Pokój Tonks
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pokój Tonks
Mały pokoik którego ściany pokryte są farbą w kolorze brzoskwini. Lekko jednak zakurzone i wypłowiałe ściany dawno stracił już swój pierwotny odcień. Łóżko, o dziwo sporych rozmiarów, zostało upchnięte przy samym oknie, tak, że o każdej porze dnia i nocy można podziwiać widok ulicy, który rozpościera się na dole. W pokoju mieści się jeszcze biuro, dwa krzesła, szafa pomalowana olejną granatową farbą, półka z książkami o medycznych tytułach i nocna szafka w tym samym kolorze, na której stoi sfatygowane radio. Nad łóżkiem wiszą fotografie, jest ich tyle że ściana, na której się znajdują, tylko nieśmiało co jakiś czas zaznacza pod nimi swoją obecność. Właściwie ciągle panuje tutaj nieład. Pachnie dymem papierosowym zmieszanym z aromatem kawy i wina, przez który przebija się lekka słodka woń.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
/kiedy panu pasuje panie Skamander?
Deszcz obija się za oknem w parapet. Krople głośno o niego stukają, jakby chcąc zwrócić na siebie uwagę. Niebo ciemnieje. Jest szaroburo, mimo, że zegar wskazuje dopiero piętnastą trzydzieści dwie. Chociaż bardzo prawdopodobnym jest, że nawet gdyby świeciło słońce czułabym się tak samo.
To jeden z tych dni.
Jeden z tych, w którym nie jestem w stanie nic zrobić. Albo bardzo niewiele. Nigdy nie wiem, kiedy spadnę na dno studni, która od lat gnieździ się w moim sercu. Na jej mokre, wilgotne, nieprzyjemne podłoże. Unosząc głowę widzę światło na górze, jednak zdaje się ono tak okropnie odległe. Nie wiem jak z powrotem wydostać się na powierzchnię. W tej konkretnej chwili, w czasie której znajduje się w niej. Do czasu, aż znów nie położę głowy na poduszkę i nie zasnę. Następnego dnia nie było studni, tak, jakby była tylko urojeniem, które nigdy nie miało miejsca. Odpycham ją więc zawsze w zakamarki świadomości, udając, że nigdy do niej nie wpadłam.
Nie była, ale nie było to ważne.
Dzień spędzam w łóżku. Minutę za minutą. Które kolejno zmieniają się w godziny. Rzucam się z boku na bok, z boku na plecy, z pleców na bok a z boku na brzuch. A potem zaczynam od nowa skakanie z pozycji na pozycję. Nie mogę zmrużyć oka, a jestem tak okropnie wykończona. W końcu patrzę na zegar ponownie.
Dwudziesta pierwsza dwanaście.
Podnoszę się z łóżka. I piszę list. Ale nie dlatego, że mam jakiś plan. Nie też dlatego, że odnajduję w sobie jakąś siłę do działania. Wstaję tylko w jednym celu, no może dwóch. Tylko na chwileczkę, by zaraz znów zakopać się pod kołdrą.
Wracam do pokoju z butelką taniego mugolskiego wina nie kłopocząc się nawet zabraniem kieliszka, szczęśliwa, że nie natrafiłam na żadne przeszkody po drodze. Czułam, że konfrontacja z kimkolwiek jest ponad moje siły. Pewnie potrafiłam wyjść z mojej studni na chwilę, problem polegał na tym, że nie chciałam. Przez chwilę stoję nad łóżkiem patrząc na nie krytycznie. Nie chcę na nie wchodzić. Zdaje mi się, że jest za wysoko. Do mojego dzisiejszego stanu bardziej nadaje się podłoga.
Biorę łyk wina i odstawiam je na ziemię, mam plan.
Przestawiam stolik i krzesło bliżej łóżka, a potem na to wszystko zarzucam trzy koce. Tak zbudowałam sobie fort. Moją prywatną umieralnię. Może świat o mnie zapomni? Da mi święty spokój. Da zanurzyć się w lękach i obawach. Pozwoli, bym została całkiem sama na kilka chwil. Niczego więcej dzisiaj nie chcę. Wchodzę do środka. Ciemno jest, mrocznie, dokładnie tak jak w środku mnie. Pasujemy do siebie. Ale zapominałam o winie. Wychylam się więc po nie tylko na chwilkę.
Biorę kolejny łyk.
Przez chwilę siedzę tam w środku po turecku, jednak to nie ta pozycja. Kładę się na plecy, jakby sprawdzając, czy w ten sposób czuję się lepiej, bardziej pasująco do towarzyszącego mi stanu. Mylę się ponownie.
Przewracam się na brzuch w końcu doznając uczucia, że znajduję się w odpowiedniej pozycji. Sprowadzonej do najniższego pułapu, jednak i tak wiem, że by wpasować się idealnie musiałabym zejść wiele metrów pod ziemię.
Znów upijam z butelki.
Mam mocną ochotę na papierosa. Ale bardziej nie chce mi się po nie iść. Odkładam butelkę, by mieć wolne ręce. Ja zaś splatam przed sobą, a na nich układam twarz i przymykam oczy.
-Jesteś żałosna. – słyszę w głowie i nawet nie odpowiadam. Nie kłócę się, bo nie mam na to siły, ani chęci. Poza tym, dlaczego miałabym stawiać w opozycji do czegoś, co jest prawdą. Najżałośniejszą postacią na ziemi się sobie wydaję w tej chwili. Leżę na podłodze, bo wręcz nie zasłużyłam na to, by znaleźć się na łóżku. Do tego chowam się w forcie, zbudowanym z koców. A to dopiero szczyt góry lodowej mojej żałosności. Ale nie chcę o tym myśleć. Umiem, ale nie mogę. A jednak mózg działa sam, podsuwając coraz to nowe wnioski. Znów sięgam po butelkę, może jak schleję się do nieprzytomności szybciej myśleć przestanę?
Deszcz obija się za oknem w parapet. Krople głośno o niego stukają, jakby chcąc zwrócić na siebie uwagę. Niebo ciemnieje. Jest szaroburo, mimo, że zegar wskazuje dopiero piętnastą trzydzieści dwie. Chociaż bardzo prawdopodobnym jest, że nawet gdyby świeciło słońce czułabym się tak samo.
To jeden z tych dni.
Jeden z tych, w którym nie jestem w stanie nic zrobić. Albo bardzo niewiele. Nigdy nie wiem, kiedy spadnę na dno studni, która od lat gnieździ się w moim sercu. Na jej mokre, wilgotne, nieprzyjemne podłoże. Unosząc głowę widzę światło na górze, jednak zdaje się ono tak okropnie odległe. Nie wiem jak z powrotem wydostać się na powierzchnię. W tej konkretnej chwili, w czasie której znajduje się w niej. Do czasu, aż znów nie położę głowy na poduszkę i nie zasnę. Następnego dnia nie było studni, tak, jakby była tylko urojeniem, które nigdy nie miało miejsca. Odpycham ją więc zawsze w zakamarki świadomości, udając, że nigdy do niej nie wpadłam.
Nie była, ale nie było to ważne.
Dzień spędzam w łóżku. Minutę za minutą. Które kolejno zmieniają się w godziny. Rzucam się z boku na bok, z boku na plecy, z pleców na bok a z boku na brzuch. A potem zaczynam od nowa skakanie z pozycji na pozycję. Nie mogę zmrużyć oka, a jestem tak okropnie wykończona. W końcu patrzę na zegar ponownie.
Dwudziesta pierwsza dwanaście.
Podnoszę się z łóżka. I piszę list. Ale nie dlatego, że mam jakiś plan. Nie też dlatego, że odnajduję w sobie jakąś siłę do działania. Wstaję tylko w jednym celu, no może dwóch. Tylko na chwileczkę, by zaraz znów zakopać się pod kołdrą.
Wracam do pokoju z butelką taniego mugolskiego wina nie kłopocząc się nawet zabraniem kieliszka, szczęśliwa, że nie natrafiłam na żadne przeszkody po drodze. Czułam, że konfrontacja z kimkolwiek jest ponad moje siły. Pewnie potrafiłam wyjść z mojej studni na chwilę, problem polegał na tym, że nie chciałam. Przez chwilę stoję nad łóżkiem patrząc na nie krytycznie. Nie chcę na nie wchodzić. Zdaje mi się, że jest za wysoko. Do mojego dzisiejszego stanu bardziej nadaje się podłoga.
Biorę łyk wina i odstawiam je na ziemię, mam plan.
Przestawiam stolik i krzesło bliżej łóżka, a potem na to wszystko zarzucam trzy koce. Tak zbudowałam sobie fort. Moją prywatną umieralnię. Może świat o mnie zapomni? Da mi święty spokój. Da zanurzyć się w lękach i obawach. Pozwoli, bym została całkiem sama na kilka chwil. Niczego więcej dzisiaj nie chcę. Wchodzę do środka. Ciemno jest, mrocznie, dokładnie tak jak w środku mnie. Pasujemy do siebie. Ale zapominałam o winie. Wychylam się więc po nie tylko na chwilkę.
Biorę kolejny łyk.
Przez chwilę siedzę tam w środku po turecku, jednak to nie ta pozycja. Kładę się na plecy, jakby sprawdzając, czy w ten sposób czuję się lepiej, bardziej pasująco do towarzyszącego mi stanu. Mylę się ponownie.
Przewracam się na brzuch w końcu doznając uczucia, że znajduję się w odpowiedniej pozycji. Sprowadzonej do najniższego pułapu, jednak i tak wiem, że by wpasować się idealnie musiałabym zejść wiele metrów pod ziemię.
Znów upijam z butelki.
Mam mocną ochotę na papierosa. Ale bardziej nie chce mi się po nie iść. Odkładam butelkę, by mieć wolne ręce. Ja zaś splatam przed sobą, a na nich układam twarz i przymykam oczy.
-Jesteś żałosna. – słyszę w głowie i nawet nie odpowiadam. Nie kłócę się, bo nie mam na to siły, ani chęci. Poza tym, dlaczego miałabym stawiać w opozycji do czegoś, co jest prawdą. Najżałośniejszą postacią na ziemi się sobie wydaję w tej chwili. Leżę na podłodze, bo wręcz nie zasłużyłam na to, by znaleźć się na łóżku. Do tego chowam się w forcie, zbudowanym z koców. A to dopiero szczyt góry lodowej mojej żałosności. Ale nie chcę o tym myśleć. Umiem, ale nie mogę. A jednak mózg działa sam, podsuwając coraz to nowe wnioski. Znów sięgam po butelkę, może jak schleję się do nieprzytomności szybciej myśleć przestanę?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 23 lutego?
Uporczywe drapanie w szybę, było pierwszym co wytrąciło go z niespokojnej drzemki. Przekręcił się na łóżku, uchylając jedną powiekę. Miał wrażenie, że głuche skrobanie - przynajmniej dla całej rzeczywistości - dla Skamandera stanowi jakiś wyolbrzymiony efekt dźwiękowy. Po zakonowej misji, nadal czuł w uszach dziwne buczenie, a w jego myślach panował chaotyczny mętlik, który zmuszał zmęczony umysł do kolejnych analiz. Na nowo próbował zebrać w całość skrawki informacji, jakie poprzez wizje - otrzymali. Tuż przy łóżku, na stoliku leżała fotografia, której dostrzeżenie zmusiło Samuela do całkowitego uniesienia się zza poduszki.
Dopiero, gdy postawił gołe stopy na zimnej podłodze, dostrzegł, że w oknie siedziała sowa. List. Przetarł twarz, czując - wciąż niezagojone ranki, pozostałości po wybuchającym lustrze i oknie. Wstał powoli i usiadł na parapecie szerokiego okna, by uchylić jego ramę i wpuścić do środka pierzaste stworzenie.
- Co tam dla mnie masz? - ostrożnie odczepił wiadomość, pozwalając sówce by przysiadła dłużnej w cieple. Przysiadła na jego udzie, wbijając - mało przyjemnie - ostre pazurki. Jednak auror tylko lekko wykrzywił usta, pozostawiając w spokoju nosiciela wieści. czarnowłosy oparł się o szybę, podciągając wiadomość wyżej ku świetle z bijący za oknem latarni. Nie zapalał innego światła, nie sięgnął po różdżkę, szczególnie, że ostatnimi czasy zastanawiał się nad próbami ożywiania magii - bez pomocy tej ostatniej.
Usta wygięły mu się mimowolnie, gdy spojrzenie padło na staranną, chociaż mocno pokreśloną wiadomość. nawet z niewielkim dostępem do światła, Skamander bezbłędnie rozpoznawał pismo Just. Kąciki ust uniosły się wyżej, gdy ciemne źrenice sczytywały kolejne wyrazy. Cała Tonks. Spokojnie mógł sobie wyobrazić tę małą istotę, turlającą się na łóżku i lądująca ostatecznie na podłodze, pośród wieży z poduszek. I zapewne parsknąłby sam do siebie, gdyby nie upominające go skrzeczenie wciąż siedzącej na nim sowy. Stworzenie tym razem wpatrywało się w adresata listu, który przyniosła, jakby w oczekiwaniu na bardziej stosowną reakcję. Skamander opuścił dłonie, by zacisnąć mocniej palce na pergaminie.
- Nie będziesz musiała nieść wiadomości zwrotnej - przesunął rękę po wierzchu miękkiego, wilgotnego od roztopionych drobin mrozu, sowiego łebka i uchylił mocniej okno - odpowiem jej osobiście - stworzenie zeskoczyło zgrabnie na parapet i umknęło w cień zbliżającej się nocy. Samuel jeszcze przez moment wpatrywał się za oddalającym się punktem, ale w końcu zamknął okno, przypominając sobie, ze siedział bez koszuli, a chłód powoli szczypał nagie ramiona.
Odłożył przeczytany już pergamin do szuflady, zbierając po drodze czarna - standardowo - koszulę. Chociaż drobne ranki zdobiące jego przedramiona i twarz - nie były głębokie i nie stanowiły większego zagrożenia, wciąż odczuwał dyskomfort za każdym razem, gdy zruszył nieświadomie pocięte miejsca. Stawiał, ze Just będzie chciała na to zerknąć, ale - może to i dobrze. nie miał ochoty pojawiać się w Mungu bez konieczności.
Zanim wyszedł z mieszkania, zgarnął z podłogi paczkę papierosów. Stawiał różdżkę, że Just się takowe skończyły i zapewne pierwsze pytanie, gdy przekroczy próg jej pokoju - będzie dotyczyło własnie tytoniowej potrzeby. Zarzucił na ramiona płaszcz i wyszedł z mieszkania, pozostawiając je pustym. I dopiero w jednej z uliczek, kryjąc się w cieniu, teleportował się pod właściwy adres. Przeszedł niewielką odległość dzieląca go od wejścia, by w końcu stanąć przed drzwiami. Przez moment wahał się, by zapukać, ale z treści wynikało (raczej niedosłownie), że just jest sama. Gdyby Margo znajdowała się w pobliżu - zapewne turlałaby się tuż obok swojej przyjaciółki. Przekroczył więc pierwszy próg i upewniwszy się, ze rzeczywiście brakuje właścicielki - przeszedł centralnie pod wejście do pokoju swojej Skrzydłowej. Tutaj - bez zawahania pchnął drzwi, zatrzymując się jednak w miejscu, by oprzeć o front. W półmroku, dostrzegł niemal wyrwaną z jego wyobraźniowej wizji podczas czytania listu - scenkę. Dodatkiem była butelka, którą to księżniczka w swej poduszkowej fortecy - unosiła do ust.
- A gdzie smok, którego mam pokonać? Chyba, że postawimy na inna opcję i to ja nim jestem? - postąpił kolejny krok i przyglądał się z daleka przyjaciółce, by bez namysłu wyciągnąć z kieszeni tekturowe pudełeczko i rzucić dziewczynie paczkę papierosów - Tak, mam - uprzedził, szczerząc się wesoło. I chociaż uśmiech był szczery, na twarzy widać było zmęczenie. Właściwie - zgrywające się z tym, które malowało błękitne tafle kobiecych źrenic.
- Turlać się nie będę - chyba - ale oferuję zapalniczkę i ewentualnie ramię - i dopiero wtedy pokonał odległość dzielącą go od panny Tonks, by stanąć przez zbudowaną, nie tylko metaforycznie - wieżę.
Uporczywe drapanie w szybę, było pierwszym co wytrąciło go z niespokojnej drzemki. Przekręcił się na łóżku, uchylając jedną powiekę. Miał wrażenie, że głuche skrobanie - przynajmniej dla całej rzeczywistości - dla Skamandera stanowi jakiś wyolbrzymiony efekt dźwiękowy. Po zakonowej misji, nadal czuł w uszach dziwne buczenie, a w jego myślach panował chaotyczny mętlik, który zmuszał zmęczony umysł do kolejnych analiz. Na nowo próbował zebrać w całość skrawki informacji, jakie poprzez wizje - otrzymali. Tuż przy łóżku, na stoliku leżała fotografia, której dostrzeżenie zmusiło Samuela do całkowitego uniesienia się zza poduszki.
Dopiero, gdy postawił gołe stopy na zimnej podłodze, dostrzegł, że w oknie siedziała sowa. List. Przetarł twarz, czując - wciąż niezagojone ranki, pozostałości po wybuchającym lustrze i oknie. Wstał powoli i usiadł na parapecie szerokiego okna, by uchylić jego ramę i wpuścić do środka pierzaste stworzenie.
- Co tam dla mnie masz? - ostrożnie odczepił wiadomość, pozwalając sówce by przysiadła dłużnej w cieple. Przysiadła na jego udzie, wbijając - mało przyjemnie - ostre pazurki. Jednak auror tylko lekko wykrzywił usta, pozostawiając w spokoju nosiciela wieści. czarnowłosy oparł się o szybę, podciągając wiadomość wyżej ku świetle z bijący za oknem latarni. Nie zapalał innego światła, nie sięgnął po różdżkę, szczególnie, że ostatnimi czasy zastanawiał się nad próbami ożywiania magii - bez pomocy tej ostatniej.
Usta wygięły mu się mimowolnie, gdy spojrzenie padło na staranną, chociaż mocno pokreśloną wiadomość. nawet z niewielkim dostępem do światła, Skamander bezbłędnie rozpoznawał pismo Just. Kąciki ust uniosły się wyżej, gdy ciemne źrenice sczytywały kolejne wyrazy. Cała Tonks. Spokojnie mógł sobie wyobrazić tę małą istotę, turlającą się na łóżku i lądująca ostatecznie na podłodze, pośród wieży z poduszek. I zapewne parsknąłby sam do siebie, gdyby nie upominające go skrzeczenie wciąż siedzącej na nim sowy. Stworzenie tym razem wpatrywało się w adresata listu, który przyniosła, jakby w oczekiwaniu na bardziej stosowną reakcję. Skamander opuścił dłonie, by zacisnąć mocniej palce na pergaminie.
- Nie będziesz musiała nieść wiadomości zwrotnej - przesunął rękę po wierzchu miękkiego, wilgotnego od roztopionych drobin mrozu, sowiego łebka i uchylił mocniej okno - odpowiem jej osobiście - stworzenie zeskoczyło zgrabnie na parapet i umknęło w cień zbliżającej się nocy. Samuel jeszcze przez moment wpatrywał się za oddalającym się punktem, ale w końcu zamknął okno, przypominając sobie, ze siedział bez koszuli, a chłód powoli szczypał nagie ramiona.
Odłożył przeczytany już pergamin do szuflady, zbierając po drodze czarna - standardowo - koszulę. Chociaż drobne ranki zdobiące jego przedramiona i twarz - nie były głębokie i nie stanowiły większego zagrożenia, wciąż odczuwał dyskomfort za każdym razem, gdy zruszył nieświadomie pocięte miejsca. Stawiał, ze Just będzie chciała na to zerknąć, ale - może to i dobrze. nie miał ochoty pojawiać się w Mungu bez konieczności.
Zanim wyszedł z mieszkania, zgarnął z podłogi paczkę papierosów. Stawiał różdżkę, że Just się takowe skończyły i zapewne pierwsze pytanie, gdy przekroczy próg jej pokoju - będzie dotyczyło własnie tytoniowej potrzeby. Zarzucił na ramiona płaszcz i wyszedł z mieszkania, pozostawiając je pustym. I dopiero w jednej z uliczek, kryjąc się w cieniu, teleportował się pod właściwy adres. Przeszedł niewielką odległość dzieląca go od wejścia, by w końcu stanąć przed drzwiami. Przez moment wahał się, by zapukać, ale z treści wynikało (raczej niedosłownie), że just jest sama. Gdyby Margo znajdowała się w pobliżu - zapewne turlałaby się tuż obok swojej przyjaciółki. Przekroczył więc pierwszy próg i upewniwszy się, ze rzeczywiście brakuje właścicielki - przeszedł centralnie pod wejście do pokoju swojej Skrzydłowej. Tutaj - bez zawahania pchnął drzwi, zatrzymując się jednak w miejscu, by oprzeć o front. W półmroku, dostrzegł niemal wyrwaną z jego wyobraźniowej wizji podczas czytania listu - scenkę. Dodatkiem była butelka, którą to księżniczka w swej poduszkowej fortecy - unosiła do ust.
