Tamuna Moody
Nazwisko matki: Hopkirk
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: auror
Wzrost: 168 cm
Waga: 62 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: ostry, gruziński akcent
14 cali, dość giętka, robinia, pióro gryfa
lwica
mąż i syn martwi
ziemia po deszczu, czarna herbata, świeża pościel
ja z rodziną
pojedynki czarodziejskie, literatura, quidditch, wyłapywanie czarnoksiężników
Sroki z Montrose
pojedynki czarodziejskie, quidditch
swing, rock'n'roll
Audrey Hepburn
Moja matka, Rosalie Hopkirk, była, oczywiście, Angielką i początkowo nie miała zamiaru przyjeżdżać do Gruzji. Ba, założę się, że o tym kraju przez całe swoje życie słyszała tylko na zajęciach geografii i nigdy nie poświęciła mu ani jednej myśli ponad program. Właściwie to znalazła się tam przypadkiem. Rosalie bowiem pracowała w rezerwacie smoków w Szkocji i od zawsze liczyła na to, że kiedyś awansuje i zostanie przeniesiona do Rumunii.
Przeniesiona owszem, została, ale nie do Rumunii, ale do dopiero tworzącego się rezerwatu w gruzińskim Mazeri, który na gwałt potrzebował obytych z górskimi smokami pracowników. Rosa wiedziała, co się dzieje w Gruzji. Że są niepokoje, że może nadejść rewolucja wymierzona w sprawujący protektorat nad tymi ziemiami Rosjan, że jest niebezpiecznie, że z Gruzji rzadko kto zostaje przeniesiony do Rumunii; nalegała, by zostawiono ją w Szkocji, ale szefowie byli nieugięci, oferując jej w zamian za pojechanie do Mazeri większą płacę i zwiększając ją stopniowo, im bardziej prosiła. Pracownicy byli bardzo potrzebni. Aż w końcu nawet i niezłamana mama skusiła się na interesującą kwotę.
I tak Angielka znalazła się w Gruzji - kraju, w którym kolacje trwają do rana, a toasty wznosi się długo i za cokolwiek dobrym, gruzińskim winem. Nie umiała się tam odnaleźć, nie umiała wymawiać poprawnie wielu słów, a pismo mchedruli kojarzyło jej się ze szlaczkami, którymi ozdabia się krawędzie papieru listownego. Inni - pracownicy przeniesieni wraz z nią, w końcu wszyscy wiedzą, że szkocki rezerwat ma najwięcej obycia ze smokami górskimi, to nie tak, że tylko mamę wysłano do Gruzji - radzili sobie nie lepiej i chociaż przyjaciele, z którymi mogła porozmawiać po angielsku stanowili wielkie oparcie, to każdy narzekał na trudności. Rosalie miała serdecznie dość tego wszystkiego i coraz częściej myślała o tym, by rzucić to wszystko w cholerę i wracać do Anglii, i szukać innego zawodu. Mogłaby przecież pracować w Hogwarcie, tak, szkoła nie byłaby takim złym pomysłem, albo wrócić do gotowania w niepopularnej restauracji, czym trudniła się w czasie przygotowań do opieki nad tymi majestatycznymi stworzeniami.
Właśnie wtedy, gdy dopadały ją najsilniejsze wątpliwości, poznała mojego ojca. Nikoloz Agiashvili był odpowiednikiem brygadzisty. Wilkołak pozbawił go jednego oka, ale nawet mimo to wydawał się mamie bardzo miły i szarmancki, a on - przebywając na urlopie w hotelu zaledwie godzinę spaceru od Mazeri - wypatrzywszy ją, gdy po pracy robiła zakupy w jedynym w pobliżu sklepie, stracił dla niej głowę. Brzmi tak jak nieśmieszny żart, gdy w poprzednim zdaniu wspomniałam o tym, że nie miał jednej gałki ocznej, ale on naprawdę oszalał na jej punkcie. Dawał jej kwiaty, dość często niby z turystycznej ciekawości wpadał do rezerwatu, zostawiał liściki. A gdy skończyły mu się wakacje i musiał wracać do Tbilisi, to do okna skromnego mieszkania Rosalie nader często pukał dziób sowy. Oboje mieli krew czystą ze skazą - moja babka od strony taty, niegdyś należąca do szlachetnego, gruzińskiego rodu, zakochała się w czarodzieju półkrwi, z którym uczęszczała do Durmstrangu. Na dobrego męża nie miała co liczyć. Każdy przyznawał, że była brzydka jak noc. Więc dlaczego by nie pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa i wyjść za kogoś takiego, szczególnie, jeżeli darzyła go uczuciem?
