Henry 'Harry' Dawlish
Nazwisko matki: Vance
Miejsce zamieszkania: St. Martin's Lane, Londyn
Czystość krwi: mugolska
Status majątkowy: biedny
Zawód: uliczny artysta
Wzrost: 183 cm
Waga: 72 kg
Kolor włosów: blond, daleki od złocistego
Kolor oczu: szaroniebieskie
Znaki szczególne: długie włosy, papieros w ustach
13”, drzewo różane, włos abraksana
Ravenclaw
ryś euroazjatycki
wizje
perfumami matki, olejem do silnika, farbami
szczęśliwa rodzina, widok matki, dziadka i braci
malowanie, zaklęcia, literatura, majsterkowanie
brak
z wysiłku fizycznego to tylko spacerowanie po ulicach Londynu
cięższych brzmień
Erik Andersson
Każda historia ma swój początek i każdy tą historię posiada, niezależnie od chęci. Nie mamy wyboru kiedy się urodzimy, w jakim miejscu, kto zostaje naszymi rodzicami ani też na otoczenie, w jakie zostaniemy wrzuceni w dalszych etapach życia pod wpływem drobnych decyzji. Wszystko od początku było zaplanowane, przeznaczenie każdego określone bardzo dokładnie, nierzadko już przed narodzinami jego przodków. Nie ma żadnego znaczenia jakie podejmie się wybory – koło fortuny tak czy siak zatoczy się w ten sposób, by stanąć w odpowiednim punkcie w swoim czasie. I żadna wiedza świata nie jest w stanie go zatrzymać. Porusza się według tylko sobie znanemu mechanizmowi, nie poddając się żadnemu wpływowi.
W końcu ludzie są tylko pionkami na wielkiej planszy, na której rozgrywa się coś większego. I nawet najmocniejsi gracze nie mają zbyt wiele do gadania.
Henry urodził się w całkowicie zwyczajnej rodzinie. Był najmłodszym z trojga dzieci. Jego matka była uroczą, nieco pulchną blondynką, bo nigdy nie była w stanie powrócić do wagi sprzed ciąży. Deborah była pielęgniarką, często wykłócała się z mężem o swoją pracę - czuła misję pomagania tym, którzy tego potrzebują, a zamiast tego chciano ją zamykać w mieszkaniu z dziećmi, jakby to była jedyna funkcja, do której była stworzona. Wierzyła jednak, że świat był większy. Nawet dla niej, prostej kobiety. Mieszkali jednak ciągle w domu jej rodziców, bo nie było ich stać na wynajem mieszkania. Ze szczęściem dla Debbie, bo dzięki pomocy dziadków była w stanie każdego dnia wybiegać spóźniona do szpitala i robić to, co kochała najbardziej. Jej praca trwała każdego dnia niemalże 24 godziny - po powrocie z pracy wracała do brzdąców, które wymagały uwagi, męża, który ani śmiał tknąć obiadu przygotowanego przez inną kobietę jak jego własna żona, tym bardziej, jeśli talerz nie był mu podstawiony pod nos. David był stanowczym człowiekiem, z mocnymi zasadami, które jednak zderzyły się z rzeczywistością, która nie chciała się do nich naginać. Był dziennikarzem, podobno kiedyś całkiem niezłym. Czasy jednak się zmieniły i aktualnie dorywczo pisał do kilku gazet, jednak rzadko kiedy jego teksty się łapały do wydań. Uważał, że przy szklaneczce łatwiej mu się pisze. Z czasem z jednej robiły się dwie, potem trzy, aż w końcu liczenie trzeba było zaczynać od butelek. Coraz mniej tekstu przybywało na papierze, jednak uparcie wierzył, że bez alkoholu nie napisze ani słowa. Z nim też mu się nie udawało. Powodów dla braku wyników było coraz więcej - nieposłuszna żona, której pensja nagle staje się jedynym pewnym źródłem zarobku, zaraz obok tego, do czego dokładali się jej przeklęci rodzice; bez przerwy płaczące dzieci, a zwłaszcza to najmłodsze, które nie mogło zrozumieć, że jego ciągłe wrzaski dekoncentrują ojca.
I w końcu zaczynało dochodzić do wybuchów. Pierwsza butelka trzasnęła o ścianę, rozchlapując resztki cieczy na boazerię. Szkło mignęło tuż obok głowy Debbie, która właśnie wracała z popołudniowej zmiany. Był środek nocy. Nawet nie protestowała, kiedy mąż zaczął nią potrząsać, wykrzykując kolejne oskarżenia. Rozpacz odbiła się od murów domu dopiero z uderzeniem. Upadła na podłogę, płacząc pod kolejnymi kopnięciami. Przestał dopiero, kiedy zaczynało brakować mu tchu.
Sytuacja powtarzała się kilkukrotnie. Wesoła, słodka pielęgniarka stawała się cieniem siebie. Państwo Vance jednak nie reagowali, dobrze zdając sobie sprawy z przewinień córki - miała być przede wszystkim żoną i matką. Kto to widział, by kobieta próbowała zastąpić rolę męża w domu? Pani Vance tylko po wszystkim dobrotliwie przynosiła córce lód i kołysała w swoich ramionach, powtarzając z westchnieniem jej imię. Pan Vance bał się patrzeć swojej latorośli w oczy. Na tym jednak się nie kończyło, choć kiedy tylko nastawał dzień, Dawlishowie byli od nowa przykładnym małżeństwem. Dom pachniał jajecznicą od rana, pan Dawlish całował żonę w policzek, chwaląc przepyszną tartę. I wszystko układało się świetnie. Zwłaszcza, odkąd David został zarekomendowany do urzędu przez swojego znajomego i miał zająć ciepłą posadkę. Uspokoiło się. Do czasu, kiedy zaczął wieczorami wychodzić z innymi pracownikami na drinka. Z każdym tygodniem przeciągały się te spotkania coraz bardziej, mężczyzna wracał pachnący damskimi perfumami, zadowolony jak nigdy. I tylko to płaczące dziecko doprowadzało go do szału. Jak miał wstać wypoczęty do pracy, kiedy nie mógł zmrużyć oka? I winna temu była tylko jedna osoba.
Ten proceder trwał do czasu wybuchnięcia wojny. Każdy mężczyzna zdolny do uniesienia karabinu wysyłany był na front. Również pan urzędnik. Harry miał wtedy cztery lata i nie rozumiał sensu wojny. I nie miał jej zrozumieć też później, nie uznając takich środków jako odpowiednie załatwianie spraw. Dom jednak stał się dla niego dziwnie cichy. Spokojny. Ale mimo tego on i jego starsi bracia ciągle nieco obawiali się w nim bawić - nie wolno było im tam hałasować, nie wolno im było sprowadzać innych dzieci, nie wolno było im zostawać zbyt długo na dworze, mieli być całkowicie niemi, nie odzywając się dopóki nie zostali zapytani. I musztra przetrwała. Jeśli nie było ojca, to zawsze sytuację kontrolowało starsze rodzeństwo, które doświadczyło skutków nie stosowania się na reguł - i by sprawiedliwości było za dość, zadbali o to, by również Bobby znał konsekwencje swoich czynów. Była między nimi duża przepaść - Gregory miał 16 lat, zaś Michael 12. Najmłodszy definitywnie nie wpisywał się w ich preferowany typ rozrywki, a jako, że mieli się nim zająć, by czegoś czasem nie zepsuł, to albo przywiązywali go do drzewa albo zamykali w tapczanie, jeśli chcieli się wymknąć gdzieś, gdzie by im tylko przeszkadzał. Czasem zabierali go ze sobą - dziewczyny uważały, że ten słodki chłopaczek z loczkami na głowie jest uroczy i to wspaniale, że starsi bracia się nim tak zajmują. Nie podobało im się tylko to, że to Henry zgarniał większość buziaków, którymi był obdarowywany w każdy z policzków, a dziewczęta aż nazbyt chętnie łapały go za rękę, chodząc z nim i gadając Bóg-wie-o-czym. Kompletnie nie rozumieli tej fascynacji, ale w końcu to jasne, że babki miały nie po kolei w głowie - no ale to podobno ich instynkt. Może dzięki temu łatwiej się dadzą namówić na drobne pocałunki w komórce?
Jako dziecko odkąd tylko nauczył się trzymać łyżkę w ręce, automatycznie łapał w nią też kredkę. Kreślił linie nieustannie, namiętnie, tak, że czasem nie można go było od tego oderwać. Był kompletnie nieobecny, kiedy siadał przed kartką papieru. Niektóre z jego rysunków były niepokojące - czarne kontury mieszające się z wszechobecną czerwienią. Rysował krew. Śmierć. Coś, o czym przecież nie miał pojęcia. Pytany, odpowiadał, że to widział. Z każdym rokiem bazgroły były coraz bardziej czytelne. I jeszcze bardziej przerażające. Zupełnie tak, jakby jego szkice wieściły tragedie. A przecież nie mógł wiedzieć, prawda? To tylko przypadek. Nic dziwnego, tyle się dzieje, wojna ciągle trwa, to musi się odbijać na młodym umyśle.
Nie było łatwo. Najstarszy syn podjął pracę w fabryce, a w 41' wysłali go na front, gdy był już pełnoletni. Dwa miesiące później przyszedł lakoniczny telegram. Trzy tygodnie wcześniej Henry narysował całą rodzinę, ale brakowało jednej osoby. Gregory nie miał wrócić i zabrać żadnej dziewczynie wianka, chwaląc się mundurem. Sześcioletni chłopiec nie do końca wiedział co się wokół niego działo. Jednego dnia ubierali go w świeżo wykrochmalone, nieprzyjemne, sztywne ubrania i kazali siedzieć w kościele, by potem gapić się na drewniane pudełko. Podobno tam był jego starszy brat, ale nie mogli otworzyć trumny, bo nie przypominał już siebie. Nie wiedział dlaczego mama płakała. Był przekonany, że mimo wszystko najstarszy z rodzeństwa wróci. Ale nie wrócił.
Jego świat ograniczał się do kopania piłki o mur domu, siedzenia nad zeszytem, bieganiu za średnim bratem i podglądaniu jak całuje Maggie, która mieszkała dwa kroki dalej, by potem z podekscytowaniem zaraportować wszystko mamie. A potem dostawał za to bicie. I życiowe nauczki. Bracia powinni trzymać się razem, rozumiesz? I nie rozumiał. Ale brat mu pokazał. I zaczynali się naprawdę świetnie dogadywać. Henry zagadywał sprzedawcę, kiedy Michael zwijał z lady świeże bułki albo młody trzymał na wierzchu buta lusterko, by starszy miał podgląd na to, co koleżanka ma pod spódniczką. Nasłuchał się wielu ciekawych rzeczy. A zwłaszcza frazy: "jak będziesz starszy to zrozumiesz, a teraz trzymaj dziób na kłódkę i ani słowa matce!". I było tak za każdym razem, kiedy 14-latek odpalał papierosa za budynkiem albo zabierał portfel jakiemuś panu w kaszmirowym płaszczu. Nie było w końcu lekko. Pamiętał tylko, że zawsze należał mu się kawałek czekolady w każdym tygodniu za swoją drobną pomoc. W końcu byli wspólnikami! Tylko mama coś kręciła nosem, kiedy przynosili pieczywo i warzywa do domu. Skąd to macie?, pytała nieustannie, rzucając starszemu bratu to straszne spojrzenie, kiedy ten młodszy był wysyłany na górę, do swojego pokoju. Bieżące sprawy przycichały na moment, by potem od nowa wybuchnąć z podwójną mocą. Kiedy pierwszy raz policja przyprowadziła Mike'a do domu, rozpętała się burza. I niezależnie od tego, ile razy sytuacja się powtarzała, matka nigdy nie rezygnowała. Nigdy się nie poddawała. Walczyła o swoje dzieci. I najmłodsze z nich zaczęło otrzymywać dodatkową uwagę. "To co robi Michael jest złe, rozumiesz, Henry? Inni ludzie nie są twoimi wrogami, nie dzielimy się na obozy. Musimy sobie pomagać. Nie można kraść. Bo... O, wiem! To coś, za co cię nie będą lubić. A chcesz być lubiany, prawda?" Chciał być lubiany. Ale brat go przecież lubił. I jego koledzy też. I ten zgrzyt mu się nie podobał. Ale mama wiedziała najlepiej.
Kilka razy sabotował wyskoki starszego Dawlisha, aż w końcu zaczął być unikany. Dopiero kilka lat później był na tyle sprytny, by trzymać język za zębami i ukrywać wszystko przed matką. Tylko potem nie musiał. W 44' runął budynek szpitala, podobno został zbombardowany, choć tak naprawdę była to przykrywka dla innej wojny, nie ze świata, który znał. Ludzie znikali. Powoli zaczynał rozumieć rysunki, które tworzył, a nie mógł nic z tym zrobić. Wpadał w napady histerii, wrzeszczał dziko, łamał wszystkie kredki, palił swoje twory, ale nic nie pomagało. Nic nie mógł z tym zrobić. Rysował dalej. I dalej działy się straszne rzeczy, na które nikt nie miał wpływu.
Miał 10 lat, kiedy skończyła się wojna. Jego ojciec wrócił miesiąc przed jej końcem, jako bohater wojenny, z raną, która nie pozwoliła mu na kontynuowanie walk. Harry w tym czasie znajdywał ukojenie w wybijaniu szyb w witrynach sklepów i sięganiu do kieszeni panom w lśniących butach. Dziadek uznał, że czas, by chłopcy zajęli się czymś konkretnym i mieli jakiś fach w ręku. Pomagali mu naprawiać zepsute radia i zegary - w sumie wszystko, co ludzie przynieśli do przywrócenia do stanu używalności. Poznawanie mechanizmu, weryfikacja problemu i wkręcanie na nowo śrubek, by wszystko działało starym rytmem było dziwnie kojące. Kto by nie chciał by wszystko działało na podstawie tak prostych schematów? Coraz rzadziej był przyprowadzany za ucho na próg domu przez panów w mundurach, łapany na drobnych wykroczeniach.
Henry wyobrażał sobie, że mogliby tak z dziadkiem otworzyć serwis. Vance&Dawlish - klucz do serca problemu - narysował nawet szyld ich sklepu. Pan Vance zaproponował, że zawieszą go nad garażem, gdzie dokonywali wszystkich napraw. Mieli coś własnego. Nigdy nie był taki szczęśliwy. Nawet, jeśli ojciec nie miał już swojej głównej ofiary i zaczął zwracać swoje zapędy ku synom. Liczyło się to, że każdego dnia czekały na młodego nowe sprzęty do rozkręcenia. Nowa zagadka do odkrycia. Serce do wyleczenia. Jego własne.
Przestał rozrabiać. Znalazł sobie cel. I wszystko było cudowne, dopóki nie zerwano mu klapek z oczu w dniu jego jedenastych urodzin. Dostał list traktujący o innym świecie. Zaproszenie do szkoły, która nie miała już wymagać od niego nauki tabliczki mnożenia (szkoda, bo już ją opanował!), a kompletnie innych umiejętności. Nie to było jednak najgorsze. Już nawet nie fakt, że miał opuścić swoją rodzinę, warsztat, kolegów, znane otoczenie. Nie. Świat okazał się być j e s z c z e większy. Tryby, które tym wszystkim poruszały były rozmiarów, których już nie był w stanie sobie wyobrazić. Miał wrażenie, że nigdy nie pozna mechanizmów, które wprawiały wszystko w ruch. Czuł się zagubiony, mały wśród tego wszystkiego. Ale płynął z prądem rzeki.
Nie potrafił zareagować na szał ojca. Stał z opuszczonymi rękoma, instynktownie kuląc się pod każdym ruchem, jaki wykonywał jego tato. Był głuchy na wyzwiska pod jego adresem, dobrze wiedząc, że bycie cicho to jedyny sposób na przetrwanie. Był wściekły. Zadawał sobie te same pytania co ojciec mu. Dlaczego musisz zawsze być inny? Czemu jesteś takim dziwakiem?! Ale potem padały już oskarżenia. Nie jesteś moim synem! I coś, czego nie mógł znieść. Ta mała kurwa musiała się puścić z ki... David Dawlish nie skończył tego zdania. Coś odrzuciło go do tyłu, wpadł plecami na ścianę i stracił przytomność. Harry, zanim zdołał przeanalizować co się stało, już zbiegał po schodach, łapiąc swój plecak po drodze. Nic nie było ważne, tylko to, że biegł. Musiał znaleźć się jak najdalej od domu, od tego miejsca, od słów, które trawiły mu umysł.
Wizyta na ulicy Pokątnej odbywała się w towarzystwie milczącego opiekuna z tego tajemniczego Hogwartu. Chłopiec patrzył na kompletnie obce witryny sklepów, dziwnie poubieranych ludzi, trzymając w ręce listę, która mimo że była czytelna, to nie miała dla niego żadnego sensu. Został poinformowany, że większość rzeczy będzie mógł pożyczyć od profesorów, którzy wyposażeni są w podręczniki, jednak różdżka i szata należała do niezbędnych wydatków. Dla kogoś, kto nie miał pojęcia o istnieniu Banku Gringotta, ani o galeonach, kto nie miał choćby złamanego knuta na swoim koncie, to wszystko było co najmniej niezręczne. Ani jednego członka rodziny, który miałby podobne zdolności do jego własnych. A przynajmniej nie wiedział o nim jeszcze w tamtym momencie.
Najbardziej zapamiętał jednak moment wyboru różdżki - podobno dla każdego czarodzieja jest to specjalna chwila, kiedy łączy się z magicznym przedmiotem i zwykły kawałek drewna wybiera cię. Kompletnie absurdalne było łapanie na wyrzeźbiony patyk i machanie nim z lekkim skonfundowaniem - ale dziecięca naiwność nie pozwalała mu na pomyślenie, że to głupi żart. Ale faktycznie p o c z u ł, kiedy trafił na tą odpowiednią. Zupełnie tak, jakby była przedłużeniem jego ręki. Fascynujące, przejmujące przeżycie, chwilę potem przerwane przez zamknięcie wybranki w pudełku. Informacja, że nie miał jej dotknąć do rozpoczęcia roku szkolnego była druzgocząca i nagle zatęsknił za tym nowym, nieznanym uczuciem, jakim było to świerzbiące doznanie wiążące się z trzymaniem różdżki w ręku.
W domu się uspokoiło. Aż niepokojąco, jakby miała za niedługo wybuchnąć burza. Chłopak na czas wakacji dostał książkę, która miała mu przybliżyć tradycje i zwyczaje świata, w który miał zamiar wkroczyć. Odtwarzał tekst pisany na własnych kartkach, malując jak to widział, bo nie każda ze stronic posiadała ilustracje. I, Boże, te obrazki! Ruszające się, niemalże mrugające do niego zza kartek! Był tak bardzo zachłyśnięty tym wszystkim, że zamykał się w swoim pokoju, zapominając nawet na te dwa miesiące o warsztacie.
Ostatnie dni sierpnia nie było ojca. Po tym incydencie unikał syna, niejako bojąc się jego możliwości. Henry też o nim nie pamiętał. Podekscytowany, przestraszony, z tym ogromnym nakładem emocji zapinał małą walizkę mieszczącą niewielki dobytek i z błyszczącymi oczami patrzył w poczciwą twarz dziadka. Nie zauważał niepokoju. Był zbytnio zaślepiony przez tą fascynację. Sam moment dotarcia na odpowiedni peron, widok dzieciaków, skrzeczących sów, ludzi w tych śmiesznych płaszczach i w końcu gwizd pociągu - zabierało mu dech. Przerażało do cna. Ale mimo wszystko szarpnął za swoje tobołki i pognał do wagonu, kiedy nastało ostatnie pożegnanie. W środku mijał kolejne przedziały, gdzie dzieciaki wymieniały się wrażeniami z wakacji, zawierały nowe znajomości - podniecenie było czuć w powietrzu, nawet jeśli krzyżowało się z drobnym smutkiem. I nie mógł nie ulec tej atmosferze.
To w pociągu pierwszy raz został nazwany terminem szlama, kiedy kompletnie nieświadomy wpakował się na nieodpowiednie miejsce. I to przezwisko prześladowało go od tamtego momentu. I chciałby móc powiedzieć, że był nazywany gorzej, ale nic nie miało bardziej negatywnego nacechowania - nic jak to nie sugerowało, że jest g o r s z y, niczym jakaś podrasa nie warta złamanego knuta. Był jednak zbytnio zahartowany przez starszych braci, by dawać się tak poniżać. Uciekał się do tego, co znał - zawsze był mocny w gębie, więc bez żadnego wahania odwzajemniał wyzwiska. Zwłaszcza, że przy kolegach zdołał sporo ich nałapać. Rzadko kiedy uciekał się do przemocy, choć gdy frustracja w nim na tyle urosła, to cios pięścią w nos, kop w piszczel nie były czymś obcym. Cokolwiek, co kazałoby im się zamknąć i omijać go szerokim łukiem. Nie zawsze to jednak działało i szybko okazało się, by zwalczać wrogów, potrzebował robić to tą samą bronią co oni - magią. Nie miało znaczenia ile razy za to dostawał szlaban, w mugolskiej szkole nie raz przesiadywał w kozie. Nie buntował się jednak nigdy przeciwko karze, zapisując sobie jednak w pamięci, że rachunek nie został wyrównany. Wolno zaczął pielęgnować w sobie pamiętliwość, karmiąc się myślami, że w końcu kogoś dopadnie sprawiedliwość. Był spokojny i pewny swego. I już czuł namiastkę satysfakcji, kiedy to się spełni.
Tylko pierwsze lata Hogwartu były takie szarpane - nie wiedział za bardzo gdzie jest i co tam właściwie robi. W jednej chwili posadzono go na stołku i włożyli na głowę zatęchłą, zakurzoną czapę, która uniemożliwiała mu widzenie cokolwiek. I mówiła w jego głowie! Chyba cała sala pękała ze śmiechu, kiedy próbował zrzucić z siebie ten kapelusz. Uspokoił się jednak po chwili. Wygląda na to, że potrzebujesz wielu odpowiedzi. To może dać ci tylko... RAVENCLAW! I ostatnie słowo rozbiło się po całej sali, wraz z oklaskami, które rozbrzmiały. Dodało mu to wtedy otuchy.
Pierwsze zajęcia były okropne. Ze wszystkiego. Oczywiście, wszyscy zaczynali z innego punktu, ale jednak obycie definitywnie pomagało w robieniu kolejnych kroków. Harry w pierwszym nawyku odskakiwał od większości rzeczy - wybuchającego kociołka, gryzącej książki, ruszającej się grzątki, podnoszącej się nagle miotły, efektu udanego zaklęcia. Ze swoimi długimi, chudymi kończynami i tym skakaniem przypominał żabę. I wkrótce tak zaczęto na niego wołać. Do wielu przedmiotów nigdy się nie przekonał. Jego ulubionymi były definitywnie Zaklęcia i Uroki oraz Obrona Przed Czarną Magią - to zniewalające uczucie, kiedy przepływała przez ciebie magia, kiedy każdy najmniejszy ruch miał znaczenie, a skupienie było na wagę złota... jakoś w połączeniu z tym podnieceniem nad wynikiem czaru było to nie do opisania. Dlatego też dołączył do Klubu Pojedynków (po części też z okazji możliwości skopania tyłków kilku nadętym dzieciakom). Nigdy nie stał się fanem eliksirów ani zielarstwa, a jakkolwiek by nie próbował, nigdy do końca nie zaufał miotle i nie przezwyciężył swojego strachu, by być mistrzem lotów.
Nie wypuszczał z dłoni ołówka. Na historii magii kreślił karykatury belfra na okładce podręcznika, popołudniami przesiadywał na błoniach rysując linię koron drzew Zakazanego Lasu. Pozostawał wierny szkicownikowi, mimo że tak często miał ochotę rzucić go w głębiny jeziora, do rozszarpania przez trytony, kiedy raz jeszcze świadomość zabierały mu wizje, a on budził się, by być świadkiem zamazanych kartek przez kolejne obrazy przyszłości. Przeklinał to po tysiąckroć, ale nie potrafił porzucić ołówka. Nie pamiętał kto mu poradził przelanie kilku ze swoich rysunków na płótna, ale mieszanie ze sobą barw, używanie kolorów i dopasowywanie tonacji było dziwnie kojące. Był samoukiem, ale przychodziło mu to dziwnie naturalnie, jakby jego palce były stworzona do trzymania pędzla, a oko do wychwytywania odcieni. Zawsze charakteryzował się cierpliwością, nie zniechęcał się i wiedział, że z czasem będzie lepszy. I był.
Dopiero na IV roku odzyskał pewność siebie na tyle, by z tą samą swobodą co na swojej dzielnicy wkładać ręce do kieszeni i kroczyć przez korytarze z uniesionym jednym kącikiem ust. Stał się śmielszy, co mogło mieć też związek z tym, że przez lato urósł nagle o pół głowy, przewyższając część kolegów. Nie dało się ukryć, że z wzrostu płynął również jakiś respekt. Zaczął powoli akceptować fakt, że należy do dwóch światów. Coraz swobodniej odpowiadał znajomym o nieczarodziejskich zdolnościach na to, co robi przez te kilka miesięcy, tworząc im bajkę o szkole z internatem, po którym chodzą najpiękniejsze łanie na kuli ziemskiej, wzdychając nad możliwością uwieszenia się na jego ramieniu, bo tak wzrusza je jego romantyczna dusza artysty. I chyba sam zaczął w to wierzyć, nabierając śmiałości w kontaktach z dziewczętami. Nigdy jednak nie przeżył swojej pierwszej miłości, choć posiadał tysiąc fascynacji, które na kilka chwil zawładnęły jego myślami i zmysłami.
Nigdy nie był asem, choć nie można było powiedzieć, by nie siadał do książek nerwowo obgryzając paznokcie, kiedy okazywało się, że jednak jest już nieco na późno, by ogarnąć cały materiał na drugi dzień. Nie miał nigdy ambicji bycia najlepszym, wyścig szczurów nie był polem, które go interesowało. Przytyki pod tym kątem nawet go nie dotykały - miał swoją płaszczyznę, która była dla niego ważna, a fakt, że dzielił swoją uwagę na dwa stykające się ze sobą, ale nie przenikające światy utrudniał mu nieco pełne zaangażowanie. Wszystko zależało od tego, co działo się w domu - tak długo, jak była cisza, która zostawiała go w przyjemnej nieświadomości, jego jedynym zmartwieniem był fakt jak zamówić coś poza kremowym piwem w Trzech Miotłach, ale jeżeli z domu nadchodziły niepokojące wieści, automatycznie się wyłączał, odmawiał brania udziału w czymkolwiek, bywał opryskliwy i nieprzyjemny. Jak dwa różne bieguny.
Jednym z takich przełomowych momentów był list, który dostał w trakcie partyjki szachów w dormitorium. Właśnie ogrywał swojego kolegę, kiedy coś wydarło mu uśmiech z twarzy. Nie był w stanie w pełni przetworzyć tej informacji. Zemdlał. Nigdy nie czuł takiego obezwładniającego strachu. Kiedy dowiedzieli się, że Gregory nie wróci już z wojny, nie znał jeszcze pojęcia śmierci i nie mógł tego zrozumieć ani nosić żałoby, gdy jego matka została pogrzebana z setkami innych osób pod gruzami szpitala, jej absencja również była kompletnie abstrakcyjna, choć wtedy potrafił już za kimś zapłakać, zwłaszcza, kiedy dni i tygodnie przeciągały się w wieczność. A teraz? Miał 16 lat i właśnie został sam na świecie. A przynajmniej tak się czuł, kiedy ocknął się chwilę później w łóżku w skrzydle szpitalnym. Jego dziadek zmarł w nocy, sprawiając, że stał się sierotą - własnego ojca nie uznawał, z wiekiem dojrzewając do nienawidzenia go i nie odczuwania poczucia winy z tego powodu, a nie uznawanie go za rodzica tylko pomagało. Był zdruzgotany. Miał wrażenie, że życie wzięło go w szach. Był pozbawiony ruchów. Więc na pogrzebie zakopał dwie najważniejsze rzeczy w swoim życiu. Oprócz członka rodziny przysypał też ziemią swoje marzenia. Szyld ich warsztatu miał spróchnieć cztery metry pod powierzchnią i nigdy więcej nie ujrzeć światła dziennego.
I grzebanie stało się jego zajęciem od tego wydarzenia. Głównie dla zabicia czasu, bo przestawał mieć ochotę na grę w szachy. Właściwie to nie potrafił powiedzieć co właściwie go podkusiło, ale spędzał w bibliotece ostatnio tyle czasu, że może zwyczajnie nuda zagnała go do archiwum Proroka Codziennego. I może to kompletny przypadek, a może swego rodzaju p r z e z n a c z e n i e, kolejny cios od losu, swoista ironia, kazała mu się dokopać do informacji o tragicznych ruchach pewnej grupy czarodziejów. To nie tak, że to było coś nowego. Co chwila pisano o jakichś wypadkach i ofiarach. Ale takie było życie, prawda? Spojrzenie mu się jednak odmieniło, kiedy trafił na numer z '44. Tytuł Mugolski szpital ofiarą kolejnego ataku sprawił, że mechanizm w jego mózgu wolno zaczął wskakiwać na miejsce, kiedy wszystkie puzzle ułożyły się w jedno. Zaczął rosnąć w nim wstręt. Do tej pieprzonej gazety, do tego miejsca, do wszystkich ludzi, jakich znał do... siebie. Za wszystko. Czuł się oszukany. Zupełnie tak, jak miliony mugoli, którzy byli kompletnie nieświadomi tego, co im robiono ani co się wokół nich dzieje. Miał wrażenie, że każdy okruch szczęścia, jaki dostawał, tak naprawdę od początku posiadał gorzki smak. I sam też się taki stawał.
Ukończył szkołę, wcale nie śpiewająco. Nie mogłoby mu to być jednak bardziej obojętne. Wiele rzeczy w ostatnim czasie przyjmował ze wzruszeniem ramion, obronnie wkładając ręce w kieszenie, by ukryć drżenie rąk. Pozorował spokój, mimo że wszystko w nim aż wrzało. Ale niszczenie przecież nie było jego domeną, nie był taki, jak swój ojciec, który tłukł przedmioty, kiedy coś nie szło po jego myśli. Nie mógł wrócić do domu, który był pusty i kompletnie zawładnięty przez głowę rodziny - to już nie było jego bezpieczną przystanią, o ile kiedykolwiek mógł tak nazwać te mury. Został jednak w Londynie, nie potrafiąc wymyślić miejsca, w którym czułby się lepiej, mimo że znajome ulice go przytłaczały i skręcały żołądek.
Właśnie zaczęło się przed nim życie, to, o czym żartowali z kolegami, upragniona wolność - mogli swobodnie używać magii, być kim tylko chcieli. Świat stał u ich stóp, a oni byli jego panami. Henry został obdarty ze złudzeń. Nie miało znaczenia co chcieli ani o czym marzyli. Szli wyznaczoną ścieżką, a los zasłaniał im oczy, by nie tracili werwy w stawianiu kolejnych kroków, mimo że stąpali po głowach żmij. On jednak widział każdą z dróg, miał więcej jak jedną parę oczu przez swój d a r. A zawsze myślał o byciu belfrem, nauczaniu o zaklęciach, które tak go porwały - ta elegancka sztuka, która powodowała łaskotanie w korzonkach, te wysublimowane gesty, pod wpływem których każdy nerw nastrajał się odpowiednio. I w końcu błyski i trzaski z różdżki. Magia go fascynowała. Ale aktualnie wyobrażał to sobie bardziej jak prowadzenie owieczek na rzeź aniżeli prawdziwe spełnienie. Nie potrafił uciec od tego wszystkiego, więc znalazł inny sposób na częściową dezercję. Pijani ludzie budzili w nim skrajną agresję, ale narkotyki wydawały mu się mniej inwazyjne dla otoczenia. Zamykał się w wygodniejszej rzeczywistości, a i same napady widzenia były łagodniejsze. Zdawało się też, że praca wychodziła mu jakoś lepiej, kiedy był pod wpływem. Świat nabierał wyraźniejszych kolorów, nawet jeśli poranki bywały potem ciężkie.
Jego wizje zawsze były bardzo precyzyjne, konkretne sceny z wydarzeń, atakowały go z zaskoczenia. Momentalnie łapał za cokolwiek, na czym dało się utrwalić jakikolwiek tusz, przekładając to, co miał przed oczami na materiał. Był jak w transie, oczy przechodziły mu mgłą, nie sposób było mu przerwać póki nie skończył. Zawsze widział tylko konkretne kadry - zupełnie tak, jakby zobaczył dane wydarzenie w stop klatce, nie mogąc jej przewinąć ani do przodu ani do tyłu. Mógł tylko to namalować i utrwalić jak najwięcej detali. Oprócz obrazów, jakie widział, miał jeszcze te drażniące przeczucia, które nadawały sensu temu, co miał przed oczami.
Ostatnio jednak zdarzyło się coś kompletnie odbiegającego od reguły. Zobaczył w śnie płomienie, z których wyleciał czerwony ptak. Czuł żar płynący od niego, ale wiedział, że się nie sparzy. Był to dziwnie kojący widok. Feniks, symbol odrodzenia. I w momencie, gdy go rozpoznał, zwracał ku niego swój łeb i otworzył dziób, wydając z siebie przeraźliwy skrzek. Wybudził go ze snu. Pamiętał tylko jak sięgał po farby. A potem uderzyły w niego promienie wstającego słońca i ściana pokryta ogniem, w którego centrum znajdywał się bohater sennej mary. Nigdy wcześniej nie widział znaku, jakby zapowiedzi, która była jedynie pełna przeczuć, bez konkretnych twarzy ani miejsc. Nie miało znaczenia ile razy zamalowywał ścianę białą farbą - feniks zawsze na nią wracał. Aż z czasem zaniechał prób zakrycia czerwonych akwareli i zwyczajnie zawiesił kurtynę, która miała uchronić symbol przed wścibskimi oczami.
Od tamtego czasu zaczął dużo więcej śnić - pojawiały się w jego głowie krótkie momenty, wyrwane chwile, które nie należały w żaden sposób do niego. Nie miał jednak władzy nad tym, by je zatrzymać, pędziły zbyt szybko, tak, że każdą wizję widział tylko kątem oka. Był w wirze wydarzeń i nie mógł ich zatrzymać. I ten koszmar odtwarzał się za każdym razem, kiedy zamykał oczy.
Był zawieszony w nicości. Nie chciał należeć do tej sztucznej kreacji, do świata czarodziejów, którzy żyli pod komendą Ministerstwa Magii, niczym kukiełki. Winił każdego, kto posiadał jakiekolwiek moce i nic nie zrobił, by zatrzymać tragedie, jakie miały miejsce. Nie mógł wybaczyć, że za śmierć jego matki odpowiedzialna jest rzeczywistość, którą się tak zachłysnął. A jednocześnie nie mógł wrócić do świata mugoli - nie tylko ze względu na fakt, jaką wiedzę posiadał, niezdolny do słodkiej nieświadomości, która pozwoliłaby mu prowadzić normalne życie, ale także na fakt, że zwyczajnie nie miał żadnych opcji. Jego edukacja zakończyła się w momencie, w którym skończył jedenaście lat - jak miał wytłumaczyć swoją absencję? Nie było opcji, by wybrał się na jakikolwiek uniwersytet i spełniał młodzieńcze ambicje. Marzenie z dzieciństwa nie mogło się ziścić, bo przecież warsztat został pogrzebany wraz z najważniejszą osobą w jego życiu.
Nie mógł się jednak pogodzić z jedną rzeczą - jak funkcjonował świat. Nie mógł znieść tego, że zawzięcie uważano, iż ludzie dzielą się na czarodziejów i mugoli, jakby była to jakaś odrębna rasa. Wszyscy mieli skórę, w ich żyłach krążyła krew, którą pompowało serce, kości były wspierane przez mięśnie, a całość była sterowana przez mózg. Układ każdego był t a k i s a m, a jednak - oczywiście - różnili się. Nie uważał jednak, by te różnice miały stawiać między jedną grupą a drugą taką grubą linię, niemalże kurtynę. Czas skończyć z tymi kłamstwami i fałszem, zrzucić przesłonę i przestać usprawiedliwiać morderstwa i inne zbrodnie tuszowaniem wszystkiego co niewygodne przez proste Obliviate oraz manipulowanie prasą i mugolskim rządem. Nadeszła chwila, by czarodzieje nie czuli się bezkarni i bezpieczni za grą pozorów. Za siłą szła odpowiedzialność, a jeśli ktoś nie chciał jej zauważyć, to pora użyć innych środków. Bo w końcu każdy system ma jakiś słaby element, w który wystarczy uderzyć, by cały runął. Podobnie jak Ministerstwo Magii, które sterowało tym całym teatrem, dając ciche zezwolenie na zbrodnie, które miały miejsce.
Jedynym wyjściem, jakie posiadał, było skorzystanie z marginesu, jaki zawsze istniał pomiędzy tym wszystkim. Odrzucił wszystko, co kojarzyło mu się z magią, ale nie był w stanie złamać drugiej różdżki, usprawiedliwiając się tym, że może mu się jeszcze przydać - bo w końcu on wcale jeszcze nie skończył. Unikał czarodziejskich dzielnic, mimo że ciągnęło go tam jak magnes. Nie mógł jednak kompletnie odrzucić świadomość istnienia drugiego świata. Lunatykował, by ocknąć się dopiero w momencie, kiedy znajdywał się w środku miejsc przesiąkniętych wibracjami zaklęć. Nienawidził tego. Ale z fascynacją szaleńca trwał w rejonach, do których zaprowadziły go nogi. Jego ukojenie i przekleństwo było w pędzlach - niestety jego najlepsze obrazy były tymi, których nie był zdolny sprzedać, bo niosły za sobą widmo przyszłości. Mieszkał w skromnej dzielnicy, w niewielkim mieszkaniu, codziennie ubierając te same, powycierane, mugolskie ciuchy, przyjmując tożsamość, która nie była do końca prawdziwa. Bo Henry Dawlish był w końcu kimś więcej jak zwykłym malarzem, prawda?
Najsilniejszym wspomnieniem Harrego były momenty spędzone z dziadkiem w warsztacie, czasem wystarczy samo przypomnienie sobie głosu matki, rozrabiania ze starszymi braćmi na dzielnicy, pierwszej partyjki czarodziejskich szachów z kolegami z dormitorium, wizyty na Pokątnej lub wypadów do Hogsmeade, choć każde wspomnienie ma też swój gorzki smak i ostatnio ma trudności z wyczarowaniem Patronusa.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 12 | +1(różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 17 | +4(różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 5 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 3 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Numerologia | II | 5 |
ONMS | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Zręczne Ręce | IV | 20 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznastwo | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 1 |
Malarstwo (tworzenie) | III | 25 |
Malarstwo (wiedza) | I | 1 |
Muzyka (gitara) | I | 1 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 1 |
Pływanie | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz) | - | 8 (+16) |
Reszta: 0 |
różdżka, 13 punktów statystyk
Ostatnio zmieniony przez Robert Dawlish dnia 07.10.16 17:18, w całości zmieniany 5 razy
Proszę o zmianę nicku na Harry Dawlish! <3
Witamy wśród Morsów
Ocalałeś, bo byłeś
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.