Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Stoliki w pobliżu sceny
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Stoliki w pobliżu sceny
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W obskurnym kącie tawerny ustawiono prowizoryczne podwyższenie, na którym dają występy portowe dziewki nie obawiające się towarzystwa upojonych rumem marynarzy i pracowników portu. Poza tym niewielkim elementem, ta część sali jest tak samo zaniedbana jak cała reszta. Niewielkie stoliki są odrapane i lepkie od warstwy brudu i rozlanego alkoholu, a gęsty dym papierosowy wraz z ciężkim zapachem męskiego potu jeszcze bardziej dławi w gardło niż w pobliżu drzwi. Pomimo to co wieczór właśnie te stoliki są najszybciej zajmowane przez mężczyzn żądnych uciech dla oka.
W obskurnym kącie tawerny ustawiono prowizoryczne podwyższenie, na którym dają występy portowe dziewki nie obawiające się towarzystwa upojonych rumem marynarzy i pracowników portu. Poza tym niewielkim elementem, ta część sali jest tak samo zaniedbana jak cała reszta. Niewielkie stoliki są odrapane i lepkie od warstwy brudu i rozlanego alkoholu, a gęsty dym papierosowy wraz z ciężkim zapachem męskiego potu jeszcze bardziej dławi w gardło niż w pobliżu drzwi. Pomimo to co wieczór właśnie te stoliki są najszybciej zajmowane przez mężczyzn żądnych uciech dla oka.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Było blisko. Prawie zdążył się uchylić, lecz chłopaczek był szybszy. To pewnie przez tą masę; ruchy Petera były zbyt powolne, ciężkie, mało zgrabne. Pięść zetknęła się ze skronią. Teraz dopiero czuł, że włożył w to bardzo dużo siły. Zakręciło mu się w głowie, mroczki pojawiły się przed oczami. Miał wrażenie, że zebrało mu się na mdłości, lecz nie zdążył zwrócić tego, co miał w żołądku, bo momentalnie stracił przytomność i upadł na ziemię, jak długi, z ociężałym hukiem, trzaskiem, opadając na krzesło, które pod wpływem jego ciężaru rozpadło się na części.
Jego upadek wzbudził zainteresowanie innych. Spojrzeli w tamtym kierunku, jak wygłodniałe psy na swoją zwierzynę. Nie chodziło o Petera. Dla części z nich był zupełnie obcy, a dla większości czarodziejów, która go znała był po prostu obojętny. Ale bestie zwietrzyły zapach krwi, złości. Bójki były o wiele ciekawsze na ten moment, niż panny tańczące na scenie. Dwóch marynarzy z pobliskiego stolika podniosło się powoli, wbijając swoje przekrwione ślepia w Avery'ego. Inni też, odsunęli się z krzeseł. Ktoś strzaskał butelkę.
Jego upadek wzbudził zainteresowanie innych. Spojrzeli w tamtym kierunku, jak wygłodniałe psy na swoją zwierzynę. Nie chodziło o Petera. Dla części z nich był zupełnie obcy, a dla większości czarodziejów, która go znała był po prostu obojętny. Ale bestie zwietrzyły zapach krwi, złości. Bójki były o wiele ciekawsze na ten moment, niż panny tańczące na scenie. Dwóch marynarzy z pobliskiego stolika podniosło się powoli, wbijając swoje przekrwione ślepia w Avery'ego. Inni też, odsunęli się z krzeseł. Ktoś strzaskał butelkę.
I show not your face but your heart's desire
Poczuł opór powietrza, potem tępy, piekący ból pięści, kiedy ta zetknęła się z głową osiłka. Uderzył mocno, silnie, zajadle, pragnąc posłać go do diabła. Już dość mu było wrażeń: krew w dalszym ciągu sączyła się ze złamanego, przekrzywionego nosa, a podbite oko pulsowało i nabrzmiewało coraz bardziej. Sam pragnął poczuć, jak rozrywa skórę, zobaczyć krew, krzywe zęby turlające się po skrzypiącej podłodze. Włożył w cios całą swoją frustrację, całą złość, gromadzącą się w nim od kilku miesięcy. I to jedno uderzenie starczyło, by powalić portowego zakapiora wprost na deski: padł jak długi, najwyraźniej tracąc przytomność. Avery spojrzał pogardliwie na nieruchome ciało leżące u jego stóp i otarł zakrwawione knykcie o przód swej szaty. Dopiero po tym drobnym, zwycięskim geście dostrzegając zbliżające się niebezpieczeństwo: mężczyźni dotychczas spokojnie popijający sobie ale przy stolikach i ze znudzeniem obserwujący burdę, nagle wstali i skierowali się w jego stronę. Nieśpiesznie, złowróżbnie, z szerokimi uśmiechami na ogorzałych twarzach, niechybnie zwiastujących kłopoty. Samael zaklął w myślach i cofnął się w głąb sali - ale przecież nie tchórzył - budując dystans. Jeszcze chwila czasu na reakcję, na podjęcie decyzji, czy pozwoli obić sobie twarz i zapewne ograbić ze złota, czy ratować się niezgrabną ucieczką.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szukała ucieczki, odejścia od zmysłów, czegokolwiek, co choć na chwilę dałoby jej zapomnieć o strachach, które czaiły się w cieniach lub tuż za jej plecami i choć na chwilę uwolnić ją od niepokoju, który wolno, acz sukcesywnie, doprowadzał ją do obłędu. Brzemię, jakie zostało jej przekazane, odbijało na niej piętno, którego nie spodziewała się zaznać. Nigdy nie doświadczyła tego, że wiedza może być tak fascynująca, a jednocześnie tak niebezpieczna. Wczoraj przytulała tą księgę do piersi, czując drażniące łaskotanie pod palcami, jakby członki nie mogły się doczekać, by ją otworzyć, choć zamiast tego przyciskała ją do siebie mocno, odnajdując ukojenie w szeptach, które swoją pieszczotliwością koiły jej zmysły, ale też równie drażniąco pobudzały, sprawiając napięcie niemożliwe do zniesienia. Każda pojedyncze sekunda w domu była więc torturą. Musiała szukać oazy gdzie indziej, niezdolna do zaryzykowania zmiany kryjówki dla tomu, który miał być chowany przed niepowołanymi rękoma. Z każdym dniem z coraz większym przekonaniem dochodziła do wniosku, że jej własne definitywnie zasługiwały na to, by zajrzeć do środka.
Nie spodziewała się jednak tego, w co siebie samą wrzuci. Po ostatnich wydarzeniach w Dziurawym Kotle bądź Pod Wypatroszonym Zającem powinna uważniej dobierać miejsce, ale nie uczyła się zbyt szybko na własnych błędach. Nawet od Alfy i Omegi nie można było oczekiwać, że przewidzi jak efekt będzie miało na pijanego Avery'ego ostatniego spotkanie, a tym bardziej, że tamtejsze zachowania wydają mu się na tyle stymulujące, że zachowa je w pamięci. Jakkolwiek nie byłaby elektryczną rozmowa w izolatce, tak działanie wbrew niej wywołało głównie gniew i sprzeciw oraz przemożną chęć naciśnięcia tej drugiej osobie na odcisk. Nikt (prawie) nie przywłaszczał sobie Seliny Lovegood bez konsekwencji. Ale czy nie była to ucieczka, której szukała? Zapomniała o strachu, który wspinał jej się wzdłuż kręgosłupa, swoimi szponami znacząc każdy z kręgów.
Zmrużone oczy przemknęły po twarzy intruza, i tylko złość nie pozwoliła szokowi wstąpić na jej facjatę, kiedy zauważyła ślady, które nie powinny znaczyć arystokraty jak jakiegoś podrzędnego rzezimieszka.
Odbiła się od ściany, mając zamiar popchnąć Samaela do przodu i wepchnąć go na któryś ze stolików, ale zanim zdołała wykonać więcej jak dwa kroki, obce ciało oderwało się od niej zgodnie z życzeniem, kiedy między nim wtargnął samozwańczy bohater. Tym razem była zaskoczona, ale szybko wybuchnęła śmiechem, obserwując niedorzeczność sytuacji. Czy ordynator jednego z oddziałów Munga, członek arystokratycznego roku, mężczyzna, z którym wiązało ją tyle, co nic, właśnie bił się w jej imieniu z jakąś moczymordą? Po chwili zaczęło się jednak robić niebezpiecznie. Zanim zdarzenie zdołało eskalować choćby o stopień dalej, a Selina ponownie naraziła się na dosięgnięcie konsekwencji odwiedzania podobnych miejsc, pociągnęła za sobą nieszczęsnego rycerza, dziękując Merlinowi za cudowny wynalazek proszku Fiuu. Trzy sekundy później powitał ich blask setki świec, które rozświetliły się jednym machnięciem różdżki Lovegood, witając ich w progach jej mieszkania.
/zt x2
Nie spodziewała się jednak tego, w co siebie samą wrzuci. Po ostatnich wydarzeniach w Dziurawym Kotle bądź Pod Wypatroszonym Zającem powinna uważniej dobierać miejsce, ale nie uczyła się zbyt szybko na własnych błędach. Nawet od Alfy i Omegi nie można było oczekiwać, że przewidzi jak efekt będzie miało na pijanego Avery'ego ostatniego spotkanie, a tym bardziej, że tamtejsze zachowania wydają mu się na tyle stymulujące, że zachowa je w pamięci. Jakkolwiek nie byłaby elektryczną rozmowa w izolatce, tak działanie wbrew niej wywołało głównie gniew i sprzeciw oraz przemożną chęć naciśnięcia tej drugiej osobie na odcisk. Nikt (prawie) nie przywłaszczał sobie Seliny Lovegood bez konsekwencji. Ale czy nie była to ucieczka, której szukała? Zapomniała o strachu, który wspinał jej się wzdłuż kręgosłupa, swoimi szponami znacząc każdy z kręgów.
Zmrużone oczy przemknęły po twarzy intruza, i tylko złość nie pozwoliła szokowi wstąpić na jej facjatę, kiedy zauważyła ślady, które nie powinny znaczyć arystokraty jak jakiegoś podrzędnego rzezimieszka.