Tata oświadczył się mamie po zaledwie pół roku, ale zawarli małżeństwo dużo później - po pięciu latach narzeczeństwa. W tym czasie w Gruzji dużo się działo. Rewolucja wybuchła i, okupiona krwią i cierpieniem, została stłumiona przez Rosjan. Nadeszła I wojna światowa. Ale choć na świecie i w kraju trwały burze, to państwo Agiashvili mieli inne problemy; na pierwsze dziecko musieli czekać aż szesnaście lat i zupełnie stracili nadzieję, że kiedykolwiek doczekają się potomka. Wtedy na świat przyszłam ja: pulchniutka dziewczynka, której nadano imię gruzińskie, ale takie, które Rosalie mogła łatwo wymówić. Po tylu latach wciąż miała problem z akcentem.
Podobno po moich narodzinach Nikoloz miał powiedzieć, że jestem darem od Boga. Ja na miejscu ojca wstrzymałabym się z takimi osądami, bo im więcej przybywało mi lat, tym bardziej ukazywał się mój wybuchowy charakter. Zawsze pchałam się tam, gdzie nie trzeba, wspinałam się na drzewa, wiecznie chodziłam z obdrapanymi kolanami, siniakami, roztrzepanymi włosami i rozkrwawionymi kłykciami. Chciałam się bawić. Chciałam poczuć dreszcz ekscytacji, gdy wchodziłam na dach naszego domu i spacerowałam po rynnie, oczywiście zanim ojciec nie zobaczył, co robię i nie ryknął: „co ty wyprawiasz?! Złaź stamtąd!”. Nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. Gdy mówiono mi, że nie wolno, zawsze znajdowałam sposób, by było mi wolno. Wychowana w dwóch kulturach - bo u nas mówiło się i po gruzińsku, i po angielsku, pijano czarną herbatkę w porcelanowych filiżankach na dwie godziny przed wesołą suprą, nagradzano mnie czurczchelą i ciasteczkami owsianymi - sama stanowiłam ich mieszankę. Tata pokazywał mi z dumą swoje blizny po szponach wilkołaków, uczył zasad quidditcha, jego ulubionego sportu lat młodzieńczych, radził, jak latać na miotle, a gdy dorobiłam się różdżki, ćwiczył ze mną pojedynki czarodziejskie tak długo, aż bolał mnie nadgarstek od rzucania zaklęć. I wpajał mi, że w życiu zawsze trzeba być upartym i chronić słabszych, nawet za cenę własnego oka... lub życia. Mama zaś, poczciwa i wrażliwa kobieta o niesamowitej ręce do wszystkich zwierząt, pokazywała mi, jak gotować, jak kochać, jak rozumieć, jednak jak też postawić się i nie dać sobie wejść na głowę, zaszczepiła we mnie miłość od literatury.
Mój talent magiczny objawił się nagle i nieomal nie skończył się katastrofą. Siedziałam wówczas w kuchni i przyglądałam się, jak mama gotuje. Robiłam to zaskakująco grzecznie, ponieważ akurat nie miałam ochoty na harce z powodu ogromnego siniaka na nodze - próbowałam dostać się do domu przechodząc nad bramą, bo przecież chodzenie po ludzku było dla słabych i niewydarzonych! - i przypominającego o sobie boleśnie. Akurat pani Agiashvili gotowała zupę i w całej kuchni pachniało przepięknie, ale ja nie mogłam podejść do niej i podjeść co nieco z garnka przez tę głupią nogę... A byłam głodna. I chciałam zjeść to już, teraz, zaraz. Wierciłam się na krześle, próbowałam stanąć na urażonej stopie, ale zbytnio mnie bolało. Pomyślałam sobie wtedy, że dobrze by było, gdyby to zupa przyszła do mnie, a nie ja do niej, pamiętam to dokładnie... i zaraz potem zawartość garnka po prostu wybuchła i rozbryznęła się po całym pokoju. Gdyby nie maminy refleks, Rosalie pewnie skończyłaby z mocno poparzoną twarzą, ale na szczęście uchyliła się w odpowiednim momencie.