- A gdzie smok, którego mam pokonać? Chyba, że postawimy na inna opcję i to ja nim jestem? - postąpił kolejny krok i przyglądał się z daleka przyjaciółce, by bez namysłu wyciągnąć z kieszeni tekturowe pudełeczko i rzucić dziewczynie paczkę papierosów - Tak, mam - uprzedził, szczerząc się wesoło. I chociaż uśmiech był szczery, na twarzy widać było zmęczenie. Właściwie - zgrywające się z tym, które malowało błękitne tafle kobiecych źrenic.
- Turlać się nie będę - chyba - ale oferuję zapalniczkę i ewentualnie ramię - i dopiero wtedy pokonał odległość dzielącą go od panny Tonks, by stanąć przez zbudowaną, nie tylko metaforycznie - wieżę.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Leżę tak na podłodze w końcu postanawiając sięgnąć po poduszkę by wepchnąć ją pod brodę. Na wygody mi się zabrało. Niby z jednej strony wydaje mi się że nie zasługuję na nie a z drugiej nie zamierzam ich siebie pozbawiać. Liczę że to wredne sówsko które zastępuje Barona nie pomyliło drogi i dostarczyło list. Mam wrażenie że w chwili obecnej jego obecność jest jedyną deską ratunku dla mojego wisielczego humor w takim samym stopniu jak choćby dla odrobiny snu. Sama nie usnę. Tego pewna już właściwie jestem. Kilka godzin spędziłam a rzucaniu się w pościeli. Teraz kolejne minuty na podłodze spędzam wystukując palcami jakiś rytm który mi w głowie siedzi. Pozwalam lecieć myślom. Nie umiem ich i tak utrzymać na wodzy. Latają więc jak szalone. Od jednego tematu do drugiego. O Nits myślę, o moich fobiach, bo przecież wiem że nie wzięły się znikąd, że coś je spowodować musiało ale gdy już prawię opuszkami palców dotykam odpowiedzi ta oddala się kolejny raz nie dając się złapać. Ale nie ma co się kłamać, głównie o nim myślę. Moje myśli nieustannie i niestrudzenie wędrują w jego kierunku. Dwa dni go nie widziałam a wiecznością mi się zdaje. I wiem że nie powinnam. Znaczy myśleć powinnam ta umiejętność przydaje się w życiu. O nim jednak nie powinnam. Jakąś terapię znaleźć bym mogła by wyleczyć się z niego. W końcu mam wykształcenie medyczne to zdałoby się że wiem jak leczyć. Ale na tę jedną chorobę nie mam żadnej recepty. Diagnozę dawno już wystawiłam. Pogodziłam się z nią nawet i teraz sobie cierpię w milczeniu. Syndrom watowatych nóg nasili się tylko gdy jest obok więc i z nim mogę żyć. Włosy zmieniają się na trzy konkretne kolory ale i tak robią co chcą więc nawet nie próbuję nad nimi panować.
Sięgam po butelkę by się napić. Przepić te myśli trzeba. Jakoś wolno mi alkohol do głowy uderza, a może ja za wolno piję. Trochę zapominam o tym że upić się miałam. A może bardziej nie chcę się upijać z nadzieją, że zjawi się w odpowiedzi na mój list.
Doskwiera mi brak. Tytoniu brak, to na pewno. Ale teraz i tak już nigdzie nie kupię papierów – za późno jest. Co ważniejsze jednak doskwiera mi jego brak. Jak ćpun na głodzie czasem się przez niego czuję. Ale to nie zmienia moich uczuć nawet odrobinę. I zła na siebie jestem. Bo na niego nawet nie mogę. Niby czemu winien miałby być? Tego że jest wszystkim czego chcę i potrzebuje i nawet nie wie? Nie jego wina. Moja tylko. A bardziej tego wrednego małego strachu co w sercu moim się mieści i podszeptuje ciągle żeby cicho siedzieć. I gada że jak na głos powiem to koniec już będzie. Że słów swych nie cofnę już bo nie będę miała jak. I że zepsuje wszystko. A ostatnie czego chcę to stracić przyjaciela u którego boku już od dekady się prowadzam.
W końcu drzwi się otwierają a moje serce wykonuje nie jeden podskok z potrójnym obrotem a trzy. Energia zaczyna powoli wypełniać moje kończyny, ale nadal jeszcze marnie się czuję. Nakrywa mnie jak właśnie wlewam w sobie kolejną dawkę alkoholu. Szybko odstawiam ją od ust prawie wypluwając na podłogę to, czego jeszcze połknąć nie zdążyłam. Na kolana też się wznoszę dupę na stopach układając. Już nawet nie zerkam na włosach bo wiem że właśnie w tym momencie przybierają tak znany mi trzykolorowy wzór. Trochę bledszy jest niż zazwyczaj, ale ciągle należy do niego.
-Zniknął stwierdzając że jarają go tylko damy i dziewice. – odpowiadam wzruszając ramionami. Na moje usta wpełza uśmiech. Daleko było mi zarówno do jednych jak i drugich. A może to był właśnie mój problem. Może Sam damy chciał. Może damą powinnam się stać?
W każdym razie podnoszę paczkę i wyciągam upragnionego papierosa. Po różdżkę też sięgam by przy pomocy accacio przywołać pudełeczko które za popielniczkę mi służy a potem by w końcu odpalić skręta zapalniczką Skamandera i poczuć jak drapiący, ale przyjemny dym wypełnia mi płuca. Lumos rzucam żebyśmy w kompletnych ciemnościach nie stali. Niby już się do nich przyzwyczaiłam, ale nie mogę sobie odmówić przyjemności popatrzenia na jego twarz w pełnym świetle. Podnoszę się w końcu jęcząc przy tym i dysząc jak sędziwa kobieta. Trochę mi się mięśnie zastały to wszystko. Zbliżam się ten kawałek który dzieli mnie od niego i wspinam na palce by złożyć mu na policzku całusa. Nie, nie robię tego zawsze. Rzadko w sumie się odważam na taki gest, głównie ze strachu przed własną reakcją – bo jeszcze się wyda co czuje i co wtedy zrobię. Ale dziś był moim bohaterem, należało mu podziękować. W sumie wyobrażam sobie sama jako rycerza. Pewnie nie jedno serce średniowiecznej damy by skradł. Właściwie to do wniosku dochodzę że teraz też trochę taki rycerz z niego, tylko że zamiast na rumaku na motorze świat przemierza, zamiast zaś miecza różdżkę w dłoni dzierży. Różdżkę zostawiłam gdzieś na krześle więc jedną dłoń mam wolną. Na całe szczęście bo za kark go pociągnąć muszę żeby sięgnąć – mimo tego że na palcach już stoję. I już blisko jestem. I całować już chce. I spinam się cała by syndrom watowatych nóg nie powalił mnie od zapachu jego ciała który teraz wbija się moje nozdrza. Ale dostrzegam coś. Nawet nie coś a ranę. Niby życiu nie zagraża. Zastygam więc tak patrząc na nią a później wzrokiem całą twarz lustruję i kolejne dostrzegam. Delikatnie opuszkiem palca po jednej przejeżdżam i obserwuję reakcję. Jednocześnie dzięki wiedzy wiem, że świeża jest – czuję to zresztą pod palcem.
Opadam na stopy kompletnie zapominając o tym że dziękować mu pocałunkami chciałam za te papierosy i za to że przyszedł w ogóle. Właściwie to jednym żeby się nie zapędzać. Cofam się o krok i ponownie zaciągam papierosem. Widać już że mój umysł kompletnie przestawił się w swoim funkcjonowaniu, że na bok odstawiona została wersja „Tonks Oryginal” a zastąpiło ją „Medyczne Centrum Tonks”.
-Gdzie jeszcze Sam? – pytam i doskonale wiem, że wie o co mi chodzi. Tak samo pewnie zdaje sobie sprawę, że nie odpuszczę, póki nie zobaczę i nie pomogę. Nie umiem inaczej. Nie z nim. Właściwie umysł znów mam przejrzysty. Wolny. W tej wersji mnie znika każda fobia i każdy demon. Pozostaje logiczne myślenie. Nawet nie pytam jak. Nie bardzo to mój interes jest. Jeśli zaś sam będzie mi chciał powiedzieć pewna jestem że to zrobi. Nie ciągnę za język. Bo nie lubię. Bo nie umiem. Znów się zaciągam. Odwracam się po różdżkę i zapalam światło wypuszczając kłąb dymu. Mrużę przez chwilę oczy by przyzwyczaić się do jasności która zapanowała, a potem niebieskie spojrzenie unoszę ku górze i wlepiam w jego twarz.
Sięgam po butelkę by się napić. Przepić te myśli trzeba. Jakoś wolno mi alkohol do głowy uderza, a może ja za wolno piję. Trochę zapominam o tym że upić się miałam. A może bardziej nie chcę się upijać z nadzieją, że zjawi się w odpowiedzi na mój list.
Doskwiera mi brak. Tytoniu brak, to na pewno. Ale teraz i tak już nigdzie nie kupię papierów – za późno jest. Co ważniejsze jednak doskwiera mi jego brak. Jak ćpun na głodzie czasem się przez niego czuję. Ale to nie zmienia moich uczuć nawet odrobinę. I zła na siebie jestem. Bo na niego nawet nie mogę. Niby czemu winien miałby być? Tego że jest wszystkim czego chcę i potrzebuje i nawet nie wie? Nie jego wina. Moja tylko. A bardziej tego wrednego małego strachu co w sercu moim się mieści i podszeptuje ciągle żeby cicho siedzieć. I gada że jak na głos powiem to koniec już będzie. Że słów swych nie cofnę już bo nie będę miała jak. I że zepsuje wszystko. A ostatnie czego chcę to stracić przyjaciela u którego boku już od dekady się prowadzam.
W końcu drzwi się otwierają a moje serce wykonuje nie jeden podskok z potrójnym obrotem a trzy. Energia zaczyna powoli wypełniać moje kończyny, ale nadal jeszcze marnie się czuję. Nakrywa mnie jak właśnie wlewam w sobie kolejną dawkę alkoholu. Szybko odstawiam ją od ust prawie wypluwając na podłogę to, czego jeszcze połknąć nie zdążyłam. Na kolana też się wznoszę dupę na stopach układając. Już nawet nie zerkam na włosach bo wiem że właśnie w tym momencie przybierają tak znany mi trzykolorowy wzór. Trochę bledszy jest niż zazwyczaj, ale ciągle należy do niego.
-Zniknął stwierdzając że jarają go tylko damy i dziewice. – odpowiadam wzruszając ramionami. Na moje usta wpełza uśmiech. Daleko było mi zarówno do jednych jak i drugich. A może to był właśnie mój problem. Może Sam damy chciał. Może damą powinnam się stać?
W każdym razie podnoszę paczkę i wyciągam upragnionego papierosa. Po różdżkę też sięgam by przy pomocy accacio przywołać pudełeczko które za popielniczkę mi służy a potem by w końcu odpalić skręta zapalniczką Skamandera i poczuć jak drapiący, ale przyjemny dym wypełnia mi płuca. Lumos rzucam żebyśmy w kompletnych ciemnościach nie stali. Niby już się do nich przyzwyczaiłam, ale nie mogę sobie odmówić przyjemności popatrzenia na jego twarz w pełnym świetle. Podnoszę się w końcu jęcząc przy tym i dysząc jak sędziwa kobieta. Trochę mi się mięśnie zastały to wszystko. Zbliżam się ten kawałek który dzieli mnie od niego i wspinam na palce by złożyć mu na policzku całusa. Nie, nie robię tego zawsze. Rzadko w sumie się odważam na taki gest, głównie ze strachu przed własną reakcją – bo jeszcze się wyda co czuje i co wtedy zrobię. Ale dziś był moim bohaterem, należało mu podziękować. W sumie wyobrażam sobie sama jako rycerza. Pewnie nie jedno serce średniowiecznej damy by skradł. Właściwie to do wniosku dochodzę że teraz też trochę taki rycerz z niego, tylko że zamiast na rumaku na motorze świat przemierza, zamiast zaś miecza różdżkę w dłoni dzierży. Różdżkę zostawiłam gdzieś na krześle więc jedną dłoń mam wolną. Na całe szczęście bo za kark go pociągnąć muszę żeby sięgnąć – mimo tego że na palcach już stoję. I już blisko jestem. I całować już chce. I spinam się cała by syndrom watowatych nóg nie powalił mnie od zapachu jego ciała który teraz wbija się moje nozdrza. Ale dostrzegam coś. Nawet nie coś a ranę. Niby życiu nie zagraża. Zastygam więc tak patrząc na nią a później wzrokiem całą twarz lustruję i kolejne dostrzegam. Delikatnie opuszkiem palca po jednej przejeżdżam i obserwuję reakcję. Jednocześnie dzięki wiedzy wiem, że świeża jest – czuję to zresztą pod palcem.
Opadam na stopy kompletnie zapominając o tym że dziękować mu pocałunkami chciałam za te papierosy i za to że przyszedł w ogóle. Właściwie to jednym żeby się nie zapędzać. Cofam się o krok i ponownie zaciągam papierosem. Widać już że mój umysł kompletnie przestawił się w swoim funkcjonowaniu, że na bok odstawiona została wersja „Tonks Oryginal” a zastąpiło ją „Medyczne Centrum Tonks”.
-Gdzie jeszcze Sam? – pytam i doskonale wiem, że wie o co mi chodzi. Tak samo pewnie zdaje sobie sprawę, że nie odpuszczę, póki nie zobaczę i nie pomogę. Nie umiem inaczej. Nie z nim. Właściwie umysł znów mam przejrzysty. Wolny. W tej wersji mnie znika każda fobia i każdy demon. Pozostaje logiczne myślenie. Nawet nie pytam jak. Nie bardzo to mój interes jest. Jeśli zaś sam będzie mi chciał powiedzieć pewna jestem że to zrobi. Nie ciągnę za język. Bo nie lubię. Bo nie umiem. Znów się zaciągam. Odwracam się po różdżkę i zapalam światło wypuszczając kłąb dymu. Mrużę przez chwilę oczy by przyzwyczaić się do jasności która zapanowała, a potem niebieskie spojrzenie unoszę ku górze i wlepiam w jego twarz.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zamiast ciszy, w uszach wciąż panował szum. Przenikliwy, buczący, co jakiś narastający, by zniżyć się do tonów ledwie słyszalnych. Irytujące wrażenie przenikało ciało i milkło dopiero, gdy na języku pojawiały się jakiekolwiek słowa, burzące rzeczywistą ciszę i chaos panujący w jego głowie. Może dlatego, nieświadomie, pokonywał drogę wciąż mrucząc po nosem melodię piosenki, która zakamuflowała się w pamięci, gdy ostatnio usłyszał ją w radio. I skrzywił się dopiero przed samym wejście do mieszkania, dopiero zdając sobie sprawę ze swojego zabiegu. Zmrużył oczy, kolejny raz przecierając twarz i - ponownie zaaplikował sobie dawkę mimicznego grymasu niezadowolenia, gdy palce zahaczyły o drobne ranki. Mógłby porządnie przed wejście uderzyć czołem we framugę drzwi, może wtedy pamiętałby o niedogodności, której doświadczał...ze swego...niedbalstwa? A może zwyczajnie był zmęczony?
Myśli kiełkowały eksplodującymi urywkami wizji, tych niepełnych, zaaplikowanych w skamanderową głowę przy ostatnim spotkaniu z wybuchającym lustrem. Zdarzały się momenty, że myśli same z siebie stanowiły metaforyczne? mentalne? zwierciadło, przez które oglądał całość zakonowej misji niby przez zamgloną i popękana taflę. nie rozumiał wszystkiego, ale to z czym się zderzyli - stanowiło ważny element misternie układanej zagadki. I nawet teraz, skupiając się na celu swojej wizyty, nie potrafił odegnać czepiających się go, myślowych drobin. Przynajmniej, dopóki nie przekroczył progu pokoju, zastając swoja przyjaciółkę w niekonwencjonalnej pozycji obronnej ( w postaci poduszkowych murów i alkoholowej aurze, zastępującej zapewne oręże.
Przez moment musiał przyzwyczaić spojrzenie do panujących ciemności. Jedynym źródłem wydawało się okno i niewyraźne blaski z ulicy, biegnącej obok kamienicy. Blade światło pada czubek głowy dziewczyny i już bez większego problemu dostrzegł znajomy zestaw kolorów. Był ciekaw, czy zawsze tak się mieniły? Czy to wzrok płatał mu figle?
Kącik ust zakołysał się, pozwalając Samuelowi na zdawkowy uśmiech - kierowany bardziej do własnych spostrzeżeń, niż do właścicielki włosów o kolorze malarskiej palety. I jeśli kiedyś dziwił się mógł fenomenowi bycia Just, tak od długiego czasu, ta drobna, niepozorna - wydawać by się mogło - z wyglądu kobietka, stanowiła integralną cześć jego życia.
- Nie wie co traci - głos miał miękki, chociaż pozbawiony troski. Nie wiedział czemu - gdzieś na skraj świadomości przemknęło wspomnienie nocy duchów i pokoju, w którym zmierzył się (w najmniej oczywisty sposób) ze swoim strachem i...smokiem właśnie. I może mógł się mylić, ale wierzył, że był to dobry omen, prawda, którą miał w sobie odkryć.
Mija moment, w którym obserwował, jak drobna, kobieca dłoń sięga po rzucona paczkę, a w kształtnych ustach pojawia się papieros, odpalony w kilka chwil potem zapalniczką. Starą, mugolską, podarowaną mu jeszcze przez przyjaciela z Polski. W dłoni zachował jeden tytoniowy zwitek, ale odpalił go dopiero wtedy, gdy przymknął za sobą drzwi - Margo nie będzie miała nic przeciw, że palimy w mieszkaniu? - odsunął od siebie papieros, widząc, jak przyjaciółka podnosi się z cichym jękiem, wywołując lekko złośliwy uśmiech na ustach Skamandera. Światło inkantowanego lumosa rozjaśnia ich oblicza i łatwiej mu było dostrzec malujące się u dziewczyny zmęczenie. A może zrezygnowanie?
Zapach dymu przyjemnie drażni nozdrza, ale nie podsuwa filtru. Czeka, gdy Just zatrzymuje się przy nim, wyciągając ramiona i zahaczając ręką o jego kark. Ciepły oddech owiał mu policzek i niezidentyfikowany impuls kazał mu na jedną sekundę przymknąć oczy. Tylko jednak po to, by poczuć dotyk drobnych palców w miejscu, które znaczyły się cienką linią drobnych ran. Tylko drobny grymas zakomunikował, że odczuł gest, nie wydając najmniejszego dźwięku niezadowolenia. Dopiero chwilę później, gdy patrzył wprost w jasne źrenice rozumiał, że i tak nie uniknie uzdrowicielskiego osądu - Dłonie i przedramiona - odpowiedział całkiem rzeczowo, odsuwając się o krok, by zaciągnąć się dymem z papierosa, z którego część zdążyła się spopielić - Ale to nic poważnego. Jest tylko upierdliwe - szczególnie, jak sam o tym zapomnę. Wzruszył ramionami, potwierdzając swoje słowa. Z cichym westchnieniem zdusił niedopalony pet, którą wrzucił na prowizoryczna popielniczkę, stojącą na podłodze, tuż przy poduszkowej warowni. Nie zastanawiając się długo, opadł na jedną z poduszek. Wiedział, że Just nie odpuści, dlatego mentalnie przygotował się na oględziny, nieco wygodniej układając się na rozłożonej wokół fortecy.
- Jestem twój - dodał z łobuzerską iskrą, rozbawiony, powoli ściągając płaszcz i podwijając rękawy czarnej koszuli, niemal zlewającej się barwą z potarganymi, ale wciąż (prawie) spiętymi włosami. Widocznie sen nie służył trwałości jego pseudo fryzjerskich zabiegów.
Myśli kiełkowały eksplodującymi urywkami wizji, tych niepełnych, zaaplikowanych w skamanderową głowę przy ostatnim spotkaniu z wybuchającym lustrem. Zdarzały się momenty, że myśli same z siebie stanowiły metaforyczne? mentalne? zwierciadło, przez które oglądał całość zakonowej misji niby przez zamgloną i popękana taflę. nie rozumiał wszystkiego, ale to z czym się zderzyli - stanowiło ważny element misternie układanej zagadki. I nawet teraz, skupiając się na celu swojej wizyty, nie potrafił odegnać czepiających się go, myślowych drobin. Przynajmniej, dopóki nie przekroczył progu pokoju, zastając swoja przyjaciółkę w niekonwencjonalnej pozycji obronnej ( w postaci poduszkowych murów i alkoholowej aurze, zastępującej zapewne oręże.
Przez moment musiał przyzwyczaić spojrzenie do panujących ciemności. Jedynym źródłem wydawało się okno i niewyraźne blaski z ulicy, biegnącej obok kamienicy. Blade światło pada czubek głowy dziewczyny i już bez większego problemu dostrzegł znajomy zestaw kolorów. Był ciekaw, czy zawsze tak się mieniły? Czy to wzrok płatał mu figle?