Odbiła się od ściany, mając zamiar popchnąć Samaela do przodu i wepchnąć go na któryś ze stolików, ale zanim zdołała wykonać więcej jak dwa kroki, obce ciało oderwało się od niej zgodnie z życzeniem, kiedy między nim wtargnął samozwańczy bohater. Tym razem była zaskoczona, ale szybko wybuchnęła śmiechem, obserwując niedorzeczność sytuacji. Czy ordynator jednego z oddziałów Munga, członek arystokratycznego roku, mężczyzna, z którym wiązało ją tyle, co nic, właśnie bił się w jej imieniu z jakąś moczymordą? Po chwili zaczęło się jednak robić niebezpiecznie. Zanim zdarzenie zdołało eskalować choćby o stopień dalej, a Selina ponownie naraziła się na dosięgnięcie konsekwencji odwiedzania podobnych miejsc, pociągnęła za sobą nieszczęsnego rycerza, dziękując Merlinowi za cudowny wynalazek proszku Fiuu. Trzy sekundy później powitał ich blask setki świec, które rozświetliły się jednym machnięciem różdżki Lovegood, witając ich w progach jej mieszkania.
/zt x2
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
piosnki
Parszywy Pasażer żył dziś wyjątkowo radośnie, a krzyki zadowolonych klientów niosły się po całych dokach zachęcając tym każdego, kogo jeszcze nie było w środku, by dołączył do wielkiego pijaństwa i zepsucia towarzyszącemu w tym pozbawionym większych wygód burdelu. W końcu było to miejsce, gdzie zlewał się cały męt z okolicznych przystani oraz statków. Wyraźnie wyczuwalne były tutaj trzy rzeczy - rozlewany wciąż alkohol, dym tytoniu o przeróżnym zapachu zależącym od właścicieli oraz krwi. Tej ostatniej można było spotkać wiele, szczególnie gdy się jej nie szukało. Nowi, nieznający zasad nędznej dzielnicy portowej marynarze mieli nadzieję na znalezienie statku, na który mogliby się zrekrutować; najczęściej jednak spotykali się twarzą z wielką pięścią jednego z podżegaczy. Inni tłukli się po pijaku o cokolwiek - nawet podejrzenie o skradzione buty. Parszywy Pasażer kochał każdego, kto chciał prowadzić w jego murach transakcje niezgodne z prawem. A mimo to zaglądali tutaj sławniejsi i ci mniejsi kapitanowie ze swoimi załogami, szukając trunków, które zmoczyłyby im gardła i pięknych kobiet do towarzystwa. Część z nich grała w czarodziejskie oczko, inna robiła zakłady, gdy na statku było to absolutnie zakazane, a jeszcze kolejna zaczynała tłuc się i przewracać okoliczne stoliki. Butelki tłukły się raz po raz, rubaszne śmiechy mieszały się ze skoczną muzyką typową dla portowych lokali. Masa przelewających się postaci tworzyła jeden wielki organizm, który nie mógł znaleźć spokoju. Mało kto siedział w jednym miejscu i pozostawał jakby wyłączony z tego chaosu, jakim była noc w dokach. Nic jednak nie było w stanie ruszyć postaci tkwiącej w rogu hałaśliwego zbiegowiska maści wszelakiej.
Calhoun już od jakiegoś czasu zajmował to miejsce, a żadne towarzystwo nie chciało się nawet do niego zbliżyć. Położył wygodnie nogi na stoliku i odpalił papierosa, którego ostry dym wpełzł mu do gardła niczym smoczy ogień. Mimo że jego twarz kryła się w półcieniu, można było wyraźnie rozpoznać duże oczy wyglądające na wiecznie zmęczone i charakterystyczny wysoki wzrost. Nawet półleżąc, Goyle zdawał się przewyższać niskich Anglików o głowę. Tym razem nie obchodziły go żadne sprawy związane z dobijaniem targu, dowiadywaniem się od odpowiednich osób, co porabiał jego ukochany ojciec ani nawet karenażu, który już wkrótce był potrzebny. Wędrował spojrzeniem za jedną z wirujących na scenie tancerek. Część jasnowłosych panienek kręciła się równie zgrabnie, jednak jego uwagę przykuła smukła brunetka. Karmazynowa suknia trzepotała pod każdym ruchem wprawnej dziewczyny, pozwalając by materiał przyciągał zmysły. Raz za razem unosiła się, by odsłonić nagie łydki i uda tancerki. Podczas gdy jej towarzyszki skupiały się na zachęcaniu zbitych w ciasną grupę marynarzy u swych stóp, ona nie pozwalała się dotykać. Czuła na sobie wzrok Goyle'a i wcale nie odwracała swego, gdy wracał nim na poziom jej twarzy. Doskonale potrafiła lawirować w tej grze urywanych spojrzeń, kusząc młodego kapitana, dając mu podgląd do części, które panna powinna trzymać przed nieznajomymi z daleka, by zaraz odebrać mu ten przywilej. Kręciła się na podwyższeniu jak diablica, stukając obcasami w rytm wygrywanej przez grajków muzyki. Cal wiedział, że po występie przyjdzie prosto do niego.
- Kapitanie? - usłyszał obok siebie, jednak nie zwrócił uwagi. A przynajmniej zamierzał ignorować każdego, kto zamierzał mu przerywać obserwowanie występu. Wiedział, że jego kwatermistrz prowadził nabór za brakującego bosmana, który nie cieszył się zaufaniem Goyle'a i zapewne jego truchło dopłynęło już do Chin niesione azjatyckimi prądami. Wybrano odpowiedniego człowieka na jego miejsce, ale w załodze wciąż były luki, które trzeba było zapełnić.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Calhoun Goyle dnia 10.03.18 13:06, w całości zmieniany 1 raz
/19 czerwca
Od wczoraj byłem bezrobotny i spłukany, a od jutra miałem być dodatkowo bezdomny, bo jak się okazało Lemoniadowy Joe wcale nie opłacał naszej kawalerki, tylko całą moją marynarską dolę wydawał na alkohol i prostytutki. Z jednej strony zupełnie mu się nie dziwiłem, z drugiej jak szydło wyszło z worka to obiecałem, że uduszę tę gnidę własnymi rekami, jak mi tylko zamajaczy gdzieś na horyzoncie. Wciąż czekałem także na odpowiedź Leanne w nadziei, że moje słodkie słówka zdołały ją oczarować i faktycznie przyjmie mnie pod swój dach chociaż na kilka dni. Aktualnie jednak penetrowałem port w poszukiwaniu... chyba głównie szczęścia, a szczęściem było dla mnie towarzystwo jurnych dziewuch i strumienie alkoholu tryskające wprost do mojego gardła. Chociaż w woreczku ze skóry wsiąkiewki zostało ledwie kilka marnych knutów, wciąż mogłem liczyć na swoją piersióweczkę, z której z kolei pociągałem co rusz. Stan upojenia alkoholowego nie ustawał.
W tym momencie siedziałem przy jednym ze stolików Parszywego Pasażera, oddając się mojej drugiej po pijaństwie, ulubionej rozrywce - hazardowi. Tuż obok, nachylając się w stronę stłoczonych wokół blatu mężczyzn, siedziała moja urocza znajoma, mająca przynieść mi dzisiaj szczęście. Jej dorodny biust i perlisty chichot skutecznie odwracał uwagę od moich drobnych oszustw i w taki oto sposób zbierały się przed nami coraz wyższe wieże srebrnych sykli oraz miedzianych knutów. Nie robiliśmy tego po raz pierwszy, w gruncie rzeczy byliśmy całkiem zgranym duetem.
- No, moja droga, ostatnia kolejka, oddaję kości w twoje śliczne paluszki. - rzuciłem do niej, a ona odpowiedziała mi kolejnym uśmiechem. Widziałem jak zgarnia kilka sykli od naszego sąsiada, gdy z grymasem zadowolenia na ustach lądowała na stole, prezentując zebranym wszystkie swoje wdzięki. Później ukradkiem wsuwała mi je w dłonie schowane pod blatem stolika, a ja z kolei kryłem je w obszernych kieszeniach płaszcza. To było takie proste! Czasem dziwiłem się jak to możliwe, że ci frajerzy nabierają się na to za każdym razem, ale później patrzyłem na krągłe ciało mojej wspólniczki i nie miałem więcej pytań. Gdybym nie znał jej od lat i nie wiedział jaka z niej menda, sam mógłbym się zakochać... Szczęście dopisało jej także w rzucie, więc wygraną wsunęła sobie między pokaźnych rozmiarów piersi, a ja klepnąłem ją w tyłek, tym samym dając znać, że to już koniec naszego przedstawienia. Nie potrzebowałem niczego więcej - miałem kilka monet, a przede wszystkim od siedzących tuż obok marynarzy dowiedziałem się, że gdzieś tutaj, w Parszywym Pasażerze, odbywa się dzisiaj werbunek do załogi... Gola? Gloya? Goyla? Coś w ten deseń. Potrzebowałem tej roboty, tylko pech chciał, że nikt nie chciał mi zdradzić gdzie tego całego Goyle'a szukać, a tłum zebrany dzisiaj w gospodzie skutecznie utrudniał widoczność.
- No panowie, ja pasuję. Pożegnajcie się z tą uroczą damą, tylko łapy przy sobie. - rzuciłem do towarzyszy, grożąc im jednym palcem, po czym zebrałem wygraną i obejmując dziewczynę w talii, oddaliliśmy się na ubocze - Twoja dola, skarbeczku. Jestem twoim dłużnikiem, wiesz gdzie mnie szukać. - pożegnaliśmy się, dając sobie soczystego buziaka. Jeszcze chwilę patrzyłem na jej rozkołysane biodra, kiedy oddalała się coraz bardziej, ostatecznie znikając w tłumie. Posłałem za nią ulotnego całusa, muskając wargami wnętrze dłoni. Kolejny haust rumu wylądował w moim gardle - musiałem podtrzymywać swój stan, bo szczerze powiedziawszy całkowicie trzeźwy byłem ostatni raz jeszcze przed skończeniem Hogwartu. Wyobrażacie sobie tego kaca, gdybym pozwolił alkoholowi kompletnie wyparować z organizmu? Ja bałem się o tym myśleć. Wreszcie moje spojrzenie padło na wirujące w akompaniamencie muzyki ciała lokalnych tancerek. Gdybym miał wybrać tę, która podoba mi się najbardziej... wybrałbym smukłą brunetkę o gładkich, szczupłych łyskach i kształtnych udach. Chciałbym znaleźć się tej nocy pomiędzy nimi, zdecydowanie.