Rodzice byli bardzo zadowoleni i nawet puścili w niepamięć to, że prawie uszkodziłam i siebie, i mamę oraz że po tym pokazie magicznych talentów musieli sprzątać pół godziny, nawet używając czarów. Ciągle mnie chwalili, a tata na każdym kroku pokazywał mi, jak dumny jest ze mnie i kupił mi chyba wtedy tyle cukierków, że jadłam je przez dobry tydzień, zanim się skończyły. Matka podchodziła do tego z większym dystansem, ale i ona nie szczędziła mi uśmiechów i aprobatycznych spojrzeń.
Poszłam do Durmstrangu, nie do Hogwartu, chociaż Rosalie z pewnością wolałaby, gdybym wybrała tę szkołę, a ja sama - nagle z ciepłego klimatu wrzucona w środek zimnego - też myślałam o tym, że może jednak angielska placówka byłaby lepszym wyborem. Męczyłam się bardzo w tym chłodzie, zaskakując się raz po raz, że na przykład w nocy zdecydowanie lepiej jest nakryć się kołdrą, niż spać pod kocem. Częściej też chorowałam od Norwegów i Rosjan, ale wkrótce powoli przyzwyczaiłam się do zimnych wieczorów i pochmurnych dni. Nauczyłam się norweskiego, by cokolwiek zrozumieć z wykładów. Zapytana, czy z chęcią chodziłam na zajęcia w Durmstrangu, odpowiedziałabym: nie wiem. W szkole szło mi nieźle: wybitna byłam z OPCMu, dobra z zaklęć, beznadziejna z eliksirów. Naprawdę, przypadek okropny, co mój profesor uwielbiał komentować z tym swoim chytrym uśmieszkiem. „Panno Agiashvili, może pannie pomóc przeczytać instrukcję w podręczniku? Bo przecież nie ma innego wytłumaczenia na to, że zepsuła panna tak prosty eliksir, którego naturę wyłożono na ledwie dwóch stronach, jak tylko takie, że nie umie panna czytać” - o tak, to zdanie ukochał powtarzać mi szczególnie. Miałam jednak w klasie taką małą zołzę z norweskiej rodzinki szlacheckiej, która radziła sobie jeszcze gorzej, o ile to możliwe. Jej jednak nie dokuczał, a jej złe wyniki zbywał krótkim: „po prostu panny umysł nie jest przystosowany do takiego przedmiotu”. Oczywiście. Nie powiedziałby jej przecież, że jest głupia jak but.
Nie traktowano mnie najgorzej - znałam mnóstwo przypadków, przy których ja naprawdę nie miałam na co narzekać - ale dobrze też nie. Na każdym kroku udowadniano mi, że co wolno błękitnokrwistemu, nie wolno mnie; znosiłam nieprzyjazne spojrzenia nauczycieli, gdy w końcu dostrzegali moją obecność (a to zdarzało się rzadko); musiałam udawać, że jestem głucha i nie słyszę szykan ze strony tych lepszych uczniów, bo gdybym zrobiła to, na co miałabym ochotę, to jest: odwrócenie się i roztrzaskanie tych arystokratycznych, upudrowanych nosków, konsekwencje mogłyby być opłakane. Tylko raz nie wytrzymałam... i po tym, co dostałam w zamian od dyrektora placówki, wolałam nigdy tego nie powtarzać i trzymać nerwy na wodzy, czego pilnowali również moi przyjaciele. W końcu wszyscy z rodzin nie do końca czystych musieli trzymać się w kupie. Byli dla mnie jak druga rodzina.