Kącik ust zakołysał się, pozwalając Samuelowi na zdawkowy uśmiech - kierowany bardziej do własnych spostrzeżeń, niż do właścicielki włosów o kolorze malarskiej palety. I jeśli kiedyś dziwił się mógł fenomenowi bycia Just, tak od długiego czasu, ta drobna, niepozorna - wydawać by się mogło - z wyglądu kobietka, stanowiła integralną cześć jego życia.
- Nie wie co traci - głos miał miękki, chociaż pozbawiony troski. Nie wiedział czemu - gdzieś na skraj świadomości przemknęło wspomnienie nocy duchów i pokoju, w którym zmierzył się (w najmniej oczywisty sposób) ze swoim strachem i...smokiem właśnie. I może mógł się mylić, ale wierzył, że był to dobry omen, prawda, którą miał w sobie odkryć.
Mija moment, w którym obserwował, jak drobna, kobieca dłoń sięga po rzucona paczkę, a w kształtnych ustach pojawia się papieros, odpalony w kilka chwil potem zapalniczką. Starą, mugolską, podarowaną mu jeszcze przez przyjaciela z Polski. W dłoni zachował jeden tytoniowy zwitek, ale odpalił go dopiero wtedy, gdy przymknął za sobą drzwi - Margo nie będzie miała nic przeciw, że palimy w mieszkaniu? - odsunął od siebie papieros, widząc, jak przyjaciółka podnosi się z cichym jękiem, wywołując lekko złośliwy uśmiech na ustach Skamandera. Światło inkantowanego lumosa rozjaśnia ich oblicza i łatwiej mu było dostrzec malujące się u dziewczyny zmęczenie. A może zrezygnowanie?
Zapach dymu przyjemnie drażni nozdrza, ale nie podsuwa filtru. Czeka, gdy Just zatrzymuje się przy nim, wyciągając ramiona i zahaczając ręką o jego kark. Ciepły oddech owiał mu policzek i niezidentyfikowany impuls kazał mu na jedną sekundę przymknąć oczy. Tylko jednak po to, by poczuć dotyk drobnych palców w miejscu, które znaczyły się cienką linią drobnych ran. Tylko drobny grymas zakomunikował, że odczuł gest, nie wydając najmniejszego dźwięku niezadowolenia. Dopiero chwilę później, gdy patrzył wprost w jasne źrenice rozumiał, że i tak nie uniknie uzdrowicielskiego osądu - Dłonie i przedramiona - odpowiedział całkiem rzeczowo, odsuwając się o krok, by zaciągnąć się dymem z papierosa, z którego część zdążyła się spopielić - Ale to nic poważnego. Jest tylko upierdliwe - szczególnie, jak sam o tym zapomnę. Wzruszył ramionami, potwierdzając swoje słowa. Z cichym westchnieniem zdusił niedopalony pet, którą wrzucił na prowizoryczna popielniczkę, stojącą na podłodze, tuż przy poduszkowej warowni. Nie zastanawiając się długo, opadł na jedną z poduszek. Wiedział, że Just nie odpuści, dlatego mentalnie przygotował się na oględziny, nieco wygodniej układając się na rozłożonej wokół fortecy.
- Jestem twój - dodał z łobuzerską iskrą, rozbawiony, powoli ściągając płaszcz i podwijając rękawy czarnej koszuli, niemal zlewającej się barwą z potarganymi, ale wciąż (prawie) spiętymi włosami. Widocznie sen nie służył trwałości jego pseudo fryzjerskich zabiegów.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Dni leciały szybko. Później zmieniały się z miesiące a te w lata. W sumie po to tylko chyba żebym znów w kwietniu uświadamiała sobie kolejny raz że lat mi wcale nie ubyło, a wręcz przeciwnie wiek mój powiększył się o jeden rok wcale nie napawając mnie optymizmem.
Ponad dziesięć lat. Więcej niż dekadę. Właśnie tyle lat łączyło mnie z Samuelem. Na początku się nie znosiliśmy. Pamiętam dokładnie jak lubił irytować mnie zwracając się do mnie pełną wersją imienia(która w tym momencie brzmiąca z jego ust była miodem dla mych uszu). Jak działał na mnie jak płachta na byka i jak za każdym razem widząc go miałam ochotę strzelić mu raz a porządnie zaklęciem (co w końcu i tak zrobiłam). Ale nie potrafię przypomnieć sobie w którym momencie odkryłam co tak naprawdę do niego czuję. A może czułam to już od początku i nie dopuszczałam do siebie takiej możliwości broniąc się przed uczuciem które kłębiło się w moim sercu na wszystkie sposoby by finalnie wrzucić siebie do studni przyjaźni w której każdego dnia usychałam na nowo.
Ale był. Niezawodny. Przystojny. Zawsze u mego boku. Nie raz w życiu padło w moją stronę pytanie o to czy jesteśmy razem. Kręciłam wtedy rozbawiona głową zaprzeczając i wyjaśniając że nic więcej poza przyjaźnią między nami nie ma i nie będzie. Dopiero niedawno zauważyłam że, mimo iż wypowiadam to czując że słowa prawdziwe są, to jednak serce atakuje nieprzyjemne ukłucie.
I w sumie to czekam aż znów nie będzie u mojego boku bym mogła zachwycić się tym jak pięknie wygląda ( jakby kiedyś w ogóle wyglądał gorzej), a potem złoszczę się sama na siebie że tak mocno uzależniłam się do jego obecności. Że właściwie naturalna mi się zdaje tak jak oddychanie i że właściwie już nie pamiętam jak moje życie wyglądało wcześniej. Kompatybilni jesteśmy i często rozumiemy się zanim jeszcze swoje myśli zwerbalizujemy. Właściwie znajomość z jednym idzie w pakiecie z drugim bowiem pewne jest że prędzej czy później zjawimy się gdzieś razem.
Moje włosy jak i ciało zwyczajowo reagowało na niego właściwie bez mojego przyzwolenia. Nie potrafiłam zapanować nad watowatym uczuciem które rozlewało się w moich kolanach, czy też nad włosami które mieniły się w jeden charakterystyczny sposób.
Właściwie nie zdziwiłabym się gdyby kiedyś zapytał o ten konkretny zestaw kolorów na mojej głowie. Pewnie wzruszyłabym ramionami wynajdując jakąś odpowiedź mając nadzieję że nie dojrzy w moim głosie i spojrzeniu zwątpienia i nie zacznie drążyć. Tylko momenty opiewające w zagrożenie życia, albo w tych w których walczyłam z moimi fobiami potrafiły przebić się przez ten konkretny zestaw gdy był przy mnie. Normalnie, czy też na co dzień, a może bardziej gdy nie było go obok, moje włosy były tak różne jak myśli które tuzinami wątków przewijały się przez moją głowę.
Nieśmiało wręcz dotykam jego kark jakby bojąc się że czując pod palcami jego skórę rozpłynę się a potem nie uda mi się już zebrać w jedną całość. Albo co gorsza nawet jak uda mi się to on się dowie co czuję do niego a wtedy sens całego mojego jestestwa zapadnie się. Czuję jak mięśnie jego twarzy na chwilę spinają się i wiem że spowodowane jest to dotknięciem rany. A jednak marzy mi się by była to reakcja na mój dotyk. Tak mocno chciałabym działać na niego tak jak on na mnie. Wzbudzać w nim uczucia które on przynosi mi całymi garściami. Ale nie mogę, a może bardziej nie umiem.
-Mój pokój moje zasady. – mówię wzruszając lekko ramionami gdy cofa się o krok ale jednak ruszam w stronę okna by uchylić je. Wspinam się na łóżko i otwieram je kawałek odchylając. Mroźne zimowe powietrze nieśmiało wkrada się do pokoju i przez chwilę lawiruje między moimi gołymi nogami. Przez kolejną chwilę żałuję że mam na sobie tylko stary męski, o wiele za duży, podkoszulek. Zaraz jednak chłodne powietrze miesza się z ciepłym pokojowym i jest znośnie. Odwracam w stronę Samuela głowę jednocześnie nadal wypinając w tę samą stronę pośladki okryte jedynie ciemną tkaniną ubrania kiedy tak jedną dłonią podpieram się o parapet a drugą nadal trzymam za klamkę od okna. Siedzi na jednej z poduszek i gdy tak patrzę na niego nasze spojrzenia się spotykają i wtedy, - zaraz po tym gdy przedstawia mi miejsca swoich obrażeń – wypowiada słowa. Och i cóż to za słowa są. Tak wyprowadzają mnie z równowagi że aż dłoń zsuwa mi się z okiennej klamki przez co drgam dość nieporadnie w ostatniej chwili ratując się przed rozwaleniem szczęki o parapet. Jest mój nawet nie wie jak mocno chciałabym by te słowa były prawdą w każdym calu a nie tylko w kwestii medycznych działań. I choć wiem że tylko o to chodzi to moje policzki przybierają różowego odcieniu. Zgrabnie to jednak maskuję – a przynajmniej tak mi się wydaje – szybko odwracając głowę i na powrót łapiąc za klamkę. Otwieram okno szerzej i wystawiam głowę na mroźne powietrze by ochłonąć. Kurczowo trzymam się nadziei że nie zauważył mojej reakcji a wcześniejsze zsunięcie dłoni z okiennej klamki przypisał mojemu nieogarnięciu. Przymykam oczy i zaciągam się papierosem który nada mam w dłoni. Większość spaliła się samoistnie. Popiół odnalazł swe miejsce na parapecie, ale nadal zostało go na tyle by móc zaciągnąć się nim kilka razy. W sensie papierosem a nie popiołem.
W końcu kończę papierosa i pewna że cały róż ulotnił się z moich policzków okno zamykam a peta wyrzucam do prowizorycznej popielniczki. W końcu staję nad nim, po to by za chwilę kucnąć, a jeszcze chwilę później bezpardonowo usiąść na jego udach. Zimne powietrze otrzeźwiło mnie i nie widać już że jego słowa w jakikolwiek sposób na mnie wpłynęły. Lepiej żeby nie wiedział.
Sięgam po różdżkę którą wcześniej rzuciłam na łóżko i wkładam ją sobie w zęby kompletnie nie skupiając się na tym że jest mój choć natrętne myśli nadal wracają do tych trzech słów które wypowiedział i co chwilę tłumaczyć sobie muszę żeby nie pozwolić myślą biec za daleko bo dobrze się to nie skończy. Łapię ostrożnie w dłonie jego lewą dłoń i oglądam dokładnie po niektórych ranach przesuwając lekko palcem, potem prawą, a potem sięgam do guzików koszuli. Po pierwszym unoszę spojrzenie i sama nie wiem czy był to dobry pomysł. Wielki supeł zawiązuje mi się w żołądku i jednocześnie zrobiony jest on z podniecenia i przerażenia bo jakby dopiero w tej chwili uświadamiam sobie w jakiej pozycji się znajdujemy. Odchrząkam i udaję że to kaszel spowodowany nadmiarem nikotyny nie zaś sytuacją. – Tfe na ramionach wygladajo tak samo? – pytam trochę sepleniąc przez różdżkę którą nadal mam w zębach. Wewnętrznie marzę o tym by ściągnąć z niego górną część ubrania choćby po to by pod pretekstem oględzin móc dotknąć ciała o którym śnię nocami. Medycznie zaś wiem że jeśli ranny zdobył od tego samego narzędzia/rzeczy/zaklęcia to nie muszę oglądać reszty. Waham się i nie umiem wybrać miedzy spełnieniem własnej zachcianki a tym co bezpieczniejsze było dla naszej relacji – czyli trzymania moich rąk przy sobie.
Ponad dziesięć lat. Więcej niż dekadę. Właśnie tyle lat łączyło mnie z Samuelem. Na początku się nie znosiliśmy. Pamiętam dokładnie jak lubił irytować mnie zwracając się do mnie pełną wersją imienia(która w tym momencie brzmiąca z jego ust była miodem dla mych uszu). Jak działał na mnie jak płachta na byka i jak za każdym razem widząc go miałam ochotę strzelić mu raz a porządnie zaklęciem (co w końcu i tak zrobiłam). Ale nie potrafię przypomnieć sobie w którym momencie odkryłam co tak naprawdę do niego czuję. A może czułam to już od początku i nie dopuszczałam do siebie takiej możliwości broniąc się przed uczuciem które kłębiło się w moim sercu na wszystkie sposoby by finalnie wrzucić siebie do studni przyjaźni w której każdego dnia usychałam na nowo.
Ale był. Niezawodny. Przystojny. Zawsze u mego boku. Nie raz w życiu padło w moją stronę pytanie o to czy jesteśmy razem. Kręciłam wtedy rozbawiona głową zaprzeczając i wyjaśniając że nic więcej poza przyjaźnią między nami nie ma i nie będzie. Dopiero niedawno zauważyłam że, mimo iż wypowiadam to czując że słowa prawdziwe są, to jednak serce atakuje nieprzyjemne ukłucie.
I w sumie to czekam aż znów nie będzie u mojego boku bym mogła zachwycić się tym jak pięknie wygląda ( jakby kiedyś w ogóle wyglądał gorzej), a potem złoszczę się sama na siebie że tak mocno uzależniłam się do jego obecności. Że właściwie naturalna mi się zdaje tak jak oddychanie i że właściwie już nie pamiętam jak moje życie wyglądało wcześniej. Kompatybilni jesteśmy i często rozumiemy się zanim jeszcze swoje myśli zwerbalizujemy. Właściwie znajomość z jednym idzie w pakiecie z drugim bowiem pewne jest że prędzej czy później zjawimy się gdzieś razem.
Moje włosy jak i ciało zwyczajowo reagowało na niego właściwie bez mojego przyzwolenia. Nie potrafiłam zapanować nad watowatym uczuciem które rozlewało się w moich kolanach, czy też nad włosami które mieniły się w jeden charakterystyczny sposób.
Właściwie nie zdziwiłabym się gdyby kiedyś zapytał o ten konkretny zestaw kolorów na mojej głowie. Pewnie wzruszyłabym ramionami wynajdując jakąś odpowiedź mając nadzieję że nie dojrzy w moim głosie i spojrzeniu zwątpienia i nie zacznie drążyć. Tylko momenty opiewające w zagrożenie życia, albo w tych w których walczyłam z moimi fobiami potrafiły przebić się przez ten konkretny zestaw gdy był przy mnie. Normalnie, czy też na co dzień, a może bardziej gdy nie było go obok, moje włosy były tak różne jak myśli które tuzinami wątków przewijały się przez moją głowę.
Nieśmiało wręcz dotykam jego kark jakby bojąc się że czując pod palcami jego skórę rozpłynę się a potem nie uda mi się już zebrać w jedną całość. Albo co gorsza nawet jak uda mi się to on się dowie co czuję do niego a wtedy sens całego mojego jestestwa zapadnie się. Czuję jak mięśnie jego twarzy na chwilę spinają się i wiem że spowodowane jest to dotknięciem rany. A jednak marzy mi się by była to reakcja na mój dotyk. Tak mocno chciałabym działać na niego tak jak on na mnie. Wzbudzać w nim uczucia które on przynosi mi całymi garściami. Ale nie mogę, a może bardziej nie umiem.
-Mój pokój moje zasady. – mówię wzruszając lekko ramionami gdy cofa się o krok ale jednak ruszam w stronę okna by uchylić je. Wspinam się na łóżko i otwieram je kawałek odchylając. Mroźne zimowe powietrze nieśmiało wkrada się do pokoju i przez chwilę lawiruje między moimi gołymi nogami. Przez kolejną chwilę żałuję że mam na sobie tylko stary męski, o wiele za duży, podkoszulek. Zaraz jednak chłodne powietrze miesza się z ciepłym pokojowym i jest znośnie. Odwracam w stronę Samuela głowę jednocześnie nadal wypinając w tę samą stronę pośladki okryte jedynie ciemną tkaniną ubrania kiedy tak jedną dłonią podpieram się o parapet a drugą nadal trzymam za klamkę od okna. Siedzi na jednej z poduszek i gdy tak patrzę na niego nasze spojrzenia się spotykają i wtedy, - zaraz po tym gdy przedstawia mi miejsca swoich obrażeń – wypowiada słowa. Och i cóż to za słowa są. Tak wyprowadzają mnie z równowagi że aż dłoń zsuwa mi się z okiennej klamki przez co drgam dość nieporadnie w ostatniej chwili ratując się przed rozwaleniem szczęki o parapet. Jest mój nawet nie wie jak mocno chciałabym by te słowa były prawdą w każdym calu a nie tylko w kwestii medycznych działań. I choć wiem że tylko o to chodzi to moje policzki przybierają różowego odcieniu. Zgrabnie to jednak maskuję – a przynajmniej tak mi się wydaje – szybko odwracając głowę i na powrót łapiąc za klamkę. Otwieram okno szerzej i wystawiam głowę na mroźne powietrze by ochłonąć. Kurczowo trzymam się nadziei że nie zauważył mojej reakcji a wcześniejsze zsunięcie dłoni z okiennej klamki przypisał mojemu nieogarnięciu. Przymykam oczy i zaciągam się papierosem który nada mam w dłoni. Większość spaliła się samoistnie. Popiół odnalazł swe miejsce na parapecie, ale nadal zostało go na tyle by móc zaciągnąć się nim kilka razy. W sensie papierosem a nie popiołem.
W końcu kończę papierosa i pewna że cały róż ulotnił się z moich policzków okno zamykam a peta wyrzucam do prowizorycznej popielniczki. W końcu staję nad nim, po to by za chwilę kucnąć, a jeszcze chwilę później bezpardonowo usiąść na jego udach. Zimne powietrze otrzeźwiło mnie i nie widać już że jego słowa w jakikolwiek sposób na mnie wpłynęły. Lepiej żeby nie wiedział.
Sięgam po różdżkę którą wcześniej rzuciłam na łóżko i wkładam ją sobie w zęby kompletnie nie skupiając się na tym że jest mój choć natrętne myśli nadal wracają do tych trzech słów które wypowiedział i co chwilę tłumaczyć sobie muszę żeby nie pozwolić myślą biec za daleko bo dobrze się to nie skończy. Łapię ostrożnie w dłonie jego lewą dłoń i oglądam dokładnie po niektórych ranach przesuwając lekko palcem, potem prawą, a potem sięgam do guzików koszuli. Po pierwszym unoszę spojrzenie i sama nie wiem czy był to dobry pomysł. Wielki supeł zawiązuje mi się w żołądku i jednocześnie zrobiony jest on z podniecenia i przerażenia bo jakby dopiero w tej chwili uświadamiam sobie w jakiej pozycji się znajdujemy. Odchrząkam i udaję że to kaszel spowodowany nadmiarem nikotyny nie zaś sytuacją. – Tfe na ramionach wygladajo tak samo? – pytam trochę sepleniąc przez różdżkę którą nadal mam w zębach. Wewnętrznie marzę o tym by ściągnąć z niego górną część ubrania choćby po to by pod pretekstem oględzin móc dotknąć ciała o którym śnię nocami. Medycznie zaś wiem że jeśli ranny zdobył od tego samego narzędzia/rzeczy/zaklęcia to nie muszę oglądać reszty. Waham się i nie umiem wybrać miedzy spełnieniem własnej zachcianki a tym co bezpieczniejsze było dla naszej relacji – czyli trzymania moich rąk przy sobie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie wierzył w siłę modlitwy, o których mawiali mugole. Nie wierzył w prośby posyłane z wiatrem, kierowane myślą i łzami. Nie wierzył, że życie można powierzyć komuś innemu niż sobie. A to, co siedzi w ludzkich sercach, pozostawione jest na działanie kapryśności losu. Nie umiał nazwać inaczej przewrotności, która czepiała się czarodziejskich żywotów i rzucała w burzowy brzeg, jakby chciało sprawdzić, czy sobie poradzi. Nie wiedział, jak on sam wypadł w takiej ocenie, kiedy pleciona przyszłość wyrwała się z jego objęć, atakując najbardziej okrutnym sposobem. I to chyba była słabość Samuela. Wolał, gdy celem był on. Potrafił znosić wiele, przyjmował rany z podniesioną głową. Zgubił się dopiero, gdy uderzono w istotę, która kochał, którą mu odebrano, pozbawiając możliwości wyboru. I wtedy też stracił serce, zagrzebane na cmentarzu razem z nią.
Nie liczył ile razy mówił, że nie umie. Kobiety, które spotykał, zapełniały pustkę, dziurę ziejąca w miejscu, gdzie miało znajdować się bijące źródło uczuć. Chociaż czuł. Nawet wiele. A jednak nie był w stanie ofiarować czegoś poza otulenie ramion i noc pełną uniesień. Tak przynajmniej wierzył, nie dostrzegając, że to czego tak uparcie nie widział, wciąż istniało, stłumione, zgaszone i zagrzebane. A jednak wciąż żywe.