- Ty widzisz jakie ona ma bimbały? - mówię do przypadkowego gościa, zarzucając mu rękę na ramiona. Właściwie nawet nie zauważyłem, że miał zamiar wdać się w dyskusję z innym mężczyzną, siedzącym przy najbliższym stoliku. Wsuwam w usta dwa palce, gwiżdżąc tak głośno, że prawie udaje mi się przebić przez gwar Parszywego Pasażera, a później ciągnę typa za sobą, jeno kawałeczek, tym razem nieświadomie przystając prawie że na wprost persony, której szukam, tym samym zrywając wzrokowe połączenie kapitana ze znajdującą się na podwyższeniu tancerką. Może i nie należałem do najwyższych, ale artystyczny nieład na łbie dodawał mi kilka centymetrów. Te moje niesforne kłaczory miały taka objętość, że mogłyby przysłonić słońce.
- Na ogarniętego waćpan wyglądasz, powiedz no mi, gdzie znajdę kapitana... Goyle'a? - pytam żeglarza, wciskając mu w ręce swoją piersiówkę, wciąż będąc kompletnie nieświadomym, że osobę, której szukam mam na wyciągnięcie ręki. Wystarczy się odwrócić.
Od wczoraj byłem bezrobotny i spłukany, a od jutra miałem być dodatkowo bezdomny, bo jak się okazało Lemoniadowy Joe wcale nie opłacał naszej kawalerki, tylko całą moją marynarską dolę wydawał na alkohol i prostytutki. Z jednej strony zupełnie mu się nie dziwiłem, z drugiej jak szydło wyszło z worka to obiecałem, że uduszę tę gnidę własnymi rekami, jak mi tylko zamajaczy gdzieś na horyzoncie. Wciąż czekałem także na odpowiedź Leanne w nadziei, że moje słodkie słówka zdołały ją oczarować i faktycznie przyjmie mnie pod swój dach chociaż na kilka dni. Aktualnie jednak penetrowałem port w poszukiwaniu... chyba głównie szczęścia, a szczęściem było dla mnie towarzystwo jurnych dziewuch i strumienie alkoholu tryskające wprost do mojego gardła. Chociaż w woreczku ze skóry wsiąkiewki zostało ledwie kilka marnych knutów, wciąż mogłem liczyć na swoją piersióweczkę, z której z kolei pociągałem co rusz. Stan upojenia alkoholowego nie ustawał.
W tym momencie siedziałem przy jednym ze stolików Parszywego Pasażera, oddając się mojej drugiej po pijaństwie, ulubionej rozrywce - hazardowi. Tuż obok, nachylając się w stronę stłoczonych wokół blatu mężczyzn, siedziała moja urocza znajoma, mająca przynieść mi dzisiaj szczęście. Jej dorodny biust i perlisty chichot skutecznie odwracał uwagę od moich drobnych oszustw i w taki oto sposób zbierały się przed nami coraz wyższe wieże srebrnych sykli oraz miedzianych knutów. Nie robiliśmy tego po raz pierwszy, w gruncie rzeczy byliśmy całkiem zgranym duetem.
- No, moja droga, ostatnia kolejka, oddaję kości w twoje śliczne paluszki. - rzuciłem do niej, a ona odpowiedziała mi kolejnym uśmiechem. Widziałem jak zgarnia kilka sykli od naszego sąsiada, gdy z grymasem zadowolenia na ustach lądowała na stole, prezentując zebranym wszystkie swoje wdzięki. Później ukradkiem wsuwała mi je w dłonie schowane pod blatem stolika, a ja z kolei kryłem je w obszernych kieszeniach płaszcza. To było takie proste! Czasem dziwiłem się jak to możliwe, że ci frajerzy nabierają się na to za każdym razem, ale później patrzyłem na krągłe ciało mojej wspólniczki i nie miałem więcej pytań. Gdybym nie znał jej od lat i nie wiedział jaka z niej menda, sam mógłbym się zakochać... Szczęście dopisało jej także w rzucie, więc wygraną wsunęła sobie między pokaźnych rozmiarów piersi, a ja klepnąłem ją w tyłek, tym samym dając znać, że to już koniec naszego przedstawienia. Nie potrzebowałem niczego więcej - miałem kilka monet, a przede wszystkim od siedzących tuż obok marynarzy dowiedziałem się, że gdzieś tutaj, w Parszywym Pasażerze, odbywa się dzisiaj werbunek do załogi... Gola? Gloya? Goyla? Coś w ten deseń. Potrzebowałem tej roboty, tylko pech chciał, że nikt nie chciał mi zdradzić gdzie tego całego Goyle'a szukać, a tłum zebrany dzisiaj w gospodzie skutecznie utrudniał widoczność.
- No panowie, ja pasuję. Pożegnajcie się z tą uroczą damą, tylko łapy przy sobie. - rzuciłem do towarzyszy, grożąc im jednym palcem, po czym zebrałem wygraną i obejmując dziewczynę w talii, oddaliliśmy się na ubocze - Twoja dola, skarbeczku. Jestem twoim dłużnikiem, wiesz gdzie mnie szukać. - pożegnaliśmy się, dając sobie soczystego buziaka. Jeszcze chwilę patrzyłem na jej rozkołysane biodra, kiedy oddalała się coraz bardziej, ostatecznie znikając w tłumie. Posłałem za nią ulotnego całusa, muskając wargami wnętrze dłoni. Kolejny haust rumu wylądował w moim gardle - musiałem podtrzymywać swój stan, bo szczerze powiedziawszy całkowicie trzeźwy byłem ostatni raz jeszcze przed skończeniem Hogwartu. Wyobrażacie sobie tego kaca, gdybym pozwolił alkoholowi kompletnie wyparować z organizmu? Ja bałem się o tym myśleć. Wreszcie moje spojrzenie padło na wirujące w akompaniamencie muzyki ciała lokalnych tancerek. Gdybym miał wybrać tę, która podoba mi się najbardziej... wybrałbym smukłą brunetkę o gładkich, szczupłych łyskach i kształtnych udach. Chciałbym znaleźć się tej nocy pomiędzy nimi, zdecydowanie.
- Ty widzisz jakie ona ma bimbały? - mówię do przypadkowego gościa, zarzucając mu rękę na ramiona. Właściwie nawet nie zauważyłem, że miał zamiar wdać się w dyskusję z innym mężczyzną, siedzącym przy najbliższym stoliku. Wsuwam w usta dwa palce, gwiżdżąc tak głośno, że prawie udaje mi się przebić przez gwar Parszywego Pasażera, a później ciągnę typa za sobą, jeno kawałeczek, tym razem nieświadomie przystając prawie że na wprost persony, której szukam, tym samym zrywając wzrokowe połączenie kapitana ze znajdującą się na podwyższeniu tancerką. Może i nie należałem do najwyższych, ale artystyczny nieład na łbie dodawał mi kilka centymetrów. Te moje niesforne kłaczory miały taka objętość, że mogłyby przysłonić słońce.
- Na ogarniętego waćpan wyglądasz, powiedz no mi, gdzie znajdę kapitana... Goyle'a? - pytam żeglarza, wciskając mu w ręce swoją piersiówkę, wciąż będąc kompletnie nieświadomym, że osobę, której szukam mam na wyciągnięcie ręki. Wystarczy się odwrócić.
Nigdy nie żałował podjętych przez siebie decyzji i dotyczyły one również rotacji w załodze, która teraz już nie miała takiego tempa jak wcześniej, gdy wszystkie pozycje, bunty, wątpliwości zostały dokładnie wyklarowane. Nikt nie mógł być częścią jego statku, a przy okazji myśleć o chociażby najmniejszej niesubordynacji względem głównodowodzącego. Kiedyś kwatermistrza teraz kapitana w młodym wieku ciężko było znaleźć gdziekolwiek indziej, jednak przemytnictwo nie było zawodami, w których mogli stawać starsi wiekiem. Może na lądzie panowały inne zasady. W zderzeniu z szalejącym, nieposkromionym żywiołem trzeba było mieć siłę, by przeżyć, a ten który jej nie posiadał, szedł na dno, wcześniej marnując jedynie prowiant i słodką wodę. Nie było ich stać na słabe ogniwa, które miały jedynie zawieźć i pęknąć. Statek, załoga była tak silna jak jej najsłabszy z członków, dlatego też nie mogli sobie pozwolić na nieopierzonych, chcących jedynie zarobić. Ludzi, których interesowały jedynie złudne przyjemności w postaci kolejnych portowych dziwek czy pieniędzy łatwo było kupić i przekabacić. Gdy ktoś chciał dostać informację, wystarczyło, że opłacił ulubioną z kurewek wybranego marynarza i mógł dostać wszystko na tacy. Właśnie to wyróżniało jego załogę od innych - nie byli jedynie psami, które rzucały się na pieniądze i kobiety, gdy przybijali do portu. Mogliby umrzeć z pragnienia, jeśli taki byłby rozkaz. Tworzyła ją armia fanatyków, których ani życie, ani ambicje, ani żadne morskie męty nie mogło powstrzymać. Potrafili być równie niepowstrzymani i dzicy niczym wygłodniałe zwierzęta, chociaż wiernie słuchali swojego kapitana, który czasami nie był nawet ich równolatkiem. Ale wiek nie grał w tym żadnej roli - chodziło jedynie o zdolność poświęcenia tego samego, co cała reszta. Wspólnie śmiali się, gdy Aegir próbował zepchnąć ich w najgłębsze odmęty podczas oszalałych rejsów; wspólnie wierzyli w opiekę starych nordyckich bóstw. Praktycznie wszyscy pochodzili z krajów Europy Północnej, dlatego przypominali bardziej grupę morderczych wikingów lub złodziei niż przemytników. Calhoun podejmował się w dużej mierze zleceń, które odganiały resztę konkurencji z uwagi na niebezpieczeństwo, które ze sobą niosły. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zajmowałby się takim towarem, ale jeśli ktoś desperacko potrzebował odpowiedniego kandydata, musiał zgłosić się do Goyle'a.