Jednocześnie to wszystko w jakiś pokrętny sposób wykształciło we mnie dużo dyscypliny. Oraz, przede wszystkim, odporności na obelgi. Świat nie był sprawiedliwy, a w szczególności świat czarodziejski, w którym od niepamiętnych czasów ludzi dzieliło się na tych, którzy zasługują na więcej i na tych, którzy na mniej i im wcześniej to pojmiesz, tym lepiej dla ciebie. Ale to nie znaczyło, że zasady nie mogły stać się lepsze. Ja wierzyłam i wierzę, że kiedyś wszyscy możemy żyć w zgodzie, równi: i mugolacy, i błękitnokrwiści. Może to naiwne, ale ja jestem trochę idealistką i wciąż obstaję przy swoim.
Chociaż lubiłam iść na przekór rodzicom - bunt młodzieńczy nadszedł wyjątkowo szybko - to sama myśl o zgłębianiu czarnej magii bardziej, niż to absolutnie konieczne, mnie obrzydzała. Gardziłam czarnoksiężnikami, tata opowiadał mi przecież o wszystkich krzywdach, które wyrządzali. I widziałam znak wydrapany przez Grindelwalda. Nie chciałam iść w ich ślady. Nie umiałabym. Uczono mnie w szkole zaklęć czarnomagicznych, a jeszcze więcej formułek poznałam w trakcie swojej pracy jako auror, dlatego umiem je rzucać i zrobiłabym to, gdybym musiała chronić swoją rodzinę, ale w żadnym innym wypadku.
Zawsze wiedziałam, kim będę. Zawsze, a raczej od momentu, w którym ojciec opowiedział mi, że oprócz ludzi walczących z wilkołakami są też ci, którzy ratują innych, łamią klątwy, sprawnie odbijają zaklęcia. Aurorzy. Nawet jakoś pięknie to brzmi, prawda? Słuchałam tych opowieści z szeroko otwartymi ustami i prosiłam o więcej i więcej historii, chociaż ojciec przecież nie mógł wiedzieć wszystkiego o tym zawodzie, nawet jeżeli były podobne.
Jako mała dziewczynka myślałam sobie, że bycie kimś takim byłoby... niesamowite. Z dziecięcej ciekawości prosiłam o książki na ten temat i czytałam je z oczyma błyszczącymi ekscytacją. Gdybym została aurorem, byłabym jak jakaś superbohaterka i ojciec na pewno byłby ze mnie dumny. To głupie pragnienie dziewięciolatki o walce ze złem wyrosło wkrótce w coś o wiele poważniejszego. I tak, gdy inni głowili się nad tym, jak będzie wyglądała ich przyszłość, ja już dawno wiedziałam. Nie myślałam o zostaniu brygadzistą - to zajęcie wydawało mi się mieć zbyt ciasno określoną specjalizację - ani o opiece nad smokami. Czułam, że chciałabym zostać w przyszłości aurorem. Pomagać ludziom, chronić ich przed czarnoksiężnikami - to było moim celem, to zgadzało się z tym, co mi wpajał mój najjaśniejszy autorytet ze wszystkich, ojciec. I to nie aurorem w Gruzji, choć kraj ten kochałam sercem i duszą, ale w państwie mojej matki. Nigdy przecież nie byłam w Anglii, a mama opowiadała mi wielokrotnie o wspaniałych budynkach w Londynie, o urokliwych uliczkach, o wakacjach w pełnej kredowych klifów Kornwalii, o zielonych wzgórzach i o tym, jak pięknie pachnie tam ziemia po słynnych, angielskich deszczach. Chciałam to wszystko zobaczyć na własne oczy. Dlatego spakowałam rzeczy i wybrałam się na Wyspy. To był, z perspektywy czasu, wybór najlepszy.
Rodzina była zaskoczona, że ze wszystkich możliwych profesji właśnie auror był tą, z którą wiązałam przyszłość. Matka była zaniepokojona - czyż to nie ona codziennie oglądała na twarzy swojego męża, że w podobnym zawodzie można stracić o wiele więcej, niż tylko czas? - i próbowała mnie przekonać do zmiany decyzji. Nikoloz zaś cieszył się jak dziecko i wielokrotnie rozmawiał o moim wyborze z Rosą, aż wreszcie ją przekonał. Wtedy padło pytanie: „kiedy zgłaszasz się na staż do Tbilisi?”, a ja poprawiłam ich zaraz: „do Londynu”.