I powinien to wiedzieć. Powinien widzieć to, co umykało jego świadomości. A może świadomie wypierane poza obręb zrozumienia? O tym, że Just od wielu lat patrzy na niego inaczej. O tym, że śmieje się jaśniej, usta drgają pełniej. O tym, że oczy mówiły o tęsknocie, która umykała mu, niby wieloletniemu ślepcowi. A może, tak własnie chciał? Nie sięgał po to, co mógł otrzymać, wiedząc (wierząc?), że wszystko runie, gdy tylko zamknie oczy? Odpychał od siebie to, co mogło go ukoić, a jednak - za każdym wybierał drugą stronę, walkę. Czy o to chodziło? Los - jakkolwiek by go nie nazywać kierował go na drogę, na której miał zdziałać coś, czego nikt inny nie mógł zrobić? czy nie tak to wyglądało? Czy nie każdy, wyjątkowo, miał zadnie, którego nikt prócz niego nie mógł zrobić?. Cel, za którym gonili filozofowie i zwyczajni czarodzieje, próbując zrozumieć, do czego rzeczywiście dążyli?
Nie pamiętał, w którym momencie Justine stanęła tak blisko niego. Niezależnie od humorów i wydarzeń, trwała u jego boku, niby pewnik, na który postawić mógł w zawodach. Czy słusznie? Czy nie był egoistą, zatrzymując przy sobie tak długo przyjaciółkę? Nie powinien się zastanawiać. Nie teraz, gdy przychodził w jej progi ze zmęczeniem rysującym cienie wokół oczu, z drobnymi rankami, znaczącymi linię twarzy i przedramion i szumem atakującym jego zmysły. Nie musiał o nic prosić, nie musiał tłumaczyć pochodzenia swego stanu. I wiedział, że mógłby na ślepo wparować do dziewczyny i tak przyjęłaby go do siebie. Chociaż wolał, by w niektórych przypadkach nie musiała go oglądać.
Teoretycznie przyzwyczaił się do dotyku kobiecych dłonie na swoim ciele. A jednak ciało zawsze reagowało zaproszeniem, które podświadomie wyłapywał z delikatnego dotyku. Tylko...w przypadku Just - musiał się przecież mylić. Dawno temu "ustalili" granice, których przekraczać nie mieli i starał się ich trzymać, z biegiem lat traktując jako oczywistość. Czasami jednak męski instynkt - niezależnie od woli, reagował impulsami, które dzierżyły odruchy. Na szczęście dla niego, wymieszał się z niewyraźnym grymasem bólu. I wspomnieniem. Zwiększanie dystansu zawsze pomagało. Bliskość rysowała zupełnie nowe obrazy.
- U mnie by się to nie sprawdziło - mruknął tylko z drgającym na wargach uśmiechem i pozostałością odległej myśli, którą należało zbić. Obserwuje dziewczynę, jak uchyla okno, wychylając się i zostawiając na wietrze drobiny papierosowego żaru. Sam też dopala swój tytoniowy zwitek, przez krótką chwilę odnajdując naturalną przyjemność w oglądaniu nieco zbyt odsłoniętego ciała Tonka. No tak. Jej pokój, jej zasady.
Potem zmrużył oczy, skupiając spojrzenie na wyciągniętym już nieco, zbyt dużym jak na ratowniczkę podkoszulku - To moje? - ruchem głowy wskazuje na materiał, który okrywa jej ciało, chociaż równie dobrze, mógłby wskazywać samą Just. O tym jednak nie pomyślał, zastanawiając się, kiedy jego skrzydłowa dorwała się do jego rzeczy. Albo kiedy ją tu zostawił. Koszulkę. Nie Tonks.
ostatecznie wylądował na podłodze, siadając zapewne na jednym z poduszkowych murów warowni, którą stworzyła dziewczyna. Czekał cierpliwie na uzdrowicielskie oględziny, od czasu do czasu zatrzymując wzrok na odchylonej sylwetce przy oknie. Mdławe światło bijące z ulicy oświetlało charakterystyczny wzór, który tkwił na jej włosach. Przemknęło mu przez myśl, czy jej metamorfomagiczna zdolność dopasowuje się zależnie od spotykanych osób, czy to tylko przypadkowy koncept kolorystyczny. Nie zapytał. Zamiast tego wyszczerzył się, gdy dłoń zsunęła się z parapetu, chwiejąc dziewczyną - Zmarzłaś? - lica dziewczyny były zarumienione, przyjemna - jak dla niego - szkarłatną barwą.
Zaskakująca była perspektywa spoglądania do góry, by dosięgnąć i skrzyżować się ze spojrzeniem Just. Przyzwyczaił się, że to on spoglądał z góry, szczególnie na kobiety, zazwyczaj dużo niższe od niego. Nie poruszył się, kiedy drobna postać usiadła mu na udach. odchylił się tylko, pozwalając na swobodę ruchów, kiedy sam kończył podciągać rękawy koszuli. Przyjemna, kobieca woń dotarła do jego zmysłów i na moment spetryfikowała jego gesty. Zawiesił w miejscu obie dłonie, z bliska spoglądając na dziewczęcą twarz.
To było niebezpieczne.
Był mężczyzną i nawet jeśli posiadał wystarczająco jasno zarysowane zasady i trzymająca go w ryzach wolę - piękne kobiety zawsze na niego działały. Nawet jeśli była to jego przyjaciółka z dawno wypracowaną, naturalną beztroską. Dłuższy moment poświęcił, by w milczeniu odsunąć targające go myśli i wyprostować ich tor na bardziej neutralny. I zapewne byłby to bardzo udany zabieg, gdyby nie palce na guzikach koszuli. zawadiacki uśmiech wypełzł na wargi, a czarna brew powędrowała ku górze - Jeśli chciałaś, żebym się rozebrał, trzeba było powiedzieć - żart, który miał rozluźnić, prawdopodobnie mógł za chwilę wywołać salwę czegoś zupełnie innego. Chrząknął, chociaż uniesione kąciki ust nie zdejmowały swej pozycji - Mówiłem o przedramionach...ramiona chyba uniknęły ostrego potraktowania - chyba. Powoli uniósł jedną rękę, by chwycić w palce trzymaną przez Just różdżkę. Druga dłoń, jakoś naturalnie opadła na talię dziewczyny. Wcale bez podtekstu - Niech tylko nie przeszkadza. Nie musisz od razu tego leczyć - dodał jeszcze, wracając tematem do swoich ran. Nie tak irytujących, jak mógłby przypuszczać. Może jednak nie powinien przychodzić?
Nie liczył ile razy mówił, że nie umie. Kobiety, które spotykał, zapełniały pustkę, dziurę ziejąca w miejscu, gdzie miało znajdować się bijące źródło uczuć. Chociaż czuł. Nawet wiele. A jednak nie był w stanie ofiarować czegoś poza otulenie ramion i noc pełną uniesień. Tak przynajmniej wierzył, nie dostrzegając, że to czego tak uparcie nie widział, wciąż istniało, stłumione, zgaszone i zagrzebane. A jednak wciąż żywe.
I powinien to wiedzieć. Powinien widzieć to, co umykało jego świadomości. A może świadomie wypierane poza obręb zrozumienia? O tym, że Just od wielu lat patrzy na niego inaczej. O tym, że śmieje się jaśniej, usta drgają pełniej. O tym, że oczy mówiły o tęsknocie, która umykała mu, niby wieloletniemu ślepcowi. A może, tak własnie chciał? Nie sięgał po to, co mógł otrzymać, wiedząc (wierząc?), że wszystko runie, gdy tylko zamknie oczy? Odpychał od siebie to, co mogło go ukoić, a jednak - za każdym wybierał drugą stronę, walkę. Czy o to chodziło? Los - jakkolwiek by go nie nazywać kierował go na drogę, na której miał zdziałać coś, czego nikt inny nie mógł zrobić? czy nie tak to wyglądało? Czy nie każdy, wyjątkowo, miał zadnie, którego nikt prócz niego nie mógł zrobić?. Cel, za którym gonili filozofowie i zwyczajni czarodzieje, próbując zrozumieć, do czego rzeczywiście dążyli?
Nie pamiętał, w którym momencie Justine stanęła tak blisko niego. Niezależnie od humorów i wydarzeń, trwała u jego boku, niby pewnik, na który postawić mógł w zawodach. Czy słusznie? Czy nie był egoistą, zatrzymując przy sobie tak długo przyjaciółkę? Nie powinien się zastanawiać. Nie teraz, gdy przychodził w jej progi ze zmęczeniem rysującym cienie wokół oczu, z drobnymi rankami, znaczącymi linię twarzy i przedramion i szumem atakującym jego zmysły. Nie musiał o nic prosić, nie musiał tłumaczyć pochodzenia swego stanu. I wiedział, że mógłby na ślepo wparować do dziewczyny i tak przyjęłaby go do siebie. Chociaż wolał, by w niektórych przypadkach nie musiała go oglądać.
Teoretycznie przyzwyczaił się do dotyku kobiecych dłonie na swoim ciele. A jednak ciało zawsze reagowało zaproszeniem, które podświadomie wyłapywał z delikatnego dotyku. Tylko...w przypadku Just - musiał się przecież mylić. Dawno temu "ustalili" granice, których przekraczać nie mieli i starał się ich trzymać, z biegiem lat traktując jako oczywistość. Czasami jednak męski instynkt - niezależnie od woli, reagował impulsami, które dzierżyły odruchy. Na szczęście dla niego, wymieszał się z niewyraźnym grymasem bólu. I wspomnieniem. Zwiększanie dystansu zawsze pomagało. Bliskość rysowała zupełnie nowe obrazy.
- U mnie by się to nie sprawdziło - mruknął tylko z drgającym na wargach uśmiechem i pozostałością odległej myśli, którą należało zbić. Obserwuje dziewczynę, jak uchyla okno, wychylając się i zostawiając na wietrze drobiny papierosowego żaru. Sam też dopala swój tytoniowy zwitek, przez krótką chwilę odnajdując naturalną przyjemność w oglądaniu nieco zbyt odsłoniętego ciała Tonka. No tak. Jej pokój, jej zasady.
Potem zmrużył oczy, skupiając spojrzenie na wyciągniętym już nieco, zbyt dużym jak na ratowniczkę podkoszulku - To moje? - ruchem głowy wskazuje na materiał, który okrywa jej ciało, chociaż równie dobrze, mógłby wskazywać samą Just. O tym jednak nie pomyślał, zastanawiając się, kiedy jego skrzydłowa dorwała się do jego rzeczy. Albo kiedy ją tu zostawił. Koszulkę. Nie Tonks.
ostatecznie wylądował na podłodze, siadając zapewne na jednym z poduszkowych murów warowni, którą stworzyła dziewczyna. Czekał cierpliwie na uzdrowicielskie oględziny, od czasu do czasu zatrzymując wzrok na odchylonej sylwetce przy oknie. Mdławe światło bijące z ulicy oświetlało charakterystyczny wzór, który tkwił na jej włosach. Przemknęło mu przez myśl, czy jej metamorfomagiczna zdolność dopasowuje się zależnie od spotykanych osób, czy to tylko przypadkowy koncept kolorystyczny. Nie zapytał. Zamiast tego wyszczerzył się, gdy dłoń zsunęła się z parapetu, chwiejąc dziewczyną - Zmarzłaś? - lica dziewczyny były zarumienione, przyjemna - jak dla niego - szkarłatną barwą.
Zaskakująca była perspektywa spoglądania do góry, by dosięgnąć i skrzyżować się ze spojrzeniem Just. Przyzwyczaił się, że to on spoglądał z góry, szczególnie na kobiety, zazwyczaj dużo niższe od niego. Nie poruszył się, kiedy drobna postać usiadła mu na udach. odchylił się tylko, pozwalając na swobodę ruchów, kiedy sam kończył podciągać rękawy koszuli. Przyjemna, kobieca woń dotarła do jego zmysłów i na moment spetryfikowała jego gesty. Zawiesił w miejscu obie dłonie, z bliska spoglądając na dziewczęcą twarz.
To było niebezpieczne.
Był mężczyzną i nawet jeśli posiadał wystarczająco jasno zarysowane zasady i trzymająca go w ryzach wolę - piękne kobiety zawsze na niego działały. Nawet jeśli była to jego przyjaciółka z dawno wypracowaną, naturalną beztroską. Dłuższy moment poświęcił, by w milczeniu odsunąć targające go myśli i wyprostować ich tor na bardziej neutralny. I zapewne byłby to bardzo udany zabieg, gdyby nie palce na guzikach koszuli. zawadiacki uśmiech wypełzł na wargi, a czarna brew powędrowała ku górze - Jeśli chciałaś, żebym się rozebrał, trzeba było powiedzieć - żart, który miał rozluźnić, prawdopodobnie mógł za chwilę wywołać salwę czegoś zupełnie innego. Chrząknął, chociaż uniesione kąciki ust nie zdejmowały swej pozycji - Mówiłem o przedramionach...ramiona chyba uniknęły ostrego potraktowania - chyba. Powoli uniósł jedną rękę, by chwycić w palce trzymaną przez Just różdżkę. Druga dłoń, jakoś naturalnie opadła na talię dziewczyny. Wcale bez podtekstu - Niech tylko nie przeszkadza. Nie musisz od razu tego leczyć - dodał jeszcze, wracając tematem do swoich ran. Nie tak irytujących, jak mógłby przypuszczać. Może jednak nie powinien przychodzić?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Byłam romantyczką. Wiedziałam to choć mocno zaprzeczałam temu zarówno we własnych myślach jak i swoim zachowaniem. Raczej starałam się uchodzić za osobę racjonalną, mocno stąpającą po ziemi, ale i to wychodziło mi marnie. W oczach bliskich mi osób często wychodziłam na osobę nieogarniętą z myślami błądzącymi gdzieś w chmurach, głupiutką, a nawet zaryzykowałabym stwierdzeniem że naiwną.
Może rzeczywiście byłam naiwna wierząc że wszędzie czai się dobro? Że w najczarniejszym scenariuszu jakie pisze życie da się odnaleźć mały promyk nadziei, który odpowiednio pielęgnowany byłby w stanie przegonić czarne chmury. Za dużo wiary pokładałam w to, że los choć czasem kpił z nas okrutnie by finalnie każdego obdarować szczęśliwym zakończeniem.
A jednak mimo, że wiedziałam to wszystko, nie potrafiłam obedrzeć się z naiwności i uczuć. Wierzyłam w lepszy świat, dobry świat i byłam pewna że każdemu należy się szczęście. Każdemu poza mną. Gardziłam sobą, nie lubiłam siebie i usychałam w więzieniu własnych uczuć i lęków bojąc się wystawić choćby palec poza granice klatki które określiłam już dawno temu. I jednocześnie jakby miłość którą darzyłam Sama w tym samym czasie pchała mnie bardziej w głąb dziury który zdawała się nie mieć dna jak i ciągnąć do góry. Rozdzierało mnie uczucie o którym postanowiłam nigdy nie mówić by nie przekroczyć czerwonej linii którą namalowałam przed sobą.
Samuel Skamander był moim promykiem. Swoją osobą rozświetlał każdą chwilę którą spędzałam u jego boku, każda myśl związana z nim jawiła się w moich myślach żywszymi barwami niż wszystkie inne. Sprawiał że niebo było bardziej błękitne, a słońce świeciło jaśniej. Był dla mnie wszystkim.
Bałam się wielu rzeczy. Broniłam się przed Nits całymi siłami. Omijałam zbiorniki wodne szerokim łukiem i mocniej otulałam się kołdrą gdy na zewnątrz błyskały gromy. Jednak niczego nie bałam się tak bardzo jak możliwości utraty jego. Mojego sensu.
Dlatego milczałam zduszając reakcje które zdradliwie wydawały mnie za każdym razem gdy zjawiał się w pobliżu. Wiedziałam, a nawet byłam pewna że mówiąc o swoich uczuciach nie otrzymam tego, na co liczę. Że nie jestem tą której potrzebuje. A bardziej że nie potrzebuje mnie tak, jak ja jego. Bałam się że moje wyznanie spłoszy go, zasieje między nami niezręczność, wybuduje mur przez który nie uda mi się przejść. Do tego nie mogłam dopuścić. Potrzebowałam świadomości że jest. Potrzebowałam możliwości bezczelnego wkradnięcia się w jego ramiona, uczucia które rozlewało się po moim ciele gdy jego spojrzenie patrzyło na mnie tak jakby mogło ze mnie wyczytać wszystko. Potrzebowałam jego, jakkolwiek żałośnie to nie brzmiało.
W końcu zamykam okno odcinając dopływ zimnego powietrza które swoją obecność zaznacza na moim ciele gęsią skórką. Schodzę z łóżka i unoszę jedną brew na jego słowa. Opuszczam głowę łapiąc za koniec koszulki i odciągam ją trochę od ciała mierząc ją spojrzeniem i kompletnie zapominając że stoję nad nim.
-Możliwe. – odpowiadam zaścielając twarz uśmiechem i przekrzywiając lekko głowę. Znów patrzę na niego gdy zadaje kolejne pytanie. Unoszę dłoń do policzka czując pod nim ciepło które może świadczyć tylko jednym. W pierwszej chwili panikuję. Chcę zapaść się pod ziemię. A jakiś wredny głosik w mojej głowie mówi mi, że on wie. A to ostatnie czego chcę. Później besztam się za własną głupotę. Przecież niemożliwe żeby wiedział. Przecież ukrywałam swoje uczucia sprawnie – a przynajmniej tak mi się wydawało. – Troszeczkę. – odpowiadam zgodnie z prawdą odpuszczając sobie jakiś marny komentarz o tym że wręcz przeciwnie cała rozpalona jestem – bo gdzieś w środku czuję że tylko pogrążyłabym bardziej samą siebie. Później siadam na nim okrakiem ponownie nie myśląc nad wymownością moich zachowań. Naturalne mi się zdają i nawet nie myślę nad tym co pomyśleć mogłaby postronna osoba. Dłonie zamierają mi na guziku i skrawku koszuli które zatrzymałam w rozpoczętym już geście. Wzrok zaś łapie spojrzenie siedzącego naprzeciw mnie mężczyzny w oczekiwaniu na odpowiedź która całkowicie zbija mnie z pantałyku. Rozszerzam oczy ze zdumienia na to co mówi, a zaraz do nich dołączają usta które drgają leciutko prawie wypuszczając trzymaną w wargach różdżkę którą Sam łapie w dłoń – i dobrze, pewnie zaraz i tak sama by wyleciała. Włosy bieleją mi całkiem na końcówkach, rozjaśniając resztę kolorów znajdujących się na głowie bowiem każdą moją komórkę wypełnia przerażenie, że wie. Ale zaraz tłumaczę sobie że panikuję niepotrzebnie. Że ubzdurałam to sobie.
-Oh. – to jedyne co wydobywa się z moich ust gdy ja do kompletu marszcząc brwi próbuję znaleźć w pamięci moment którym opisywał poranione miejsca. Docieram do wspomnienia, a to sprawia że z ust wydobywa się ponownie – Oh. Rzeczywiście.– jak idiotka się czuję. Taka stara, a taka głupia. Beznadziejna wręcz. Czy moje uczucie aż tak mocno mnie obezwładnia że aż sprawia że nie słyszę dobrze. A nawet, że słyszę to co chcę. Zerkam na swoje ręce które nadal tkwią w zawieszonym geście. I w końcu, ze zdradzieckim ukłuciem w sercu, puszczam guzik. Nie wiem czemu ale w jakimś dziwnym odruchu, delikatnie wygładzam uniesiony materiał koszuli. Dłoń Samuela odnajduje swoje miejsce na mojej tali i zdaje mi się to dziwnie naturalne, a nawet odpowiednie. Unoszę wzrok po drodze zawieszając go na jego wargach i czuję jak przenika mnie paląca potrzeba by poczuć je na sobie. Na mojej skroni, na nosie, najmocniej zaś pragnę móc spróbować ich. Posmakować zakazanego owocu. Włosy na nowo przybierają trzy barwy znane już wszystkim. Nie wiem skąd znajduję siłę by unieść wzrok odrobinę wyżej wprost na przenikające czarne spojrzenie. Przez chwilę wpatruję się w te jego oczy. Mija sekunda, dwie, może trzy, a ja uświadamiam sobie że tonę w czarnych tęczówkach które są mi już tak dobrze znane. W końcu mrugam kilka razy jakby wyciągając się z letargu. Czy raczej wyciągają mnie z niego kolejne słowa Samuela. W końcu uśmiecham się. Łagodnie i szczerze słysząc jego ostatnie zdanie. Nie muszę – przyznaję mu w myślach, ale chcę. Odciągam od niego swoje dłonie jedną unosząc i zakładając kosmyki za ucho. Patrzę jeszcze przez chwilę na jego twarz po czym przenoszę wzrok na dłoń w której trzyma różdżkę. Łapię ją jedną dłonią a drugą łapię za moją różdżkę którą delikatnie wyciągam. Wykonuję kilka ruchów nadgarstkiem i wypowiadam słowa zaklęcia, już po chwili błękitnie światło otula lewą dłoń Samuela uwalniając ją od rozcięć. To samo robię z drugą, a potem unoszę wzrok na twarz. Łapię go delikatnie pod brodę. – Zamknij oczy. – mówię nakazując głosem nie znoszącym sprzeciwu. Wykonuję ten sam ruch i wypowiadam to samo zaklęcie po czym zbliżam błękitne światło do jego policzków. Manipulując nim odpowiednio i pilnując by nie zbliżało się do oczu. Po chwili kończę. Unoszę lewą dłoń i przesuwam nią po policzku Sama jakby sprawdzając jeszcze dotykiem czy rozcięcia rzeczywiście zniknęły. – Zrobione. – informuję go zabierając dłoń. Uśmiecham się ponownie. – Teraz pomożesz mi zasnąć. – informuję go spokojnie. Jego obecność dodaje mi sił i energii, ale jednocześnie czuję jak zmęczenie rozlewa się wewnątrz mnie i pewna jestem że widać to w mojej pozbawionej kolorów twarzy i podkrążonych oczach. U niego też dostrzegam zmęczenie. Sen będzie dla nas obu więcej niż wskazany. – A jeśli kiedyś zamarzę by ujrzeć cię bez koszuli z pewnością ci o tym powiem. Zaraz po tym jak z nieba zamiast deszczu zacznie padać czekolada. – dopowiadam w głowie. Znów czuję lekki zawód do samej siebie, głównie zaś chyba do tchórzostwa jakim się wykazuję. Pogłębiam uśmiech chcąc nim przekonać zarówno siebie jak i jego że nie marzę by był mój. Czasem mam wrażenie że nie robię nic innego poza rozsiewaniem kłamstwa gdzie nie spojrzę. Ale tkam dalej cienką nić nieprawdy wierząc mocno że tylko w ten sposób mogę normalnie funkcjonować.