Teraz jednak nie zamierzał jeszcze wypływać. Jeszcze. Póki mógł pozwalał sobie i swoim ludziom na chwilę rozprężenia, by wkrótce znów wrócić na wodę. Z tego co już zdążył się przekonać nielegalny handel w Londynie i przy wybrzeżach Wielkiej Brytanii potrzebował takich jak on. Szczególnie gdy nowy Minister Magii trzymał wszystkich za jaja. Ta zależność nigdy nie miałaby miejsca, gdyby ludzie się postawili, ale z każdym rokiem mógł się upewnić w przekonaniu, że mieszkali doków miękli, a wraz z nimi miękły doki jako niezależny półświatek. Jeszcze nikt się nie przyznał do kryzysu, póki policja nie wpadała przez drzwi Parszywego Pasażera i nie zgarniała każdego w okręgu kilku mil. Bo nikt kto zasiadał w tym miejscu nie trafiał tu przypadkiem i zdecydowanie nie był niewinny w stosunku do kwiecia prawa. Calhoun uchylił się leniwie w odpowiednim momencie, gdy przed jego nosem przeleciała jakaś butelka rzucona przez tłukących się pijaków, rozbijających się po całym wnętrzu lokalu, jednak nie byli w stanie zagłuszyć muzyki, krzyków i śpiewów. Gwizdanie przebijało się ponad wszystko, a chlupot rozlewanego alkoholu działał na zgromadzonych niezwykle pobudzająco. Goyle musiał skupić się na zataczających się facetów, którzy zasłonili mu widok na scenę i coś krzyczeli. Jakiś maruder przed nim obrócił się gwałtownie, a wraz z nim przypominający szczurka dzieciak z burzą nieogarniętych włosów. Wyglądał bardziej na drobnego złodzieja niż marynarza, któremu niestraszne były szkwały.
- Słyszałem, że rekrutujecie ludzi. Z chęcią bym dołączył - zaczął jeden z nich, rzucając spojrzenie stojącemu niedaleko kwatermistrzowi, który najwyraźniej zamierzał podesłać nowych kandydatów pod nos kapitanowi, by mógł się im przyjrzeć. Nie wszyscy nadawali się to tej załogi. Cal odetchnął nieznacznie, chociaż dało się zauważyć, że był zniecierpliwiony.
- Czyli chcecie się przyłączyć? - mruknął, nie chowając ironii w swoim głosie i czekając na odpowiedź drugiego. W międzyczasie włóczący się jak dotąd po okolicy pan Silver pojawił się na stoliku, machnął ogonem, zagarniając okruchy ze stołu i wpatrując się w stojących przed nim mężczyzn, by po chwili wskoczyć na kolana właściciela, mrucząc głośno.
Teraz jednak nie zamierzał jeszcze wypływać. Jeszcze. Póki mógł pozwalał sobie i swoim ludziom na chwilę rozprężenia, by wkrótce znów wrócić na wodę. Z tego co już zdążył się przekonać nielegalny handel w Londynie i przy wybrzeżach Wielkiej Brytanii potrzebował takich jak on. Szczególnie gdy nowy Minister Magii trzymał wszystkich za jaja. Ta zależność nigdy nie miałaby miejsca, gdyby ludzie się postawili, ale z każdym rokiem mógł się upewnić w przekonaniu, że mieszkali doków miękli, a wraz z nimi miękły doki jako niezależny półświatek. Jeszcze nikt się nie przyznał do kryzysu, póki policja nie wpadała przez drzwi Parszywego Pasażera i nie zgarniała każdego w okręgu kilku mil. Bo nikt kto zasiadał w tym miejscu nie trafiał tu przypadkiem i zdecydowanie nie był niewinny w stosunku do kwiecia prawa. Calhoun uchylił się leniwie w odpowiednim momencie, gdy przed jego nosem przeleciała jakaś butelka rzucona przez tłukących się pijaków, rozbijających się po całym wnętrzu lokalu, jednak nie byli w stanie zagłuszyć muzyki, krzyków i śpiewów. Gwizdanie przebijało się ponad wszystko, a chlupot rozlewanego alkoholu działał na zgromadzonych niezwykle pobudzająco. Goyle musiał skupić się na zataczających się facetów, którzy zasłonili mu widok na scenę i coś krzyczeli. Jakiś maruder przed nim obrócił się gwałtownie, a wraz z nim przypominający szczurka dzieciak z burzą nieogarniętych włosów. Wyglądał bardziej na drobnego złodzieja niż marynarza, któremu niestraszne były szkwały.
- Słyszałem, że rekrutujecie ludzi. Z chęcią bym dołączył - zaczął jeden z nich, rzucając spojrzenie stojącemu niedaleko kwatermistrzowi, który najwyraźniej zamierzał podesłać nowych kandydatów pod nos kapitanowi, by mógł się im przyjrzeć. Nie wszyscy nadawali się to tej załogi. Cal odetchnął nieznacznie, chociaż dało się zauważyć, że był zniecierpliwiony.
- Czyli chcecie się przyłączyć? - mruknął, nie chowając ironii w swoim głosie i czekając na odpowiedź drugiego. W międzyczasie włóczący się jak dotąd po okolicy pan Silver pojawił się na stoliku, machnął ogonem, zagarniając okruchy ze stołu i wpatrując się w stojących przed nim mężczyzn, by po chwili wskoczyć na kolana właściciela, mrucząc głośno.
Ta noc miała należeć do niej, tak jak wszystkie poprzednie spędzone na scenie Parszywego Pasażera; tutaj była kimś, a jej bezwstydność pomieszana z bezczelnością i niezaprzeczalnym urokiem sprawiały, że Esme była prawdziwą wschodzącą gwiazdą tego przybytku. Każdy występ kończyła obsypana monetami, których pochodzenia czasem nie znała, a które przynosiły jej później spokój ducha związany z utrzymaniem dachu nad głową. Wiedziała, jak się zaprezentować, by przyciągnąć do siebie spojrzenia najodpowiedniejszych klientów. Nie należała do grona jasnowłosych dziwek udających półwile, nie oblewała się ostentacyjnie najtańszymi trunkami i nie skamlała u stóp mężczyzn z najdziwniejszymi fetyszami. Potrafiła zatańczyć tak, że niejedno serce zabiło szybciej, a już zdecydowanie więcej męskich lędźwi poczuło przyjemny dreszcz. Znała swoją wartość, znała swoją cenę i obie z tych rzeczy wykorzystywała do granic możliwości.
Radosna, skoczna muzyka rozbrzmiewała już od jakiegoś czasu, gdy Esme wreszcie wyłoniła się z półcienia i powłóczystym krokiem ruszyła w stronę sceny, grając początkowo niezdecydowaną panienkę, by już za kilka taktów stać się demonem na drewnianych deskach. Tego wieczora miała na sobie karmazynową suknię z falbanami, która w tańcu odsłaniała zdecydowanie za dużo, by jej właścicielkę nazywać kobietą dobrze się prowadzącą. Zalotny uśmieszek nie schodził jej z ust, lecz przez dłuższą chwilę nie mogła wzrokiem odnaleźć nikogo, kto byłby godny pokazu specjalnego.
Lecz w końcu go dostrzegła, początkowo czując na sobie jego oczy, które szybko wychwyciła z tłumu. Skrywał się w cieniu, lecz obserwował ją, a ona śmiało podawała mu na tacy wszystko, co chciał dostać. Czemu miało być inaczej? On być może czegoś szukał, a ona zamierzała mu to dać – opowieść starsza niż czas, za to bez jakiegokolwiek morału.
Czy aby na pewno?
Obcasy stukały do rytmu, materiał sukni wirował z każdym obrotem kobiety, sunącej dłońmi po swoim ciele. Dała się ponieść muzyce, a rozpuszczone włosy na moment zasłoniły nawet ładną buzię, lecz już po chwili odgarnięte zostały szybkim ruchem ręki. Nie pozwalała się dotykać żadnemu mężczyźnie, choć niejeden zbliżał się blisko sceny tylko po to, by spróbować.
Swojego partnera od wzrokowego pojedynku zamierzała odnaleźć nieco później – gdy muzyka zmieniła się, a ona postanowiła odetchnąć, ruszyła do baru i na skinienie głowy otrzymała szybko kieliszek piołunówki. Przełknęła ją bez najmniejszego skrzywienia, a zamówiwszy dwa kufle starego portera chwyciła je w dłonie i ruszyła przed siebie, w obranym wcześniej celu.
Postawiła je na drewnianym stole tuż przed wysokim mężczyzną, którego wypatrzyła wcześniej w tłumie. Przychodziła do niego pokornie i przynosiła mu piwo, czy potrzebował wiele więcej? Ktoś z jego załogi gwizdnął z uznaniem, a dziwaczny kot zamachał ogonem po stole, przyglądając się uważnie młodej Esme. Ta jednak patrzyła już tylko na Calhouna i unosiła jedną brew w niemym pytaniu o jego plany na dalszą część wieczoru.
Radosna, skoczna muzyka rozbrzmiewała już od jakiegoś czasu, gdy Esme wreszcie wyłoniła się z półcienia i powłóczystym krokiem ruszyła w stronę sceny, grając początkowo niezdecydowaną panienkę, by już za kilka taktów stać się demonem na drewnianych deskach. Tego wieczora miała na sobie karmazynową suknię z falbanami, która w tańcu odsłaniała zdecydowanie za dużo, by jej właścicielkę nazywać kobietą dobrze się prowadzącą. Zalotny uśmieszek nie schodził jej z ust, lecz przez dłuższą chwilę nie mogła wzrokiem odnaleźć nikogo, kto byłby godny pokazu specjalnego.
Lecz w końcu go dostrzegła, początkowo czując na sobie jego oczy, które szybko wychwyciła z tłumu. Skrywał się w cieniu, lecz obserwował ją, a ona śmiało podawała mu na tacy wszystko, co chciał dostać. Czemu miało być inaczej? On być może czegoś szukał, a ona zamierzała mu to dać – opowieść starsza niż czas, za to bez jakiegokolwiek morału.
Czy aby na pewno?