Tym razem matka prowadziła dłuuugie i burzliwe dyskusje z ojcem. „Przecież Gruzja to twój dom”, powtarzał uparcie, „i nie możesz sobie ot tak, po prostu wybrać kraju, w którym będziesz żyć! Czy ty masz pojęcie, ile to kilometrów stąd? Ile drogi? Czy ty słyszałaś swój akcent? Nikt cię tam nie zrozumie!”. Ale to przecież on nauczył mnie, bym obstawiała przy swoim, więc nie ugięłam się i w tej sprawie, aż w końcu z głośnej dezaprobaty zamieniło się to w milczące niezadowolenie i zdawkowe odpowiedzi na moje listy, w których opisywałam, jak mi się wiedzie w Anglii (bo rodzice nie pojechali ze mną, zostali w Gruzji), tak, jakby chciał mi powiedzieć: „widzisz, jak mało piszę? Miej wyrzuty sumienia”.
Było mi jednak na Wyspach zbyt dobrze, bym przejmowała się fochami własnego ojca. Kurs aurorski był ciężki i wyczerpujący. Dniami bolały mnie mięśnie, o których istnieniu nawet nie wiedziałam, zaś nocami podtrzymywałam ręką opadającą ze zmęczenia głowę i zaczytywałam się w długich, nudnych tomiszczach, przez które przebrnęłam tylko dlatego, że wiedziałam, że ta wiedza mi się przyda. Inni odpadali po miesiącu, inni po roku, ja jednak nie myślałam nawet o tym, by zrezygnować. Presja? Durmstrang nauczył mnie, jak sobie z nią radzić, jak wytrzymywać wzrok ludzi, czekających tylko, byś się potknęła i by mogli opatrzyć to podwinięcie nogi stosownym komentarzem, skrytym za fasadą pięknych słów. Jednak nawet mimo tego treningu psychicznego w szkole bałam się. Cholernie. Ale przecież Agiashvili nie odpuszczają - kim bym była, gdybym zrezygnowała ze swoich marzeń tylko dlatego, że było trudno? Zagryzałam zęby i ćwiczyłam zaklęcia. Gdy jakieś mi nie wychodziło, powtarzałam je do skutku, nawet jeżeli włosy już lepiły mi się do czoła od potu, a każdy skrawek ręki palił żywym ogniem. Mogłam nie zostać aurorem, tak. Wtedy aplikowałabym jeszcze raz. Byłam gotowa na porażkę, ale nie na wywieszenie białej flagi, na to nigdy nie byłabym gotowa.
O miłości nie myślałam nigdy. Słyszałam, że moje koleżanki się zakochują, czy to podczas lekcji Durmstrangu, czy po kolejnym, wykańczającym treningu, ale ja sama jakoś nie czułam potrzeby ulokowania w kimś swoich uczuć. Przecież one mogłyby stanąć mi na drodze do celu, mogłyby przysłonić ścieżkę, którą obrałam. Jednak to, co nie zajmowało wcześniej wiele miejsca w mojej głowie, uderzyło mnie nagle i niespodziewanie. Podczas nauki poznałam Cilliana Moody’iego, starszego o cztery lata aurora. Na początku nie zwracałam na niego uwagi, no, może na jego imponujące umiejętności, przecież skończył już kurs i ciągle słyszałam o jego sukcesach. Chciałam mu dorównać, a nawet go przewyższyć. Ale on poza świetnym aurorem okazał się być też świetnym mężczyzną: przystojnym, zabawnym, przyjemnym, dojrzałym. Nie chciałam się w nim zakochiwać, ale to przyszło samo. I było bardzo intensywne. Nie mogłam się w jego towarzystwie opanować: serce mi biło jak oszalałe, chciałam się mu podobać, myślałam o takich błahostkach, jak na przykład to, którym profilem mam się obrócić, by uznał mnie za ładną, co powiedzieć, by mu zaimponować intelektem. Naprawdę głupie, co? Nic jednak nie mogłam na te rozważania poradzić. Moody rozumiał, że licho nigdy nie śpi i że jeżeli można wyciągać ludzi z opresji, trzeba to robić. Obróciłabym dla niego cały Układ Słoneczny, gdyby o to poprosił. Gdy okazało się, że on też coś do mnie czuje, byłam chyba najszczęśliwszą osobą na świecie. To rozradowanie było porównywalne tylko z momentem, w którym oficjalnie zostałam aurorem.