Może rzeczywiście byłam naiwna wierząc że wszędzie czai się dobro? Że w najczarniejszym scenariuszu jakie pisze życie da się odnaleźć mały promyk nadziei, który odpowiednio pielęgnowany byłby w stanie przegonić czarne chmury. Za dużo wiary pokładałam w to, że los choć czasem kpił z nas okrutnie by finalnie każdego obdarować szczęśliwym zakończeniem.
A jednak mimo, że wiedziałam to wszystko, nie potrafiłam obedrzeć się z naiwności i uczuć. Wierzyłam w lepszy świat, dobry świat i byłam pewna że każdemu należy się szczęście. Każdemu poza mną. Gardziłam sobą, nie lubiłam siebie i usychałam w więzieniu własnych uczuć i lęków bojąc się wystawić choćby palec poza granice klatki które określiłam już dawno temu. I jednocześnie jakby miłość którą darzyłam Sama w tym samym czasie pchała mnie bardziej w głąb dziury który zdawała się nie mieć dna jak i ciągnąć do góry. Rozdzierało mnie uczucie o którym postanowiłam nigdy nie mówić by nie przekroczyć czerwonej linii którą namalowałam przed sobą.
Samuel Skamander był moim promykiem. Swoją osobą rozświetlał każdą chwilę którą spędzałam u jego boku, każda myśl związana z nim jawiła się w moich myślach żywszymi barwami niż wszystkie inne. Sprawiał że niebo było bardziej błękitne, a słońce świeciło jaśniej. Był dla mnie wszystkim.
Bałam się wielu rzeczy. Broniłam się przed Nits całymi siłami. Omijałam zbiorniki wodne szerokim łukiem i mocniej otulałam się kołdrą gdy na zewnątrz błyskały gromy. Jednak niczego nie bałam się tak bardzo jak możliwości utraty jego. Mojego sensu.
Dlatego milczałam zduszając reakcje które zdradliwie wydawały mnie za każdym razem gdy zjawiał się w pobliżu. Wiedziałam, a nawet byłam pewna że mówiąc o swoich uczuciach nie otrzymam tego, na co liczę. Że nie jestem tą której potrzebuje. A bardziej że nie potrzebuje mnie tak, jak ja jego. Bałam się że moje wyznanie spłoszy go, zasieje między nami niezręczność, wybuduje mur przez który nie uda mi się przejść. Do tego nie mogłam dopuścić. Potrzebowałam świadomości że jest. Potrzebowałam możliwości bezczelnego wkradnięcia się w jego ramiona, uczucia które rozlewało się po moim ciele gdy jego spojrzenie patrzyło na mnie tak jakby mogło ze mnie wyczytać wszystko. Potrzebowałam jego, jakkolwiek żałośnie to nie brzmiało.
W końcu zamykam okno odcinając dopływ zimnego powietrza które swoją obecność zaznacza na moim ciele gęsią skórką. Schodzę z łóżka i unoszę jedną brew na jego słowa. Opuszczam głowę łapiąc za koniec koszulki i odciągam ją trochę od ciała mierząc ją spojrzeniem i kompletnie zapominając że stoję nad nim.
-Możliwe. – odpowiadam zaścielając twarz uśmiechem i przekrzywiając lekko głowę. Znów patrzę na niego gdy zadaje kolejne pytanie. Unoszę dłoń do policzka czując pod nim ciepło które może świadczyć tylko jednym. W pierwszej chwili panikuję. Chcę zapaść się pod ziemię. A jakiś wredny głosik w mojej głowie mówi mi, że on wie. A to ostatnie czego chcę. Później besztam się za własną głupotę. Przecież niemożliwe żeby wiedział. Przecież ukrywałam swoje uczucia sprawnie – a przynajmniej tak mi się wydawało. – Troszeczkę. – odpowiadam zgodnie z prawdą odpuszczając sobie jakiś marny komentarz o tym że wręcz przeciwnie cała rozpalona jestem – bo gdzieś w środku czuję że tylko pogrążyłabym bardziej samą siebie. Później siadam na nim okrakiem ponownie nie myśląc nad wymownością moich zachowań. Naturalne mi się zdają i nawet nie myślę nad tym co pomyśleć mogłaby postronna osoba. Dłonie zamierają mi na guziku i skrawku koszuli które zatrzymałam w rozpoczętym już geście. Wzrok zaś łapie spojrzenie siedzącego naprzeciw mnie mężczyzny w oczekiwaniu na odpowiedź która całkowicie zbija mnie z pantałyku. Rozszerzam oczy ze zdumienia na to co mówi, a zaraz do nich dołączają usta które drgają leciutko prawie wypuszczając trzymaną w wargach różdżkę którą Sam łapie w dłoń – i dobrze, pewnie zaraz i tak sama by wyleciała. Włosy bieleją mi całkiem na końcówkach, rozjaśniając resztę kolorów znajdujących się na głowie bowiem każdą moją komórkę wypełnia przerażenie, że wie. Ale zaraz tłumaczę sobie że panikuję niepotrzebnie. Że ubzdurałam to sobie.
-Oh. – to jedyne co wydobywa się z moich ust gdy ja do kompletu marszcząc brwi próbuję znaleźć w pamięci moment którym opisywał poranione miejsca. Docieram do wspomnienia, a to sprawia że z ust wydobywa się ponownie – Oh. Rzeczywiście.– jak idiotka się czuję. Taka stara, a taka głupia. Beznadziejna wręcz. Czy moje uczucie aż tak mocno mnie obezwładnia że aż sprawia że nie słyszę dobrze. A nawet, że słyszę to co chcę. Zerkam na swoje ręce które nadal tkwią w zawieszonym geście. I w końcu, ze zdradzieckim ukłuciem w sercu, puszczam guzik. Nie wiem czemu ale w jakimś dziwnym odruchu, delikatnie wygładzam uniesiony materiał koszuli. Dłoń Samuela odnajduje swoje miejsce na mojej tali i zdaje mi się to dziwnie naturalne, a nawet odpowiednie. Unoszę wzrok po drodze zawieszając go na jego wargach i czuję jak przenika mnie paląca potrzeba by poczuć je na sobie. Na mojej skroni, na nosie, najmocniej zaś pragnę móc spróbować ich. Posmakować zakazanego owocu. Włosy na nowo przybierają trzy barwy znane już wszystkim. Nie wiem skąd znajduję siłę by unieść wzrok odrobinę wyżej wprost na przenikające czarne spojrzenie. Przez chwilę wpatruję się w te jego oczy. Mija sekunda, dwie, może trzy, a ja uświadamiam sobie że tonę w czarnych tęczówkach które są mi już tak dobrze znane. W końcu mrugam kilka razy jakby wyciągając się z letargu. Czy raczej wyciągają mnie z niego kolejne słowa Samuela. W końcu uśmiecham się. Łagodnie i szczerze słysząc jego ostatnie zdanie. Nie muszę – przyznaję mu w myślach, ale chcę. Odciągam od niego swoje dłonie jedną unosząc i zakładając kosmyki za ucho. Patrzę jeszcze przez chwilę na jego twarz po czym przenoszę wzrok na dłoń w której trzyma różdżkę. Łapię ją jedną dłonią a drugą łapię za moją różdżkę którą delikatnie wyciągam. Wykonuję kilka ruchów nadgarstkiem i wypowiadam słowa zaklęcia, już po chwili błękitnie światło otula lewą dłoń Samuela uwalniając ją od rozcięć. To samo robię z drugą, a potem unoszę wzrok na twarz. Łapię go delikatnie pod brodę. – Zamknij oczy. – mówię nakazując głosem nie znoszącym sprzeciwu. Wykonuję ten sam ruch i wypowiadam to samo zaklęcie po czym zbliżam błękitne światło do jego policzków. Manipulując nim odpowiednio i pilnując by nie zbliżało się do oczu. Po chwili kończę. Unoszę lewą dłoń i przesuwam nią po policzku Sama jakby sprawdzając jeszcze dotykiem czy rozcięcia rzeczywiście zniknęły. – Zrobione. – informuję go zabierając dłoń. Uśmiecham się ponownie. – Teraz pomożesz mi zasnąć. – informuję go spokojnie. Jego obecność dodaje mi sił i energii, ale jednocześnie czuję jak zmęczenie rozlewa się wewnątrz mnie i pewna jestem że widać to w mojej pozbawionej kolorów twarzy i podkrążonych oczach. U niego też dostrzegam zmęczenie. Sen będzie dla nas obu więcej niż wskazany. – A jeśli kiedyś zamarzę by ujrzeć cię bez koszuli z pewnością ci o tym powiem. Zaraz po tym jak z nieba zamiast deszczu zacznie padać czekolada. – dopowiadam w głowie. Znów czuję lekki zawód do samej siebie, głównie zaś chyba do tchórzostwa jakim się wykazuję. Pogłębiam uśmiech chcąc nim przekonać zarówno siebie jak i jego że nie marzę by był mój. Czasem mam wrażenie że nie robię nic innego poza rozsiewaniem kłamstwa gdzie nie spojrzę. Ale tkam dalej cienką nić nieprawdy wierząc mocno że tylko w ten sposób mogę normalnie funkcjonować.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Możliwe. Podobno wszystko było możliwe. Kiedyś słyszał podobny zwrot u dwójki rozmawiających mugoli i początkowo wydawało się to Samuelowi dziwne. Rozumiał, że w czarodziejskim świecie podobna fraza miała sens, ale...co o nieskończonej możliwości mogli wiedzieć niemagiczni? A potem usłyszał wierze i dziwnych cudach jakich byli świadkami. Czy ich wiara była tak silna, że ściągała do niech magię? Nie wiedział, ale zasłyszana fraza nabrała większego znaczenia, nawet w odniesieniu do czarodziejskiego świata. Nie zawsze jednak tak, jak mógłby to sobie wyobrażać.
Był w miejscu swojego życia, które mimo ponurej zapowiedzi niebezpieczeństwa toczącego cały Londyn - znał swój cel. Demony przeszłości niezmiennie napierały, przypominając o jego słońcu, które zgasło. A jednak nawiedzała go myśl - bardzo brutalna - że to była konieczność, która pchnęła go na właściwą ścieżkę. Był przecież przeznaczony do walki, do działania, nie szczęśliwej egzystencji..u boku kobiety.
Czy aby na pewno?
Musiał codziennie otwierać oczy na nowo. Spojrzenie wewnętrzne, które odkrywało przed nim inną perspektywę. I chociaż wciąż buntował się w nim gorzki wyrzut i ciężka rana, którą zamiast wyleczyć - pielęgnował i sam rozdrapywał, to kolejne misje, spotkania i wydarzenia utwierdzały go w przekonaniu, że znajdował się we właściwym miejscu. Tak jak teraz. W mieszkaniu Tonks.
Czy kierował nim egoizm? czy ślepo zawierzał przyjaźni, która ich dzieliła? Albo...łączyła. Spotkał się już z tak wieloma wersjami, że wolał obstawiać przy tej jednej ustalonej. Nawet jeśli doświadczenie mówiło mu, że kobiety zbyt często angażowały coś więcej. Skamander był mężczyzną, wiec i funkcjonował po męsku. Dopóki kobieta trwale utwierdzała go w przekonaniu, że nic się nie dzieje...to nic się nie działo. Podążał za faktami, logika postępowania, nie za intuicją, którą - jak mu się zdawało - kobiety tak łatwo ulegały. Nie pojmował czym tak właściwie była. Przeczuciem? To podobne do wieszczów i wróżek. Chyba, że każda przedstawicielka płci żeńskiej miała ów dar? Minimalnie podkreślony, znaczący eteryczność kobiecej natury. Podczas gdy męską rządziła racjonalność, czy praktycyzm. Mniejsza o nazewnictwo.
I dlatego nie widział jej. Nie tak, jak mówiła o tym skrywana przed nim prawda - Chyba niedługo pozbędę się całej garderoby, jak każda sobie weźmie coś na pamiątkę - zaśmiał się krótko i pokręcił głową. ostatnio stracił i koszulę, którą bezceremonialnie zawłaszczyła sobie Selina. Ciekaw był, czy gdzieś jeszcze mógł znaleźć części swoich ubrań, przechwycone...przez kobiece ramiona? - To może coś załóż? - nie żeby narzekał na widok. I tylko musiał pilnować własnych odruchów, by rzeczywiście, nie spodobało mu się to zbyt mocno.
Interesował go kolor. I zamiast patrzeć na magię mieszających się emocji na licach Just, przyglądał się jak pasma włosów jaśnieją. Jak to u niej działało? Czy zmiany wywoływała świadomie, czy niezależnie od chęci? I przypomniał sobie te trzy konkretne kolory, które zazwyczaj widział - Jak je zmieniasz? - wypalił, ale gdy przeniósł wzrok na kobieca twarz, zapomniał o zadanym pytaniu. Podobał mu się sposób w jaki panna Tonks kładzie dłoń na jego piersi. Drgnął tylko przez moment, gdy palce natrafiły na ukryta pod materiałem obrączkę. Właściwie dwie. Ale drobna dłoń opuszcza miejsce, do którego przylgnęła. Wróciło za to spojrzenie. Lubił, gdy kobiety nie unikały krzyżowania wzroku. I to jednak mija, gdy Just podejmuje się zadania, z którym do niej przyszedł.
Spokojnie oddał własność, tylko po to, by patrzeć jak światło drąży rany, które zasklepiają się, uruchamiając przy tym odruch swędzenia. Mimowolnie przesuwa dłoń, by przesunąć palcami po wierzchu kobiecej dłoni. W podziękowaniu niemym, zanim wydawał kolejne polecenia. Zamknął oczy, pozwalając by błędny uśmiech pełgał na wargach, gdy chwyciła go pod brodę. Nie protestował, wiedząc czego miał się spodziewać tym razem. A gdy ciepło zaklęcia minęło, otulając go niewyraźnym drżeniem - otworzył oczu dostatecznie szybko, by widzieć na nowo wędrująca ku niemu rękę. Wolną dłoń uniósł do góry i zamkną tę, należącą do Just, po czym uniósł ją do ust, muskając wierzch.
- Dziękuję - szepnął miękko, wypuszczając ja w końcu z objęcia. Przynajmniej częściowego. jego druga ręka wciąż obejmowała talię dziewczyny i jakoś nie spieszyło mu się jej zabierać. Jeszcze nie teraz - Będę czuwał - kiwnął głową, zgadzając się na te niepisane warunki - Chodź - i w momencie, gdy mówiła ostatnie zdanie, objął ja obiema rekami w pasie, by podnieść się z miejsca, pociągając ze sobą dziewczynę - Powiesz? Zapamiętam - uśmiechnął się raz jeszcze, by postawić ratowniczkę na własnych stopach, tuż obok łóżka - No już, do łóżka - zarządził z uśmiechem, który przypominał w nim łobuza. Sam czuł zagarniające go macki zmęczenia, ale twardo postanowił trwać u boku Just, nim nie zaśnie. Usiadł na brzegu łóżka czekając, aż będzie mógł przygarnąć do siebie drobna, kobieca sylwetkę i ofiarować jej dobry sen.
Był w miejscu swojego życia, które mimo ponurej zapowiedzi niebezpieczeństwa toczącego cały Londyn - znał swój cel. Demony przeszłości niezmiennie napierały, przypominając o jego słońcu, które zgasło. A jednak nawiedzała go myśl - bardzo brutalna - że to była konieczność, która pchnęła go na właściwą ścieżkę. Był przecież przeznaczony do walki, do działania, nie szczęśliwej egzystencji..u boku kobiety.
Czy aby na pewno?
Musiał codziennie otwierać oczy na nowo. Spojrzenie wewnętrzne, które odkrywało przed nim inną perspektywę. I chociaż wciąż buntował się w nim gorzki wyrzut i ciężka rana, którą zamiast wyleczyć - pielęgnował i sam rozdrapywał, to kolejne misje, spotkania i wydarzenia utwierdzały go w przekonaniu, że znajdował się we właściwym miejscu. Tak jak teraz. W mieszkaniu Tonks.
Czy kierował nim egoizm? czy ślepo zawierzał przyjaźni, która ich dzieliła? Albo...łączyła. Spotkał się już z tak wieloma wersjami, że wolał obstawiać przy tej jednej ustalonej. Nawet jeśli doświadczenie mówiło mu, że kobiety zbyt często angażowały coś więcej. Skamander był mężczyzną, wiec i funkcjonował po męsku. Dopóki kobieta trwale utwierdzała go w przekonaniu, że nic się nie dzieje...to nic się nie działo. Podążał za faktami, logika postępowania, nie za intuicją, którą - jak mu się zdawało - kobiety tak łatwo ulegały. Nie pojmował czym tak właściwie była. Przeczuciem? To podobne do wieszczów i wróżek. Chyba, że każda przedstawicielka płci żeńskiej miała ów dar? Minimalnie podkreślony, znaczący eteryczność kobiecej natury. Podczas gdy męską rządziła racjonalność, czy praktycyzm. Mniejsza o nazewnictwo.
I dlatego nie widział jej. Nie tak, jak mówiła o tym skrywana przed nim prawda - Chyba niedługo pozbędę się całej garderoby, jak każda sobie weźmie coś na pamiątkę - zaśmiał się krótko i pokręcił głową. ostatnio stracił i koszulę, którą bezceremonialnie zawłaszczyła sobie Selina. Ciekaw był, czy gdzieś jeszcze mógł znaleźć części swoich ubrań, przechwycone...przez kobiece ramiona? - To może coś załóż? - nie żeby narzekał na widok. I tylko musiał pilnować własnych odruchów, by rzeczywiście, nie spodobało mu się to zbyt mocno.
Interesował go kolor. I zamiast patrzeć na magię mieszających się emocji na licach Just, przyglądał się jak pasma włosów jaśnieją. Jak to u niej działało? Czy zmiany wywoływała świadomie, czy niezależnie od chęci? I przypomniał sobie te trzy konkretne kolory, które zazwyczaj widział - Jak je zmieniasz? - wypalił, ale gdy przeniósł wzrok na kobieca twarz, zapomniał o zadanym pytaniu. Podobał mu się sposób w jaki panna Tonks kładzie dłoń na jego piersi. Drgnął tylko przez moment, gdy palce natrafiły na ukryta pod materiałem obrączkę. Właściwie dwie. Ale drobna dłoń opuszcza miejsce, do którego przylgnęła. Wróciło za to spojrzenie. Lubił, gdy kobiety nie unikały krzyżowania wzroku. I to jednak mija, gdy Just podejmuje się zadania, z którym do niej przyszedł.
Spokojnie oddał własność, tylko po to, by patrzeć jak światło drąży rany, które zasklepiają się, uruchamiając przy tym odruch swędzenia. Mimowolnie przesuwa dłoń, by przesunąć palcami po wierzchu kobiecej dłoni. W podziękowaniu niemym, zanim wydawał kolejne polecenia. Zamknął oczy, pozwalając by błędny uśmiech pełgał na wargach, gdy chwyciła go pod brodę. Nie protestował, wiedząc czego miał się spodziewać tym razem. A gdy ciepło zaklęcia minęło, otulając go niewyraźnym drżeniem - otworzył oczu dostatecznie szybko, by widzieć na nowo wędrująca ku niemu rękę. Wolną dłoń uniósł do góry i zamkną tę, należącą do Just, po czym uniósł ją do ust, muskając wierzch.