Obcasy stukały do rytmu, materiał sukni wirował z każdym obrotem kobiety, sunącej dłońmi po swoim ciele. Dała się ponieść muzyce, a rozpuszczone włosy na moment zasłoniły nawet ładną buzię, lecz już po chwili odgarnięte zostały szybkim ruchem ręki. Nie pozwalała się dotykać żadnemu mężczyźnie, choć niejeden zbliżał się blisko sceny tylko po to, by spróbować.
Swojego partnera od wzrokowego pojedynku zamierzała odnaleźć nieco później – gdy muzyka zmieniła się, a ona postanowiła odetchnąć, ruszyła do baru i na skinienie głowy otrzymała szybko kieliszek piołunówki. Przełknęła ją bez najmniejszego skrzywienia, a zamówiwszy dwa kufle starego portera chwyciła je w dłonie i ruszyła przed siebie, w obranym wcześniej celu.
Postawiła je na drewnianym stole tuż przed wysokim mężczyzną, którego wypatrzyła wcześniej w tłumie. Przychodziła do niego pokornie i przynosiła mu piwo, czy potrzebował wiele więcej? Ktoś z jego załogi gwizdnął z uznaniem, a dziwaczny kot zamachał ogonem po stole, przyglądając się uważnie młodej Esme. Ta jednak patrzyła już tylko na Calhouna i unosiła jedną brew w niemym pytaniu o jego plany na dalszą część wieczoru.
I show not your face but your heart's desire
Byłem marynarzem nie od dziś, wiedziałem czym rządzi się nasz świat, jak to jest wypływać na nieznane wody na całe tygodnie czy nawet miesiące, jak to jest żyć zamkniętym na statku wśród tych samych parszywych mord. Nie straszne mi były upały palące włosy na rękach, mrozy szczypiące w każdą odsłoniętą część skóry, sztormy i burze. Życie nauczyło mnie jednego - być wytrwałym niezależnie od okoliczności. Więc byłem wytrwały, nawet jeśli moja aparycja mówiła coś całkiem innego. Kochałem przygody, najbardziej bojąc się tego, że kiedyś mi ich zabraknie. Że z różnych przyczyn będę musiał zakotwiczyć w jednym miejscu. Czułem się prawdziwie wolny dopiero w momencie, w którym moje podeszwy dotykały mokrego drewna pokładu, a morska bryza targała włosy. Kochałem chłód unoszący się nad taflą wody, swąd glonów i smak ryb, nawet jeśli po tygodniach tułaczki śledzie zaczynały smakować i śmierdzieć jak przenoszone buciory.
Odbieram od żeglarza moją piersiówkę, wciskając ją za pazuchę, po czym wraz z nim odwracam się w kierunku bliżej nieokreślonym z początku, ale już za moment moje spojrzenie pada na stół a później siedzącego za nim mężczyznę. To musi być ten słynny kapitan Goyle, który, mam nadzieję, już niebawem będzie i moim kapitanem.
- Tak, tak, ja również chętnie dołączę. - kiwam głową, a jakiś zbir prawie się zatacza na moje plecy, więc chcąc nie chcąc opieram się o stolik i dostaję w twarz puszystym kocim ogonem. Pieprzona bestia! Zdecydowanie wolałem psy, one były lojalne i kochane, a te udomowione tygrysy... Powinny zostać w dżungli, tam gdzie ich więksi krewni. Wypluwam sierść, marszcząc przy tym brwi i sięgając do ust, by przetrzeć wargi niezbyt świeżym rękawem płaszcza. Prostuję się zaraz jak struna, patrząc to na kapitana, to na drugiego marynarza, który być może już niebawem będzie moim kamratem. Być może w przyszłości razem będziemy przeżywać przygody i stawiać banderę na maszt! Owa myśl prawie że dodawała mi skrzydeł! Wcale nie tak długo stacjonowałem na lądzie, ale i tak ledwo już to wytrzymywałem... Nie, to nie było dla mnie, ani teraz ani nigdy wcześniej i nigdy później. Zawsze będzie mnie ciągnęło w morze, nawet jak przybędzie mi zmarszczek, a w kręgosłupie zacznie łupać z każdym krokiem.
Wtem powietrze zawirowało w całkiem innym tempie, melodia wypełniająca eter zmieniła rytm, a kątem oka dostrzegłem, że i na scenę wchodzą inne tancerki, które uprzednio rozciągały się w silnych ramionach marynarzy. Ech! Ja niestety nie miałem tyle szczęścia - tę noc zapewne spędzę sam i to w jakiejś zatęchłej spelunie w porcie, bo do siebie nie miałem po co wracać. Stuk, puk, stuk, puk... Choć wokół panował gwar, stukot obcasów zadudnił mi w uszach, nozdrzy dopadł zapach słodkich perfum, wymieszany z mocną wonią czarnego piwa i już za moment przy naszym stoliku stanął najprawdziwszy, ciemnowłosy anioł. Te pełne usta, krągłe piersi, gładkie uda, nieśmiało wyglądające zza kurtyny długiej spódnicy. Sunąłem spojrzeniem po jej krągłościach o mało się przy tym nie śliniąc, ale ją interesował tylko kapitan Goyle. Więc było nas już trzech! Obawiałem się tylko, że rekrutacja zejdzie na dalszy plan, kiedy na horyzoncie pojawiła się zdecydowanie przyjemniejsza opcja. Nie ruszyłem się jednak z miejsca, w zamian wbijając spojrzenie w kapitana Goyla.
Odbieram od żeglarza moją piersiówkę, wciskając ją za pazuchę, po czym wraz z nim odwracam się w kierunku bliżej nieokreślonym z początku, ale już za moment moje spojrzenie pada na stół a później siedzącego za nim mężczyznę. To musi być ten słynny kapitan Goyle, który, mam nadzieję, już niebawem będzie i moim kapitanem.
- Tak, tak, ja również chętnie dołączę. - kiwam głową, a jakiś zbir prawie się zatacza na moje plecy, więc chcąc nie chcąc opieram się o stolik i dostaję w twarz puszystym kocim ogonem. Pieprzona bestia! Zdecydowanie wolałem psy, one były lojalne i kochane, a te udomowione tygrysy... Powinny zostać w dżungli, tam gdzie ich więksi krewni. Wypluwam sierść, marszcząc przy tym brwi i sięgając do ust, by przetrzeć wargi niezbyt świeżym rękawem płaszcza. Prostuję się zaraz jak struna, patrząc to na kapitana, to na drugiego marynarza, który być może już niebawem będzie moim kamratem. Być może w przyszłości razem będziemy przeżywać przygody i stawiać banderę na maszt! Owa myśl prawie że dodawała mi skrzydeł! Wcale nie tak długo stacjonowałem na lądzie, ale i tak ledwo już to wytrzymywałem... Nie, to nie było dla mnie, ani teraz ani nigdy wcześniej i nigdy później. Zawsze będzie mnie ciągnęło w morze, nawet jak przybędzie mi zmarszczek, a w kręgosłupie zacznie łupać z każdym krokiem.
Wtem powietrze zawirowało w całkiem innym tempie, melodia wypełniająca eter zmieniła rytm, a kątem oka dostrzegłem, że i na scenę wchodzą inne tancerki, które uprzednio rozciągały się w silnych ramionach marynarzy. Ech! Ja niestety nie miałem tyle szczęścia - tę noc zapewne spędzę sam i to w jakiejś zatęchłej spelunie w porcie, bo do siebie nie miałem po co wracać. Stuk, puk, stuk, puk... Choć wokół panował gwar, stukot obcasów zadudnił mi w uszach, nozdrzy dopadł zapach słodkich perfum, wymieszany z mocną wonią czarnego piwa i już za moment przy naszym stoliku stanął najprawdziwszy, ciemnowłosy anioł. Te pełne usta, krągłe piersi, gładkie uda, nieśmiało wyglądające zza kurtyny długiej spódnicy. Sunąłem spojrzeniem po jej krągłościach o mało się przy tym nie śliniąc, ale ją interesował tylko kapitan Goyle. Więc było nas już trzech! Obawiałem się tylko, że rekrutacja zejdzie na dalszy plan, kiedy na horyzoncie pojawiła się zdecydowanie przyjemniejsza opcja. Nie ruszyłem się jednak z miejsca, w zamian wbijając spojrzenie w kapitana Goyla.
