kierunku chłonięcia wiedzy wróżbiarskiej z najrozmaitszych źródeł. Pojmował to kuriozum z coraz śmielszą wprawnością, dostrzegał symbole, ulotną sztukę interpretacji...
Oraz niewątpliwie zgorzkniał. Upływ lat, który kreślił w kącikach oczu coraz wyraźniejsze bruzdy, rozkosznie uwydatniające się przy kpiarskich uśmiechach, przywdział mu maskę twardego cynizmu. Wieloletnie obcowanie z nieboszczykami sprawiło, że nabrał pogardy wobec ludzkiej krzątaniny, współpracownicy zaś obawiali się go — potrafił nagadać przykrości ot tak, z zaskoczenia. Swoją osobą stanowił klejnot salonów, pyszną kurtuazją przykrywając bolesne przytyki, które chętnie oferował. Coraz więcej nieistotności zaczął określać mianem głupstw; nieistotności, na które wcześniej nie zwróciłby chociażby cienia uwagi, te nagle stały się solą w oku. Uczucie odrazy do ludzi zastawał szczególnie silne rankami, w tym do samego siebie;
Wraz z Tomem do jego życia powrócił wątły blask świecy rzucany na stronice czarnomagicznej księgi. W 1954 roku poczuł w żyłach ogień nieznanej dojrzałości, w którą obróciły się wątpliwości z czasów Hogwardzkich; czasów, w których charyzmatyczna osobowość Riddle'a, łamiące bariery umysłu niebieskie tęczówki budziły pierwotną, odwiecznie zakorzenioną w nim niepewność. Własną egocentryczną mrzonkę na temat istnienia, bezsensu motłochu ludzkiego, zdusił przynależnością do czegoś większego, czegoś, co miało zapewnić mu sens. Podważalność wszystkich umów czarodziejskich, ich negocjowalność na granicy z polityką, obrzydzenie wobec tolerancji dla mugoli, niechęć wobec kobiet doprowadziły go do swoistego krańca, w którym musiał zagłębić się w świecie koncepcji; W swej pracy zetknął się niejednokrotnie z użyciem na ofiarach wyjątkowo wysmakowanej czarnej magii, wyzbytej z tej charakterystycznej oprawy brutalności — robota zgrabna i czysta — pielęgnował własne zainteresowanie tematem, które w miarę upływu lat przerodziło się w czystą namiętność. Człowiek jest raptem trzciną, Riddle zdawał się to rozumieć, wstrząsnął gwałtownie ochłapami egocentrycznego pragnienia zrozumienia rozlanymi w umyśle Blacka.
Pierwszy śnieg 1955 roku wyścielił Londyn pierzyną puchu w styczniu, bynajmniej nie nadając ruchliwemu miastu jakiejkolwiek nuty bajeczności. Wraz z przymrozkami, które chłodnym oddechem omiotły mieszkańców, muskając ich policzki rumieńcami, wzbijając obłoki pary uchodzące z ich ust z wydychanym powietrzem, mężczyzna zastał jeden kwiat. Piękną hortensję, która miała czynić honory bycia jego drugą narzeczoną — najwyraźniej pewniejszym materiałem do ożenku. Panna Crouch nigdy nie zaprzątała jego myśli na okres czasu dłuższy, niż symboliczne dwie sekundy. Wówczas posiadał już głęboko zakorzeniony pogląd, który w istocie płci pięknej nakazywał cenić najbardziej milczenie. Oschłe formalności, które wymieniali, słowa wyprane z piękna, gniewu, emocji najrozmaitszej maści wypełniały przestrzeń między nimi wyjątkowo dokładnie, sprowadzając pannę Crouch do pozycji obiektu. Kolejnej decyzji uzależnionej od powinności — wiosny uciekające z jego pola widzenia przypominały o rodowym obowiązku, którym było dorobienie się godnego potomstwa; Na świecie nie zagościł jednak nawet pierworodny. Nigdy nie dociekł, czy to jego osobista oziębłość, czy sprawy wagi lekkiej zacisnęły pętlę na szyi niedoszłej małżonki — w istocie rzeczy, nawet nie usiłował dotknąć meritum. Pierwsza narzeczona została spętana sznurami serpentyny, piękną metaforą, druga zaś samodzielnie pozwoliła linie zmiażdżyć krtań, dokonując — równie metaforycznego! — skoku w przepaść. Samobójstwo panny Crouch nie tylko poniosło się echem po szlacheckim półświatku, przez długie miesiące docierał do uszu cichy pogłos o tragicznym zajściu. Jakkolwiek zejście panny Rowle przed latami budziło zrezygnowane cmoknięcia, użalanie się nad młodą duszą i bezkompromisową naturą choroby, tak samobójstwo drugiej narzeczonej Blacka wywołało skromne trzęsienie ziemi; Przylgnęła do niego łatka mężczyzny, który kobiety sprowadza na samo urwisko egzystencji — wszak to w nim musiał tkwić szkopuł; wszak przypadki nie istnieją. Kostucha zakochała się w nim tak bardzo, że w swe objęcia porywała nawet jego niedoszłe małżonki.
Miesiące umykały, wprost ulatniały się spod jego pola widzenia niepostrzeżenie, pozostawiając go z gorzkim smakiem rozczarowania rozlewającym się po podniebieniu. Nie wiódł żywota niepoprawnego, w żaden sposób obraźliwego, a jednak czuł się wyjątkowo parszywie. Brylował jako doskonały koroner, przed którym rzekomo śmierć nie miała żadnych gorzko-słodkich sekretów, ukazywała własne parszywe sztuczki, a jednak jego zapał zależał ściśle od tego, jak nihilistycznie czuł się danego dnia. Został chodzącym memento mori kariery jednocześnie będąc u jej rozkwitu, stanowiąc wobec siebie samego nieme ultimatum; Jego temat zaś bezlitośnie przylepiał się do warg motłochu, niesiony z ust do ust, gdy pojawiał się na salonach, błyskając swym nieszczerym uśmiechem. Wszak wszyscy kłamiemy, dlatego wszyscy kończymy w piekle, czyż nie?
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 3 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 4 | Brak |
Czarna Magia: | 6 | Brak |
Magia lecznicza: | 12 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 3 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: francuski | II | 6 |
Historia magii | II | 3 |
Wróżbiarstwo | III | 7 |
Jeździectwo | II | 3 |
Szermierka | III | 7 |
Anatomia | V | 25 |
Kłamstwo | IV | 13 |
Retoryka | II | 3 |
Spostrzegawczość | III | 7 |
Latanie na miotle | I | 1 |
Rycerz Walpurgii | I | 0 |
Genetyka: jasnowidz | 0 | 0 |
Reszta: 0 |
10 punktów statystyk, różdżka, sowa, teleportacja