- Dziękuję - szepnął miękko, wypuszczając ja w końcu z objęcia. Przynajmniej częściowego. jego druga ręka wciąż obejmowała talię dziewczyny i jakoś nie spieszyło mu się jej zabierać. Jeszcze nie teraz - Będę czuwał - kiwnął głową, zgadzając się na te niepisane warunki - Chodź - i w momencie, gdy mówiła ostatnie zdanie, objął ja obiema rekami w pasie, by podnieść się z miejsca, pociągając ze sobą dziewczynę - Powiesz? Zapamiętam - uśmiechnął się raz jeszcze, by postawić ratowniczkę na własnych stopach, tuż obok łóżka - No już, do łóżka - zarządził z uśmiechem, który przypominał w nim łobuza. Sam czuł zagarniające go macki zmęczenia, ale twardo postanowił trwać u boku Just, nim nie zaśnie. Usiadł na brzegu łóżka czekając, aż będzie mógł przygarnąć do siebie drobna, kobieca sylwetkę i ofiarować jej dobry sen.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Zazdrościłam dzieciom. Nawet nie beztroski która cechowała każdy młody żywot, a raczej odwagi która pozwalała im na niczym nieskrępowane reakcje. Ich nie obchodziło czy wypada o coś pytać, po prostu to robiły powodowane chęcią poznania odpowiedzi na trapiące ich pytanie. Niezmącone niczym zaciekawione spojrzenie badało świat, o niezrozumiałe zaś rzeczy pytało wprost. Z biegiem lat nagle zaczynało okazywać się że nie o wszystko wolno pytać, że wiele rzeczy nie wypada, a o jeszcze innych w ogóle się nie mówi. Do tego w jakiś sposób zostawaliśmy skażeni łaknieniem by ludzie patrzyli na nas dobrze i by nasze słowa nie wydały się zbyt dociekliwe, czy wścibskie wręcz. Zakładaliśmy sobie sami ograniczenia, wijąc się czasem pod nimi a prawdziwe pytania ukrywane były pod aluzjami czy ironią – nic więc dziwnego że tak trudno było nam czasem wszystkim się porozumieć. Zazdrościłam dzieciom, bo w dzieciństwie wszystko zdawało się być możliwe.
Samuel sprawiał że nie obawiałam się być przy nim sobą. Tupałam nogą ze złością gdy mi się coś nie podobało zakładając dłonie na piersi – nigdy nie na długo, złość szybko mi przechodziła, chyba by jakoś ulżyć sobie w niej to robiłam. A może by sprawdzić czy takim zachowaniem tylko dzieci potrafią coś ugrać? Budowałam forty do których zapraszałam go bez obawy o krytyczne spojrzenie. Czy prosiłam o to by położył się ze mną i pozwolił by ciche, spokojnie i rytmiczne bicie jego serca posłużyło mi za specyficzną kołysankę, a ciepłe ramiona oplotły zamieniając się w najlepszego rodzaju okrycie które przynosiło ciepło w różnych jego odmianach.
A jednak mimo tego wszystkiego nadal prowadziły mną pewne schematy, ramy, a może bardziej ograniczenia które sami sobie nałożyliśmy lata temu w tej chwili pozostając ich więźniami. Czy może bardziej ja wiłam się pod nimi każdym sposobem próbując dotrzymać złożonej obietnicy że pozostaniemy przy przyjaźni – bowiem właśnie ona wychodzi nam najlepiej. Z uporem osła przeganiałam ukłucia zazdrości gdy odprowadzałam go wzrokiem gdy opuszczał bar z nową znajomą topiąc je w szklankach ognistej i ramionach innych niż te, do których od zawsze chciałam należeć. Zatrzymywałam się w pół gestu gdy odkrywałam że palce świerzbią aż od chęci dotknięcia kawałka jego ciała. Gryzłam w język gdy na usta cisnęły się zakazane słowa które mogły zburzyć tak misternie budowaną znajomość. Włóczyłam się po kątach mieszkania nie wiedząc co ze sobą począć gdy nie było go obok. I poświęcałam zdecydowanie za dużo czasu myślom biegnącym ku jego osobie. I nawet teraz brzmiałam jak bezmyślna idiotka śliniąca się jak wilk na zająca. Tyle że w tym układzie to raczej mnie przypadła rola zająca. Zająca który ślinił się do własnego wilka. Jeden gest, lekkie muśniecie dłoni, delikatny pocałunek na skroni potrafił wynagrodzić mi wszystko i do wielu rzeczy nakłonić.
Kończę leczenie ciesząc się że pozbawiłam go tych namacalnych skaz na gładkiej skórze. Jeszcze mocniej raduje mnie nadchodząca wizja snu i cicha obietnica która pada z jego ust. Czuję się bezpieczna – jak zawsze gdy jest obok, najmocniej zaś gdy zamyka mnie w mocnym uścisku.
Śmieję się gdy unosi mnie tak bezproblemowo. Zdawać by się mogło że nic dla niego nie ważę. A swoje przecież wiem, co dzień na nogach się noszę – coś ważyć muszę. W końcu moje stopy dotykają podłogi. Najpierw leciutko dotykam jej palcami, by potem wdzięcznie opaść na całe stopy.
-Powiem. – obiecuję z uśmiechem i przez chwilę nawet sama wierzę w swoje własne słowa. Przez chwilę po której dociera do mnie że przecież kłamię okrutnie. Bo doskonale wiem że więcej tchórza we mnie niż bohatera i prędzej woda w oceanie zamarznie niż na głos wypowiem pragnienie zobaczenia nagiego torsu Skamandera bez skrępowania. Ale przypominam sobie jego wcześniejsze słowa których chwilę temu postanowiłam nie komentować. Ale coś nie daje mi spokoju. Bo przecież nie jestem każdą. – To nie na pamiątkę. – mówię łapiąc znów za skrawek za dużej bluzki w której topi się moje ciało. – To dla wygody. – dodaję jeszcze jakby chcąc wytłumaczyć wszystko by miało większy sens. Nie bardzo wiem czy i dla niego ma.
Grzecznie wykonuję polecenie czując jak w moim żołądku motyle wygrywają na trąbkach hymn radości. Uwielbiałam być przy nim. Ale nic nie równało się z możliwością zasypiania obok gdy do snu układał mnie jego ciepły oddech błąkający się blisko i sprawiający że żaden z moich prywatnych demonów nie wydawał się straszny. Pozwalam by przygarnął mnie do siebie szybko odnajdując w naturalnym odruchu miejsce dla dłoni – doskonale wiem gdzie je podziać. Głowę układam tak by słyszeć bicie jego serca. A nogę bezwstydnie oplatam jego łydkę.
Jest mój. Przynajmniej na tą resztkę nocy.
-Zostań do rana. – proszę go cicho słowa wypowiadając w jego pierś. Chcę przejść przez noc spokojnie, pewna że gdy koszmar wejdzie do mego snu a z piersi wypadnie mi niemy okrzyk strachu przygarnie mnie do siebie jeszcze mocniej odganiając nieproszonego gościa. – I nie wychodź bez śniadania. Weź chociaż jabłko. – dodaję czując jak powoli Morfeusz rozpościera nade mną ramiona by zgarnąć mnie w krainę snu. Chciałabym obudzić się obok niego by przez kilka chwil - kiedy jego trzyma jeszcze sen - móc popatrzeć na powieki skrywające ciemne oczy w których tak lubię się zatapiać, zbadać spojrzeniem z bliska każdy skrawek twarzy który już i tak dobrze znam, a potem powitać go uśmiechem którym wyrażę jak wdzięczna jestem za tę noc wolną od demonów i zmartwień.
Samuel sprawiał że nie obawiałam się być przy nim sobą. Tupałam nogą ze złością gdy mi się coś nie podobało zakładając dłonie na piersi – nigdy nie na długo, złość szybko mi przechodziła, chyba by jakoś ulżyć sobie w niej to robiłam. A może by sprawdzić czy takim zachowaniem tylko dzieci potrafią coś ugrać? Budowałam forty do których zapraszałam go bez obawy o krytyczne spojrzenie. Czy prosiłam o to by położył się ze mną i pozwolił by ciche, spokojnie i rytmiczne bicie jego serca posłużyło mi za specyficzną kołysankę, a ciepłe ramiona oplotły zamieniając się w najlepszego rodzaju okrycie które przynosiło ciepło w różnych jego odmianach.
A jednak mimo tego wszystkiego nadal prowadziły mną pewne schematy, ramy, a może bardziej ograniczenia które sami sobie nałożyliśmy lata temu w tej chwili pozostając ich więźniami. Czy może bardziej ja wiłam się pod nimi każdym sposobem próbując dotrzymać złożonej obietnicy że pozostaniemy przy przyjaźni – bowiem właśnie ona wychodzi nam najlepiej. Z uporem osła przeganiałam ukłucia zazdrości gdy odprowadzałam go wzrokiem gdy opuszczał bar z nową znajomą topiąc je w szklankach ognistej i ramionach innych niż te, do których od zawsze chciałam należeć. Zatrzymywałam się w pół gestu gdy odkrywałam że palce świerzbią aż od chęci dotknięcia kawałka jego ciała. Gryzłam w język gdy na usta cisnęły się zakazane słowa które mogły zburzyć tak misternie budowaną znajomość. Włóczyłam się po kątach mieszkania nie wiedząc co ze sobą począć gdy nie było go obok. I poświęcałam zdecydowanie za dużo czasu myślom biegnącym ku jego osobie. I nawet teraz brzmiałam jak bezmyślna idiotka śliniąca się jak wilk na zająca. Tyle że w tym układzie to raczej mnie przypadła rola zająca. Zająca który ślinił się do własnego wilka. Jeden gest, lekkie muśniecie dłoni, delikatny pocałunek na skroni potrafił wynagrodzić mi wszystko i do wielu rzeczy nakłonić.
Kończę leczenie ciesząc się że pozbawiłam go tych namacalnych skaz na gładkiej skórze. Jeszcze mocniej raduje mnie nadchodząca wizja snu i cicha obietnica która pada z jego ust. Czuję się bezpieczna – jak zawsze gdy jest obok, najmocniej zaś gdy zamyka mnie w mocnym uścisku.
Śmieję się gdy unosi mnie tak bezproblemowo. Zdawać by się mogło że nic dla niego nie ważę. A swoje przecież wiem, co dzień na nogach się noszę – coś ważyć muszę. W końcu moje stopy dotykają podłogi. Najpierw leciutko dotykam jej palcami, by potem wdzięcznie opaść na całe stopy.
-Powiem. – obiecuję z uśmiechem i przez chwilę nawet sama wierzę w swoje własne słowa. Przez chwilę po której dociera do mnie że przecież kłamię okrutnie. Bo doskonale wiem że więcej tchórza we mnie niż bohatera i prędzej woda w oceanie zamarznie niż na głos wypowiem pragnienie zobaczenia nagiego torsu Skamandera bez skrępowania. Ale przypominam sobie jego wcześniejsze słowa których chwilę temu postanowiłam nie komentować. Ale coś nie daje mi spokoju. Bo przecież nie jestem każdą. – To nie na pamiątkę. – mówię łapiąc znów za skrawek za dużej bluzki w której topi się moje ciało. – To dla wygody. – dodaję jeszcze jakby chcąc wytłumaczyć wszystko by miało większy sens. Nie bardzo wiem czy i dla niego ma.
Grzecznie wykonuję polecenie czując jak w moim żołądku motyle wygrywają na trąbkach hymn radości. Uwielbiałam być przy nim. Ale nic nie równało się z możliwością zasypiania obok gdy do snu układał mnie jego ciepły oddech błąkający się blisko i sprawiający że żaden z moich prywatnych demonów nie wydawał się straszny. Pozwalam by przygarnął mnie do siebie szybko odnajdując w naturalnym odruchu miejsce dla dłoni – doskonale wiem gdzie je podziać. Głowę układam tak by słyszeć bicie jego serca. A nogę bezwstydnie oplatam jego łydkę.
Jest mój. Przynajmniej na tą resztkę nocy.
-Zostań do rana. – proszę go cicho słowa wypowiadając w jego pierś. Chcę przejść przez noc spokojnie, pewna że gdy koszmar wejdzie do mego snu a z piersi wypadnie mi niemy okrzyk strachu przygarnie mnie do siebie jeszcze mocniej odganiając nieproszonego gościa. – I nie wychodź bez śniadania. Weź chociaż jabłko. – dodaję czując jak powoli Morfeusz rozpościera nade mną ramiona by zgarnąć mnie w krainę snu. Chciałabym obudzić się obok niego by przez kilka chwil - kiedy jego trzyma jeszcze sen - móc popatrzeć na powieki skrywające ciemne oczy w których tak lubię się zatapiać, zbadać spojrzeniem z bliska każdy skrawek twarzy który już i tak dobrze znam, a potem powitać go uśmiechem którym wyrażę jak wdzięczna jestem za tę noc wolną od demonów i zmartwień.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Każde słowo miało znaczenie. Tym bardziej, gdy wypowiadała je kobieta. Skamander uczył się tej sztuki bardzo długo, a mimo to - wciąż miał wrażenie, że prawda nadal umykała przed nim, nim pojmował ich prawdziwe źródło. Czy mężczyźni byli w tym względzie aż tak ograniczeni? Czy to kobiety sięgały głębią dalej, niż dane było poznać męskiej stronie życia? I nawet jeśli posiadał w sobie pierwiastek filozofa, który pytał o znaczenia spotkanych bytów, nie umiał odpowiedzieć, a próby dotarcia do istoty rzeczy - kończyło się chaosem.
Kobiety były skomplikowane, wiedział o tym, chociaż uparcie - on i wielu z przedstawicieli męskiej płci - spychało jej rolę do minimum. Były słabsze, trudniej odnajdowały się w zawiłościach polityki i łatwiej było je zranić. Nie tylko fizycznie. Czasem, to słowa zadawały większy ból, dotykając tego co ukryte i niewypowiedziane. Ile razy Samuel robił to nieświadomie? Choćby z Just.
Granice, które narzucili sobie oboje - czasem...go drażniły. Rozumiał dlaczego, ale argumenty potrafiły czasem rozmyć się w niewyraźną linią, która kusiła, by ją przekroczyć. Łapał się na tym wielokrotnie i dziś ganił w myślach, gdy zbyt długo przyglądał się odsłoniętym nogom dziewczyny. A przecież przyszedł zmęczony z prośbą na ustach i na prośbę, którą otrzymał w liście.
Lubił stan obecności, która koiła zmysły. Podobał mu się sposób, w jaki kobieca aura otulała go, niepozornie odpychając ciemność, która co jakiś czas gnieździła się gdzieś w sercu. Prawdziwie magiczna zdolność, która posiadały tylko kobiety. Jak ich nie kochać?...
Justine wygląda ładnie ze szkarłatem wlewającym się na policzki. Nawet jeśli to tylko chłód malował jej lica, nie doszukując się przyczyny w sobie. Może miał o sobie wysokie mniemanie, ale byłby idiotą twierdząc, że działał na każdą spotkaną kobietę. Nie wiedział tylko, jak bardzo mylił się teraz...
Bardziej niż na zabiegach ratowniczki, skupiał się na jej twarzy. Była na tyle blisko, że czuł ciepły oddech na policzku. Słyszał ciche, chociaż pewnie wypowiadane zaklęcia, które jeszcze przez chwilę dźwięczały mu w uszach, by zniknąć równo z piekącymi ranami. Nie były wielkie, nie groziły większym niebezpieczeństwem, ale - ciało odpowiedziało westchnieniem ulgi, gdy ostatnie cięcia zasklepiły się, zmywając nieprzyjemne wrażenie. I może to wdzięczność kazała mu przygarnąć ja do siebie, w intuicyjnym odruchu. Niezależnie od motywów, podniósł z miejsca i siebie o przyjaciółkę, by mogła w końcu ułożyć do snu.
Szkoda - pomyślał, ale na głos powiedział coś zupełnie innego - Dobrze, już dobrze - uniósł dłonie w czymś na kształt obronnego gestu - już nic nie mówię. Na następne urodziny dostaniesz po prostu przydużą koszulkę, pasuje? - przetarł twarz, w pierwszym momencie zapominając, że drażniące go ranki - zniknęły. W głowie wciąż mu się lekko kręciło, a mętlik wywołany wizjami z dnia - nadal plątały się przez zmęczony umysł. Nie był pewien, czy sam nie zaśnie. Nie był tez do końca przekonany, czy jednak nie powinien zniknąć, gdy tylko Just zapadnie w sen. Mimo to oparł głowę o poduszkę, bardziej pozostając w półsiedzącej pozycji. Obecność kobiety działa na niego sprzecznie. I sennie i...wręcz odwrotnie. Ciepło i bliskość oplatająca go szczelnie wydaje się być nierealną rzeczywistością. Ale czeka, patrząc jak opiera się o jego pierś i układa dłonie. jest w tym coś bardzo naturalnego - Z takiego objęcia, ciężko będzie mi się wyrwać - mówił cicho, samemu obejmując mocniej kobiecą sylwetkę.
Jego dłoń - mimowolnie przeniosła się wyżej, dotykając miękkich włosów - jestem tu - dodał jeszcze, prawie mrucząc słowa w czubek głowy. I czekał, zatopiony w ciemności nocy, w cieple i..we własnej czujności. Oddech dziewczyny powoli zwalnia, staje się głębszy. Tylko od czasu do czasu porusza się niespokojnie, a dłonie drgają, jakby wciąż sprawdzały jego obecność. I nim się zorientował - sam przymknął powieki, rozluźniając ciało, wypuszczając czatujące w umyśle alarmy. Tylko na chwilę...
...
Wydawało się, że otworzył oczy już chwile potem, a jednak spojrzenie w okno mówiło - że minęło kilka godzin. Wciąż było ciemno, nawet jeszcze nie światło, ale Skamander musiał się podnieść. Just - zupełnie jak zaklęta, trwała w niemal niezmienionej pozycji, wtulona w jego ramię, obejmując go dłońmi. Czuł jak drętwienie atakuje przedramię, do tej pory ułożone pod kobieca głową. Powoli, najciszej jak potrafił, wysunął się z objęcia. Czuł dziwny spokój i niejaki żal, że musi wychodzić. Zatrzymał się jednak nim całkowicie wstał z łóżka. Mroźne powietrze z wciąż uchylonego okna zafalowało, a Samuel przyglądał się jasnym licom, by ostatecznie zatrzymać wzrok na lekko uchylonych wargach. I zanim zdążył wybić z głowy dziki pomysł - nachylił się, by najpierw odgarnąć kciukiem opadające na policzek pasma włosów, a potem...sięgnąć jej ust swoimi wargami. krótko, ale sekundę dłużej zatrzymał pocałunek, który - jak złodziej własnie ukradł.
Odsunął się z niechęcią. Przekroczył granicę, nie powinien - Przepraszam - szepnął i ostatecznie podniósł się z miejsca. Nim wyszedł, nasunął na kobiece ramiona koc i rzeczywiście wsunął do kieszeni płaszcza jabłko. Nie myślał o śniadaniu. na ustach wciąż czuł smak jej warg i nie chciał ich zmywać zbyt szybko. I jakoś nie mógł wzbudzić w sobie poczucia winy z tego powodu.
I z tą myślą, zniknął z mieszkania ratowniczki.
Przyjaciółki.
Kobiety były skomplikowane, wiedział o tym, chociaż uparcie - on i wielu z przedstawicieli męskiej płci - spychało jej rolę do minimum. Były słabsze, trudniej odnajdowały się w zawiłościach polityki i łatwiej było je zranić. Nie tylko fizycznie. Czasem, to słowa zadawały większy ból, dotykając tego co ukryte i niewypowiedziane. Ile razy Samuel robił to nieświadomie? Choćby z Just.
Granice, które narzucili sobie oboje - czasem...go drażniły. Rozumiał dlaczego, ale argumenty potrafiły czasem rozmyć się w niewyraźną linią, która kusiła, by ją przekroczyć. Łapał się na tym wielokrotnie i dziś ganił w myślach, gdy zbyt długo przyglądał się odsłoniętym nogom dziewczyny. A przecież przyszedł zmęczony z prośbą na ustach i na prośbę, którą otrzymał w liście.
Lubił stan obecności, która koiła zmysły. Podobał mu się sposób, w jaki kobieca aura otulała go, niepozornie odpychając ciemność, która co jakiś czas gnieździła się gdzieś w sercu. Prawdziwie magiczna zdolność, która posiadały tylko kobiety. Jak ich nie kochać?...
Justine wygląda ładnie ze szkarłatem wlewającym się na policzki. Nawet jeśli to tylko chłód malował jej lica, nie doszukując się przyczyny w sobie. Może miał o sobie wysokie mniemanie, ale byłby idiotą twierdząc, że działał na każdą spotkaną kobietę. Nie wiedział tylko, jak bardzo mylił się teraz...
Bardziej niż na zabiegach ratowniczki, skupiał się na jej twarzy. Była na tyle blisko, że czuł ciepły oddech na policzku. Słyszał ciche, chociaż pewnie wypowiadane zaklęcia, które jeszcze przez chwilę dźwięczały mu w uszach, by zniknąć równo z piekącymi ranami. Nie były wielkie, nie groziły większym niebezpieczeństwem, ale - ciało odpowiedziało westchnieniem ulgi, gdy ostatnie cięcia zasklepiły się, zmywając nieprzyjemne wrażenie. I może to wdzięczność kazała mu przygarnąć ja do siebie, w intuicyjnym odruchu. Niezależnie od motywów, podniósł z miejsca i siebie o przyjaciółkę, by mogła w końcu ułożyć do snu.