Dwa lata związku musiały minąć, by mi się oświadczył. Potem, po wyjściu już za Cilliana za mąż i porzuceniu nazwiska Agiashvili, narodził się nasz synek, Alastor. Chłopiec był pełen energii, wszędzie było go pełno. Ledwo wylazł z przewijaków, a już musiałam deptać mu po piętach i pilnować, by nie wpadł na jakiś szalony pomysł podobny do tych, które ja sama miewałam w dzieciństwie. Ale nie uważam tego za wadę, chociaż jest to trochę uciążliwe. Patrzę na to, jak Alastor wyrasta na zdrowe, chętne przygód dziecko i taka jestem dumna! Chciałabym go w przyszłości nauczyć latać na miotle, wyłapywać złoty błysk latającego znicza nawet w deszczu, pokazać mu razem z mężem sztukę pojedynków magicznych, mówić z nim po gruzińsku i po angielsku, czytać mu na dobranoc baśnie (co właściwie już robię). Tacie już dawno przeszedł gniew na mnie za to, że wyjechałam z Gruzji. Moi rodzice - oboje - przeszli na emerytury, w końcu dobiegają osiemdziesiątki, a ich zawody wymagają sprawności fizycznej, i przeprowadzili się tutaj, by mieć stały kontakt z wnukiem i ze swoją jedyną, wyczekiwaną córką. Mama wciąż dogląda wielu różnych rezerwatów na terenie całej Wielkiej Brytanii, nie byłaby przecież sobą, gdyby nie obcowała ze smokami na co dzień, ale sama się nie angażuje tak mocno, jak przedtem. Ojciec zaś zupełnie porzucił polowanie na wilkołaki, głód adrenaliny, który po nim odziedziczyłam, zaspokajając mniej niebezpiecznymi pojedynkami magicznymi oraz szermierką.
Czasy są niebezpieczne, szczególnie dla ludzi takich jak ja. Codziennie myślę o tym, co mogłoby się przytrafić mojej rodzinie, jeżeli choć na chwilę stracę czujność, jeżeli pozwolę sobie na nieuważne kroki. Ale nawet mimo to, że z tyłu głowy zawsze rozważam wszystkie opcje, planuję drogi ucieczki w razie potencjalnego ataku, obliczam, ile czasu powinno zająć napastnikowi rzucenie zaklęcia, jeżeli stałabym w tym czy tamtym miejscu, a on dwie, trzy, cztery, pięć, dziesięć stóp ode mnie i czy to wystarczająco, by się teleportować albo wyjąć różdżkę, to i tak jestem szczęśliwa. I zrobię wszystko, by nikt tego szczęścia nie zburzył.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 16 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 5 | Brak |
Czarna magia: | 1 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 1 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 4 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: gruziński | II | 0 |
Język obcy: angielski | II | 6 |
Język obcy: norweski | II | 6 |
Silna wola | V | 25 |
Aktywność: latanie na miotle | III | 7 |
Wytwórstwo: gotowanie | II | 3 |
Literatura | I | 1 |
Koncentracja | IV | 13 |
Ukrywanie się | III | 7 |
Spostrzegawczość | III | 7 |
Reszta: 0 |
różdżka, teleportacja, miotła (przeciętnej jakości), statystyki
Ostatnio zmieniony przez Tamuna Moody dnia 19.09.16 0:38, w całości zmieniany 7 razy
Witamy wśród Morsów
Dziś pani Moody musi dzielić czas między pracę aurora, miłość do maleńkiego synka i...świadomość tragedii, która odebrała jej ukochanego. Czy uda jej się dowiedzieć, kto stał za morderstwem męża? Jak pogodzi narastający wokół chaos z osobistą próbą, którą stawiał jej los? Niechaj mały Alastor stanie się światełkiem, które wskaże jej drogę...
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped