Sala główna
Strona 32 z 32 • 1 ... 17 ... 30, 31, 32
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Wnętrze "Białej Wiwerny" nie odbiega od wyglądu przeciętnej, niezbyt szanowanej knajpy. Sala główna, która znajduje się na parterze kamienicy, na pierwszy rzut oka wydaje się niezbyt pokaźna, lecz to tylko złudzenie - po przekroczeniu progu widać jedynie jej niewielką część, tę, w której znajdują się dobrze zaopatrzony bar oraz schody prowadzące na piętro. Odnogi izby prowadzą do kilku odrębnych skupisk stolików, gdzie można w spokoju przeprowadzać niezbyt legalne interesy czy rozmawiać w kameralnej, prywatnej atmosferze. Cały lokal oświetlany jest światłem licznych magicznych świec, zaś podniszczone blaty są regularnie czyszczone przez kilka zatrudnionych tam dziewczyn, toteż "Biała Wywerna" nie odstrasza potencjalnych klientów swym stanem, a przynajmniej nie wszystkich.
Możliwość gry w kościanego pokera
Słowa czarownicy skwitował uniesieniem kącika ust skrytych pod wąsem i krótkim: - No. - Jakie uleciało z jego ust. Lubił jej towarzystwo. Nawet po tylu latach, jakie minęły od ich ostatniego spotkania. Nic więc dziwnego, że chętniej wypowiadał słowa, który zwykł szczędzić w innym otoczeniu. I on nie żałował, iż Deirdre nie kroczyła przy jego boku. Skrzywdziłby ją, to było pewne. Nie należał do mężczyzn, odnajdujących się w związkach. Wybuchał, uciekał się do przemocy nie raz, nie dwa przekraczając wszelkie granice przyzwoitości bądź wytrzymałości. A ona z pewnością zasługiwała na coś więcej, niż robienie za przysłowiowy worek treningowy. Worek, za który oddałby życie, to jednak zdawało się wiele nie wnosić w sytuację.
- Zabiorę cię kiedyś ze sobą. Może zrozumiesz. - Nie musieli od razu tropić szlam. I zwykła zwierzyna z pewnością by się nadała. A on posiadał wieloletnie doświadczenie w tej dziedzinie. Z którego z pewnością będzie mogła się czegoś nauczyć.
Prychnął cichym śmiechem, gdy dziewczyna wspomniała o kobietach jego pokroju. On sam doskonale wiedział, że tak spaczone jednostki nie chadzają po każdej z ulic.
- To lepiej. Nie będziesz mi działać na nerwy. - Mruknął w odpowiedzi. Starania ojca o przedłużenie krwi ich rodziny bywały uciążliwe. A Schmidt z pewnością nie chciał ponownie przechodzić przez coś, podobnego. Na wzmiankę o mordowaniu czarownic kiwnął jedynie głową. Nie rozumiał. I nie miał zamiaru rozumieć. To nie zmieniało jednak faktu, iż nie zamierzał poruszać podobnych tematów. Takich jak Deirdre lepiej było mieć w swojej drużynie, niż tej, przeciwnej.
- Nie mogę się doczekać. - Mruknął jedynie na wspomnienie o sowie. Przydałoby mu się rozprostować kości; zrobić coś, co byłoby przyjemną odmianą od krwawej codzienności.
Obserwował jak przekręca się na ławie, a gdy kolejne słowa uleciały z jej ust uniósł dłoń do jej dłoni, aby zacisnąć na niej szorstkie palce. - Ty również. - Odpowiedział, przez chwilę krzyżując spojrzenie zielonych tęczówek ze spojrzeniem towarzyszki. Wygrają, to było pewne. I chciał, aby oboje mogli obejrzeć świat pozbawiony szlamu. A gdy odeszła sam zabrał się z baru, by udać się w poszukiwaniu krwawego zajęcia.
| zt.
- Zabiorę cię kiedyś ze sobą. Może zrozumiesz. - Nie musieli od razu tropić szlam. I zwykła zwierzyna z pewnością by się nadała. A on posiadał wieloletnie doświadczenie w tej dziedzinie. Z którego z pewnością będzie mogła się czegoś nauczyć.
Prychnął cichym śmiechem, gdy dziewczyna wspomniała o kobietach jego pokroju. On sam doskonale wiedział, że tak spaczone jednostki nie chadzają po każdej z ulic.
- To lepiej. Nie będziesz mi działać na nerwy. - Mruknął w odpowiedzi. Starania ojca o przedłużenie krwi ich rodziny bywały uciążliwe. A Schmidt z pewnością nie chciał ponownie przechodzić przez coś, podobnego. Na wzmiankę o mordowaniu czarownic kiwnął jedynie głową. Nie rozumiał. I nie miał zamiaru rozumieć. To nie zmieniało jednak faktu, iż nie zamierzał poruszać podobnych tematów. Takich jak Deirdre lepiej było mieć w swojej drużynie, niż tej, przeciwnej.
- Nie mogę się doczekać. - Mruknął jedynie na wspomnienie o sowie. Przydałoby mu się rozprostować kości; zrobić coś, co byłoby przyjemną odmianą od krwawej codzienności.
Obserwował jak przekręca się na ławie, a gdy kolejne słowa uleciały z jej ust uniósł dłoń do jej dłoni, aby zacisnąć na niej szorstkie palce. - Ty również. - Odpowiedział, przez chwilę krzyżując spojrzenie zielonych tęczówek ze spojrzeniem towarzyszki. Wygrają, to było pewne. I chciał, aby oboje mogli obejrzeć świat pozbawiony szlamu. A gdy odeszła sam zabrał się z baru, by udać się w poszukiwaniu krwawego zajęcia.
| zt.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Nie przestała. Opuszki palców obijały się rytmicznie o blat, wydając ciche głuche tąpnięcia. Wpatrując się w sylwetkę przed nim. Zdawała sobie sprawę, że musi się pilnować, nie popełnić błędów. Nie wypowiedzieć słów w konkretny sposób, inaczej łączyć zgłoski, pilnować mimiki, a właściwie mieć ją całkiem inną. Może nie całkiem, ale reagujące w nowy charakterystyczny sposób. W końcu wypuściła pomiędzy nich stwierdzenie, przekrzywiając trochę głowę. Ciemne włosy oparły się o ramię, jeden z kręconych kosmyków połaskotał ją w policzek. Kiedy odpowiedział pytaniami na pytanie wróciła głową do poprzedniej pozycji.
- No wiesz. - powiedziała wzruszając ramionami. - Te typu, że kromka zawsze spadnie masłem do ziemi. - skrzyżowała z nim spojrzenie bez obaw. Nie pozwoliła by jej wargi drgnęły, oznaczając wypowiedziane słowa formą żartu. Żartowała, czy może była poważna? A może była poważna, żartując. To on powinien wybrać, a może ona właśnie taka była. Na kolejne padające z ust słowa uniosła dłonie, w końcu zaprzestając uderzania o blat i rozłożyła je po bokach w geście niewiedzy, choć jej usta wyginały się w uroczym uśmiechu, a w oczach zatańczyły iskry. Kiedy pochylił się nad stołem, zrobiła to samo, nie opuszczając kącików ust. Te uniosły się wyraźniej, kiedy puścił ku niej oczko. Rozbawiona odchyliła się opierając plecy oparcie. Oplatając dłonią szklankę, która znajdowała się przed nią.
- Szczęśliwa ja. - odpowiedziała na ten zdradzony przez siedzącego naprzeciw niej dżentelmena. Naprawdę, musiała zrodzić się pod jedną ze szczęśliwych gwiazd, by otrzymać od losu szczęście w postaci o tak przystojnej aparycji.
- Powinnam podziękować? - zapytała unosząc jedną z brwi, kiedy skomentował jej aparycję. Nie mogła odmówić Daisy uroku. Przyciągała, ciemniejszą skórą, odrobinę skośnymi oczami, tak trudnymi do napotkania w Londynie.
- Wioski. - odpowiedziała równie krótko na pytanie, które zadał. Właściwie jedna wioska, ale to nie miało teraz aż takiego znaczenia. Nie zdradziła wcześniej dokładnie gdzie była i po co. I na razie, wolała nie wyciągać tego, jeśli ktoś nie wnikał za bardzo. Historia, chociaż była logiczna i przemyślana, nie była faktem. Była dobrze utkanym kłamstwem. Ciemne tęczówki zawisły na nim, kiedy temat zakluczył wokół zmian w Londynie. Uniosła swoją szklankę, wznosząc nią niemy toast na jego słowa i opróżniającą ją do końca. Odstawiła kufel na stół. Nachyliła się w jego kierunku, układając dłonie na stole.
- Tak zrobię. - obiecała, dźwigając się ku górze. Uniosła rękę by pożegnać go gestem który był połączeniem machnięcia i krótkiego salutowania, po którym opuściła lokal.
| zt
- No wiesz. - powiedziała wzruszając ramionami. - Te typu, że kromka zawsze spadnie masłem do ziemi. - skrzyżowała z nim spojrzenie bez obaw. Nie pozwoliła by jej wargi drgnęły, oznaczając wypowiedziane słowa formą żartu. Żartowała, czy może była poważna? A może była poważna, żartując. To on powinien wybrać, a może ona właśnie taka była. Na kolejne padające z ust słowa uniosła dłonie, w końcu zaprzestając uderzania o blat i rozłożyła je po bokach w geście niewiedzy, choć jej usta wyginały się w uroczym uśmiechu, a w oczach zatańczyły iskry. Kiedy pochylił się nad stołem, zrobiła to samo, nie opuszczając kącików ust. Te uniosły się wyraźniej, kiedy puścił ku niej oczko. Rozbawiona odchyliła się opierając plecy oparcie. Oplatając dłonią szklankę, która znajdowała się przed nią.
- Szczęśliwa ja. - odpowiedziała na ten zdradzony przez siedzącego naprzeciw niej dżentelmena. Naprawdę, musiała zrodzić się pod jedną ze szczęśliwych gwiazd, by otrzymać od losu szczęście w postaci o tak przystojnej aparycji.
- Powinnam podziękować? - zapytała unosząc jedną z brwi, kiedy skomentował jej aparycję. Nie mogła odmówić Daisy uroku. Przyciągała, ciemniejszą skórą, odrobinę skośnymi oczami, tak trudnymi do napotkania w Londynie.
- Wioski. - odpowiedziała równie krótko na pytanie, które zadał. Właściwie jedna wioska, ale to nie miało teraz aż takiego znaczenia. Nie zdradziła wcześniej dokładnie gdzie była i po co. I na razie, wolała nie wyciągać tego, jeśli ktoś nie wnikał za bardzo. Historia, chociaż była logiczna i przemyślana, nie była faktem. Była dobrze utkanym kłamstwem. Ciemne tęczówki zawisły na nim, kiedy temat zakluczył wokół zmian w Londynie. Uniosła swoją szklankę, wznosząc nią niemy toast na jego słowa i opróżniającą ją do końca. Odstawiła kufel na stół. Nachyliła się w jego kierunku, układając dłonie na stole.
- Tak zrobię. - obiecała, dźwigając się ku górze. Uniosła rękę by pożegnać go gestem który był połączeniem machnięcia i krótkiego salutowania, po którym opuściła lokal.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
02.07
Nie czuła więcej gniewu. Ostrych odłamów upokorzenia, które zdążyły już rozszarpać jej dumę na tysiące małych skrawków, z każdym kolejnym słowem, listem, kłamstwem. Przyjaciele odwracali się od niej, miłość przeciekała przez palce zanim zdążyła naprawdę zakwitnąć; błąd za błędem, słabość za słabością, niszczyła samą siebie, podstawiając się okrutnie pod ostrze noża. Ale tego już nie było, płomień wygasł, został popiół i ta srebrna nić, którą zszyła się na nowo, silniejsza, pewniejsza niż wcześniej. Nie ciągnęło ją już do alkoholu i chwilowych wytchnień czarodziejskiego pyłu, upragnionych pocałunków, krwi. Whisky nie smakowała słodko, a pocałunki - pocałunki nie miały żadnego smaku. Nie potrzebowała ich więcej tak jak nie potrzebowała niczyjej miłości. Miała własne odbicie w lustrze, wciąż młodą twarz, bladą skórą okrytą fałszywym rumieńcem, najdokładniejszym makijażem, który nie upiększał, lecz akcentował jej stoicką nienawiść. Nie wiedziała już nawet kogo dokładnie nienawidzi; czy innych ludzi, czy samą siebie, czy może wszystkie te sploty przypadków, które doprowadziły ją do tego miejsca.
Wiedziała jednak, gdzie chce zmierzać i jakie kroki poczynić. Życzliwy, przepraszający uśmiech przywoływała już na twarz bez najmniejszego wysiłku, choć oczy pozostawały surowe i uważne. Szukała możliwości, nowej drogi dla siebie, chwały, która nie miała nadejść, lecz zostać zdobyta.
Oczywiście, że pojawiła się długo przed czasem; jeśli Valerie Sallow nie chciała widzieć jej spóźnioną, natknie się na nią na miejscu. Była tu już wszak niejednokrotnie, zapewne częściej niż ona, znała zakamarki piwnic i głównej sali, barmanów, personel. Z każdym przywitała się ciepło, nie okazując zażenowania, choć każdy też pewnie wiedział, że nie jest tym, kim być zwykła.
Włosy, wciąż długie, ale już niedługo, związała bardzo dokładnie w upięcie nad karkiem, z którego nie wystawał żaden nieporządny włos. Ubrała się skromnie, w granatową spódnicę z wysokim stanem, w białą jak śnieg koszulę z perłowymi guzikami, które nie były prawdziwymi perłami. Zapięła je wysoko pod gardłem, gdzie kołnierz zwijał się w małą falbankę. Rękawy były nieco szersze, muskały ciemne rękawiczki z cienkiego jak pajęczyna materiału, czarnego, podobnie skórzany pas akcentujący zbyt wąską talię. Obcasy jej botków były dość wysokie, by stukać po zakurzonej podłodze i dość niskie, by się nie chwiała.
Zajęła miejsce w oddaleniu od baru, ale nie dopóki nie zamówiła dla siebie filiżanki gorącej herbaty z mlekiem. Grzała na niej zmarznięte dłonie, przypatrując się drzwiom do lokalu i wyczekując swojej słodkiej mentorki.
Była nieruchoma i czujna, dopóki nie zaskrzypiał zawias, a piękno jasnego włosa i drogich perfum nie znalazło sobie drogi do tej mrocznej nory, w której piwnicach jeszcze nie tak dawno demony wychodziły na rzeź.
Zerwała się szybko i zgrabnie, żeby przywitać ją na stojąco, z lekkim pochyleniem głowy.
I tak była od śpiewaczki znacznie wyższa, ale mogła choć udać, że chce na nią spojrzeć z pozycji skruszonej dziewczyny. Kobiety. Wiedźmy.
- Pani Sallow, jak wiele wdzięcznego czaru nadało pani małżeństwo - powiedziała cicho, łypiąc na nią pod rzęs, uśmiechnięta tylko trochę, ale nie dość, by kolidowało to z lekko zmarszczonymi, zmartwionymi brwiami. - Proszę przebaczyć mi niefortunne okoliczności spotkania. Nie mam pięknych słów na swoją obronę. Cóż bowiem znaczy, że zależało mi na samodzielności, że pragnęłam pokazać się z jak najlepszej strony, aby wreszcie być w stanie zrobić na pani dobre wrażenie? Popełniłam błąd. - Spuściła skromnie oczy. - Pozostaje mi jedynie skrucha. - dodała cicho, bez uśmiechu.
Nie śmiały się też jej oczy, błękitne i pozbawione wyrazu.
Nie czuła więcej gniewu, tylko nienawiść. I nienawistną determinację.
Pack your things
Leave somehow
Blackbird song
Is over now
Leave somehow
Blackbird song
Is over now
Nie czuła więcej gniewu. Ostrych odłamów upokorzenia, które zdążyły już rozszarpać jej dumę na tysiące małych skrawków, z każdym kolejnym słowem, listem, kłamstwem. Przyjaciele odwracali się od niej, miłość przeciekała przez palce zanim zdążyła naprawdę zakwitnąć; błąd za błędem, słabość za słabością, niszczyła samą siebie, podstawiając się okrutnie pod ostrze noża. Ale tego już nie było, płomień wygasł, został popiół i ta srebrna nić, którą zszyła się na nowo, silniejsza, pewniejsza niż wcześniej. Nie ciągnęło ją już do alkoholu i chwilowych wytchnień czarodziejskiego pyłu, upragnionych pocałunków, krwi. Whisky nie smakowała słodko, a pocałunki - pocałunki nie miały żadnego smaku. Nie potrzebowała ich więcej tak jak nie potrzebowała niczyjej miłości. Miała własne odbicie w lustrze, wciąż młodą twarz, bladą skórą okrytą fałszywym rumieńcem, najdokładniejszym makijażem, który nie upiększał, lecz akcentował jej stoicką nienawiść. Nie wiedziała już nawet kogo dokładnie nienawidzi; czy innych ludzi, czy samą siebie, czy może wszystkie te sploty przypadków, które doprowadziły ją do tego miejsca.
Wiedziała jednak, gdzie chce zmierzać i jakie kroki poczynić. Życzliwy, przepraszający uśmiech przywoływała już na twarz bez najmniejszego wysiłku, choć oczy pozostawały surowe i uważne. Szukała możliwości, nowej drogi dla siebie, chwały, która nie miała nadejść, lecz zostać zdobyta.
Oczywiście, że pojawiła się długo przed czasem; jeśli Valerie Sallow nie chciała widzieć jej spóźnioną, natknie się na nią na miejscu. Była tu już wszak niejednokrotnie, zapewne częściej niż ona, znała zakamarki piwnic i głównej sali, barmanów, personel. Z każdym przywitała się ciepło, nie okazując zażenowania, choć każdy też pewnie wiedział, że nie jest tym, kim być zwykła.
Włosy, wciąż długie, ale już niedługo, związała bardzo dokładnie w upięcie nad karkiem, z którego nie wystawał żaden nieporządny włos. Ubrała się skromnie, w granatową spódnicę z wysokim stanem, w białą jak śnieg koszulę z perłowymi guzikami, które nie były prawdziwymi perłami. Zapięła je wysoko pod gardłem, gdzie kołnierz zwijał się w małą falbankę. Rękawy były nieco szersze, muskały ciemne rękawiczki z cienkiego jak pajęczyna materiału, czarnego, podobnie skórzany pas akcentujący zbyt wąską talię. Obcasy jej botków były dość wysokie, by stukać po zakurzonej podłodze i dość niskie, by się nie chwiała.
Zajęła miejsce w oddaleniu od baru, ale nie dopóki nie zamówiła dla siebie filiżanki gorącej herbaty z mlekiem. Grzała na niej zmarznięte dłonie, przypatrując się drzwiom do lokalu i wyczekując swojej słodkiej mentorki.
Była nieruchoma i czujna, dopóki nie zaskrzypiał zawias, a piękno jasnego włosa i drogich perfum nie znalazło sobie drogi do tej mrocznej nory, w której piwnicach jeszcze nie tak dawno demony wychodziły na rzeź.
Zerwała się szybko i zgrabnie, żeby przywitać ją na stojąco, z lekkim pochyleniem głowy.
I tak była od śpiewaczki znacznie wyższa, ale mogła choć udać, że chce na nią spojrzeć z pozycji skruszonej dziewczyny. Kobiety. Wiedźmy.
- Pani Sallow, jak wiele wdzięcznego czaru nadało pani małżeństwo - powiedziała cicho, łypiąc na nią pod rzęs, uśmiechnięta tylko trochę, ale nie dość, by kolidowało to z lekko zmarszczonymi, zmartwionymi brwiami. - Proszę przebaczyć mi niefortunne okoliczności spotkania. Nie mam pięknych słów na swoją obronę. Cóż bowiem znaczy, że zależało mi na samodzielności, że pragnęłam pokazać się z jak najlepszej strony, aby wreszcie być w stanie zrobić na pani dobre wrażenie? Popełniłam błąd. - Spuściła skromnie oczy. - Pozostaje mi jedynie skrucha. - dodała cicho, bez uśmiechu.
Nie śmiały się też jej oczy, błękitne i pozbawione wyrazu.
Nie czuła więcej gniewu, tylko nienawiść. I nienawistną determinację.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie lubiła Nokturnu. To miejsce, przez lata kojarzone wyłącznie z chaotyczną zbieraniną szumowin nigdy nie było jej destynacją. Jako panna, jeszcze nastolatka, zaznawszy odrobinę wolności w objęciach Londynu i tak nie zwracała oczu ku Nokturnowi. Jej miejsce znajdowało się w blichtrze, w jasności wśród elit, jak nakazywała długa, rodzinna tradycja. Czym wtedy był Śmiertelny Nokturn? Rynsztokiem, przede wszystkim. Schronieniem dla tych, którzy nie mogli go sobie zbudować własnoręcznie w bezpieczniejszych częściach miasta. Przez lata karty się odwróciły, reguły gry zmieniały i choć pojawianie się w miejscach takich jak to Valerie zamierzała ograniczać do potrzebnego minimum, powód spotkania z Elvirą Multon nakazywał obranie jako miejsca jego odbycia Białą Wywernę.
Żadne inne miejsce nie nosiło w sobie tak długiej historii zwycięskiej — wszystko na to wskazywało, choć wojna wciąż trwała — formacji, jaką byli Rycerze Walpurgii. Choć losy Valerie pozwoliły jej dołączyć w ich szeregi dopiero w zimą, gdy na stałe powróciła do kraju, zaangażowanie wojenne męża, powierzane jej raz za razem zadania, poczucie patriotycznego obowiązku — wszystko to skumulowało się w duszy artystki, wiążąc ją ze sprawą Rycerską już raz na zawsze. Bywała tu zresztą niegdyś — od tutejszego barmana Ramsey, jej dawny znajomy ze szkoły, teraz Namiestnik Warwickshire dowiedział się o jej przybyciu, skierował pierwsze rozkazy. Czuła na sobie spojrzenia gości — tak wtedy, jak i dzisiaj, bowiem nie pasowała do tego miejsca.
Suknia w kolorze karminu układała się na jej ciele w charakterystyczny sposób — górna jej część przylegała do ciała, podkreślając filigranowość sylwetki śpiewaczki, zaś im bardziej w dół szedł materiał, tym bardziej suknia rozszerzała się, tę samą filigranowość maskując. Jasne włosy upięła nad karkiem, pozostawiając po obu stronach twarzy dwa, kręcone pukle. Stukot obcasów towarzyszący jej krokom sprawiał, że niektórzy z gości Wywerny odrywali się od rozmów, odwracali ciekawsko; oczy niektórych lśniły czasem w rozpoznaniu śpiewaczki, ale to dobrze. Jej kariera rozwijała się bardzo szybko, dawała koncerty w wielu miejscach kraju, występowała na najważniejszych uroczystościach. Powinni ją znać, to nawet lepiej o nich świadczyło. A gdyby pragnęła pozostać niezauważona, podjęłaby ku temu stosowne kroki.
— Panna Multon — odpowiedziała na przywitanie; jej głowa ledwie drgnęła w pochyleniu, za to przymknięte powieki stanowiły wyraz zrozumienia intencji, które przejawiała Elvira. Podniósłszy wzrok na twarz swej podopiecznej, raz krzyżując ich spojrzenia, nie zamierzała odwracać wzroku pierwsza. To, że Elvira była od niej wyższa nie stanowiło żadnej nowości, powodu do wstydu czy zakłopotania. Valerie był osobą drobnej budowy, przez lata przyzwyczaiła się do tego, że większość świata spogląda na nią z innej perspektywy. — Proszę zająć miejsce, będzie pannie wygodniej — dodała po chwili, samej zajmując miejsce naprzeciwko tego, które wcześniej zajmowała Elvira. Torebka, którą do tej pory trzymała w dłoniach przed sobą, położona została na blacie, otwarta, a po chwili Valerie wyciągnęła z niej pergamin, pióro i buteleczkę atramentu.
— Lepiej dla panny będzie, gdy jednak znajdzie te piękne słowa na swoje usprawiedliwienie — oznajmiła, nie spuszczając oka z Multon. Dotychczas ton, którym posługiwała się Valerie był melodyjny, płynny i przede wszystkim ciepły, szczerze ciepły. Pomimo krnąbrności Elviry chciała jej przecież wyłącznie pomóc, ale musiała mieć do niej zaufanie. To szargane było raz za razem, za każdą kolejną próbą przedwczesnego wybijania się na samodzielność. Gdyby tylko siedząca naprzeciw blondynka spisała do niej jednozdaniowy list i Valerie czułaby, że lekcje dokądś prowadzą. Że może faktycznie protegowana zasługuje na więcej wolności, że może się wykazać i spróbować pokazywać publicznie na własną rękę i rachunek. Wtedy mogłyby skupić się bardziej na detalach, korygować zauważone błędy, ich współpraca miałaby przyszłość. Przyszłość, którą zabiła niepotrzebna pycha i duma.
Ale Valerie wiedziała przecież, jak to wygląda. Istniała jednak osoba, do której świadomości taki przebieg zdarzeń jeszcze nie dotarł. Ale dotrze, w swoim czasie.
— Nie będę panny trzymać długo, spodziewam się, że ma panna swoje obowiązki, jak każdy uzdrowiciel. Niemniej jednak nie pozostawiła mnie panna przed innym wyborem, choć niezwykle przykro mi, że musiało do tego dojść — szczupłe, jasne palce przesunęły najpierw pergamin z piórem, później buteleczkę atramentu w kierunku Elviry. — Napisze panna list do lorda Tristana Rosiera. Raport z postępów poczynionych w ostatnim półroczu. Zawrze w nim panna wszystkie otrzymane ode mnie nakazy i zakazy oraz to, jak pilnie się ich panna trzymała. Bez pomijania szczegółów, dopilnuję, by znalazły się w treści, nawet jeżeli przypadkiem zostaną pominięte — najwyższa pora, by jednego ze swych żołnierzy, jak lubiła się prezentować Elvira, ocenił osobiście jej generał. Czas na żarty i fałszywe uśmiechy dobiegł końca. Papier przyjmować powinien wyłącznie prawdę.
Żadne inne miejsce nie nosiło w sobie tak długiej historii zwycięskiej — wszystko na to wskazywało, choć wojna wciąż trwała — formacji, jaką byli Rycerze Walpurgii. Choć losy Valerie pozwoliły jej dołączyć w ich szeregi dopiero w zimą, gdy na stałe powróciła do kraju, zaangażowanie wojenne męża, powierzane jej raz za razem zadania, poczucie patriotycznego obowiązku — wszystko to skumulowało się w duszy artystki, wiążąc ją ze sprawą Rycerską już raz na zawsze. Bywała tu zresztą niegdyś — od tutejszego barmana Ramsey, jej dawny znajomy ze szkoły, teraz Namiestnik Warwickshire dowiedział się o jej przybyciu, skierował pierwsze rozkazy. Czuła na sobie spojrzenia gości — tak wtedy, jak i dzisiaj, bowiem nie pasowała do tego miejsca.
Suknia w kolorze karminu układała się na jej ciele w charakterystyczny sposób — górna jej część przylegała do ciała, podkreślając filigranowość sylwetki śpiewaczki, zaś im bardziej w dół szedł materiał, tym bardziej suknia rozszerzała się, tę samą filigranowość maskując. Jasne włosy upięła nad karkiem, pozostawiając po obu stronach twarzy dwa, kręcone pukle. Stukot obcasów towarzyszący jej krokom sprawiał, że niektórzy z gości Wywerny odrywali się od rozmów, odwracali ciekawsko; oczy niektórych lśniły czasem w rozpoznaniu śpiewaczki, ale to dobrze. Jej kariera rozwijała się bardzo szybko, dawała koncerty w wielu miejscach kraju, występowała na najważniejszych uroczystościach. Powinni ją znać, to nawet lepiej o nich świadczyło. A gdyby pragnęła pozostać niezauważona, podjęłaby ku temu stosowne kroki.
— Panna Multon — odpowiedziała na przywitanie; jej głowa ledwie drgnęła w pochyleniu, za to przymknięte powieki stanowiły wyraz zrozumienia intencji, które przejawiała Elvira. Podniósłszy wzrok na twarz swej podopiecznej, raz krzyżując ich spojrzenia, nie zamierzała odwracać wzroku pierwsza. To, że Elvira była od niej wyższa nie stanowiło żadnej nowości, powodu do wstydu czy zakłopotania. Valerie był osobą drobnej budowy, przez lata przyzwyczaiła się do tego, że większość świata spogląda na nią z innej perspektywy. — Proszę zająć miejsce, będzie pannie wygodniej — dodała po chwili, samej zajmując miejsce naprzeciwko tego, które wcześniej zajmowała Elvira. Torebka, którą do tej pory trzymała w dłoniach przed sobą, położona została na blacie, otwarta, a po chwili Valerie wyciągnęła z niej pergamin, pióro i buteleczkę atramentu.
— Lepiej dla panny będzie, gdy jednak znajdzie te piękne słowa na swoje usprawiedliwienie — oznajmiła, nie spuszczając oka z Multon. Dotychczas ton, którym posługiwała się Valerie był melodyjny, płynny i przede wszystkim ciepły, szczerze ciepły. Pomimo krnąbrności Elviry chciała jej przecież wyłącznie pomóc, ale musiała mieć do niej zaufanie. To szargane było raz za razem, za każdą kolejną próbą przedwczesnego wybijania się na samodzielność. Gdyby tylko siedząca naprzeciw blondynka spisała do niej jednozdaniowy list i Valerie czułaby, że lekcje dokądś prowadzą. Że może faktycznie protegowana zasługuje na więcej wolności, że może się wykazać i spróbować pokazywać publicznie na własną rękę i rachunek. Wtedy mogłyby skupić się bardziej na detalach, korygować zauważone błędy, ich współpraca miałaby przyszłość. Przyszłość, którą zabiła niepotrzebna pycha i duma.
Ale Valerie wiedziała przecież, jak to wygląda. Istniała jednak osoba, do której świadomości taki przebieg zdarzeń jeszcze nie dotarł. Ale dotrze, w swoim czasie.
— Nie będę panny trzymać długo, spodziewam się, że ma panna swoje obowiązki, jak każdy uzdrowiciel. Niemniej jednak nie pozostawiła mnie panna przed innym wyborem, choć niezwykle przykro mi, że musiało do tego dojść — szczupłe, jasne palce przesunęły najpierw pergamin z piórem, później buteleczkę atramentu w kierunku Elviry. — Napisze panna list do lorda Tristana Rosiera. Raport z postępów poczynionych w ostatnim półroczu. Zawrze w nim panna wszystkie otrzymane ode mnie nakazy i zakazy oraz to, jak pilnie się ich panna trzymała. Bez pomijania szczegółów, dopilnuję, by znalazły się w treści, nawet jeżeli przypadkiem zostaną pominięte — najwyższa pora, by jednego ze swych żołnierzy, jak lubiła się prezentować Elvira, ocenił osobiście jej generał. Czas na żarty i fałszywe uśmiechy dobiegł końca. Papier przyjmować powinien wyłącznie prawdę.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dla niej Nokturn był miejscem noszącym znamiona historii. Nie tylko tej zwycięskiej, pięknej, opiewającej w chwałę. To tutaj spędzała najszczęśliwsze i najstraszliwsze dni. Zadowolona i pełna entuzjazmu odwiedzała Drew w jego norze na strychu, piła w Mantykorze, śmiała się i żartowała bez żadnych trosk, przekonana, że odnalazła swoje miejsce w świecie. Tutaj bawiła się z Lysandrą na jej dziwaczne, niekoniecznie dziecięce sposoby. Tutaj poznała Cassandrę, niegdyś tak szanowaną przyjaciółkę.
Tutaj też jednak jej serce zostało złamane po raz pierwszy. Tutaj uciekała, płacząc i zostawiając za sobą złamany obcas pantofla. Tutaj stała na parnym, wieczornym powietrzu, oczekując z gęsią skórką na ramionach pojawienia się Czarnego Pana. Stąd właśnie, sprzed drzwi tego lokalu, wyruszyła w podróż w podziemia, która raz na zawsze miała ją zmienić i zdefiniować na nowo. Tę brukową kostkę broczyła własną krwią, gdy bez ręki próbowała dowlec się do lecznicy.
Tutaj zaznała miłości i nienawiści, szacunku i pogardy. Tutaj była bliska śmierci.
Dziś te wszystkie emocje zdawały jej się odległe, przygniecione postępującym gniciem jej niegdyś tak barwnej duszy. Nie potrafiła dłużej zebrać się na miłość, na strach, nawet na gniew. Nienawidziła, bo to było paliwo napędzające większość jej działań, ale poza tą nienawiścią nie wydawało się czaić już nic.
Nic też nie odczuła, gdy w Wywernie pojawiła się Valerie; rozkosznie piękna i barwna, rzucająca się w oczy tak, jakby ktoś nasunął na nią światło reflektorów. Nawet tutaj, po skrzypiących deskach, zdawała się stąpać jak po scenie i to właśnie tak bardzo odcinało ją od klimatu Nokturnu. Mieli tu wiele pięknych kobiet, ale żadna nie była w tym tak lekka i beztroska.
Sallow nie umiałaby się tu odnaleźć. A Elvirze było wszystko jedno.
Sama była piękna, ale po trzykroć skromniej ubrana, zwłaszcza dziś, gdy jej szaty o prostych odcieniach nikomu nie rzucały się w oczy. Wszystko dopięte na ostatni guzik, bez ani jednego wymięcia, zagięcia, prawie równie doskonałe jak lekkie i pozbawione wysiłku wygięcie ust w smutny uśmiech.
Wykonywała polecenia bezwolnie, ale ze śladami gracji, zajmując miejsce przed Valerie, czego robić początkiem nie zamierzała - ale tego kobieta okazała się od niej wymagać. Nie mówiła nic, gdy kobieta ją karciła, nie odrywała spojrzenia od jej sarnich oczu, gdy położyła przed nią pergamin, piękne pióro i kałamarz. Trzymała własne dłonie złożone na blacie i zdawała się nawet nie oddychać, gdy mentorka zakończyła swój wywód jakże upokarzającym zadaniem.
Słyszała kpinę, słyszała drwinę, słyszała szczerą pogardę.
Coś w jej środku zapiekło, zabolało, palce załaskotały i zapłonęły mocą, której nie potrafiła uwolnić bez różdżki w dłoni. Poczuła zapach krwi i odniosła wrażenie, że ta za chwilę pocieknie jej z nosa. Zdarzało się to od czasu do czasu odkąd tak intensywnie zaczęła mieszać ze sobą magię uzdrowicielską i czarną, czystą i brudną, przeciwstawne i wymagające dla jej wrażliwego magicznego rdzenia.
Milczała długo, mrugając, choć uśmiech zszedł z jej ust.
Nie chciała ich otwierać, bo przez jakiś czas była pewna, że gdy to zrobi, zacznie krzyczeć, krzyczeć jak banshee, której pieśń potrafiła zabić co słabszych magów. Słabych jak Valerie.
Nie, nie Valerie. Ona nie była słaba. Nie była jednak też choć w połowie tak silna jak sądziła.
- Chce pani słów usprawiedliwienia, więc się na nie odważę. - powiedziała wreszcie i ją samą zaskoczyło jak spokojnie brzmiała. Każdy oddech brany między zdaniami zdawał się chłodniejszy od poprzedniego, wypełniając ją lodem, który zamrażał krew. Nie odrywała wzroku od źrenic swojej rozmówczyni, w ogóle nie poruszała oczami. - Choć chciałabym przeprosić raz jeszcze za rozczarowanie, myślę, że wolno mi również pozwolić sobie na szczerość. Jestem zwykłą kobietą, pani Sallow. To sprawa, która w naszej relacji wydaje się nie pojawić nigdy. Jestem zwykłą kobietą ze swoimi zwykłymi sprawami, zwykłymi przyjaciółmi i zwykłymi nadziejami. Od naszego pierwszego spotkania stałam się jednak w stosunku do pani wariatką i dzikuską wymagającą stałego nadzoru. - Uniosłaby dłoń, by powstrzymać Valerie od przerywania, ale z jakiegoś powodu wątpiła, by kobieta zechciała jej teraz przerwać. Dłonie Elviry były zresztą zimne, zimne i nieruchome, i ciężkie. - Tak pani usłyszała, wiem. Ktoś tak pani powiedział. Zapewne lord Kentu. Zapewne miał rację, bo zawsze ją ma. - Usta jej nie drgnęły, choć gdzieś głęboko w sobie chciała się uśmiechnąć. - Choć popełniałam błędy, których szczerze żałuję, nigdy nie byłam dzikuską. Zostałam nią jednak, gdy mój zasłużony miesiącami pracy udział w uroczystości wojennej został przez panią wstrzymany. Nawet i bez odbierania zasług, choćby sama obecność na widowni. Odmówiła mi pani osobiście tego prawa na mocy domniemań, do jakich nigdy nie dałam pani podstaw. Nie uczyniłam pani żadnej krzywdy. Nigdy nie miałam takiego zamiaru. - Gdyby miała zamiar uczynić jej krzywdę, gdyby oddała się tym żarłocznym popędom, zerwałaby jej porcelanową skórę skrawek po skrawku aż nie zostałoby nic poza krwawiącą masą mięsa i bólu. - Zostałam niepoczytalną wariatką w oczach moich przyjaciół. Bliskich przyjaciół, wśród których była moja rodzina. To z rodziną udawałam się na spotkania, to przyjaciele zapraszali mnie na wspólne wyjścia i to przed nimi musiałam się tłumaczyć. Lady Parkinson, Lady Burke, ukochana namiestnika Suffolk, a nawet sam namiestnik. Nawet lady doyenne Rosier nalegała na wspólną herbatę i była bardzo zadowolona z naszego spotkania. Proszę mi powiedzieć, z całym szacunkiem, jaki do pani mam, pani Sallow, czy po ogromie upokorzenia pierwszego kwietnia mogłam pani zaufać w kwestii tego, że nie upokorzy mnie pani raz jeszcze, wzbraniając mi zwykłych spotkań? Nie utwierdzi lady Rosier w przekonaniu, że jestem niebezpieczna? Nie zasieje wątpliwości w sercach moich przyjaciół? Miałam nadzieję, że prezentując pani dobre efekty tych spotkań, będę mogła pozytywnie panią zaskoczyć, ukazać coś materialnego na swój temat, w co mogłaby pani uwierzyć. Była to nadzieja, nie przeczę, powodowana również strachem. - Nie czuła strachu. Gdy lodowatymi dłońmi chwyciła za gorący kubek, odniosła wrażenie, że temperatura jej herbaty spada. - Wydaje mi się, choć mogę rzecz jasna się mylić, że gdyby od początku spojrzała pani na mnie jak na kobietę, a nie na przykry obowiązek, czy społeczny parias, ogromną przyjemność sprawiłoby mi czerpanie z pani wiedzy i obszernego doświadczenia przed każdą wizytą w szanowanych miejscach. A jednak... a jednak czułam, że sprawia pani zadowolenie bycie wyrokiem na moje towarzyskie życie, na resztki szacunku i zaufania bliskich, które mi po tym wszystkim pozostały. - Opuściła spojrzenie na czysty pergamin i pióro.
Po chwili ciszy złapała dwoma białymi palcami za stosinę i obejrzała je w świetle świecy. Potem zanurzyła stalówkę w atramencie. Dłoń drżała jej zaledwie odrobinę zanim zmusiła ją do posłuszeństwa. By pozostała tak spokojna jak jej spojrzenie, gdy znów skierowała je na Valerie.
- Liczyłam na szansę ukorzenia się przed lordem Rosierem osobiście. Miałam zamysł tego jak uprosić u niego możliwość audiencji. Jeśli jednak życzy sobie pani, bym napisała ten list, to to zrobię i zrobię to szczerze. - U góry napisała adresata, cienkim, lekko pochyłym charakterem pisma, ładnie i równo. - Od czego powinnam zacząć? - spytała bez gniewu, martwym tonem.
Bo gniew zabijał, ale przede wszystkim ją samą, a nienawiść można było pielęgnować. Ognisko we wnętrzu duszy, gorętsze od pożogi.
Zastanawiała się, czy gdzieś w pobliżu nie skrywa się Czarny Pan. Zastanawiała się co by jej powiedział, gdyby taka jak dziś padła przed nim na kolana.
Oddałaby mu tę płonącą duszę. Teraz była tego pewna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Tutaj też jednak jej serce zostało złamane po raz pierwszy. Tutaj uciekała, płacząc i zostawiając za sobą złamany obcas pantofla. Tutaj stała na parnym, wieczornym powietrzu, oczekując z gęsią skórką na ramionach pojawienia się Czarnego Pana. Stąd właśnie, sprzed drzwi tego lokalu, wyruszyła w podróż w podziemia, która raz na zawsze miała ją zmienić i zdefiniować na nowo. Tę brukową kostkę broczyła własną krwią, gdy bez ręki próbowała dowlec się do lecznicy.
Tutaj zaznała miłości i nienawiści, szacunku i pogardy. Tutaj była bliska śmierci.
Dziś te wszystkie emocje zdawały jej się odległe, przygniecione postępującym gniciem jej niegdyś tak barwnej duszy. Nie potrafiła dłużej zebrać się na miłość, na strach, nawet na gniew. Nienawidziła, bo to było paliwo napędzające większość jej działań, ale poza tą nienawiścią nie wydawało się czaić już nic.
Nic też nie odczuła, gdy w Wywernie pojawiła się Valerie; rozkosznie piękna i barwna, rzucająca się w oczy tak, jakby ktoś nasunął na nią światło reflektorów. Nawet tutaj, po skrzypiących deskach, zdawała się stąpać jak po scenie i to właśnie tak bardzo odcinało ją od klimatu Nokturnu. Mieli tu wiele pięknych kobiet, ale żadna nie była w tym tak lekka i beztroska.
Sallow nie umiałaby się tu odnaleźć. A Elvirze było wszystko jedno.
Sama była piękna, ale po trzykroć skromniej ubrana, zwłaszcza dziś, gdy jej szaty o prostych odcieniach nikomu nie rzucały się w oczy. Wszystko dopięte na ostatni guzik, bez ani jednego wymięcia, zagięcia, prawie równie doskonałe jak lekkie i pozbawione wysiłku wygięcie ust w smutny uśmiech.
Wykonywała polecenia bezwolnie, ale ze śladami gracji, zajmując miejsce przed Valerie, czego robić początkiem nie zamierzała - ale tego kobieta okazała się od niej wymagać. Nie mówiła nic, gdy kobieta ją karciła, nie odrywała spojrzenia od jej sarnich oczu, gdy położyła przed nią pergamin, piękne pióro i kałamarz. Trzymała własne dłonie złożone na blacie i zdawała się nawet nie oddychać, gdy mentorka zakończyła swój wywód jakże upokarzającym zadaniem.
Słyszała kpinę, słyszała drwinę, słyszała szczerą pogardę.
Coś w jej środku zapiekło, zabolało, palce załaskotały i zapłonęły mocą, której nie potrafiła uwolnić bez różdżki w dłoni. Poczuła zapach krwi i odniosła wrażenie, że ta za chwilę pocieknie jej z nosa. Zdarzało się to od czasu do czasu odkąd tak intensywnie zaczęła mieszać ze sobą magię uzdrowicielską i czarną, czystą i brudną, przeciwstawne i wymagające dla jej wrażliwego magicznego rdzenia.
Milczała długo, mrugając, choć uśmiech zszedł z jej ust.
Nie chciała ich otwierać, bo przez jakiś czas była pewna, że gdy to zrobi, zacznie krzyczeć, krzyczeć jak banshee, której pieśń potrafiła zabić co słabszych magów. Słabych jak Valerie.
Nie, nie Valerie. Ona nie była słaba. Nie była jednak też choć w połowie tak silna jak sądziła.
- Chce pani słów usprawiedliwienia, więc się na nie odważę. - powiedziała wreszcie i ją samą zaskoczyło jak spokojnie brzmiała. Każdy oddech brany między zdaniami zdawał się chłodniejszy od poprzedniego, wypełniając ją lodem, który zamrażał krew. Nie odrywała wzroku od źrenic swojej rozmówczyni, w ogóle nie poruszała oczami. - Choć chciałabym przeprosić raz jeszcze za rozczarowanie, myślę, że wolno mi również pozwolić sobie na szczerość. Jestem zwykłą kobietą, pani Sallow. To sprawa, która w naszej relacji wydaje się nie pojawić nigdy. Jestem zwykłą kobietą ze swoimi zwykłymi sprawami, zwykłymi przyjaciółmi i zwykłymi nadziejami. Od naszego pierwszego spotkania stałam się jednak w stosunku do pani wariatką i dzikuską wymagającą stałego nadzoru. - Uniosłaby dłoń, by powstrzymać Valerie od przerywania, ale z jakiegoś powodu wątpiła, by kobieta zechciała jej teraz przerwać. Dłonie Elviry były zresztą zimne, zimne i nieruchome, i ciężkie. - Tak pani usłyszała, wiem. Ktoś tak pani powiedział. Zapewne lord Kentu. Zapewne miał rację, bo zawsze ją ma. - Usta jej nie drgnęły, choć gdzieś głęboko w sobie chciała się uśmiechnąć. - Choć popełniałam błędy, których szczerze żałuję, nigdy nie byłam dzikuską. Zostałam nią jednak, gdy mój zasłużony miesiącami pracy udział w uroczystości wojennej został przez panią wstrzymany. Nawet i bez odbierania zasług, choćby sama obecność na widowni. Odmówiła mi pani osobiście tego prawa na mocy domniemań, do jakich nigdy nie dałam pani podstaw. Nie uczyniłam pani żadnej krzywdy. Nigdy nie miałam takiego zamiaru. - Gdyby miała zamiar uczynić jej krzywdę, gdyby oddała się tym żarłocznym popędom, zerwałaby jej porcelanową skórę skrawek po skrawku aż nie zostałoby nic poza krwawiącą masą mięsa i bólu. - Zostałam niepoczytalną wariatką w oczach moich przyjaciół. Bliskich przyjaciół, wśród których była moja rodzina. To z rodziną udawałam się na spotkania, to przyjaciele zapraszali mnie na wspólne wyjścia i to przed nimi musiałam się tłumaczyć. Lady Parkinson, Lady Burke, ukochana namiestnika Suffolk, a nawet sam namiestnik. Nawet lady doyenne Rosier nalegała na wspólną herbatę i była bardzo zadowolona z naszego spotkania. Proszę mi powiedzieć, z całym szacunkiem, jaki do pani mam, pani Sallow, czy po ogromie upokorzenia pierwszego kwietnia mogłam pani zaufać w kwestii tego, że nie upokorzy mnie pani raz jeszcze, wzbraniając mi zwykłych spotkań? Nie utwierdzi lady Rosier w przekonaniu, że jestem niebezpieczna? Nie zasieje wątpliwości w sercach moich przyjaciół? Miałam nadzieję, że prezentując pani dobre efekty tych spotkań, będę mogła pozytywnie panią zaskoczyć, ukazać coś materialnego na swój temat, w co mogłaby pani uwierzyć. Była to nadzieja, nie przeczę, powodowana również strachem. - Nie czuła strachu. Gdy lodowatymi dłońmi chwyciła za gorący kubek, odniosła wrażenie, że temperatura jej herbaty spada. - Wydaje mi się, choć mogę rzecz jasna się mylić, że gdyby od początku spojrzała pani na mnie jak na kobietę, a nie na przykry obowiązek, czy społeczny parias, ogromną przyjemność sprawiłoby mi czerpanie z pani wiedzy i obszernego doświadczenia przed każdą wizytą w szanowanych miejscach. A jednak... a jednak czułam, że sprawia pani zadowolenie bycie wyrokiem na moje towarzyskie życie, na resztki szacunku i zaufania bliskich, które mi po tym wszystkim pozostały. - Opuściła spojrzenie na czysty pergamin i pióro.
Po chwili ciszy złapała dwoma białymi palcami za stosinę i obejrzała je w świetle świecy. Potem zanurzyła stalówkę w atramencie. Dłoń drżała jej zaledwie odrobinę zanim zmusiła ją do posłuszeństwa. By pozostała tak spokojna jak jej spojrzenie, gdy znów skierowała je na Valerie.
- Liczyłam na szansę ukorzenia się przed lordem Rosierem osobiście. Miałam zamysł tego jak uprosić u niego możliwość audiencji. Jeśli jednak życzy sobie pani, bym napisała ten list, to to zrobię i zrobię to szczerze. - U góry napisała adresata, cienkim, lekko pochyłym charakterem pisma, ładnie i równo. - Od czego powinnam zacząć? - spytała bez gniewu, martwym tonem.
Bo gniew zabijał, ale przede wszystkim ją samą, a nienawiść można było pielęgnować. Ognisko we wnętrzu duszy, gorętsze od pożogi.
Zastanawiała się, czy gdzieś w pobliżu nie skrywa się Czarny Pan. Zastanawiała się co by jej powiedział, gdyby taka jak dziś padła przed nim na kolana.
Oddałaby mu tę płonącą duszę. Teraz była tego pewna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie miała z Nokturnem wspomnień, to prawda — ale także po prawdzie, wcale nie musiała ich mieć. Na pewno nie pragnęłaby przejść drogi, którą przeszła Elvira. Każda z nich dotknięta została kiedyś upokorzeniem, każde wyszła z niego silniejsza, ale próba charakteru, którą miała przejść pod skrzydłami Valerie była czymś zupełnie innym, niż te, które dotychczas przechodziła.
Madame Sallow wiedziała, jak ciężko było odnaleźć się w nowej sytuacji, podjąć rzucone wyzwanie, jeżeli nie miało się pojęcia, co się właściwie wydarzy. Miała jednak nadzieję, w szczególności po pierwszym, według niej bardzo owocnym spotkaniu, że ich współpraca ułoży się w inny sposób. Zdecydowanie lepszy.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy uczyły się obie — i obie też wyciągnęły daleko idące wnioski z tego swoistego eksperymentu.
Nie spuszczała z niej spojrzenia, notując, jak przebiega jej reakcja. Jakąś formę wzburzenia (Valerie nie wiedziała jeszcze, czy szoku, czy też bardziej złości) prezentowało intensywne mruganie. Czasami, w chwilach takie jak te, mimowolnie wracała do wspomnień kolejnej sylwetki malującej się w jej wspomnieniach w sposób negatywny. Większość konsekwencji jej relacji z Hectorem była niezwykle bolesna, kosztowała ją niemal wszystko, ale powracające momentami wskazówki behawioralne od czasu do czasu okazywały się dobrym drogowskazem. W Białej Wywernie pojawiła się w towarzystwie skrzata domowego, Beksy, która w razie możliwości mogłaby pomóc swej pani w bezpiecznej ewakuacji lub użyć swej magii do zupełnie innych celów. Póki co wydawało się, że eskalacja im nie grozi. Ciekawe, na jak długo.
— Gdybym uważała pannę za kogoś ekstraordynaryjnego, narzuciłabym na pannę większy rygor — odpowiedziała spokojnie, choć jedna jasna brew uniosła się do góry w ciągu wypowiedzi Elviry. Najchętniej pokręciłaby teraz głową z niedowierzaniem, pewnym gorzkim rodzajem rozczarowania. Nie sądziła, że jej podopieczna może być aż tak egocentryczna, że nie widziała, co działo się wokół. — A przez większy rygor miałybyśmy możliwość zakończyć nasze spotkania wcześniej, bo i wcześniej spełniłaby panna moje wymagania — nie było to jednak sednem rozmowy, a ledwie wstępem do tego, co miało się wydarzyć. Pozwoliła Multon mówić, notując, że jednak pewne zmiany zaszły — i co do tego musiała również być sprawiedliwa. Wydawało się, przynajmniej na początku, że formułuje swoje zarzuty w sposób spokojny i stonowany. Niemniej jednak sam sposób mówienia nie oznaczał jeszcze, że według Valerie przemawiała z sensem.
— Mam odrobinę inne wspomnienie dotyczące naszego pierwszego spotkania — wtrąciła więc, gdy sama chwyciła kubek z herbatą, którą zamówiła sobie wcześniej. Upiła z niego jeden łyk, dając emocjom — ich obu — moment wytchnienia, czas na wyciszenie. — Zapowiadała się bowiem panna zachęcająco. Byłam z tego spotkania niezwykle zadowolona, lecz samo moje zadowolenie z początku nauki nie jest wystarczającym fundamentem zaufania — kubek został odstawiony na bok z delikatnym, ledwie słyszalnym stuknięciem. Valerie natomiast pozostawała niewzruszona; wyprostowane plecy, łopatki ściągnięte do tyłu, pewne spojrzenie, podbródek lekko uniesiony. — Została panna, jak to wcześniej ujęła, "dzikuską" nie przez wzgląd na mnie i moją decyzję, tylko przez panny wcześniejsze zachowanie. To, które doprowadziło pannę do konieczności spotkań ze mną. Im prędzej przyjmie panna swoją winę — tylko naprawdę, bez sztucznego bicia się w pierś — tym dla panny lepiej. Wygodnie jest iść przez życie, prezentując się zawsze jako ofiara, ale miałam o pannie inne mniemanie. Prezentuje się panna jako osoba silna, zdolna do odnoszenia sukcesów, a jednak coś pannę zawsze gryzie. Ktoś podkłada nogę. Świat się uwziął. Pomimo upływu lat, co przyznaję z niezwykłym smutkiem, zachowuje się panna dokładnie tak, jak ją pamiętam z czasów Hogwartu.
Nie podnosiła głosu, słowa wymawiała wręcz z lodowatą precyzją. Skoro Elvira wydawała się nie słuchać, gdy kierowała ku niej słowa łagodne i ostrożne, przedstawi jej sytuację, w której się znalazła bardziej bezpośrednio, w sposób, który zignorowany, będzie tylko ostatecznym dowodem na to, że druga z blondynek nie miała zupełnie świadomości, co dzieje się dookoła niej.
— Nie odebrałam pannie możliwości wzięcia udziału w ceremonii. Odebrała ją sobie panna sama, nie dołączając chociażby do kręgu londyńczyków przyglądających się uroczystości. Tym i, oczywiście, swoim wcześniejszym zachowaniem. I widzę, że to pannę boli, ten brak bycia na świeczniku — i tak by się panna na nim nie zjawiła, takie było życzenie lorda Rosier. Z racji, że to możliwe, że jedno z naszych ostatnich spotkań, podaruję pannie jeszcze kilka rad na przyszłość. Po pierwsze — prawdziwe zasługi nie pragną chwały — jak na osobę przedstawiającą się także jako żołnierza, Multon miała niezwykłą potrzebę znajdowania się na świeczniku. Valerie westchnęła w duchu — ludzie smakujący elit pierwszy raz w życiu mieli niezwykłą tendencję do przesady, która wystawiała ich na pośmiewisko. — Nie dała mi także panna powodów do zaufania, że zachowa się zgodnie z zasadami. Dała dopiero później, dlatego została zaproszona na najważniejszy dzień w moim życiu, na celebrację mojego zamążpójścia. Czymże to było, jak nie pokazaniem, że uważam, że czyni panna postępy?
Przechyliła lekko głowę w bok. Czy Elvira kiedykolwiek się nad tym zastanawiała? Madame Sallow prowadziła jej nauki w subtelny sposób, prędko zauważając, że nawet najmniejsze pochwały trafiają do głowy blondynki zbyt mocno. Nie można było jednak uznać, że była dla swej podopiecznej niesprawiedliwa. Dawała jej szanse — szanse na zbudowanie zaufania, które legło w gruzach.
— Gdyby spytała panna wcześniej o powody mojej decyzji, zamiast obrażać się na mnie jak byle dzierlatka, uzyskałaby panna odpowiedź. Zamiast tego wolała ułożyć sobie w głowie nieprawdziwy obraz rzeczywistości, okłamywać mnie miesiącami, zamiast po prostu przełknąć gorzką pigułkę, że nie jest taka idealna, jak się jej wydaje. Wystarczyło mnie tylko powiadomić — nic więcej, a obie znajdowałybyśmy się teraz w zdecydowanie lepszej sytuacji — gorzka prawda; Valerie nie odmówiłaby Elvirze prawa do spotkań, gdyby tylko o nich wiedziała. Gdyby mogła ją do nich stosownie przygotować, a później omówić, bez potrzeby bycia stawianą przed faktem dokonanym. Zbudowałyby wzajemne zaufanie i szacunek, czerpały może ze swych wspólnych doświadczeń, nie tylko w zakresie savoir-vivre. Ale to wszystko tylko gdybania, na które czas już się skończył. — Rozumiem, że to też zamierzała panna przede mną zataić? Dla porządku przypomnę, że panny wcześniejsze zamysły doprowadziły pannę do tego, gdzie znajduje się teraz — wskazała brodą na leżący przed nią pergamin, tylko przez chwilę widząc drżenie jej ręki. Ale to niedługo może przestać być jej problemem. — Najlepiej od początku. Od pierwszego spotkania w styczniu.
Madame Sallow wiedziała, jak ciężko było odnaleźć się w nowej sytuacji, podjąć rzucone wyzwanie, jeżeli nie miało się pojęcia, co się właściwie wydarzy. Miała jednak nadzieję, w szczególności po pierwszym, według niej bardzo owocnym spotkaniu, że ich współpraca ułoży się w inny sposób. Zdecydowanie lepszy.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy uczyły się obie — i obie też wyciągnęły daleko idące wnioski z tego swoistego eksperymentu.
Nie spuszczała z niej spojrzenia, notując, jak przebiega jej reakcja. Jakąś formę wzburzenia (Valerie nie wiedziała jeszcze, czy szoku, czy też bardziej złości) prezentowało intensywne mruganie. Czasami, w chwilach takie jak te, mimowolnie wracała do wspomnień kolejnej sylwetki malującej się w jej wspomnieniach w sposób negatywny. Większość konsekwencji jej relacji z Hectorem była niezwykle bolesna, kosztowała ją niemal wszystko, ale powracające momentami wskazówki behawioralne od czasu do czasu okazywały się dobrym drogowskazem. W Białej Wywernie pojawiła się w towarzystwie skrzata domowego, Beksy, która w razie możliwości mogłaby pomóc swej pani w bezpiecznej ewakuacji lub użyć swej magii do zupełnie innych celów. Póki co wydawało się, że eskalacja im nie grozi. Ciekawe, na jak długo.
— Gdybym uważała pannę za kogoś ekstraordynaryjnego, narzuciłabym na pannę większy rygor — odpowiedziała spokojnie, choć jedna jasna brew uniosła się do góry w ciągu wypowiedzi Elviry. Najchętniej pokręciłaby teraz głową z niedowierzaniem, pewnym gorzkim rodzajem rozczarowania. Nie sądziła, że jej podopieczna może być aż tak egocentryczna, że nie widziała, co działo się wokół. — A przez większy rygor miałybyśmy możliwość zakończyć nasze spotkania wcześniej, bo i wcześniej spełniłaby panna moje wymagania — nie było to jednak sednem rozmowy, a ledwie wstępem do tego, co miało się wydarzyć. Pozwoliła Multon mówić, notując, że jednak pewne zmiany zaszły — i co do tego musiała również być sprawiedliwa. Wydawało się, przynajmniej na początku, że formułuje swoje zarzuty w sposób spokojny i stonowany. Niemniej jednak sam sposób mówienia nie oznaczał jeszcze, że według Valerie przemawiała z sensem.
— Mam odrobinę inne wspomnienie dotyczące naszego pierwszego spotkania — wtrąciła więc, gdy sama chwyciła kubek z herbatą, którą zamówiła sobie wcześniej. Upiła z niego jeden łyk, dając emocjom — ich obu — moment wytchnienia, czas na wyciszenie. — Zapowiadała się bowiem panna zachęcająco. Byłam z tego spotkania niezwykle zadowolona, lecz samo moje zadowolenie z początku nauki nie jest wystarczającym fundamentem zaufania — kubek został odstawiony na bok z delikatnym, ledwie słyszalnym stuknięciem. Valerie natomiast pozostawała niewzruszona; wyprostowane plecy, łopatki ściągnięte do tyłu, pewne spojrzenie, podbródek lekko uniesiony. — Została panna, jak to wcześniej ujęła, "dzikuską" nie przez wzgląd na mnie i moją decyzję, tylko przez panny wcześniejsze zachowanie. To, które doprowadziło pannę do konieczności spotkań ze mną. Im prędzej przyjmie panna swoją winę — tylko naprawdę, bez sztucznego bicia się w pierś — tym dla panny lepiej. Wygodnie jest iść przez życie, prezentując się zawsze jako ofiara, ale miałam o pannie inne mniemanie. Prezentuje się panna jako osoba silna, zdolna do odnoszenia sukcesów, a jednak coś pannę zawsze gryzie. Ktoś podkłada nogę. Świat się uwziął. Pomimo upływu lat, co przyznaję z niezwykłym smutkiem, zachowuje się panna dokładnie tak, jak ją pamiętam z czasów Hogwartu.
Nie podnosiła głosu, słowa wymawiała wręcz z lodowatą precyzją. Skoro Elvira wydawała się nie słuchać, gdy kierowała ku niej słowa łagodne i ostrożne, przedstawi jej sytuację, w której się znalazła bardziej bezpośrednio, w sposób, który zignorowany, będzie tylko ostatecznym dowodem na to, że druga z blondynek nie miała zupełnie świadomości, co dzieje się dookoła niej.
— Nie odebrałam pannie możliwości wzięcia udziału w ceremonii. Odebrała ją sobie panna sama, nie dołączając chociażby do kręgu londyńczyków przyglądających się uroczystości. Tym i, oczywiście, swoim wcześniejszym zachowaniem. I widzę, że to pannę boli, ten brak bycia na świeczniku — i tak by się panna na nim nie zjawiła, takie było życzenie lorda Rosier. Z racji, że to możliwe, że jedno z naszych ostatnich spotkań, podaruję pannie jeszcze kilka rad na przyszłość. Po pierwsze — prawdziwe zasługi nie pragną chwały — jak na osobę przedstawiającą się także jako żołnierza, Multon miała niezwykłą potrzebę znajdowania się na świeczniku. Valerie westchnęła w duchu — ludzie smakujący elit pierwszy raz w życiu mieli niezwykłą tendencję do przesady, która wystawiała ich na pośmiewisko. — Nie dała mi także panna powodów do zaufania, że zachowa się zgodnie z zasadami. Dała dopiero później, dlatego została zaproszona na najważniejszy dzień w moim życiu, na celebrację mojego zamążpójścia. Czymże to było, jak nie pokazaniem, że uważam, że czyni panna postępy?
Przechyliła lekko głowę w bok. Czy Elvira kiedykolwiek się nad tym zastanawiała? Madame Sallow prowadziła jej nauki w subtelny sposób, prędko zauważając, że nawet najmniejsze pochwały trafiają do głowy blondynki zbyt mocno. Nie można było jednak uznać, że była dla swej podopiecznej niesprawiedliwa. Dawała jej szanse — szanse na zbudowanie zaufania, które legło w gruzach.
— Gdyby spytała panna wcześniej o powody mojej decyzji, zamiast obrażać się na mnie jak byle dzierlatka, uzyskałaby panna odpowiedź. Zamiast tego wolała ułożyć sobie w głowie nieprawdziwy obraz rzeczywistości, okłamywać mnie miesiącami, zamiast po prostu przełknąć gorzką pigułkę, że nie jest taka idealna, jak się jej wydaje. Wystarczyło mnie tylko powiadomić — nic więcej, a obie znajdowałybyśmy się teraz w zdecydowanie lepszej sytuacji — gorzka prawda; Valerie nie odmówiłaby Elvirze prawa do spotkań, gdyby tylko o nich wiedziała. Gdyby mogła ją do nich stosownie przygotować, a później omówić, bez potrzeby bycia stawianą przed faktem dokonanym. Zbudowałyby wzajemne zaufanie i szacunek, czerpały może ze swych wspólnych doświadczeń, nie tylko w zakresie savoir-vivre. Ale to wszystko tylko gdybania, na które czas już się skończył. — Rozumiem, że to też zamierzała panna przede mną zataić? Dla porządku przypomnę, że panny wcześniejsze zamysły doprowadziły pannę do tego, gdzie znajduje się teraz — wskazała brodą na leżący przed nią pergamin, tylko przez chwilę widząc drżenie jej ręki. Ale to niedługo może przestać być jej problemem. — Najlepiej od początku. Od pierwszego spotkania w styczniu.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niepewność Valerie w jej towarzystwie na parszywym Nokturnie nie umknęła uwadze Elviry. W innej sytuacji może by ją to rozbawiło - że obawia się jej na tyle, że potrzebuje ochrony, że nigdzie nie może wyjść samodzielnie, by nie oglądać się przez ramię, ponieważ nie byłaby w stanie obronić sama siebie - ale dziś skwitowała to spostrzeżenie jedynie obojętnością. Na koniec dnia zupełnie nie obchodziło ją co się stanie z tą śpiewaczką, jak będzie wyglądał jej upadek, czy w jaki sposób tym razem zechce ją upokorzyć dla własnego celu.
W miarę kolejnych słów Valerie Elvira przesuwała szczupłym, kościstym palcem po uchu swojej filiżanki z kawą, nie spuszczając ze swojej rozmówczyni oka. Gdzieś zniknęła początkowa skromność i chęć okazania skruchy. Gdy już dostrzegła przebijającą przez kobietę agresję urażonej dumy zdecydowała się obserwować ją jak kobieta kobietę, na równej stopie, której Valerie z takim przestrachem starała się unikać, byleby tylko nie upodlić się i nie zniżyć do poziomu wariatki. Elvira jednak nie była dziś szalona, nie była nawet przesadnie złośliwa, nie wchodząc Valerie w słowo tak jak ona uprzednio nie wchodziła jej, dając upust regułom uprzejmego konwersowania.
- Przykro mi, że uważa mnie pani za ofiarę. Postaram się odmienić to wrażenie - powiedziała wreszcie cicho, jakby z namysłem.
Sięgnięcie do szczenięcych lat Hogwartu było prostacką i niską zagrywką, która - choć początkowo wzbudzała ukłucie gniewu i zdrady - nie zdołała sprowokować Elviry do wyrazu złości. Uśmiechnęła się gorzko, gdy Sallow ośmieliła się zrzucać na nią odpowiedzialność za pierwszokwietniowe uroczystości, na które to zaproszenie umyślnie jej odebrała. Słuchanie rad na temat chwały i godności z jej ust - nędznej estradowej gwiazdeczki - było lekcją na temat miejsca w jakim się znalazła, siedząc dziś w ciemnym zakamarku Białej Wywerny. Och, jakże by pragnęła, by zamiast Sallow, znalazł się tu znów Czarny Pan.
- Będę wiecznie wdzięczna za to zaufanie, które zadecydowało o zaproszeniu na pani ślub. To była piękna uroczystość - dodała cicho, opuszczając głos w miarę jak Valerie mówiła ostrzej, a potem spojrzała na leżący przed nią kawałek pergaminu. - Jak sobie pani życzy - szepnęła uprzejmie, maczając stalówkę pióra w atramencie, czarnym i gęstym jak krew naznaczona przekleństwem Locus Nihil.
Adresując swój list gamą grzecznościowych zwrotów wobec lorda Kentu myślała o innych listach, które zamierzała nakreślić wkrótce. O sympatii Primrose Burke i uprzejmości lady doyenne Evandry Rosier. Te myśli były jak łyk zimnej wody w trakcie upału, jak troskliwa dłoń na karku. Valerie Sallow mogła chcieć podnieść własną pozycję jej kosztem, okazać swoją ważność wśród nich i stanąć jej równocześnie na drodze do ukorzenia się przed lordem Rosierem, zasłużenia na jego wybaczenie - ale jeśli powiedziała dzisiaj choć jedną mądrą rzecz, to była to prawda, że zbyt długo pozwalała, by inny podkładali jej nogi. Nie potrzebowała gniewu, krwi ani zemsty, by odzyskać godność. Wystarczyło to zrobić tak subtelnie jak sugerowała Primrose - szeptami, listami i właściwym doborem słowa.
Któregoś dnia, wkrótce, lecz nie dzisiaj - obnaży Valerie jako megalomankę, którą była. Pozwoli, by została zdeptana i rozerwana na strzępy; i wcale nie splami przy tym własnych rąk.
Dzisiaj, w ciszy, oddychając tylko minimalnie głębiej, kreśliła słowa, do których została zmuszona.
Lordzie, gdy Twoja mądrość uczyniła moją przewodniczką Panią Vanity, obecnie Sallow, uczestniczyłam w spotkaniach sumiennie, pełna nadziei na możliwość pozyskania cennej wiedzy, koniecznej, by stanąć znów przed Lordem z godnością i szacunkiem. Z żalem jednak obnażam własne niezrozumienie, które poskutkowało niespełnieniem oczekiwań...
- Ma pani jeszcze jakieś wskazówki? - dopytała z grzeczności, nie odrywając wzroku od tekstu, równych, starannych liter.
[bylobrzydkobedzieladnie]
W miarę kolejnych słów Valerie Elvira przesuwała szczupłym, kościstym palcem po uchu swojej filiżanki z kawą, nie spuszczając ze swojej rozmówczyni oka. Gdzieś zniknęła początkowa skromność i chęć okazania skruchy. Gdy już dostrzegła przebijającą przez kobietę agresję urażonej dumy zdecydowała się obserwować ją jak kobieta kobietę, na równej stopie, której Valerie z takim przestrachem starała się unikać, byleby tylko nie upodlić się i nie zniżyć do poziomu wariatki. Elvira jednak nie była dziś szalona, nie była nawet przesadnie złośliwa, nie wchodząc Valerie w słowo tak jak ona uprzednio nie wchodziła jej, dając upust regułom uprzejmego konwersowania.
- Przykro mi, że uważa mnie pani za ofiarę. Postaram się odmienić to wrażenie - powiedziała wreszcie cicho, jakby z namysłem.
Sięgnięcie do szczenięcych lat Hogwartu było prostacką i niską zagrywką, która - choć początkowo wzbudzała ukłucie gniewu i zdrady - nie zdołała sprowokować Elviry do wyrazu złości. Uśmiechnęła się gorzko, gdy Sallow ośmieliła się zrzucać na nią odpowiedzialność za pierwszokwietniowe uroczystości, na które to zaproszenie umyślnie jej odebrała. Słuchanie rad na temat chwały i godności z jej ust - nędznej estradowej gwiazdeczki - było lekcją na temat miejsca w jakim się znalazła, siedząc dziś w ciemnym zakamarku Białej Wywerny. Och, jakże by pragnęła, by zamiast Sallow, znalazł się tu znów Czarny Pan.
- Będę wiecznie wdzięczna za to zaufanie, które zadecydowało o zaproszeniu na pani ślub. To była piękna uroczystość - dodała cicho, opuszczając głos w miarę jak Valerie mówiła ostrzej, a potem spojrzała na leżący przed nią kawałek pergaminu. - Jak sobie pani życzy - szepnęła uprzejmie, maczając stalówkę pióra w atramencie, czarnym i gęstym jak krew naznaczona przekleństwem Locus Nihil.
Adresując swój list gamą grzecznościowych zwrotów wobec lorda Kentu myślała o innych listach, które zamierzała nakreślić wkrótce. O sympatii Primrose Burke i uprzejmości lady doyenne Evandry Rosier. Te myśli były jak łyk zimnej wody w trakcie upału, jak troskliwa dłoń na karku. Valerie Sallow mogła chcieć podnieść własną pozycję jej kosztem, okazać swoją ważność wśród nich i stanąć jej równocześnie na drodze do ukorzenia się przed lordem Rosierem, zasłużenia na jego wybaczenie - ale jeśli powiedziała dzisiaj choć jedną mądrą rzecz, to była to prawda, że zbyt długo pozwalała, by inny podkładali jej nogi. Nie potrzebowała gniewu, krwi ani zemsty, by odzyskać godność. Wystarczyło to zrobić tak subtelnie jak sugerowała Primrose - szeptami, listami i właściwym doborem słowa.
Któregoś dnia, wkrótce, lecz nie dzisiaj - obnaży Valerie jako megalomankę, którą była. Pozwoli, by została zdeptana i rozerwana na strzępy; i wcale nie splami przy tym własnych rąk.
Dzisiaj, w ciszy, oddychając tylko minimalnie głębiej, kreśliła słowa, do których została zmuszona.
Lordzie, gdy Twoja mądrość uczyniła moją przewodniczką Panią Vanity, obecnie Sallow, uczestniczyłam w spotkaniach sumiennie, pełna nadziei na możliwość pozyskania cennej wiedzy, koniecznej, by stanąć znów przed Lordem z godnością i szacunkiem. Z żalem jednak obnażam własne niezrozumienie, które poskutkowało niespełnieniem oczekiwań...
- Ma pani jeszcze jakieś wskazówki? - dopytała z grzeczności, nie odrywając wzroku od tekstu, równych, starannych liter.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Grzeczne formułki jeszcze nigdy nie były tak oczywiście fałszywe. Oczywiście, Valerie pochodząca z rodziny mogącej pochwalić się wysokimi koneksjami od samego początku swego istnienia, dumnie nosząca nazwisko Sallow, kolejnej rodziny obecnej w elicie tego kraju od dawien dawna, przyzwyczajona była do czytania między wierszami. Do sprawnego poruszania się pośród wód intencji płynących z wypowiadanych przez rozmówcę słów. W końcu nie zawsze nasączone były one jadem, a wręcz przeciwnie — zazwyczaj były to słowa delikatnie wyświechtane, bo bezpieczne, ale przy tym wypowiadane ze szczerością. Nikt, będący blisko szczytu drabiny społecznej nie chciał robić sobie wrogów, przynajmniej nie od razu.
Podobnie Valerie od samego początku próbowała wydobyć ze swej niegdysiejszej już podopiecznej jej pełny potencjał. Z początku, następnie jeszcze długo po tym wierzyła, że ich współpraca okaże się owocna, że nie próbując zmienić podstaw charakteru panny Multon, uda jej się przynajmniej przekazać jej część swojej wiedzy, a ta zostanie wykorzystana w praktyce. Nikt nie mówił wszak o małżeństwie, nikt nie mówił o sztywnych gorsetach, które wracały przecież do łask w modzie. Chodziło przede wszystkim o wrażenie. Przebywanie w socjecie, bycie częścią socjety opierało się przecież w zdecydowanej mierze na sprawnie tkanych iluzjach. Gdyby tylko przyjrzeć się parom, które zjawiały się na wystawnych galach, na pewno wśród nich znalazłaby się dwójka, która odbyła ognistą kłótnię przed lub po wyjściu, para, która robiłaby wszystko, byleby tylko nie zostać zmuszoną do rozmowy między sobą, para, która za zamkniętymi drzwiami oddawała się ekscesom, o których ani Valerie, ani Elvirze się nawet nie śniło. Wszystkie te pary jednak miały coś wspólnego — korzystały idealnie ze sprawianych przez siebie pozorów.
Rycerze Walpurgii byli wizytówką całej organizacji. Wykonawcami woli Czarnego Pana. Ich czyny, skuteczność, była przecież w oczach ludu, niemogącego zbyt często dostąpić zaszczytu zobaczenia najpotężniejszego czarodzieja w historii na własne oczy, były świadectwem jego potęgi. Jeżeli Rycerze potrafili robić takie rzeczy, co potrafił robić Czarny Pan, o tyle od nich potężniejszy? Czy zachowaniem nieprzystającym do norm, do roli, którą pełnili w społeczeństwie, nie wystawiali na ośmieszenie także jego?
Elvira potrafiła wykorzystywać jej lekcje, jednakże robiła to w charakterystyczny dla siebie, nieuporządkowany sposób. Valerie obserwowała jej palce, sunące po uszku filiżanki, samej upijając kolejne kilka łyków swego napoju. Słowa przez nią wypowiadane były oczywiście formułkami grzecznościowymi, lecz w sytuacji, w której się znalazły, ciężko było odnaleźć w nich jakąś szczerą, dobrą intencję. Madame Sallow zresztą nie próbowała nawet zbyt długo się nimi zajmować — postawiła przed Multon zadanie, którego wykonania miała dopilnować.
— Nie, proszę kontynuować — odparła krótko, przesuwając wzrok w dół, na kartkę pokrywającą się prostymi w kroju literami. Pismo podobno też potrafiło zdradzić wiele o osobie piszącej.
Czarownica poruszyła się na krześle, zakładając nogę na nogę, choć obie były w dalszym ciągu ukryte pod blatem stolika, przy którym zasiadły.
— Gdy będzie panna gotowa, może panna podać mi pergamin. Nie będę panny dłużej zatrzymywać, chyba że ma panna jeszcze jakieś sprawy niecierpiące zwłoki — dopiero teraz wzniosła wzrok na — jak jej się wydawało — chorobliwie bladą twarz Elviry. Zaproponowanie swego rodzaju ostatniej przysługi pozostawało w dobrym tonie.
Wszak nie jej zamiarem było tworzenie sobie nowych wrogów.
Podobnie Valerie od samego początku próbowała wydobyć ze swej niegdysiejszej już podopiecznej jej pełny potencjał. Z początku, następnie jeszcze długo po tym wierzyła, że ich współpraca okaże się owocna, że nie próbując zmienić podstaw charakteru panny Multon, uda jej się przynajmniej przekazać jej część swojej wiedzy, a ta zostanie wykorzystana w praktyce. Nikt nie mówił wszak o małżeństwie, nikt nie mówił o sztywnych gorsetach, które wracały przecież do łask w modzie. Chodziło przede wszystkim o wrażenie. Przebywanie w socjecie, bycie częścią socjety opierało się przecież w zdecydowanej mierze na sprawnie tkanych iluzjach. Gdyby tylko przyjrzeć się parom, które zjawiały się na wystawnych galach, na pewno wśród nich znalazłaby się dwójka, która odbyła ognistą kłótnię przed lub po wyjściu, para, która robiłaby wszystko, byleby tylko nie zostać zmuszoną do rozmowy między sobą, para, która za zamkniętymi drzwiami oddawała się ekscesom, o których ani Valerie, ani Elvirze się nawet nie śniło. Wszystkie te pary jednak miały coś wspólnego — korzystały idealnie ze sprawianych przez siebie pozorów.
Rycerze Walpurgii byli wizytówką całej organizacji. Wykonawcami woli Czarnego Pana. Ich czyny, skuteczność, była przecież w oczach ludu, niemogącego zbyt często dostąpić zaszczytu zobaczenia najpotężniejszego czarodzieja w historii na własne oczy, były świadectwem jego potęgi. Jeżeli Rycerze potrafili robić takie rzeczy, co potrafił robić Czarny Pan, o tyle od nich potężniejszy? Czy zachowaniem nieprzystającym do norm, do roli, którą pełnili w społeczeństwie, nie wystawiali na ośmieszenie także jego?
Elvira potrafiła wykorzystywać jej lekcje, jednakże robiła to w charakterystyczny dla siebie, nieuporządkowany sposób. Valerie obserwowała jej palce, sunące po uszku filiżanki, samej upijając kolejne kilka łyków swego napoju. Słowa przez nią wypowiadane były oczywiście formułkami grzecznościowymi, lecz w sytuacji, w której się znalazły, ciężko było odnaleźć w nich jakąś szczerą, dobrą intencję. Madame Sallow zresztą nie próbowała nawet zbyt długo się nimi zajmować — postawiła przed Multon zadanie, którego wykonania miała dopilnować.
— Nie, proszę kontynuować — odparła krótko, przesuwając wzrok w dół, na kartkę pokrywającą się prostymi w kroju literami. Pismo podobno też potrafiło zdradzić wiele o osobie piszącej.
Czarownica poruszyła się na krześle, zakładając nogę na nogę, choć obie były w dalszym ciągu ukryte pod blatem stolika, przy którym zasiadły.
— Gdy będzie panna gotowa, może panna podać mi pergamin. Nie będę panny dłużej zatrzymywać, chyba że ma panna jeszcze jakieś sprawy niecierpiące zwłoki — dopiero teraz wzniosła wzrok na — jak jej się wydawało — chorobliwie bladą twarz Elviry. Zaproponowanie swego rodzaju ostatniej przysługi pozostawało w dobrym tonie.
Wszak nie jej zamiarem było tworzenie sobie nowych wrogów.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Valerie nie potrafiła przekazać jej żadnej wiedzy, która mogła zdać się Elvirze przydatna i oferowana ze szczerymi intencjami - początkowo gotowość, niemal entuzjazm do tego, by coś sobie udowodnić, prędko utonęły pod warstwami fałszu znaczącego ich relację od samego początku. Vanity, Sallow, za kogokolwiek teraz uważała się bardziej, wręczyła Elvirze w prezencie wyłącznie pogardę pod złotą kokardą uprzejmości, usilnie próbując uczynić z Multon kogoś kim nie była, byleby tylko osiągnąć jakiś wymyślony pod blond lokami sukces. Oczekiwała krnąbrnej uczennicy, którą mogłaby się zaopiekować jak matka opiekuje się dzieckiem - zapędzając do czytania głupot i wyznaczając godziny policyjne, zakazy i nakazy, które nie były jej potrzebne, które nie miały prawa zaistnieć w żadnej relacji, którą można byłoby nazwać opartą na zaufaniu. Śpiewaczka nie ufała jej od samego początku, w najmniejszym nawet stopniu - niewyobrażalne, że śmiałaby oczekiwać zaufania w zamian. Może w innej rzeczywistości zostałyby towarzyszkami, ale wątpiła w to. Jej charakter, jej sposób bycia i pyszna arogancja czyniły z niej zaledwie uciążliwość. Zapewne była tym samym dla niej. Zapewne były swoim lustrzanym odbiciem w dwóch różnych światach, rodzinach, pragnieniach.
W jej świadomej myśli nie pojawiła się jeszcze wizja zemsty, ale nie była kobietą, która pozwalała wystawiać się na śmieszność bez żadnej odpowiedzi. Valerie upokorzyła ją dziś nie po raz pierwszy, ale gdy sięgała po pióro, odczuła w piersi chłodną pewność, że jest to raz ostatni.
Czarny atrament kreślił równe słowa, cienkie i piękne, prawie obce, jakby nie pisała ich samodzielnie, lecz z pomocą obcego bytu. Zatrzymała się przy wzmiance o niespełnionych oczekiwań i uniosła wzrok na Valerie, by posłać jej chłodne, puste spojrzenie, wyzbyte nie tyle z grzeczności, co z jakichkolwiek pozostałości ludzkiego ducha. Wpatrywała się w nią tak przez dłuższą chwilę i w milczeniu, bez uśmiechu, bez złości. Czuła chłód i mrowienie na krańcach palców jak wtedy, gdy sięgała po czarną magię.
- Oczywiście. Dziękuję za troskę, lecz myślę, że nie ma takiej potrzeby. Sprawą niecierpiącą zwłoki są dla mnie pani oczekiwania.
Zmoczyła pióro ponownie, zostawiając niewielki ślad czerni na własnych palcach. Drobnymi literami doprowadziła list do finału.
Nie udało mi się zdobyć zaufania i uznania pani Sallow. W tej materii zawiodłam. Nie śmiem ważyć się o prośbę kolejnej szansy. Moja nauczycielka wydała ocenę, która jednoznacznie wskazuje na moją porażkę w kwestiach, które uznawała za istotne.
Jeśli lord zezwoli, będę nadal wykonywać swoje obowiązki w zakresie, które uzna lord za odpowiednie dla kobiety mojego rodzaju. Żyję, by służyć Panu i służba będzie moim ostatnim i ostatecznym darem, jaki mimo słabości mogę zaoferować Sprawie.
Z wyrazami oddania,
Elvira Multon
Wygładziła rąbek pergaminu wierzchem dłoni i wręczyła go Valerie tak samo beznamiętnie jak beznamiętnie go napisała. Nie wstała jako pierwsza, nie pożegnała się. Czekała na pozwolenie, by odejść. W głowie kreśląc już słowa kolejnych listów, listów do innych kobiet, które nadejdą później.
[bylobrzydkobedzieladnie]
W jej świadomej myśli nie pojawiła się jeszcze wizja zemsty, ale nie była kobietą, która pozwalała wystawiać się na śmieszność bez żadnej odpowiedzi. Valerie upokorzyła ją dziś nie po raz pierwszy, ale gdy sięgała po pióro, odczuła w piersi chłodną pewność, że jest to raz ostatni.
Czarny atrament kreślił równe słowa, cienkie i piękne, prawie obce, jakby nie pisała ich samodzielnie, lecz z pomocą obcego bytu. Zatrzymała się przy wzmiance o niespełnionych oczekiwań i uniosła wzrok na Valerie, by posłać jej chłodne, puste spojrzenie, wyzbyte nie tyle z grzeczności, co z jakichkolwiek pozostałości ludzkiego ducha. Wpatrywała się w nią tak przez dłuższą chwilę i w milczeniu, bez uśmiechu, bez złości. Czuła chłód i mrowienie na krańcach palców jak wtedy, gdy sięgała po czarną magię.
- Oczywiście. Dziękuję za troskę, lecz myślę, że nie ma takiej potrzeby. Sprawą niecierpiącą zwłoki są dla mnie pani oczekiwania.
Zmoczyła pióro ponownie, zostawiając niewielki ślad czerni na własnych palcach. Drobnymi literami doprowadziła list do finału.
Nie udało mi się zdobyć zaufania i uznania pani Sallow. W tej materii zawiodłam. Nie śmiem ważyć się o prośbę kolejnej szansy. Moja nauczycielka wydała ocenę, która jednoznacznie wskazuje na moją porażkę w kwestiach, które uznawała za istotne.
Jeśli lord zezwoli, będę nadal wykonywać swoje obowiązki w zakresie, które uzna lord za odpowiednie dla kobiety mojego rodzaju. Żyję, by służyć Panu i służba będzie moim ostatnim i ostatecznym darem, jaki mimo słabości mogę zaoferować Sprawie.
Z wyrazami oddania,
Elvira Multon
Wygładziła rąbek pergaminu wierzchem dłoni i wręczyła go Valerie tak samo beznamiętnie jak beznamiętnie go napisała. Nie wstała jako pierwsza, nie pożegnała się. Czekała na pozwolenie, by odejść. W głowie kreśląc już słowa kolejnych listów, listów do innych kobiet, które nadejdą później.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zaufanie było według Valerie czymś o wiele bardziej skomplikowanym. Śpiewaczka z początku miewała wrażenie, a później zaczęła się w nim coraz mocniej upewniać, że jej była już podopieczna, pragnęła wszystkiego zbyt szybko, bez wcześniejszego zapracowania na własny sukces. Nie zamierzała dawać jej taryfy ulgowej ze względu na sukcesy wojenne, ale nie miała także intencji umniejszać jej umiejętnościom. Dlatego też unikała tematów wojny tak długo, jak tylko się dało — nie była w żadnym wypadku specjalistką od zadawania bólu, od krwi spływającej ulicami i flaków wypadających z rozciętych ciał. Dlatego również ufała wszystkim makabrycznym wizjom wplatanym w rozmowę, od pozornego niechcenia, mając nadzieję, że Multon wyczuje, że ich relacja miała iść w dwie strony. Nie mogła polegać wyłącznie na wysiłku i dobrej woli Valerie.
Bo wszystko dało się zbudować, przy odrobinie dobrej woli. Lecz za każdym razem, gdy Sallow miała nadzieję, że Multon poczyna podążać w dobrym kierunku, pojawiały się kolejne przeszkody. Nie podzieliła się na początku ich lekcji tym, co zostało jej polecone przez lorda Rosiera, bo nie było przecież takiej konieczności. Sama była rozliczana za to zadanie, a ciekawość, podobnie dzisiaj, bywała pierwszym stopniem do piekła. Swoistą autostradą do tegoż był zbyt długi język panny Multon i — ironicznie — zbyt krótka cierpliwość.
Bo kto wie, może gdyby nie zdradziła się ze swymi poczynaniami od razu, tylko pokazywała ich efekty — prezentując w trakcie spotkań coraz wyższą kulturę osobistą, to, że rozumiała przekazywane jej nauki, niezależenie od źródła ich pochodzenia — może Elvira Multon skutecznie zwiodłaby madame Sallow, która z przyjemnością o fałszywym źródle zarekomendowałaby ją na powrót do łask lorda Rosiera.
Ale teraz wszystko było przegrane i stanowiło wyłącznie melodię przeszłości. Równy rytm wyznaczany wytrenowaną przez magimedycynę rękę, subtelne skrobnięcia stalówki o pergamin, czerń coraz gęściej pokrywająca jaśniejsze pola.
Teraz mogła mieć jedynie nadzieję, że słowa, które materializowały się na pergaminie miały przynajmniej minimalny sens.
— Och, w takim razie mogę pannę zapewnić, że wraz z tym listem zostaną one spełnione — zabawnie było przyglądać się tej kobiecie. Zabawnie, choć bez cienia satysfakcji, raczej z goryczką rozlewającą się na języku. Nie była to gorycz porażki, bo ostatecznie wierzyła w sprawiedliwy osąd Śmierciożerców. Była to raczej gorycz zawodu, bo zawsze twierdziła, że ta kobieta miała potencjał. Miała energię do podejmowania działań, które mogłyby wyprowadzić ją na dobrą drogę, ale całą tę energię zużywała w sposób nieodpowiedni, roztrząsając ją na miniskularne, nic nieznaczące drobinki.
Aż nadeszła chwila przekazania listu. Valerie odebrała go w obie dłonie, po czym odłożyła po swojej prawej stronie, nie zapoznając się z jego treścią. Na to przyjdzie jeszcze pora. Zresztą, była ciekawa, czy tego właśnie oczekiwała od niej Elvira, ta prawdziwa, skryta za maską obojętności, chorego bezruchu. List zostanie wysłany, ale dopiero wraz z tym, który wyjdzie spod dłoni śpiewaczki. A ta niezwykła pisać listów w miejscach publicznych, w szczególności miejscach takich jak Biała Wywerna.
— Jeszcze raz dziękuję za przybycie, panno Multon. Wierzę, że ewentualną odpowiedź lord Rosier wystosuje już do panny osobiście, lecz gdyby stało się inaczej, przekażę pannie to, co powinno trafić do panny wiadomości — głos Valerie płynął spokojnie, nie zdradzając się z żadną emocją. Nie było w nim więc ani smutku, ani radości, ani satysfakcji, ani rozczarowania. Nie powstała również na pożegnanie; kobiety nie miały tego obowiązku w trakcie swych spotkań, w odróżnieniu od mężczyzn. Nie wyciągnęła również dłoni do uścisku, ten gest również pozostawiając w zgodzie z savoir—vivre dziedzinie męskiej. Zamiast tego skinęła głową, przymykając oczy z szacunkiem. — Do zobaczenia. Nasze drogi zapewne będą się przeplatać dość gęsto, dlatego na żegnam przyjdzie jeszcze czas — kącik ust uniósł się nawet lekko w górę, sygnalizując odrobinę żartobliwy charakter tego zdania. Chcąc niechcąc obie należały do jednej struktury, a może kiedyś, wolą Śmierciożerców, znów przyjdzie im podjąć się wspólnie jakiegoś zadania.
Oby tym razem z lepszym skutkiem.
Bo wszystko dało się zbudować, przy odrobinie dobrej woli. Lecz za każdym razem, gdy Sallow miała nadzieję, że Multon poczyna podążać w dobrym kierunku, pojawiały się kolejne przeszkody. Nie podzieliła się na początku ich lekcji tym, co zostało jej polecone przez lorda Rosiera, bo nie było przecież takiej konieczności. Sama była rozliczana za to zadanie, a ciekawość, podobnie dzisiaj, bywała pierwszym stopniem do piekła. Swoistą autostradą do tegoż był zbyt długi język panny Multon i — ironicznie — zbyt krótka cierpliwość.
Bo kto wie, może gdyby nie zdradziła się ze swymi poczynaniami od razu, tylko pokazywała ich efekty — prezentując w trakcie spotkań coraz wyższą kulturę osobistą, to, że rozumiała przekazywane jej nauki, niezależenie od źródła ich pochodzenia — może Elvira Multon skutecznie zwiodłaby madame Sallow, która z przyjemnością o fałszywym źródle zarekomendowałaby ją na powrót do łask lorda Rosiera.
Ale teraz wszystko było przegrane i stanowiło wyłącznie melodię przeszłości. Równy rytm wyznaczany wytrenowaną przez magimedycynę rękę, subtelne skrobnięcia stalówki o pergamin, czerń coraz gęściej pokrywająca jaśniejsze pola.
Teraz mogła mieć jedynie nadzieję, że słowa, które materializowały się na pergaminie miały przynajmniej minimalny sens.
— Och, w takim razie mogę pannę zapewnić, że wraz z tym listem zostaną one spełnione — zabawnie było przyglądać się tej kobiecie. Zabawnie, choć bez cienia satysfakcji, raczej z goryczką rozlewającą się na języku. Nie była to gorycz porażki, bo ostatecznie wierzyła w sprawiedliwy osąd Śmierciożerców. Była to raczej gorycz zawodu, bo zawsze twierdziła, że ta kobieta miała potencjał. Miała energię do podejmowania działań, które mogłyby wyprowadzić ją na dobrą drogę, ale całą tę energię zużywała w sposób nieodpowiedni, roztrząsając ją na miniskularne, nic nieznaczące drobinki.
Aż nadeszła chwila przekazania listu. Valerie odebrała go w obie dłonie, po czym odłożyła po swojej prawej stronie, nie zapoznając się z jego treścią. Na to przyjdzie jeszcze pora. Zresztą, była ciekawa, czy tego właśnie oczekiwała od niej Elvira, ta prawdziwa, skryta za maską obojętności, chorego bezruchu. List zostanie wysłany, ale dopiero wraz z tym, który wyjdzie spod dłoni śpiewaczki. A ta niezwykła pisać listów w miejscach publicznych, w szczególności miejscach takich jak Biała Wywerna.
— Jeszcze raz dziękuję za przybycie, panno Multon. Wierzę, że ewentualną odpowiedź lord Rosier wystosuje już do panny osobiście, lecz gdyby stało się inaczej, przekażę pannie to, co powinno trafić do panny wiadomości — głos Valerie płynął spokojnie, nie zdradzając się z żadną emocją. Nie było w nim więc ani smutku, ani radości, ani satysfakcji, ani rozczarowania. Nie powstała również na pożegnanie; kobiety nie miały tego obowiązku w trakcie swych spotkań, w odróżnieniu od mężczyzn. Nie wyciągnęła również dłoni do uścisku, ten gest również pozostawiając w zgodzie z savoir—vivre dziedzinie męskiej. Zamiast tego skinęła głową, przymykając oczy z szacunkiem. — Do zobaczenia. Nasze drogi zapewne będą się przeplatać dość gęsto, dlatego na żegnam przyjdzie jeszcze czas — kącik ust uniósł się nawet lekko w górę, sygnalizując odrobinę żartobliwy charakter tego zdania. Chcąc niechcąc obie należały do jednej struktury, a może kiedyś, wolą Śmierciożerców, znów przyjdzie im podjąć się wspólnie jakiegoś zadania.
Oby tym razem z lepszym skutkiem.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jej własne oczekiwania nie były spełniane od samego początku. Oczekiwała wszak zrozumienia i wsparcia, pokierowania, rad, które mogłaby wcielać w życie, które byłyby przydatne w poruszaniu się wyboistymi ścieżkami życia towarzyskiego, w którym pomiędzy ostracyzmem a chwałą znajdowało się czasem zaledwie jedno słowo, jeden gest. Valerie była celebrytką, żyła wyłącznie z tego co sądzili o niej inni ludzie, nie posiadała własnego charakteru, nie miała też zapewne zbyt wielu zainteresowań - a przynajmniej takie wrażenie zrobiła na Elvirze - ale przez to powinna być ekspertką od dobrego imienia. Zamiast tego miała jej do zaoferowania wyłącznie nakazy i zakazy, zwykle absurdalne i nie mające pokrycia w rzeczywistości, oparte wyłącznie na tym błędnym przekonaniu, że Elvira jest nieokrzesaną wariatką, którą należy trzymać krótko, a najlepiej w jej własnym domu.
Wszystkie te myśli i wyobrażenia były zapewne wrogie nad wyrost, lecz Elvira nigdy tak naprawdę nie wybaczyła jej tego co usłyszała od swojej mentorki przed uroczystościami chwały w Londynie. Nie wybaczyła jej też bezczelnych sugestii, że jej zaproszenie na ślub było przejawem zaufania, czymś, co powinna celebrować. Tego ani głupich książek i głupich lekcji. Nie rób tego, nie rób tamtego. Nie była dzieckiem, które dałoby się wytresować. Dotąd najwięcej uczyła się z obserwacji innych ludzi, innych kobiet, ale gdy patrzyła na Valerie, pogarda była zbyt wielka w jej krtani, by mogła obiektywnie zaczerpnąć coś z jej - widocznej wszak - gracji. Gdy patrzyła na Valerie, z jej błękitnych oczu zionął wyłącznie chłód, a palce robiły się ciepłe na wyobrażenie krwi, którą mogłaby wycisnąć z jej niskiego, słabego ciała.
Sallow była czystokrwistą czarownicą działającą na rzecz ich rządu i chroniło ją wyłącznie to. Miło było jednak wyobrażać sobie, że któregoś dnia mogłaby ich zdradzić. Zdradzić własną krew, własny świat, może dla scharłaczonego dziecka, a może z wrażliwości wobec cudzej krzywdy, której takie kobiety jak ona miały aż nadto. Wtedy Elvira byłaby pierwszą, która wytropiłaby ją i poderżnęła jej to blade, szczupłe gardło.
- I ja dziękuję - odpowiedziała sztywno, bez uśmiechu. Maskowata twarz bez wyrazu znów stała się jej tarczą; w dawnych czasach było to coś, co w pacjentach w Mungu wzbudzało niepokój. Ten zupełny brak wrażliwości i współczucia, którym cechowała się od najwcześniejszego dzieciństwa. - Szczerze liczę na to, że będą. Nie chciałabym żegnać pani zbyt prędko - dodała cicho, zbyt cicho, a potem, wreszcie, uśmiechnęła się w sposób nie przejawiający ani krzty życzliwości. Już miała wstać, już oparła dłonie na blacie stołu, ale zawahała się jeszcze jeden, ostatni raz. - Pytała pani o sprawy, które mogłabym mieć. Moja odpowiedź pozostaje szczera, nie mam ich; mogę mieć jednak ostatnią prośbę. - Powieki jej nie drgnęły, choć w piersi zapiekło. - Gdy napisze pani list do lorda nestora, proszę w moim imieniu poprosić go o spotkanie. Jak widać, nie jestem w pozycji składać takich próśb osobiście, lecz jeśli zechce się pani wstawić za mną choć w tym... będę dozgonnie wdzięczna. - Jej mały palec zastukał nerwowo w drewno. Valerie Sallow nie była jej dotąd przydatna w niczym; lecz w tym mogła. - Chciałabym móc w swojej niedoskonałości i winie wytłumaczyć się przed nim osobiście. Nie miałam takiej szansy wcześniej. - Odetchnęła głębiej. - Miłego wieczoru i bezpiecznej drogi powrotnej.
Wstając, skinęła jej głową. Zwykła podawać ludziom rękę, nie interesowało ją, że jest to gest męski; dla niej był przejawem szacunku, którego w tym momencie nie czuła. Na pożegnanie skinęła również głową barmanom za ladą Białej Wywerny, mężczyznom, którzy byli jej dobrze znani. Wyszła pierwsza, nie patrząc na to co Valerie zrobi z jej listem; był kawałkiem pergaminu bez wartości, napisanym pod groźbą, nie zawierał w sobie ani jednego słowa prawdy, którą mogłaby przekazać Tristanowi Rosierowi.
Mogła dotrzeć do niego w inny sposób.
Mogła wreszcie paść przed nim na kolana i ubłagać wybaczenie.
Czuła, że teraz, karmiona nienawiścią do tej kobiety i żalem do samej siebie, byłaby na to wreszcie gotowa.
/zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wszystkie te myśli i wyobrażenia były zapewne wrogie nad wyrost, lecz Elvira nigdy tak naprawdę nie wybaczyła jej tego co usłyszała od swojej mentorki przed uroczystościami chwały w Londynie. Nie wybaczyła jej też bezczelnych sugestii, że jej zaproszenie na ślub było przejawem zaufania, czymś, co powinna celebrować. Tego ani głupich książek i głupich lekcji. Nie rób tego, nie rób tamtego. Nie była dzieckiem, które dałoby się wytresować. Dotąd najwięcej uczyła się z obserwacji innych ludzi, innych kobiet, ale gdy patrzyła na Valerie, pogarda była zbyt wielka w jej krtani, by mogła obiektywnie zaczerpnąć coś z jej - widocznej wszak - gracji. Gdy patrzyła na Valerie, z jej błękitnych oczu zionął wyłącznie chłód, a palce robiły się ciepłe na wyobrażenie krwi, którą mogłaby wycisnąć z jej niskiego, słabego ciała.
Sallow była czystokrwistą czarownicą działającą na rzecz ich rządu i chroniło ją wyłącznie to. Miło było jednak wyobrażać sobie, że któregoś dnia mogłaby ich zdradzić. Zdradzić własną krew, własny świat, może dla scharłaczonego dziecka, a może z wrażliwości wobec cudzej krzywdy, której takie kobiety jak ona miały aż nadto. Wtedy Elvira byłaby pierwszą, która wytropiłaby ją i poderżnęła jej to blade, szczupłe gardło.
- I ja dziękuję - odpowiedziała sztywno, bez uśmiechu. Maskowata twarz bez wyrazu znów stała się jej tarczą; w dawnych czasach było to coś, co w pacjentach w Mungu wzbudzało niepokój. Ten zupełny brak wrażliwości i współczucia, którym cechowała się od najwcześniejszego dzieciństwa. - Szczerze liczę na to, że będą. Nie chciałabym żegnać pani zbyt prędko - dodała cicho, zbyt cicho, a potem, wreszcie, uśmiechnęła się w sposób nie przejawiający ani krzty życzliwości. Już miała wstać, już oparła dłonie na blacie stołu, ale zawahała się jeszcze jeden, ostatni raz. - Pytała pani o sprawy, które mogłabym mieć. Moja odpowiedź pozostaje szczera, nie mam ich; mogę mieć jednak ostatnią prośbę. - Powieki jej nie drgnęły, choć w piersi zapiekło. - Gdy napisze pani list do lorda nestora, proszę w moim imieniu poprosić go o spotkanie. Jak widać, nie jestem w pozycji składać takich próśb osobiście, lecz jeśli zechce się pani wstawić za mną choć w tym... będę dozgonnie wdzięczna. - Jej mały palec zastukał nerwowo w drewno. Valerie Sallow nie była jej dotąd przydatna w niczym; lecz w tym mogła. - Chciałabym móc w swojej niedoskonałości i winie wytłumaczyć się przed nim osobiście. Nie miałam takiej szansy wcześniej. - Odetchnęła głębiej. - Miłego wieczoru i bezpiecznej drogi powrotnej.
Wstając, skinęła jej głową. Zwykła podawać ludziom rękę, nie interesowało ją, że jest to gest męski; dla niej był przejawem szacunku, którego w tym momencie nie czuła. Na pożegnanie skinęła również głową barmanom za ladą Białej Wywerny, mężczyznom, którzy byli jej dobrze znani. Wyszła pierwsza, nie patrząc na to co Valerie zrobi z jej listem; był kawałkiem pergaminu bez wartości, napisanym pod groźbą, nie zawierał w sobie ani jednego słowa prawdy, którą mogłaby przekazać Tristanowi Rosierowi.
Mogła dotrzeć do niego w inny sposób.
Mogła wreszcie paść przed nim na kolana i ubłagać wybaczenie.
Czuła, że teraz, karmiona nienawiścią do tej kobiety i żalem do samej siebie, byłaby na to wreszcie gotowa.
/zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Czy była świadoma, że w jakimś stopniu stała się wrogiem Elviry Multon? Oczywiście, że tak. Pragnęła tylko — w swej wyobraźni dając czarownicy kolejny kredyt zaufania — myśleć, że nie zajmuje na jej liście wysokiego miejsca. Nie ze strachu: blondynka nie była przez śpiewaczkę postrzegana jako zagrożenie, nie ze względu na niedocenienie jej umiejętności (Valerie nauczyła się, że pozory mylą i sama była tego doskonałym przykładem), ale przez nadzieję, że swą złość wykorzysta w dobrym celu. W celu, który stał w tej samej linii co wszystko łączące szeregi czarodziejów pod znakiem Rycerzy Walpurgii, pod znakiem czaszki i węża.
Gryzienie ręki, która karmi nie było mądrym pomysłem. A Valerie Sallow miała nadzieję, że przynajmniej tę jedną myśl udało się jej przekazać, zaszczepić w pamięci uzdrowicielki na dłużej. Teraz przecież pozostawała sama w swej walce o uznanie świata. Czy uda jej się osiągnąć to, czego chciała sposobami, które sama sobie wybrała — to pokaże czas. Wbrew pozorom śpiewaczka chciała chyba życzyć swej byłej podopiecznej powodzenia. Z pewnością pragnęła zobaczyć efekty owych starań. I czy w swym uporze Elvira nie pociągnie na dno tych, których złapie się w próbie wydostania się na powierzchnię uwagi ich stronnictwa. Cokolwiek szykowała dla niej przyszłość — było to niezmiernie ciekawe.
Podobnie jak jej kolejne słowa. Śpiewaczka powoli wzniosła swe spojrzenie na twarz rozmówczyni, pozwalając swym ustom unieść się w niezbyt okazały, ale przyjemny dla oka i grzeczny uśmiech. Prośby bywały przecież zgubne. Prośby zakładały pewne uniżenie, wszak w relacjach równie nadszarpniętych, oschłych i zdystansowanych jak te, które łączyły Multon i Sallow stanowiły niezwykłe niebezpieczeństwo, zaburzały równowagę sił.
Słodycz rozlała się w jej ustach, spłynęła w dół gardła po przełknięciu śliny. Mogła z tą prośbą zrobić właściwie wszystko — nawet wyrazić, że zgadza się ją spełnić, ale zamiast tego nie wspomnieć lordowi Rosier ani słowem o intencji Elviry. Brak odpowiedzi na prośbę — kolejną — o spotkanie nie będzie musiał być czymś niespotykanym czy niespodziewanym. List, który trafi do Chateau Rose nie niósł w sobie wiadomości, które lord Kent pragnął usłyszeć. Ale kto wie, jeżeli Valerie zdecyduje się na pomoc, może i sam Śmierciożerca wykaże się...
Właściwie czym?
Łaską?
Marzenia to taka piękna rzecz.
— Nie obiecuję żadnych wymiernych efektów — odpowiedziała wreszcie, sięgając do listu i wsuwając go w swoją torebkę. To, co zrobi lord Rosier po otrzymaniu listu, to, czy w ogóle poświęci mu czas na przeczytanie, stanowiło jego wybór. Był wszak człowiekiem zajętym rzeczami o wiele pilniejszymi i ważniejszymi niż urażona duma pewnej blondynki. A Elvira musiała to zrozumieć.
— Wzajemnie, panno Multon. Szczęścia w dalszej drodze.
Na pewno będzie ci potrzebne.
Wyszła z Białej Wywerny dobrych kilkanaście minut po Elvirze. Przed lokalem czekała na nią Beksa, wierna skrzatka domowa. Dzięki jej magii Valerie czuła się bezpieczniej w wędrówce po Nokturnie, wreszcie znikając z pola widzenia wszystkich wlepionych w nią oczu.
| z/t
Gryzienie ręki, która karmi nie było mądrym pomysłem. A Valerie Sallow miała nadzieję, że przynajmniej tę jedną myśl udało się jej przekazać, zaszczepić w pamięci uzdrowicielki na dłużej. Teraz przecież pozostawała sama w swej walce o uznanie świata. Czy uda jej się osiągnąć to, czego chciała sposobami, które sama sobie wybrała — to pokaże czas. Wbrew pozorom śpiewaczka chciała chyba życzyć swej byłej podopiecznej powodzenia. Z pewnością pragnęła zobaczyć efekty owych starań. I czy w swym uporze Elvira nie pociągnie na dno tych, których złapie się w próbie wydostania się na powierzchnię uwagi ich stronnictwa. Cokolwiek szykowała dla niej przyszłość — było to niezmiernie ciekawe.
Podobnie jak jej kolejne słowa. Śpiewaczka powoli wzniosła swe spojrzenie na twarz rozmówczyni, pozwalając swym ustom unieść się w niezbyt okazały, ale przyjemny dla oka i grzeczny uśmiech. Prośby bywały przecież zgubne. Prośby zakładały pewne uniżenie, wszak w relacjach równie nadszarpniętych, oschłych i zdystansowanych jak te, które łączyły Multon i Sallow stanowiły niezwykłe niebezpieczeństwo, zaburzały równowagę sił.
Słodycz rozlała się w jej ustach, spłynęła w dół gardła po przełknięciu śliny. Mogła z tą prośbą zrobić właściwie wszystko — nawet wyrazić, że zgadza się ją spełnić, ale zamiast tego nie wspomnieć lordowi Rosier ani słowem o intencji Elviry. Brak odpowiedzi na prośbę — kolejną — o spotkanie nie będzie musiał być czymś niespotykanym czy niespodziewanym. List, który trafi do Chateau Rose nie niósł w sobie wiadomości, które lord Kent pragnął usłyszeć. Ale kto wie, jeżeli Valerie zdecyduje się na pomoc, może i sam Śmierciożerca wykaże się...
Właściwie czym?
Łaską?
Marzenia to taka piękna rzecz.
— Nie obiecuję żadnych wymiernych efektów — odpowiedziała wreszcie, sięgając do listu i wsuwając go w swoją torebkę. To, co zrobi lord Rosier po otrzymaniu listu, to, czy w ogóle poświęci mu czas na przeczytanie, stanowiło jego wybór. Był wszak człowiekiem zajętym rzeczami o wiele pilniejszymi i ważniejszymi niż urażona duma pewnej blondynki. A Elvira musiała to zrozumieć.
— Wzajemnie, panno Multon. Szczęścia w dalszej drodze.
Na pewno będzie ci potrzebne.
Wyszła z Białej Wywerny dobrych kilkanaście minut po Elvirze. Przed lokalem czekała na nią Beksa, wierna skrzatka domowa. Dzięki jej magii Valerie czuła się bezpieczniej w wędrówce po Nokturnie, wreszcie znikając z pola widzenia wszystkich wlepionych w nią oczu.
| z/t
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 32 z 32 • 1 ... 17 ... 30, 31, 32
Sala główna
Szybka odpowiedź