Szkoda - pomyślał, ale na głos powiedział coś zupełnie innego - Dobrze, już dobrze - uniósł dłonie w czymś na kształt obronnego gestu - już nic nie mówię. Na następne urodziny dostaniesz po prostu przydużą koszulkę, pasuje? - przetarł twarz, w pierwszym momencie zapominając, że drażniące go ranki - zniknęły. W głowie wciąż mu się lekko kręciło, a mętlik wywołany wizjami z dnia - nadal plątały się przez zmęczony umysł. Nie był pewien, czy sam nie zaśnie. Nie był tez do końca przekonany, czy jednak nie powinien zniknąć, gdy tylko Just zapadnie w sen. Mimo to oparł głowę o poduszkę, bardziej pozostając w półsiedzącej pozycji. Obecność kobiety działa na niego sprzecznie. I sennie i...wręcz odwrotnie. Ciepło i bliskość oplatająca go szczelnie wydaje się być nierealną rzeczywistością. Ale czeka, patrząc jak opiera się o jego pierś i układa dłonie. jest w tym coś bardzo naturalnego - Z takiego objęcia, ciężko będzie mi się wyrwać - mówił cicho, samemu obejmując mocniej kobiecą sylwetkę.
Jego dłoń - mimowolnie przeniosła się wyżej, dotykając miękkich włosów - jestem tu - dodał jeszcze, prawie mrucząc słowa w czubek głowy. I czekał, zatopiony w ciemności nocy, w cieple i..we własnej czujności. Oddech dziewczyny powoli zwalnia, staje się głębszy. Tylko od czasu do czasu porusza się niespokojnie, a dłonie drgają, jakby wciąż sprawdzały jego obecność. I nim się zorientował - sam przymknął powieki, rozluźniając ciało, wypuszczając czatujące w umyśle alarmy. Tylko na chwilę...
...
Wydawało się, że otworzył oczy już chwile potem, a jednak spojrzenie w okno mówiło - że minęło kilka godzin. Wciąż było ciemno, nawet jeszcze nie światło, ale Skamander musiał się podnieść. Just - zupełnie jak zaklęta, trwała w niemal niezmienionej pozycji, wtulona w jego ramię, obejmując go dłońmi. Czuł jak drętwienie atakuje przedramię, do tej pory ułożone pod kobieca głową. Powoli, najciszej jak potrafił, wysunął się z objęcia. Czuł dziwny spokój i niejaki żal, że musi wychodzić. Zatrzymał się jednak nim całkowicie wstał z łóżka. Mroźne powietrze z wciąż uchylonego okna zafalowało, a Samuel przyglądał się jasnym licom, by ostatecznie zatrzymać wzrok na lekko uchylonych wargach. I zanim zdążył wybić z głowy dziki pomysł - nachylił się, by najpierw odgarnąć kciukiem opadające na policzek pasma włosów, a potem...sięgnąć jej ust swoimi wargami. krótko, ale sekundę dłużej zatrzymał pocałunek, który - jak złodziej własnie ukradł.
Odsunął się z niechęcią. Przekroczył granicę, nie powinien - Przepraszam - szepnął i ostatecznie podniósł się z miejsca. Nim wyszedł, nasunął na kobiece ramiona koc i rzeczywiście wsunął do kieszeni płaszcza jabłko. Nie myślał o śniadaniu. na ustach wciąż czuł smak jej warg i nie chciał ich zmywać zbyt szybko. I jakoś nie mógł wzbudzić w sobie poczucia winy z tego powodu.
I z tą myślą, zniknął z mieszkania ratowniczki.
Przyjaciółki.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
-O niczym więcej nie marzę. – zapewniam go ścieląc swoje usta uśmiechem. Bo niby prezent dla mnie idealny, więc jest się z czego cieszyć. Ale znów, z drugiej strony, za duża koszulka która nie należy do niego jest tylko dużą koszulką. Niczym więcej. Nie powiem tego jednak. Wiem, że nie mogę. Ba, nie wolno mi wręcz. przyjaźń to jasno określone terytorium, poza które nie śpieszy się Samowi. Więc i mnie nie powinno. Poza tym, zbyt wielki ze mnie tchórz by postawić wszystko na jednej szali.
Zasypiałam przy wielu osobach. Wiele ramion mnie obejmowało, ale tylko w tych było mi wygodnie. Tak naprawdę. Bez żadnego momentu obarczonego skazą, czy też kłamstwem w którym musiałam sobie wmawiać że jestem właśnie tam, gdzie byłam teraz. W objęciach Samuela, jedynego mężczyzny którego byłam, zdawać by się mogło, od zawsze – choć było to tylko dziesięć lat. Teraz już wiedziałam dlaczego nigdy nie było nam pisane z Alanem, choć każdemu zależało. Każde oddało serce komuś innemu i oboje kompletnie nie byliśmy świadomi tego faktu. Było nam dobrze razem. Tworzyliśmy zgraną parę wzajemnie się uzupełniając – idealny obrazek. A jednak serce, zarówno moje jak i jego, gnało ku innej osobie. Nasze rozstanie najmocniej przeżyła moja mama. Dla mnie było ono czymś dziwnie zwyczajnym a nawet może bardziej obojętnym. Może już wtedy powinnam zrozumieć że to nie dlatego, że taka po prostu byłam. Może wtedy dojść do mnie powinno to, że swe serce oddałam temu gumochłonowi, który po zwróceniu miliona ślimaków zapytał czy chcę się z nim teraz całować? Oczywiście, że nie chciałam. Znaczy wtedy, gdy nagminnie psułam mu podrywy, nie widziałam w nim nikogo więcej niż psa na baby. A przynajmniej tak mi się zdawało. To właśnie wtedy, niepojętym sposobem, rozpalił we mnie iskrę, która tliła się do dziś. W sekrecie, który tak bardzo starałam się żeby właśnie tym pozostał.
A jednak – mimo że dla mnie zdawało się to naturalne, a może bardziej dobrze ukryte – moje czyny wydawały mnie chyba przed wszystkimi. Tylko przed samą sobą wydawało mi się, że tak dobrze kryje się z uczuciem, którym go darzę. A jednak nieuleczalnie wzdychałam przy każdym czułym geście który wykonywał w moją stronę i nieodzownie byłam ćpuem każdego z tych gestów. Najbardziej zaś kochałam go za to, że był wtedy, kiedy najmocniej go potrzebowałam. Tak, jakby umiał wyczytać między wierszami, że właśnie dziś czuję że zaatakuje mnie stado koszmarów, którym nie podołam sama. Zjawiał się niczym rycerz w białej zbroi z mugolskich bajek by pomóc mi przejść przez sen.
O dziwo zasypiam szybko – choć w tym konkretnym momencie chciałabym nie usypiać nigdy. Do snu układa mnie dziwna melodia którą wygrywa jego serce w akompaniamencie z oddechem. Jest mój. Na te krótką chwilę. Kiedy leży obok. Kiedy dłoń bawi się moimi włosami. Kiedy przygarnia mnie bliżej do siebie, jakby chcąc wypełnić każdy dzielący nas milimetr, którego nie wypełniłam ja. Jest mój, kiedy usypiam. I to najlepsze zwieńczenie dnia dla każdego, kto kiedykolwiek był zakochany.
***
Budzę się wraz ze świtem i niemym krzykiem którym wybiega z moich ust – znów śniło mi się że skacze w przepaść w środku burzy. W nagłej akcji podnoszę się do siadu i trwam tak wokół cichego ćwierkania rozbudzonych wróbli zza okna. Póki nie spoglądam w okno pamiętam sny. Ten ostatni był najgorszy. Reszta była przyjemnie piękna. Jeszcze nierozbudzona spoglądam na drugą stronę łóżka, pustą – ale czego innego mogłam się spodziewać. Lekkie ukłucie serca rekompensuje dziwne, niewyraźnie wspomnienie. Sama nie wiem, czy też jest prawdą czy marą senną. Ale zdaje się tak prawdziwe, że aż czuję jego smak na wargach. Unoszę dłoń do góry i palcem wskazującym przejeżdżam po wargach jakby chcąc coś sprawdzić Nic mi to nie daje. Rzucam się więc znów na poduszkę. Jedno pytanie tylko krąży mi po głowie, zanim podniosę się do pracy:
Jak pięknie byłoby budzić się ze smakiem jego ust na wargach na co dzień?
/ztx2
Zasypiałam przy wielu osobach. Wiele ramion mnie obejmowało, ale tylko w tych było mi wygodnie. Tak naprawdę. Bez żadnego momentu obarczonego skazą, czy też kłamstwem w którym musiałam sobie wmawiać że jestem właśnie tam, gdzie byłam teraz. W objęciach Samuela, jedynego mężczyzny którego byłam, zdawać by się mogło, od zawsze – choć było to tylko dziesięć lat. Teraz już wiedziałam dlaczego nigdy nie było nam pisane z Alanem, choć każdemu zależało. Każde oddało serce komuś innemu i oboje kompletnie nie byliśmy świadomi tego faktu. Było nam dobrze razem. Tworzyliśmy zgraną parę wzajemnie się uzupełniając – idealny obrazek. A jednak serce, zarówno moje jak i jego, gnało ku innej osobie. Nasze rozstanie najmocniej przeżyła moja mama. Dla mnie było ono czymś dziwnie zwyczajnym a nawet może bardziej obojętnym. Może już wtedy powinnam zrozumieć że to nie dlatego, że taka po prostu byłam. Może wtedy dojść do mnie powinno to, że swe serce oddałam temu gumochłonowi, który po zwróceniu miliona ślimaków zapytał czy chcę się z nim teraz całować? Oczywiście, że nie chciałam. Znaczy wtedy, gdy nagminnie psułam mu podrywy, nie widziałam w nim nikogo więcej niż psa na baby. A przynajmniej tak mi się zdawało. To właśnie wtedy, niepojętym sposobem, rozpalił we mnie iskrę, która tliła się do dziś. W sekrecie, który tak bardzo starałam się żeby właśnie tym pozostał.
A jednak – mimo że dla mnie zdawało się to naturalne, a może bardziej dobrze ukryte – moje czyny wydawały mnie chyba przed wszystkimi. Tylko przed samą sobą wydawało mi się, że tak dobrze kryje się z uczuciem, którym go darzę. A jednak nieuleczalnie wzdychałam przy każdym czułym geście który wykonywał w moją stronę i nieodzownie byłam ćpuem każdego z tych gestów. Najbardziej zaś kochałam go za to, że był wtedy, kiedy najmocniej go potrzebowałam. Tak, jakby umiał wyczytać między wierszami, że właśnie dziś czuję że zaatakuje mnie stado koszmarów, którym nie podołam sama. Zjawiał się niczym rycerz w białej zbroi z mugolskich bajek by pomóc mi przejść przez sen.
O dziwo zasypiam szybko – choć w tym konkretnym momencie chciałabym nie usypiać nigdy. Do snu układa mnie dziwna melodia którą wygrywa jego serce w akompaniamencie z oddechem. Jest mój. Na te krótką chwilę. Kiedy leży obok. Kiedy dłoń bawi się moimi włosami. Kiedy przygarnia mnie bliżej do siebie, jakby chcąc wypełnić każdy dzielący nas milimetr, którego nie wypełniłam ja. Jest mój, kiedy usypiam. I to najlepsze zwieńczenie dnia dla każdego, kto kiedykolwiek był zakochany.
***
Budzę się wraz ze świtem i niemym krzykiem którym wybiega z moich ust – znów śniło mi się że skacze w przepaść w środku burzy. W nagłej akcji podnoszę się do siadu i trwam tak wokół cichego ćwierkania rozbudzonych wróbli zza okna. Póki nie spoglądam w okno pamiętam sny. Ten ostatni był najgorszy. Reszta była przyjemnie piękna. Jeszcze nierozbudzona spoglądam na drugą stronę łóżka, pustą – ale czego innego mogłam się spodziewać. Lekkie ukłucie serca rekompensuje dziwne, niewyraźnie wspomnienie. Sama nie wiem, czy też jest prawdą czy marą senną. Ale zdaje się tak prawdziwe, że aż czuję jego smak na wargach. Unoszę dłoń do góry i palcem wskazującym przejeżdżam po wargach jakby chcąc coś sprawdzić Nic mi to nie daje. Rzucam się więc znów na poduszkę. Jedno pytanie tylko krąży mi po głowie, zanim podniosę się do pracy:
Jak pięknie byłoby budzić się ze smakiem jego ust na wargach na co dzień?
/ztx2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 13.04
Zadziwiające, jak szybko obce mieszkanie, które niegdyś stanowiło jedynie przypadkowy przystanek na przyjacielskiej ścieżce odwiedzin, mogło stać się domem. Takim prawdziwym, ciepłym miejscem, wypełnionym dobrą energią, spokojem, pewnością, że gdy tylko wyjrzy się za drzwi kuchni, zobaczy się najbliższych. Tych, których się pokochało, którzy pomogli w najgorszych chwilach i dla których chciało się walczyć. Każdego dnia, w małych sprawach, ot, pomoc przy zawieszeniu firanki (uprzednio zerwanej przez przerażoną bełkotliwym atakiem Benjamina Śnieżkę), przygotowanie pokaźnych kromek na dyżur pogotowia (chybotliwa konstrukcja - wszystko przez ciągle drżące dłonie - ze zdecydowaną przewagą mięsa nad marnym listkiem sałaty) lub po prostu zagwarantowanie chwili spokoju, cierpliwego słuchacza, zrozumienia. Benjamin czuł się coraz lepiej; pierwszy tydzień wyżął go z jakiejkolwiek drapieżnej energii, a łykane hektolitrami eliksiry stawiały go na nogi szybciej niż podejrzewał, lecz w głębi duszy sądził, że to nie uzdrowicielskie specyfiki a właśnie atmosfera tego pastelowego mieszkania pomogła mu najmocniej. Troskliwe acz zdecydowane spojrzenie Margaux, lekki uśmiech Justine; nawet ta puchata kulka słodyczy o imieniu, którego nie powinien wymawiać, wydawała się mu sprzyjać.
Czyżby się roztkliwiał? Być może; odkąd ostatecznie wytrzeźwiał czuł się miękki, pozbawiony warstwy ochronnej, tej iluzorycznej tarczy, osłaniającej go od rzeczywistości. Musiał pogodzić się ze swoimi demonami, oswoić je, ukoić bez pomocy smoczych pazurów czy opowieści szeptanych przez Złotą Rybkę. Wiedział, że fizyczne pozbycie się problemu, wyrwanie pokiereszowanego ciała ze szponów nałogu, stanowi jedynie początek, drobny fundament wysokiej wieży, jaką miał zamiar odbudować. Cierpliwie, krok po kroku, zaczynając właśnie od drobiazgów, od chwiejnego stawania na nogi w tym właśnie mieszkaniu, od odwzajemnienia uśmiechu zmęczonej Margaux, zdjęcia jej przemoczonego deszczem płaszcza, postawienia przed nią miski parującej ognistej potrawki Merlina.
I...świętowania urodzin drugiej współlokatorki, do której drzwi właśnie pukał, w jednej dłoni trzymając dwa kubki z herbatą rumiankową - Vance posiadała zaskakującą umiejętność nakłaniania go do rozkoszowania się rzeczami z natury okropnymi, na przykład ziółkami i regularnym braniem prysznica - w drugiej ściskając zaś doniczkę z jakimś dziwnym bluszczem. Wright cierpliwie czekał na uprzejme proszę po czym niezbyt umiejętnie, bo łokciem, otworzył sobie drzwi, ulewając niego herbaty z jednego z kubków. Niepostrzeżenie wytarł plamę różową, powiększoną magiczne skarpetką - musiał ratować się ciuchami dziewcząt - i uśmiechnął się do siedzącej na łóżku Justine.
- Chętnie bym ci zaśpiewał, ale wiesz, że ostatnio nie jestem w najlepszej wokalnej formie, więc, po prostu...sto lat, Tonks - powiedział ciepło, zmierzając ku prowizorycznemu stolikowi obok materaca, na którym postawił kubki i nieco obtłuczoną doniczkę. Miał nadzieję, że Justine nie zorientuje się, że sprytnie przeniósł ją z okna w salonie, ale obiecał sobie, że gdy już wróci do życia, przyniesie jej jakiś wspaniały, roślinny okaz. Zmieniający kolory. Jak ona. Poprawił bluszcz, ustawiając go pod odpowiednim do podziwiania kątem, po czym ponownie porwał jeden z kubków i wcisnął go w ciepłe dłonie Just, patrząc na nią z góry, aż rozbolał go kark, więc nie czekając na pozwolenie usiadł obok niej na łóżku, które zatrzeszczało cicho. - Przyjęcie urodzinowe i randka w jednym, co ty na to? - zaproponował, ciągle z tym bladym, smutno-poważnym uśmiechem, którego nie widziała z pewnością od dawna. Właściwie powinien zapaść się pod ziemię po tym, co reprezentował sobą w ubiegłym tygodniu, klnąc, plując i wyrywając sobie włosy z głowy, o innych odpałach pozbawionego uzależnienia organizmu nie mówiąc, ale zakopał wstyd gdzieś daleko. Miał ważniejsze rzeczy na głowie od dbania o miłość własną.
Zadziwiające, jak szybko obce mieszkanie, które niegdyś stanowiło jedynie przypadkowy przystanek na przyjacielskiej ścieżce odwiedzin, mogło stać się domem. Takim prawdziwym, ciepłym miejscem, wypełnionym dobrą energią, spokojem, pewnością, że gdy tylko wyjrzy się za drzwi kuchni, zobaczy się najbliższych. Tych, których się pokochało, którzy pomogli w najgorszych chwilach i dla których chciało się walczyć. Każdego dnia, w małych sprawach, ot, pomoc przy zawieszeniu firanki (uprzednio zerwanej przez przerażoną bełkotliwym atakiem Benjamina Śnieżkę), przygotowanie pokaźnych kromek na dyżur pogotowia (chybotliwa konstrukcja - wszystko przez ciągle drżące dłonie - ze zdecydowaną przewagą mięsa nad marnym listkiem sałaty) lub po prostu zagwarantowanie chwili spokoju, cierpliwego słuchacza, zrozumienia. Benjamin czuł się coraz lepiej; pierwszy tydzień wyżął go z jakiejkolwiek drapieżnej energii, a łykane hektolitrami eliksiry stawiały go na nogi szybciej niż podejrzewał, lecz w głębi duszy sądził, że to nie uzdrowicielskie specyfiki a właśnie atmosfera tego pastelowego mieszkania pomogła mu najmocniej. Troskliwe acz zdecydowane spojrzenie Margaux, lekki uśmiech Justine; nawet ta puchata kulka słodyczy o imieniu, którego nie powinien wymawiać, wydawała się mu sprzyjać.
Czyżby się roztkliwiał? Być może; odkąd ostatecznie wytrzeźwiał czuł się miękki, pozbawiony warstwy ochronnej, tej iluzorycznej tarczy, osłaniającej go od rzeczywistości. Musiał pogodzić się ze swoimi demonami, oswoić je, ukoić bez pomocy smoczych pazurów czy opowieści szeptanych przez Złotą Rybkę. Wiedział, że fizyczne pozbycie się problemu, wyrwanie pokiereszowanego ciała ze szponów nałogu, stanowi jedynie początek, drobny fundament wysokiej wieży, jaką miał zamiar odbudować. Cierpliwie, krok po kroku, zaczynając właśnie od drobiazgów, od chwiejnego stawania na nogi w tym właśnie mieszkaniu, od odwzajemnienia uśmiechu zmęczonej Margaux, zdjęcia jej przemoczonego deszczem płaszcza, postawienia przed nią miski parującej ognistej potrawki Merlina.
I...świętowania urodzin drugiej współlokatorki, do której drzwi właśnie pukał, w jednej dłoni trzymając dwa kubki z herbatą rumiankową - Vance posiadała zaskakującą umiejętność nakłaniania go do rozkoszowania się rzeczami z natury okropnymi, na przykład ziółkami i regularnym braniem prysznica - w drugiej ściskając zaś doniczkę z jakimś dziwnym bluszczem. Wright cierpliwie czekał na uprzejme proszę po czym niezbyt umiejętnie, bo łokciem, otworzył sobie drzwi, ulewając niego herbaty z jednego z kubków. Niepostrzeżenie wytarł plamę różową, powiększoną magiczne skarpetką - musiał ratować się ciuchami dziewcząt - i uśmiechnął się do siedzącej na łóżku Justine.
- Chętnie bym ci zaśpiewał, ale wiesz, że ostatnio nie jestem w najlepszej wokalnej formie, więc, po prostu...sto lat, Tonks - powiedział ciepło, zmierzając ku prowizorycznemu stolikowi obok materaca, na którym postawił kubki i nieco obtłuczoną doniczkę. Miał nadzieję, że Justine nie zorientuje się, że sprytnie przeniósł ją z okna w salonie, ale obiecał sobie, że gdy już wróci do życia, przyniesie jej jakiś wspaniały, roślinny okaz. Zmieniający kolory. Jak ona. Poprawił bluszcz, ustawiając go pod odpowiednim do podziwiania kątem, po czym ponownie porwał jeden z kubków i wcisnął go w ciepłe dłonie Just, patrząc na nią z góry, aż rozbolał go kark, więc nie czekając na pozwolenie usiadł obok niej na łóżku, które zatrzeszczało cicho. - Przyjęcie urodzinowe i randka w jednym, co ty na to? - zaproponował, ciągle z tym bladym, smutno-poważnym uśmiechem, którego nie widziała z pewnością od dawna. Właściwie powinien zapaść się pod ziemię po tym, co reprezentował sobą w ubiegłym tygodniu, klnąc, plując i wyrywając sobie włosy z głowy, o innych odpałach pozbawionego uzależnienia organizmu nie mówiąc, ale zakopał wstyd gdzieś daleko. Miał ważniejsze rzeczy na głowie od dbania o miłość własną.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Właściwie nie pamiętam, momentu w którym zaczęłam się tu czuć jak u siebie. Chyba sprawiał to fakt, że już od pierwszego dnia właśnie towarzyszyło mi to uczucie. Margaux zaś pogłębiała je tylko swoją nieustającą troską i dobrocią. Byłyśmy swoimi przeciwnościami, chociaż dopełniała mnie lepiej niż ktokolwiek inny, bardziej do mnie podobny.
Twoja obecność równie naturalnie wpisała się w nasze życie, choć swoimi gabarytami zajmowałeś zdecydowanie więcej przestrzeni niż my dwie ściśnięte w jedną dziwaczną całość. Ale nie przeszkadzało mi to, bowiem nadal zostawało jej dostatecznie dużo na tym, bym w dni bez konkretnych planów miała gdzie snuć się z kąta w kąt. Nawet raz przez myśl nie przeszło mi, że Margaux postąpiła źle nakazując ci zostać tutaj. Gdyby zrobiła inaczej nie byłoby to w jej stylu. Zresztą i ja sama nie pozwoliłabym ci odejść za daleko. Potrzebowałeś nas – obu – bowiem we dwie zawsze mogłyśmy osiągać więcej. Potrzebowałeś zbawiennej, odżywczej mocy jaką dawało St. James’s Street 13. Potrzebowałeś nieoceniających spojrzeń, które byłyśmy ci w stanie zagwarantować i pewności, że kochamy cię tak samo jak zawsze i – choćby nie wiem co – nie zamierzamy transmutować tego uczucia w inne. Ja sama też potrzebowałam ciebie. Choć było to egoistyczne z mojej strony lubiłam mieć cię blisko.
Leżałam na plecach na łóżku, które zajmowało sporą część pokoju. Liczyłam rysy na suficie i pozwalałam myślą gnać przed siebie. Ostatnio na wiele rzeczy czekałam. Na próbę – musiałam czekać, na zdjęcie klątwy – musiałam czekać, na Sama – nie zamierzałam przestać czekać. Były jednak sprawy na które nie czekałam. Tak, jak choćby urodziny, które przyszły, choć wcale ich nie chciałam. Fakt, że stawałam się starsza w żaden sposób nie powodował, że stawałam się szczęśliwsza. A nawet, paradoksalnie wręcz przygnębiało mnie to, bowiem – mimo faktu, że wiele zdążyło się zmienić przez ostatni rok – miałam wrażenie że stoję w miejscu. Tylko problemy zdawały się znajdować dla siebie coraz więcej miejsca na moich barkach.
Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie – dość niecodzienny zabieg, bowiem w naszym domu – obecnie całej naszej trójki – nie istniała własność terytorialna. Przenosiłam się z jednego pomieszczenia do innego, czasem choćby tylko po to, by usadzić gdzieś swoje pośladki i dzielić ciszę z kimś. Uniosłam się na łokciach wyrzucając cicho proszę. Twój widok w drzwiach zaskoczył mnie – chyba ciągle spowodowany był on szokiem pukania docierającego od drzwi. Zaraz jednak do brwi dołączył uśmiech, a ja z pozycji leżącej podniosłam się do siadu podwijając – w charakterystycznym dla mnie ułożeniu – nogi pod brodę i jednocześnie robiąc trochę miejsca dla ciebie.
-Wszystko Wright, naprawdę wszystko, tylko proszę – nie śpiewaj. – odpowiadam ci śmiejąc się rozbawiona. I nawet mimo, że z twoich ust padły słowa moja wyobraźnia podsyła mi wizję tego, jak brzmiałoby twoje „sto lat”. Obserwuję jak ustawiasz na stoliku bluszcz, który – dałabym sobie rękę uciąć że tak – widziałam już gdzieś wcześniej, ale nic nie mówię bo liczy się dla mnie gest.
-Liczyłam na tort i potrawkę Merlina przy świecach, ale i to ujdzie w tłoku. – odpowiadam przekornie, ale cały efekt psuję już po chwili wywracając oczami i ledwo się hamując przed rozpłakaniem, bowiem w jakimś dziwnym odruchu – samaniewiemczego- robi mi się jakoś ciepło na sercu. I niczego więcej nie pragnę. I gdy wciskasz mi w dłoń kubek, samemu siadając nie umiem się powstrzymać. Więc przestawiam nogi i unoszę się na kolana, swój kubek odkładam na szafkę obok łóżka i zaraz też zabieram i twój – potrzebne nam są wolne ręce. Znaczy mnie, od ciebie zabieram kubek, by przypadkiem gorący jeszcze wywar nie wylądował na mnie. A potem rzucam ci się na ramiona – tak po prostu, bez żadnego hamulca. Dłonie splatam za szyją, a brodę umiejscawiam z prawej strony. -Dziękuję Jamie. – sapię trochę emocjonalnie rozłożona na wszystkie cztery strony świata. Świadczy o tym fakt że nie nazywam cię tym razem po nazwisku, ani nawet nie mówię do ciebie Ben. Świadczy o tym zdrobnienie którego używam, które w samej swojej formie niesie wiele czułości. Bo nie dziękuję ci już tylko za życzenia. Dziękuję ci za to, że jesteś. I może myślisz – a pewnie nawet sądzisz – że przez ostatnie dni to ty brałeś, podczas gdy my dawałyśmy. Ale dawałeś nam tyle samo, jeśli nie więcej. twoja obecność była mi potrzeba, a potrawka, którą wyjadałam Margaux z talerza genialna. A ty, byłeś idealnie wyważony taki jaki byłeś i choć trudno czasem było dostrzec co kryje się pod powłoką, w twoich oczach odbijała się dobroć. A o niej samej świadczyły twoje czyny. - Skopię ci tyłek jeśli kiedyś się zmienisz. – dodaję jeszcze na sam koniec groźbę – bez pokrycia trochę, bo gdyby przyszło nam rzeczywiście stoczyć walkę rozłożyłbyś mnie na łopatki jednym ciosem. Ale czułam, w środku bardzo mocno, że muszę ci to powiedzieć. Bo wiedziałam też że podnosząc siebie do pionu niedługo opuścisz nasze mieszkanie. I choć wiedziałam, że taka kolej rzeczy jest, to równie pewna byłam tego, że będę za tobą cholernie tęsknić.
Twoja obecność równie naturalnie wpisała się w nasze życie, choć swoimi gabarytami zajmowałeś zdecydowanie więcej przestrzeni niż my dwie ściśnięte w jedną dziwaczną całość. Ale nie przeszkadzało mi to, bowiem nadal zostawało jej dostatecznie dużo na tym, bym w dni bez konkretnych planów miała gdzie snuć się z kąta w kąt. Nawet raz przez myśl nie przeszło mi, że Margaux postąpiła źle nakazując ci zostać tutaj. Gdyby zrobiła inaczej nie byłoby to w jej stylu. Zresztą i ja sama nie pozwoliłabym ci odejść za daleko. Potrzebowałeś nas – obu – bowiem we dwie zawsze mogłyśmy osiągać więcej. Potrzebowałeś zbawiennej, odżywczej mocy jaką dawało St. James’s Street 13. Potrzebowałeś nieoceniających spojrzeń, które byłyśmy ci w stanie zagwarantować i pewności, że kochamy cię tak samo jak zawsze i – choćby nie wiem co – nie zamierzamy transmutować tego uczucia w inne. Ja sama też potrzebowałam ciebie. Choć było to egoistyczne z mojej strony lubiłam mieć cię blisko.
Leżałam na plecach na łóżku, które zajmowało sporą część pokoju. Liczyłam rysy na suficie i pozwalałam myślą gnać przed siebie. Ostatnio na wiele rzeczy czekałam. Na próbę – musiałam czekać, na zdjęcie klątwy – musiałam czekać, na Sama – nie zamierzałam przestać czekać. Były jednak sprawy na które nie czekałam. Tak, jak choćby urodziny, które przyszły, choć wcale ich nie chciałam. Fakt, że stawałam się starsza w żaden sposób nie powodował, że stawałam się szczęśliwsza. A nawet, paradoksalnie wręcz przygnębiało mnie to, bowiem – mimo faktu, że wiele zdążyło się zmienić przez ostatni rok – miałam wrażenie że stoję w miejscu. Tylko problemy zdawały się znajdować dla siebie coraz więcej miejsca na moich barkach.
Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie – dość niecodzienny zabieg, bowiem w naszym domu – obecnie całej naszej trójki – nie istniała własność terytorialna. Przenosiłam się z jednego pomieszczenia do innego, czasem choćby tylko po to, by usadzić gdzieś swoje pośladki i dzielić ciszę z kimś. Uniosłam się na łokciach wyrzucając cicho proszę. Twój widok w drzwiach zaskoczył mnie – chyba ciągle spowodowany był on szokiem pukania docierającego od drzwi. Zaraz jednak do brwi dołączył uśmiech, a ja z pozycji leżącej podniosłam się do siadu podwijając – w charakterystycznym dla mnie ułożeniu – nogi pod brodę i jednocześnie robiąc trochę miejsca dla ciebie.
-Wszystko Wright, naprawdę wszystko, tylko proszę – nie śpiewaj. – odpowiadam ci śmiejąc się rozbawiona. I nawet mimo, że z twoich ust padły słowa moja wyobraźnia podsyła mi wizję tego, jak brzmiałoby twoje „sto lat”. Obserwuję jak ustawiasz na stoliku bluszcz, który – dałabym sobie rękę uciąć że tak – widziałam już gdzieś wcześniej, ale nic nie mówię bo liczy się dla mnie gest.
-Liczyłam na tort i potrawkę Merlina przy świecach, ale i to ujdzie w tłoku. – odpowiadam przekornie, ale cały efekt psuję już po chwili wywracając oczami i ledwo się hamując przed rozpłakaniem, bowiem w jakimś dziwnym odruchu – samaniewiemczego- robi mi się jakoś ciepło na sercu. I niczego więcej nie pragnę. I gdy wciskasz mi w dłoń kubek, samemu siadając nie umiem się powstrzymać. Więc przestawiam nogi i unoszę się na kolana, swój kubek odkładam na szafkę obok łóżka i zaraz też zabieram i twój – potrzebne nam są wolne ręce. Znaczy mnie, od ciebie zabieram kubek, by przypadkiem gorący jeszcze wywar nie wylądował na mnie. A potem rzucam ci się na ramiona – tak po prostu, bez żadnego hamulca. Dłonie splatam za szyją, a brodę umiejscawiam z prawej strony. -Dziękuję Jamie. – sapię trochę emocjonalnie rozłożona na wszystkie cztery strony świata. Świadczy o tym fakt że nie nazywam cię tym razem po nazwisku, ani nawet nie mówię do ciebie Ben. Świadczy o tym zdrobnienie którego używam, które w samej swojej formie niesie wiele czułości. Bo nie dziękuję ci już tylko za życzenia. Dziękuję ci za to, że jesteś. I może myślisz – a pewnie nawet sądzisz – że przez ostatnie dni to ty brałeś, podczas gdy my dawałyśmy. Ale dawałeś nam tyle samo, jeśli nie więcej. twoja obecność była mi potrzeba, a potrawka, którą wyjadałam Margaux z talerza genialna. A ty, byłeś idealnie wyważony taki jaki byłeś i choć trudno czasem było dostrzec co kryje się pod powłoką, w twoich oczach odbijała się dobroć. A o niej samej świadczyły twoje czyny. - Skopię ci tyłek jeśli kiedyś się zmienisz. – dodaję jeszcze na sam koniec groźbę – bez pokrycia trochę, bo gdyby przyszło nam rzeczywiście stoczyć walkę rozłożyłbyś mnie na łopatki jednym ciosem. Ale czułam, w środku bardzo mocno, że muszę ci to powiedzieć. Bo wiedziałam też że podnosząc siebie do pionu niedługo opuścisz nasze mieszkanie. I choć wiedziałam, że taka kolej rzeczy jest, to równie pewna byłam tego, że będę za tobą cholernie tęsknić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pokój Tonks pachniał, no cóż, Tonks właśnie. Słodkim winem, gorzką kawą, cierpkim dymem papierosowym, odurzającym aromatem kurzu i spokoju. Kobiece - dziewczęce, jak wolał to ujmować - sypialnie zawsze emanowały tym dziwnym rodzajem magii, jakiej nie był w stanie pojąć. I choć gościł w wielu takich pomieszczeniach - także wyłącznie duchem, jako czuły opiekun panieńskich serc, zerkający odważnie z plakatu Jastrzębi albo z wydartej z Czarownicy okładki, na której wylądował tuż po otrzymaniu nagrody Najbardziej Czarującego Uśmiechu - to za każdym razem czuł się nieco jak intruz, niepasujący do tej delikatnej, ulotnej aury, spersonalizowanej przez ich mieszkanki. Fascynacja mieszała się z pewnym skrępowaniem: oto on, archetyp samca, niezbyt lotnego, brutalnego, poruszającego się jak smok w składzie porcelany, wkraczał na nieznane sobie wody. Poduszeczek, kołder, toaletek, otwartych drzwi przepastnych szaf, kuszących kurtynami różnokolorowych materiałów, szklanych bibelotów, obrazków, grubych ksiąg, kredek, stert pergaminów. Od dziecka przebywał głównie w męskim towarzystwie, nigdy nie mieszkając z przedstawicielkami płci pięknej, i być może właśnie w tym tkwił sekret jego szybkiego uzdrowienia. Delikatne dłonie leczyły rany na duszy i ciele, ale ważniejszą ulgę przynosiły właśnie te dwie kapłanki, eteryczne i zdecydowane, kruche i odważne, radosne i charakteryzujące się jakąś smutną, poważną wiedzą. Nosiły w sobie sekret, który Benjamin bardzo chciał zgłębić, chociażby go musnąć, co do tej pory udawało mu się głównie na przestrzeni fizycznej. Zaspokajającej i jednocześnie wzmagającej głód na więcej.
Tym razem jednak wygodnie usadawiał się na łóżku Justine z jak najczystszymi intencjami świętowania jej urodzin a także podziękowania jej za to...wszystko. Za wyrozumiałość, cierpliwość, szorstki humor i czuły spokój. Wprowadzała element żartobliwości, jakiego bardzo potrzebował. Potrzebowali. Po tylu ciężkich doświadczeniach ostatnich tygodni, umiejętność uśmiechania się wymagała wielu sił: w towarzystwie Tonks przychodziło to natomiast naturalnie, lekko.
- Kiedy jestem w formie świetnie śpiewam - zaperzył się lekko, żartobliwie, przypominając sobie długie wieczory przy ognisku, kiedy to równo ze swoimi współtowarzyszami podróży zawodził mugolskie szanty, niemające nic wspólnego z przebywaniem na stałym lądzie i łapaniem smoków. Muzyka łagodziła obyczaje i naginała rzeczywistość. Tak samo jak obecność Justine, niespotykanie miękkiej, czułej, wyraźnie wzruszonej. Nawet tak ślepy na podstawowe sygnały Ben potrafił to zauważyć: być może dlatego, że nie było bardziej oczywistego okazania rozczulenia od nagłego uścisku. Kątem oka zarejestrował odkładanie kubków i nieco zasmucił się, że nie trafił w gusta Justine - dziwne, rumianek był przecież nektarem bogów, znacznie lepszym od ognistej - lecz zaniepokojenie szybko zniknęło w raptownym ruchu blondynki, obejmującej go ramionami. Wtuliła się w niego ufnie, radośnie; szczupłe ręce objęły jego szyję a chmura włosów przesłoniła mu widok. Ostrożnie odwzajemnił uścisk, przyciągając ją bliżej. Przez chwilę jego myśli pofrunęły w kierunku mało platonicznym, obrazują sobie jej nagie, szczupłe ciało, ale rozgonił te niemoralne chmury z zaskakującą łatwością. Słabości tego typu należały już do historii.
- Obiecuję, że zrobię ci kiedyś tort. A potrawka...cóż, dziwię się, że jeszcze chcecie ją jeść -wymamrotał nieco niewyraźnie w jej włosy, jedną z dłoni przesuwając po plecach, by usadzić ją sobie wygodniej. Nie zwiększał dystansu, nie czuł dyskomfortu wynikającego z przyjacielskiej bliskości, czerpiąc z niej dużo siły. - Nie masz za co dziękować. No, chyba, że za moją doskonale przyrządzoną herbatę, której jeszcze nawet nie tknęłaś - wytknął jej drobiazgowo, dopiero po chwili odsuwając ją na odległość ramienia, by posłać jej ciepły uśmiech. Po omacku sięgnął na stolik i porwał z niego kubek, wciskając go następnie w jej drobne dłonie. - Ciągle się zmieniam, Tonks. Mam nadzieję, że na lepsze - sprostował w zadumie, podszytej niewygodnym wstydem. Za to, co zrobił, kogo skrzywdził, kogo zawiódł. Otrząsnął się jednak szybko z tego pulsującego żalu - to nie był czas na rozpacz. Już (jeszcze?) nie. - Możesz pomyśleć życzenie i zdmuchnąć parę wodną - zasugerował, wskazując na unoszącą się znad gorącego napoju mgiełkę. Odrobina wyobraźni i na pewno zorganizują tu sobie doskonałe urodziny. Chwila radości, wykradziona z ogólnego chaosu, tęsknoty, bólu, niepewności. Zasłużyli na nią, na choć odrobinę wytchnienia.
Tym razem jednak wygodnie usadawiał się na łóżku Justine z jak najczystszymi intencjami świętowania jej urodzin a także podziękowania jej za to...wszystko. Za wyrozumiałość, cierpliwość, szorstki humor i czuły spokój. Wprowadzała element żartobliwości, jakiego bardzo potrzebował. Potrzebowali. Po tylu ciężkich doświadczeniach ostatnich tygodni, umiejętność uśmiechania się wymagała wielu sił: w towarzystwie Tonks przychodziło to natomiast naturalnie, lekko.
- Kiedy jestem w formie świetnie śpiewam - zaperzył się lekko, żartobliwie, przypominając sobie długie wieczory przy ognisku, kiedy to równo ze swoimi współtowarzyszami podróży zawodził mugolskie szanty, niemające nic wspólnego z przebywaniem na stałym lądzie i łapaniem smoków. Muzyka łagodziła obyczaje i naginała rzeczywistość. Tak samo jak obecność Justine, niespotykanie miękkiej, czułej, wyraźnie wzruszonej. Nawet tak ślepy na podstawowe sygnały Ben potrafił to zauważyć: być może dlatego, że nie było bardziej oczywistego okazania rozczulenia od nagłego uścisku. Kątem oka zarejestrował odkładanie kubków i nieco zasmucił się, że nie trafił w gusta Justine - dziwne, rumianek był przecież nektarem bogów, znacznie lepszym od ognistej - lecz zaniepokojenie szybko zniknęło w raptownym ruchu blondynki, obejmującej go ramionami. Wtuliła się w niego ufnie, radośnie; szczupłe ręce objęły jego szyję a chmura włosów przesłoniła mu widok. Ostrożnie odwzajemnił uścisk, przyciągając ją bliżej. Przez chwilę jego myśli pofrunęły w kierunku mało platonicznym, obrazują sobie jej nagie, szczupłe ciało, ale rozgonił te niemoralne chmury z zaskakującą łatwością. Słabości tego typu należały już do historii.
- Obiecuję, że zrobię ci kiedyś tort. A potrawka...cóż, dziwię się, że jeszcze chcecie ją jeść -wymamrotał nieco niewyraźnie w jej włosy, jedną z dłoni przesuwając po plecach, by usadzić ją sobie wygodniej. Nie zwiększał dystansu, nie czuł dyskomfortu wynikającego z przyjacielskiej bliskości, czerpiąc z niej dużo siły. - Nie masz za co dziękować. No, chyba, że za moją doskonale przyrządzoną herbatę, której jeszcze nawet nie tknęłaś - wytknął jej drobiazgowo, dopiero po chwili odsuwając ją na odległość ramienia, by posłać jej ciepły uśmiech. Po omacku sięgnął na stolik i porwał z niego kubek, wciskając go następnie w jej drobne dłonie. - Ciągle się zmieniam, Tonks. Mam nadzieję, że na lepsze - sprostował w zadumie, podszytej niewygodnym wstydem. Za to, co zrobił, kogo skrzywdził, kogo zawiódł. Otrząsnął się jednak szybko z tego pulsującego żalu - to nie był czas na rozpacz. Już (jeszcze?) nie. - Możesz pomyśleć życzenie i zdmuchnąć parę wodną - zasugerował, wskazując na unoszącą się znad gorącego napoju mgiełkę. Odrobina wyobraźni i na pewno zorganizują tu sobie doskonałe urodziny. Chwila radości, wykradziona z ogólnego chaosu, tęsknoty, bólu, niepewności. Zasłużyli na nią, na choć odrobinę wytchnienia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pokój Tonks
Szybka odpowiedź