Parszywy Pasażer był być może jedyną kolebką wszelkiego plugastwa na tyle wyjałowioną z jakichkolwiek ludzkich pobudek, że Cal najchętniej tam przesiadywał zaraz po zejściu z pokładu Aegirssona. Brudne otoczenie już z daleka zawiadamiało z kim można było mieć w środku do czynienia, a smród gówna, duchoty i siarki niósł się, meandrując między okolicznymi uliczkami, zawiadamiając, że w najlepsze trwała pijacka maniera, której nie dało się powstrzymać. Nic dziwnego, że kręciło się tutaj od dawnych czasów pełno legend pirackiego, tego bardziej i mniej legalnego handlu na wodach morskich. Mity i plotki znajdowały miejsce w każdym marynarskim sercu, które złaknione niczym krwi wampiry zasysały każdą zgłoskę, tworząc z pozornie nieciekawej opowiastki, historię, która mogła przetrwać całe stulecia. Jednak legendy były jedynie uciekaniem przed własnym strachem i słabościami - dotyczyło to niemal każdego, kto miał do czynienia z niespokojnymi falami z daleka od lądu. Czy i tutaj nie narodził się podobno najgroźniejszy z diabłów morskim, przed którym trwożyli się najtrwalsi? Lecz i on kiedyś był człowiekiem. Imię David Jones nosił pewien rabuś, grasujący wraz ze swym gangiem po londyńskich tawernach i ukrywający łupy w zamkniętej skrzyni na tyłach Parszywego Pasażera, aby je później załadować na statek. Była to jedna z historii, które Calhoun tak trwale zapamiętał dzięki swojemu dziadkowi, który swego czasu był wielkim marynarzem dopóty dopóki nie nadział się po pijaku na wyciągniętą kotwicę w porcie. Mimo to opowieść o piracie rasującym na Oceanie Indyjskim zajęła pewne miejsce w pamięci i sercu małego wtedy Cala, bo czy można było zapomnieć takie nazwisko, które wsławiło się porzucając towar mający trafić pod władzę Goyleów? W siedemnastym wieku Jones, płynąc na statku Roebuck i nie mogąc ujść pogoni okrętu Kompanii Wschodnioindyjskiej, miał pozbyć się wszystkich swoich łupów, wyrzucając je do morza, aby oddalić od siebie i reszty załogi podejrzenia o zbrodniczą działalność. Po dobiciu do londyńskiego portu miała czekać go paskudna kara godna nordyckich, mściwych wikingów. Jednak opowieść zmieniła swój tor i plotki puszczone w świat zatuszowały udział przodków Goyle'a, nie zapominając jednak wspomnieć o tym jak kończą tchórze i zdrajcy. I chociaż przez pamięć Cala przelewało się wiele okrętów, żaden nie równał się ze statkiem zakotwiczonym w porcie i będący pod jego rozkazem. Statkiem, którego każda z desek opowiadała swoją własną historię o smaku krwi, której skosztowała i ilości męskich nóg, które po niej stępowały. Rodzinna łajba Goyle'ów robiła wrażenie, jednak to nie jedynie kształt i rozmiary okrętu miały znaczenie, a ludzie i dusza, którą wspólnie tworzyli. Ten pływający potwór warty był każdego straconego życia, a odwdzięczał się, gdy na pełnym wietrze drążki żaglowe szarpały się na blokach, rudło steru miotało się tam i z powrotem, a cały statek skrzypiał, huczał i dygotał jak młyn. Zdawać by się mogło, że w takich chwilach niedługo miał się pojawić sam Davy Jones i pochłonąć szalonych żeglarzy w odmęty mórz, jednak Goyle nie widział w sztormie zdrajcy, a Aegira, który wychodził mu naprzeciw. A nagrodą za przeżycie kolejnej sekundy w dzikich szkwałach było przybijanie do portów i podziwianie kolejnego piękna, które należało oddać kobietom. Tego wieczoru uwaga Cala była skupiona właśnie na tej jednej dziewczynie. Ona przyleciała jak na zawołanie, co nie odjęło jej jednak od wdzięku czy kociego ruchu, który krył się za każdym jej ruchem. Nic dziwnego, że nie zwracał uwagi na stojących przed sobą marynarzy - oni wszak również na chwilę zapomnieli po co do niego przyszli, wgapiając się w wieczorną gwiazdeczkę, a jej obcasy jakby przytakiwały. Gdy stanęła naprzeciwko niego i wymownie mu się przyglądała, Goyle wolno zdjął jedną nogę ze stołu i wysunął nią w stronę dziewczyny stołek, wskazując równocześnie miejsce, które miała zająć. Dopiero wtedy przeniósł uwagę na wciąż stojących łebków - nie tylko on się im przyglądał. Pan Silver ani na chwilę nie spuścił ich z oczu, szastając ogonem raz po raz.
- Więc... - zaczął znudzonym tonem, przesuwając palcami po chłodnym jeszcze szkle trzymającym trunek. Równocześnie nogą przysunął nogą stołek z siedzącą na nim kobietą bliżej siebie. - Kiedyś to kapitan wybierał ludzi, a nie ludzie miejsce na statku. By pływać na moim trzeba się wykazać bezwzględnością i powiedzmy... Dowieść swojej wartości - urwał, taksując spojrzeniem mężczyzn. Naprawdę chcieli być częścią załogi złożonej z niemalże samych Norwegów przewyższających ich nie tylko wzrostem, ale również siłą. Ani jeden ani drugi nie wyglądali również na pozbawionych skrupułów zbirów. Próba, której zamierzał ich poddać była okrutna, ale czy obchodziło go to chociaż odrobinę? Odpowiedź była wypisana na jego twarzy. Załoga miała być twarda i wykonywać każdy rozkaz. Calhoun znał swoich ludzi, oni znali jego, ale najwidoczniej jeszcze nie wszyscy w Londynie wiedzieli na co się piszą, pojawiając się w jego okolicy. - I tak oto mamy dwóch chętnych na jedno stanowisko. Jedynym sposobem na sprawiedliwy osąd była niegdyś ich wola walki. Teraz wystarczy powiedzieć chcę i wszyscy sądzą, że się zgodzę. Dwóch ludzi. Gołe pięści. Różdżki na nic się zdadzą na morzu - skwitował, nie poruszając się, a jedynie wyczekując reakcji. Tak bardzo chcieli się przyłączyć? Niech okażą więc zaangażowanie w sprawę, a jak nie to niech lepiej spierdalają.
- Więc... - zaczął znudzonym tonem, przesuwając palcami po chłodnym jeszcze szkle trzymającym trunek. Równocześnie nogą przysunął nogą stołek z siedzącą na nim kobietą bliżej siebie. - Kiedyś to kapitan wybierał ludzi, a nie ludzie miejsce na statku. By pływać na moim trzeba się wykazać bezwzględnością i powiedzmy... Dowieść swojej wartości - urwał, taksując spojrzeniem mężczyzn. Naprawdę chcieli być częścią załogi złożonej z niemalże samych Norwegów przewyższających ich nie tylko wzrostem, ale również siłą. Ani jeden ani drugi nie wyglądali również na pozbawionych skrupułów zbirów. Próba, której zamierzał ich poddać była okrutna, ale czy obchodziło go to chociaż odrobinę? Odpowiedź była wypisana na jego twarzy. Załoga miała być twarda i wykonywać każdy rozkaz. Calhoun znał swoich ludzi, oni znali jego, ale najwidoczniej jeszcze nie wszyscy w Londynie wiedzieli na co się piszą, pojawiając się w jego okolicy. - I tak oto mamy dwóch chętnych na jedno stanowisko. Jedynym sposobem na sprawiedliwy osąd była niegdyś ich wola walki. Teraz wystarczy powiedzieć chcę i wszyscy sądzą, że się zgodzę. Dwóch ludzi. Gołe pięści. Różdżki na nic się zdadzą na morzu - skwitował, nie poruszając się, a jedynie wyczekując reakcji. Tak bardzo chcieli się przyłączyć? Niech okażą więc zaangażowanie w sprawę, a jak nie to niech lepiej spierdalają.
Patrzyłem na kapitana Goyla marszcząc brwi i mój orli nochal tak mocno, że pewnie się nawet zmniejszył o kilka centymetrów. Wsłuchuję się w jego słowa i choć nie do końca podoba mi się rozwiązanie, to słowo się rzekło, a ja nie mogłem teraz tak po prostu tego wszystkiego olać. Obiłbym zresztą każdą mordę, byle na nowo znaleźć się na głębokich wodach! Trochę się krzywię, po czym zerkam na swojego towarzysza-przeciwnika i posyłam mu uśmiech.
- No cóż, przyjacielu, niech wygra... - nie kończę bo gość opiera mi dłoń na potylicy i wali moim łbem o stolik z taką siłą, że autentycznie widzę gwiazdki przed oczami i to w dodatku rozpoznaję konstelacje! Duży Wóz właśnie ciągnie ten mniejszy, a ja jęczę przeciągle. Zewsząd dochodzą mnie śmiechy zgromadzonego tutaj tłumu, moje ciało spływa z blatu stolika i wszyscy już zapewne myślą, że tamten leszcz miał mnie na strzała, ale nie ma szans, nie dam za wygraną choćbym miał mu własnymi zębami przegryźć tętnicę. Kiedy tamten triumfuje unosząc ręce w geście zwycięstwa to zbieram się powoli z podłogi i walę go z pięści w kolano, w nadziei, że może mu złamię nogę. Niestety zamiast strzęku kości słyszę tylko krótki krzyk, ciężko stwierdzić czy bardziej wyraz bólu czy zaskoczenia. Już prawie czuję tego soczystego kopniaka, ale wtedy uskuteczniam styl pijanego mistrza, który opanowałem do perfekcji, bo przecież cierpiałem na trzeźwofobię odkąd zyskałem pełnoletność, i łapię go za łydkę również sprowadzając do parteru. Przez chwilę tworzymy razem jakąś dziwaczną masę, nawalając się na oślep, dopóki nie ląduję pod moim przeciwnikiem i kiedy ten zamierza roztrzaskać mi głowę na małe kawałeczki, kiedy unosi wysoko splecione dłonie chcąc zadać cios ostateczny, to pluję mu siarczyście w prawe oko, a później z siebie spycham, oddalając się na czworaka. Czuję jak jego palce zaciskają się wokół mojej kostki i już mnie znowu do siebie przyciąga, ale zasadzam mu z obcasa w bark, co daje mi kolejne kilka sekund na ucieczkę. Więc uciekam jeszcze kawałek, dopadając do najbliższego stolika, zapewne należącego do kapitana Goyla i wyciągam ręce coby podeprzeć się o blat zanim wreszcie uda mi się stanąć na dwóch nogach. Mój przeciwnik również korzysta z okazji podnosząc się do pionu i patrzymy sobie w oczy przez ułamek sekundy, a później... Później wszystko dzieje się szybko - widzę jak sięga po nogę od krzesła, bo podczas naszej szarpaniny, już przy pierwszym upadku, udało nam się jedno rozczłonkować; działam całkowicie instynktownie, chwytając za kufel należący zapewne do kapitana i sru! W tym momencie liczyła się zwinność i ja okazałem się szybszy - zamiast kolejnej fali bólu poczułem pewien opór pod naczyniem i usłyszałem głośny krzyk w akompaniamencie dźwięku tłuczonego szkła, którego drobne odłamki rozszarpały policzki mojego przeciwnika, zalegając w niektórych miejscach skóry. Resztki alkoholu rozprysły się dookoła mieszając z ciepłą krwią, a on ukrył twarz w dłoniach, wrzeszcząc i wrzeszcząc, chyba nie był już w stanie walczyć. Wypuściłem z uścisku ucho kufla, zataczając się na stolik, odetchnąłem głęboko, a później przetarłem twarz rękawem i splunąłem na podłogę, pozbywając się z ust metalicznego posmaku własnej posoki. Odwracam się w kierunku mojego kapitana, wspierając o blat, bo kolana wciąż mi się trzęsą, a w głowie huczy i posyłam mu całkowicie krwisty uśmiech - czerwona ciecz spływa mi z nosa, zęby mam całe ubabrane, a twarz zaczyna puchnąć. Zerkam również na kobietę, puszczając jej oczko, chociaż zapewne ciężko stwierdzić czy to zalotne oczko czy co, bo powieki kompletnie mi już zsiniały.
- No cóż, przyjacielu, niech wygra... - nie kończę bo gość opiera mi dłoń na potylicy i wali moim łbem o stolik z taką siłą, że autentycznie widzę gwiazdki przed oczami i to w dodatku rozpoznaję konstelacje! Duży Wóz właśnie ciągnie ten mniejszy, a ja jęczę przeciągle. Zewsząd dochodzą mnie śmiechy zgromadzonego tutaj tłumu, moje ciało spływa z blatu stolika i wszyscy już zapewne myślą, że tamten leszcz miał mnie na strzała, ale nie ma szans, nie dam za wygraną choćbym miał mu własnymi zębami przegryźć tętnicę. Kiedy tamten triumfuje unosząc ręce w geście zwycięstwa to zbieram się powoli z podłogi i walę go z pięści w kolano, w nadziei, że może mu złamię nogę. Niestety zamiast strzęku kości słyszę tylko krótki krzyk, ciężko stwierdzić czy bardziej wyraz bólu czy zaskoczenia. Już prawie czuję tego soczystego kopniaka, ale wtedy uskuteczniam styl pijanego mistrza, który opanowałem do perfekcji, bo przecież cierpiałem na trzeźwofobię odkąd zyskałem pełnoletność, i łapię go za łydkę również sprowadzając do parteru. Przez chwilę tworzymy razem jakąś dziwaczną masę, nawalając się na oślep, dopóki nie ląduję pod moim przeciwnikiem i kiedy ten zamierza roztrzaskać mi głowę na małe kawałeczki, kiedy unosi wysoko splecione dłonie chcąc zadać cios ostateczny, to pluję mu siarczyście w prawe oko, a później z siebie spycham, oddalając się na czworaka. Czuję jak jego palce zaciskają się wokół mojej kostki i już mnie znowu do siebie przyciąga, ale zasadzam mu z obcasa w bark, co daje mi kolejne kilka sekund na ucieczkę. Więc uciekam jeszcze kawałek, dopadając do najbliższego stolika, zapewne należącego do kapitana Goyla i wyciągam ręce coby podeprzeć się o blat zanim wreszcie uda mi się stanąć na dwóch nogach. Mój przeciwnik również korzysta z okazji podnosząc się do pionu i patrzymy sobie w oczy przez ułamek sekundy, a później... Później wszystko dzieje się szybko - widzę jak sięga po nogę od krzesła, bo podczas naszej szarpaniny, już przy pierwszym upadku, udało nam się jedno rozczłonkować; działam całkowicie instynktownie, chwytając za kufel należący zapewne do kapitana i sru! W tym momencie liczyła się zwinność i ja okazałem się szybszy - zamiast kolejnej fali bólu poczułem pewien opór pod naczyniem i usłyszałem głośny krzyk w akompaniamencie dźwięku tłuczonego szkła, którego drobne odłamki rozszarpały policzki mojego przeciwnika, zalegając w niektórych miejscach skóry. Resztki alkoholu rozprysły się dookoła mieszając z ciepłą krwią, a on ukrył twarz w dłoniach, wrzeszcząc i wrzeszcząc, chyba nie był już w stanie walczyć. Wypuściłem z uścisku ucho kufla, zataczając się na stolik, odetchnąłem głęboko, a później przetarłem twarz rękawem i splunąłem na podłogę, pozbywając się z ust metalicznego posmaku własnej posoki. Odwracam się w kierunku mojego kapitana, wspierając o blat, bo kolana wciąż mi się trzęsą, a w głowie huczy i posyłam mu całkowicie krwisty uśmiech - czerwona ciecz spływa mi z nosa, zęby mam całe ubabrane, a twarz zaczyna puchnąć. Zerkam również na kobietę, puszczając jej oczko, chociaż zapewne ciężko stwierdzić czy to zalotne oczko czy co, bo powieki kompletnie mi już zsiniały.
Bez przeszkód domyśliła się, że ma do czynienia z kimś ważnym; nie wychylał się i obserwował wszystko ze swojego miejsca, w czasie gdy inni, marzący o jego randze, przechwalali się swoimi wątpliwymi osiągnięciami i przeżytymi przygodami. On nie musiał tego robić, a i tak zwracał na siebie uwagę i dlatego Esme tak szybko pozbyła się wszelkich wątpliwości odnośnie tego, czy też powinna dołączyć do niego, składając mu jednoznaczną propozycję. Wiedziała, że gdy zajmie miejsce obok niego, nie będzie już odwrotu, bo ewidentnie nie należał do mężczyzn, którym się odmawia. Nie przeszkadzało jej to w najmniejszym stopniu i z uczuciem podniecenia rodzącym się gdzieś w podbrzuszu, zadecydowała się udać w stronę Goyla.
Nie ona jedna zdecydowała się na ten krok i choć dwójka żeglarzy pokrzyżowała jej nieco plany bezpośredniego uwodzenia szanownego kapitana, nie była to niedogodność, której nie mogłaby odwrócić na swoją korzyść. Oparła dłonie na biodrach i spojrzała najpierw na jednego, później na drugiego z mężczyzn; wiedziała, jak na nią patrzą, lecz przywykła do spojrzeń pełnych pożądania, a ją samą interesował już tylko Calhoun.
Zasiadła na podstawionym jej stołku, spełniając jego pierwsze polecenie. Nie prośbę, on nie prosił, na pewno nie miał tego w zwyczaju. Jakiś czas milczała, uśmiechając się tylko na myśl, że za chwilę odbędzie się tu przedstawienie, jakich wiele. Barowe bójki już dawno straciły dla niej swój urok, gdyż zazwyczaj kończyły się koniecznością zmywania wymiocin ze sceny albo posoki ze ścian, lecz tym razem to nie ona miała być osobą odpowiedzialną za ewentualny bajzel. Esme miała być jedynie widzem, dopuszczonym do przedstawienia przez samego sprawcę zamieszania.
Pierwszy zadany cios sprawił, że uśmiechnęła się pod nosem, a każdy następny wzmagał jej ciekawość. Nietrudno było przewidzieć zwycięzcę, jednak kreatywność przeciwników spodobała jej się na tyle, by na moment zatraciła się w oglądaniu spektaklu; nie zapomniała jednak o swoim towarzyszu, na którego udzie położyła swoją smukłą dłoń i jak gdyby nigdy nic, zaczęła przesuwać ną powoli z góry na dół. Nie patrzyła na Calhouna, ale nie musiała tego robić by wiedzieć, że sprawia mu przyjemność, wszakże nawet kapitan nie różnił się wiele od innych mężczyzn, z jakimi przyszło jej obcować.
- Moje gratulacje, dzielny żeglarzu – odezwała się wreszcie, na moment spoglądając na Bojczuka, który puścił jej oczku.
Po drewnianym stole posunęła w jego kierunku swoje piwo, którego nie zdążyła jeszcze tknąć. Cóż, miało być dla kapitana, ale ten chyba zdoła jej wybaczyć, skoro mimo wszystko do jego załogi dołączył właśnie nowy nabytek? A jeśli nie, odpłaci mu w kajucie.
Nie ona jedna zdecydowała się na ten krok i choć dwójka żeglarzy pokrzyżowała jej nieco plany bezpośredniego uwodzenia szanownego kapitana, nie była to niedogodność, której nie mogłaby odwrócić na swoją korzyść. Oparła dłonie na biodrach i spojrzała najpierw na jednego, później na drugiego z mężczyzn; wiedziała, jak na nią patrzą, lecz przywykła do spojrzeń pełnych pożądania, a ją samą interesował już tylko Calhoun.
Zasiadła na podstawionym jej stołku, spełniając jego pierwsze polecenie. Nie prośbę, on nie prosił, na pewno nie miał tego w zwyczaju. Jakiś czas milczała, uśmiechając się tylko na myśl, że za chwilę odbędzie się tu przedstawienie, jakich wiele. Barowe bójki już dawno straciły dla niej swój urok, gdyż zazwyczaj kończyły się koniecznością zmywania wymiocin ze sceny albo posoki ze ścian, lecz tym razem to nie ona miała być osobą odpowiedzialną za ewentualny bajzel. Esme miała być jedynie widzem, dopuszczonym do przedstawienia przez samego sprawcę zamieszania.
Pierwszy zadany cios sprawił, że uśmiechnęła się pod nosem, a każdy następny wzmagał jej ciekawość. Nietrudno było przewidzieć zwycięzcę, jednak kreatywność przeciwników spodobała jej się na tyle, by na moment zatraciła się w oglądaniu spektaklu; nie zapomniała jednak o swoim towarzyszu, na którego udzie położyła swoją smukłą dłoń i jak gdyby nigdy nic, zaczęła przesuwać ną powoli z góry na dół. Nie patrzyła na Calhouna, ale nie musiała tego robić by wiedzieć, że sprawia mu przyjemność, wszakże nawet kapitan nie różnił się wiele od innych mężczyzn, z jakimi przyszło jej obcować.
- Moje gratulacje, dzielny żeglarzu – odezwała się wreszcie, na moment spoglądając na Bojczuka, który puścił jej oczku.
Po drewnianym stole posunęła w jego kierunku swoje piwo, którego nie zdążyła jeszcze tknąć. Cóż, miało być dla kapitana, ale ten chyba zdoła jej wybaczyć, skoro mimo wszystko do jego załogi dołączył właśnie nowy nabytek? A jeśli nie, odpłaci mu w kajucie.
I show not your face but your heart's desire
Tym właśnie różnili się ludzie w Anglii od Norwegów. Nie podobały im się rozwiązania, które narzucał Goyle, nie dostrzegając w nich znaczenia. Ale czy gdyby naprawdę łaknęli wolności, o której umieli tak wspaniale opowiadać, nie rozumieliby, że jedynym słusznym podejściem był chaos? Nie do powstrzymania, nie do złagodzenia. Nie do przewidzenia. Właśnie tego chciał Cal, własnie tego pragnął, a przy okazji rozlewającej się pod jego nogami krwi chlupoczącej po pokładzie i wylewającej się przez burty. Dążenie do autodestrukcji miał wpisane od narodzenia jako kumulacja wszelkiej dzikości piratów z Północy - być może ów nieokiełznanie istniało kiedyś w jego braciach, ale teraz go nie dostrzegał. Obaj skryci w swoich domach za spódnicami własnych żon z gromadką dzieci dokoła. Bracia... To słowo już dawno przestało obowiązywać tych, którzy nosili niezasłużenie jego nazwisko. Kim byliby bez statku ojca, który oddał go im tak łatwo tak prosto? Statek, który nie powinien trafić w ręce takiej cipy jak Cadmon. A jednak ta skaza dla morza wciąż chodziła po świecie, ale już niedługo. Każdy bowiem dzień zbliżał go do tego, by sprawić, że uwolni rodzinę od istnienia tego, który miał czelność nazywać siebie prawdziwym Goylem. Pochłonięty własnymi myślami nawet nie obserwował walki dwóch marynarzy, która rozgrywała się tuż przed nim i z powodu jego słów. Wpatrywał się w jedynie sobie znany punkt, zastanawiając się, ile jeszcze czasu minie nim odbije od brzegów tego pierdolonego, zepsutego miasta i już nigdy nie wróci. Oczywistym było, że zanim to nastąpi minie jeszcze wiele dni. Może nawet miesięcy, ale był cierpliwy. Czekał już wystarczająco długo, by powstrzymać się jeszcze odrobinę. Nie słyszał krzyków i odgłosów bitki, trzymając się w swoim świecie. Nie interesowało go to, co działo się w Parszywym Pasażerze. W końcu nie ważne było kto wygra. Żaden z nich nie miał przetrwać na Aegirssonie, ale nie musieli tego wiedzieć. Starczyło, że Cal zdawał sobie z tego sprawę i wcale nie czuł się z tym faktem źle. Na jego statku nie było miejsca na słabe ogniwa, a takich było pełno w londyńskim burdelu. Więcej niż dziwek. Kurdupel przed nim nie był ani silny, ani zaprawiony w żegludze. Było to widać po delikatnej skórze jego małych rączek. Nie mógł się równać z wikingami, którzy stacjonowali na deskach trójmasztowca, nad którym Goyle sprawował pieczę. Na co miał mu się więc przydać ktoś taki? Nawet podczas bezwietrznych dni nie zapełniłby załodze żołądków. Ale wygrał. Obojętnie który. Obojętnie w jaki sposób. Może i udowodnił, że spełnił wymóg na stanięcie twarzą w twarz z kapitanem, ale czy to oznaczało, że miał poradzić sobie na pokładzie? Delikatny złowieszczy uśmiech zatańczył na ustach Cala, gdy pomyślał sobie, co będzie się działo, gdy odbiją od brzegów. Żagle w górę i bez wytchnienia płynąć przed siebie. Co miało się wtedy wydarzyć? Nie odezwał się, chociaż wszyscy na to czekali i jakby zastanawiali się czy przyjmie mężczyznę na swój pokład. Czy nie to obiecał przed rozpoczęciem całej farsy? Być może, ale Cal był wyraźnie znudzony całym zajściem, a odbieranie innym przyjemności i stawianie ich w niewiadomej, zdezorientowanej pozycji sprawiało mu czystą przyjemność. Stojący przed nim dzieciak musiał wiedzieć, że wybrał sobie kapitana, którego nie obchodziły żadne przyjęte tu zasady. Miał swoje własne i nikt nie miał być w stanie tego zmienić. Nie spiesząc się wyjął przygotowanego wcześniej skręta i odpalił go, pozwalając by dymna otoczka przez moment jeszcze trwała przy jego twarzy. Obserwował marynarza z wyraźnym grymasem mówiącym, że wszystko się skończyło, a on jeśli wciąż chciał samobójstwa, miał odszukać odpowiedni statek i przekonać się czy było warto.
Wciąż oddychałem głęboko, widząc coraz mniej świata przez zapuchnięte powieki. Kap, kap, kap... kilka kolejnych kropel krwi spłynęło z moich nozdrzy, wykwitając na blacie stolika jak czerwone maki pośród spalonych słońcem traw. Czułem jak drżą mi kolana, chociaż z każdą kolejną minutą jakby coraz mniej. Pulsujący ból również nieznacznie stracił na sile, choć wiedziałem, że odchoruję to spotkanie - dobrze, że Leanne zgodziła się udostępnić mi jedno z tonksowych łóżek, bo w przeciwnym wypadku musiałbym koczować w jakiejś spelunie, a tam nigdy nie było spokoju. Ja z kolei potrzebowałem odrobiny ciszy i może jakiś wygodnych poduch, dla relaksu. Chociaż znacznie więcej przyjemności dałyby mi okłady z kobiecych biustów, zdecydowanie! Odwracam twarz w kierunku dziewczęcia, spoczywającego na stołku obok kapitana i na nowo wyciągam usta w uśmiechu, skinieniem głowy dziękując za jej słowa i salutuję, przykładając dwa palce do skroni. Zaciskam dłoń na uchu kufla, przykładając krawędź do ust i wypijam całość duszkiem, chociaż strumienie chmielowego trunku ciekną mi po brodzie, szyi i wlewają się za kołnierz - nieważne, alkohol to alkohol, a darmowy to już w ogóle niebo w gębie! Wzdycham głośno, odstawiając kufel na blat, przecieram usta rękawem połatanego płaszcza i ponownie wbijam spojrzenie w kapitana, patrząc jak wsuwa między wargi papierosa, jak szare języki dymu powoli otaczają jego sylwetkę, ostatecznie rozpływając się w gęstym powietrzu. I co? I nic. Żadnego be ani me, ani witaj w załodze, ani spadaj kmiocie, ani w ogóle nic... Unoszę wysoko obie brwi, bo nie wiem z początku jak to odebrać, ale później dochodzę do wniosku, że milczenie pewnie oznacza zgodę, więc kłaniam się na pożegnanie i ruszam wgłąb sali, chwiejąc się trochę na boki. Jak kapitan Goyle był taki nierozmowny, to sobie pogadam z innymi załogantami może, wszyscy byli wysocy jak dęby, to nieciężko ich było znaleźć w tłumie znacznie niższych angoli. Może oni mi zdradzą co nieco, chociażby to, gdzie szukać kapitańskiej łajby, chociaż ona pewnie też wyróżniała się na tle tych naszych.
/zt
/zt
Łamał wszelkie zasady. Nawet swoje własne, które ustalił przed momentem. Właśnie to czyniło życie jeszcze ciekawszym - bo gdy nie znało się zasad gry, wszystko mogło się zdarzyć, a nic bardziej nie interesowało kapitana jak chaos. On go powodował i wprowadzał, zdając sobie sprawę, że sam padał jego ofiarą, ale na tym polegał jego urok. Był sprawiedliwy. Nikt nie był bezpieczny ani nie było przed nim ucieczki; jedyna rzecz, która mogła ich ocalić to poddanie się mu i dostrzeganie piękna jakie ze sobą niósł. Jeśli ktokolwiek sądził, że Cal stanowił jego źródło to grubo się mylił. Nie przywiózł go na statku ani nie rozsiewał pomiędzy uczciwymi Anglikami. To prawda, że nie był żadnym aniołem, ale żaden człowiek nim nie był. Chaos już dawno opanował tę krainę i trawił ją od środka jak pleśń zepsuty owoc; trawił go przyciągając robactwo wszelkiej maści. Czerpały z tego zepsucia, odnajdując w odrzucającym widoku okazję i okazję, pożywkę dla dalszego bytowania. Goyle już dawno to wiedział, jednak najwyraźniej tutaj ta świadomość była równa zerowemu poziomowi. W pewnym sensie podobało mu się to - widzieć, że nikt nie był bezpieczny. Sam odciął sobie już dawno skrzydła, które miały mu zapewnić ochronę. Dziecięca niewinność przeminęła wraz z próbą zabicia marynarza ojca lub może wydarzyło się to o wiele wcześniej. Tego dnia, gdy sprawił, że jego matka wiła się w bólach i krzycząc, starając się pozwolić mu przyjść na ten świat. W oczach rodziców stał się ich najgorszym koszmarem - dziedzicem, nad którym nie mieli żadnej kontroli i nie mogli jej mieć, mimo że taki powinien być naturalny porządek. By dziecko było oddane tym, którzy go sprowadzili na ziemię; dzięki którym oddychał. Ale Calhoun też miał wobec nich wymagania, a ci w ogóle ich nie spełniali, dlatego nie czuł wobec rodziny lojalności. Nazywali go plagą i wynaturzeniem, ale jemu się to podobało. Uwielbiał obserwować jak miotali się w swojej bezsilności, nie potrafiąc przywołać go do porządku. Był żywym dowodem na to, że ponieśli klęskę i nie mieli takiego potomstwa, jakiego by pragnęli. Próbowali o nim zapomnieć, ale on pojawił się znów, przypominając o swoim istnieniu. Widzieli, że coś mrocznego skradło jego duszę, pożarło go i przerażało to ich. Zresztą nie tylko oni. Był świetny w opowiadaniu kłamstw i manipulowaniu słowem, by wpełznąć wewnątrz czyjegoś umysłu i zamieszkać tam jak rak. Ile już takich osób sprowadził na manowce i dobrze się przy tym bawił? Nawet jako dzieciak w Akademii Morskiej potrafił to zrobić. Rozsmakował się w poznawaniu, skradaniu duszy. Nadchodził i ludzie wiedzieli, że powinni go unikać. Niektórzy to robili, inni byli masochistycznie ciekawi. Mężczyźni, którzy zamierzali przystąpić do jego załogi również zdawali się być jedynie ćmami lecącymi w kierunku ognia. Lepiej dla nich, by nigdy nie zamarzyli sobie podobnych przygód, ale nawet jeśli wygrany miał się pojawić przed Aegirssonem, Cal z chęcią zobaczyłby jego cierpienie. Zresztą nie tylko on. Odprowadził wzrokiem śmiałka wyraźnie zawiedzionego podobnie jak reszta zebranej gawiedzi rozochoconej walką na środku sali i dopiero wtedy leniwie przeniósł uwagę na dziewczynę. Dla niego wieczór dopiero się rozpoczynał.
|zt
|zt
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Stoliki w pobliżu sceny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer