Lionell Krueger
Nazwisko matki: Wedgewood
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Czysta
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Wytwórca
Wzrost: 178cm
Waga: 71
Kolor włosów: Ciemny brąz
Kolor oczu: Niebieski
Znaki szczególne: Lekki zarost
11,5 cala; giętka; drzewo figowca z rdzeniem z łuski widłowęża
Ravenclaw
Kapucynka
Wściekły, ociekający śliną pies
Zapach świeżo porąbanego drewna oraz wilgotnego chodnika po deszczu
Lionell trzymający egzemplarze Czarownicy oraz Proroka Codziennego z samym sobą na okładce, po utworzeniu tej jednej, najwspanialszej, perfekcyjnej myślodsiewni
Eksperymentowanie z zaklęciami, relaksowanie przy klasycznej muzyce ze szklaneczką czegoś rozluźniającego i niekoniecznie legalnego
Jastrzębie z Falmouth (ze względu na ciekawe incydenty w trakcie gry a nie technikę czy liczbę zwycięstw)
Brak
Klasyczna
Iwan Rheon
Przyszedłem na świat jako jedno z bliźniąt państwa Krueger. Pracowitych i uczciwych czarodziejów zamieszkujących obrzeża Londynu.
Byłem energicznym dzieckiem o duszy psotnika. Zawsze lubiłem wchodzić i zaglądać tam gdzie szczególnie nam zabraniano, podejrzewając, że to co zabronione przynosi szczególną przyjemność.
Moje żarty były jednak zawsze nieszkodliwe, w przeciwieństwie do pomysłów mojego bliźniaka. A jeżeli przynosiły komuś krzywdę to tylko i wyłącznie mnie samemu.
Gdy tata próbował nauczyć nas latać na dziecięcych wersjach mioteł, oczywiście to ja byłem tym, któremu w głowie były nieopisane akrobacje godne gwiazdy Quidditcha. Jak można się spodziewać, za każdym razem kończyło się to jedynie kolejnym złamaniem, zwichnięciem lub kolorowym siniakiem.
W końcu zniechęcony moją zawziętością ojciec poddał się i poprosił mnie jedynie, abym w przyszłości poszedł raczej raczej w jego ślady i zajął się pracą naukową, gdyż on wolałby doczekać się wnuków.
W wieku jedenastu lat, rodzice z lekkim niepokojem i wiedzą o moich zdolnościach do pakowania się w kłopoty, wysłali mnie i brata do Hogwartu. Jakieś zdziwienie ogarnęło wszystkich kiedy ‘magiczny kapelusz’ przydzielił mnie do Raveclaw'u! W przypadku Mortimera to było do przewidzenia, ale ja?
Chociaż nie, po głębszym zastanowieniu, w jego przypadku także nie było to takie proste do odgadnięcia. Ja na przykład nie byłbym zaskoczony gdyby został on Ślizgonem, z tym całym swoim zamiłowaniem do znęcania się nad zwierzętami, co dla mnie było kompletnie chore i nie chciałem mieć z tym absolutnie nic do czynienia.
Chyba właśnie także dlatego nie cieszyłem się zbytnio z faktu pozostania z nim w odległości mniejszej niż pięć metrów, bo chyba mniej więcej taka odległość dzieliła nasze łóżka w dormitorium.
Jak pokazały kolejne lata nie była to omyłkowa decyzja- nie mogła być.
Moja zaciekłość w osiąganiu celu znalazła ujście we względnie bezpieczniejszej dyscyplinie, oczywiście za wyjątkiem okresów kiedy brałem się za eksperymentowanie.
Im przedmiot był trudniejszy z tym większą zaciekłością chciałem go poskromić, poznać i zaliczyć. To była doprawdy dziwna, odrobinę sado-masochistyczna relacja pomiędzy mną a na przykład zaklęciami czy transmutacją.
Nie zostałem jednak nigdy prymusem. Moją średnią zawsze zaniżały przedmioty zbyt proste lub zbyt nudne w moim mniemaniu, abym mógł się do nich przyłożyć.
To podczas mojego pobytu w szkole otworzono Komnatę Tajemnic. Byłem wtedy na trzecim roku i jak chyba wszystkich w owym czasie ogarnęła mnie gorączka. Nie, nie bałem się, bo pochodziłem z magicznej rodziny, to było bliższe dziwnemu podekscytowaniu, zafascynowaniu. Oczywiście zakończyło się to tragedią, bo zginęła jakaś uczennica, ale ja patrzyłem na to z innej perspektywy.
Nieczęsto ma się okazję bycia świadkiem ożywania mitu. Komnata Tajemnic? Przecież to tylko legenda, że o owym stworze- bazyliszku, już nie wspomnę. I nagle okazuje się, że to prawda.
Przewertowałem wtedy tony książek aby dowiedzieć się czegoś więcej, jak i inni podobni mi, ale nasze źródła były skąpe a nauczyciele niechętnie dzielili się informacjami na ten temat. Moim zdaniem sami niewiele więcej wiedzieli.
O wszystko oskarżono pół- olbrzyma, Hagrida i wyrzucano go ze szkoły.
Szczerze? Podszedłbym to tej teorii całkowicie sceptycznie, bo znałem go trochę i wiedziałem, że jak na takiego wielkoluda ma całkiem łagodne usposobienie, ale wszystko zmieniła wieść o jego akromantuli. Być może to ona wymknęła mu się spod kontroli i zaatakowała? Możliwe. Nie ważne już nawet czy była agresywna, została jedynie nieumyślne sprowokowania, czy może broniła się, gdyż do tego nie powinno było dojść. Trzymanie takich zwierząt w szkole było zabronione i niebezpieczne, i on powinien o tym wiedzieć. Co jednak jeżeli to była zwykła zbieżność w czasie? Jego mała, tajemnicza hodowla i te feralne wydarzenia?
Wszystko to sprawiło, że miałem mieszane uczucia, nie chciałem wystawić pochopnej opinii na podstawie informacji z trzeciej ręki.
Poza tym nigdy nie byłem negatywnie nastawiony do magów z rodzin nie- magicznych. Skoro wybrała ich jakaś różdżka a oni potrafili czarować, czy nie oznacza to, że mają w sobie wystarczająco wiele magii by być z nami na równi?
Mugolaków nie należało i nadal nie należy dyskryminować z powodu pochodzenia. Oni nie wybrali rodziny, w której przyszli na świat. Im co najwyżej można było współczuć, że tak późno odkryli istnienie tak wspaniałego świata. Świata magii i czarodziejstwa.
O, tutaj podam przykład, chociażby mój brat. Mort. Tak, wiem, znowu o nim wspominam. Niby czystej krwi a jak dla mnie ktoś powinien odebrać mu różdżkę i ją złamać, a jego najlepiej odseparować od społeczeństwa. Zawsze był dziwny a z biegiem czasu zaczął być niebezpieczny i zupełnie nie rozumiem, dlaczego nikt inny tego nie widzi. Dlaczego tylko ja?
Być może powinienem byl komuś powiedzieć o tych okropieństwach, które wyrządzał schwytanym zwierzętom, ale nigdy się nie odważyłem.
Stchórzyłem? Niestety.. na to wygląda. Chyba po prostu chciałem zachować swoje spokojne życie.
Ponadto obawiałem się, że inni zaczną patrzyć także na mnie przez pryzmat jego uczynków, podczas gdy byliśmy tak różni jak się tylko da. On był zawsze cichy i nieco odseparowany od innych, trzymający na uboczu mały perfekcjonista, podczas gdy ja ceniłem sobie towarzystwo przyjaciół, lubiłem być w centrum wydarzeń i brać udział w niezliczonych kołach zainteresowań. Zawsze zabiegany. Lubiłem aktywne życie.
Co prawda były momenty kiedy brałem sobie za dużo na głowę i mnie to przerastało, moje życiowe roztrzepanie utrudniało mi dobrą organizację, ale równie często co do nerwicy, prowadziło to do całkiem zabawnych sytuacji i nieoczekiwanych wydarzeń.
Jedno z takowych zaowocowało nawet odnalezieniem swoje miejsca w życiu po szkole.
Po egzaminach, które dobrałem sobie według własnego ‘widzimisię’ a nie w konkretnym kierunku, utknąłem w martwym punkcie. Nie wiedziałem co chce dalej robić, poza tym, że musi to być coś inspirującego, wykorzystującego kreatywność i ściśle związanego z magią.
Na zasadzie prób i błędów zatrudniałem się u wytwórców przedmiotów magicznych, zabawek, mioteł wyścigowych a w pewnym momencie, porwany swoim młodzieńczym zapałem, usiłowałem nawet namówić seniora rodu Ollivander aby wziął mnie na swego ucznia! Wszystko to z czasem okazało się klapą, za wyjątkiem ostatniego pomysłu, który zakończył się sromotną porażką zanim jeszcze na dobre zaczął.
Nie postawiłem jednak na tym krzyżyka tak szybko.
Miałem zamiar przekonać do siebie starego czarodzieja wręczając mu coś prawdziwe cennego. Myślodsiewnię. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że ona kosztuje majątek. Zamierzałem wydać wszystkie swoje oszczędności jeżeli będzie to konieczne, zapożyczyć się z nadzieją, że kiedy już zostanę słynnym wytwórcą różdżek wszystko się wyrówna, ale los chciał inaczej. Lepiej.
Stary Belby, prowadził swoją małą wytwórnie samotnie. Ten towar nie był dostępny dla wszystkich, tak więc liczba zleceń była wystarczająca dla jednej osoby.
Wtedy w mojej głowie pojawiła się nowa, genialnie wykorzystująca obecne warunki, wizja. Może trochę skomplikowana, żeby nie powiedzieć wręcz, że szalona. Najpierw zapracować na myślodsiewnie aby następnie, dzięki niej, móc zacząć pracę we właściwym kierunku.
Problemem, którego nie wziąłem pod uwagę, był czas.
Samo udowodnienie staremu wytwórcy, że mogę okazać się przydatny, zajęło mi przeszło pół roku. Po drugie, wykonywanie drobnych czynności mogło doprowadzić mnie do celu kiedy ja już sam będę zgrzybiałym dziadkiem. Musiałem więc garnąć się do bardziej odpowiedzialnych zadań w warsztacie.
Przy tym wszystkim nie należy pomijać faktu, dzięki któremu udało mi się ostatecznie dostać na ten staż, który z początku nosił nazwę ‘zarabiania’. Mianowicie staruszek nie miał syna, który mógłby kontynuować jego pracę, który zająłby się kontynuowaniem rozsławiania jego nazwiska. Jego jedyna córka natomiast nie była tym w najmniejszym stopniu zainteresowania, jak i również utrzymywaniem z nim kontaktu. Nigdy nie próbowałem się dowiedzieć dlaczego.
Nie wiem dokładnie kiedy zacząłem zagłębiać się w skomplikowaną sztukę tworzenia tych niezwykłych instrumentów, kiedy pokochałem to i pozwoliłem aby ta praca stopniowo zaczęła mnie wyciszać w sposób, jakiego wcześniej nie doświadczyłem.
Porzuciłem marzenia o wytwarzaniu różdżek, bo nie potrzebowałem już tego, zostałem uczniem innego mistrza.
Zostałem dla niego synem, którego nie miał i byłem z tego straszliwie dumny.
W pięć lat po tym jak po raz pierwszy pojawiłem się w jego sklepie, staruszek zaczął podupadać na zdrowiu.
Skrofungulus.
Kiedy z czasem zaczął tracić czucie w rękach i coraz więcej zaczęło spoczywać na moich barkach, obaj zrozumieliśmy jakie będzie tego prawdopodobne zakończenie.
Miałem przejąć jego interes, ale z jednym, bardzo ważnym warunkiem. Warunkiem objętym Przysięgą Wieczystą.
Cały jego majtek miał zostać przepisany na córkę, ja na swój miałem zapracować sobie sam i wydało mi się to najszczerzej sprawiedliwie. Co więcej, w odpowiednim czasie miałem zrobić wszystko co w mojej mocy, aby moimi uczniami zostały jego wnuki. Chciał, aby interes ostatecznie wrócił w ręce jego rodziny a ja.. nie mogłem mieć nic przeciwko.
Mijają już trzy lata jak samodzielnie prowadzę interes. Zdaję sobie sprawę, że przyszło mi żyć w niespokojnych czasach, mnie jednak jak gdyby to nie dotyczyło.
Nie kiedy zamykam drzwi mojego warsztatu i zaczynam powoływać do życia moje fantazje.
Pogoda tego dnia była paskudna. Z nieba lały się strugi lodowatego deszczu a przechodnie w biegu załatwiali swoje sprawunki, chroniąc się gdzie się tylko dało, przysłaniając ten szary krajobraz szerokimi rondami swoich parasoli. Mi to jednak nie przeszkadzało. Lubiłem taka pogodę, bo wtedy odżywałem. Szczególnie kiedy u mojego boku znajdowała się tak cudowna istota.. Oddana tylko i wyłącznie mi tego wieczoru.
Australijski Shiraz rocznik 1945, jej hipnotyzujące, czerwone usta, dokładnie tak miękkie jak sobie to wyobrażałem i wrażenie, że czytamy sobie w myślach, że oto w końcu znaleźliśmy swoją bratnią duszę.
Nawet po tylu latach, ze świadomością zamraczającej wszystko naiwności, ten wieczór ma swój urok. Niepowtarzalny czar pierwszego spotkania.
No ale koniec już w tym temacie, bo w czyiś wspomnieniach jest bardzo nieprzyzwoicie grzebać. To zbyt osobiste sprawy, uwierzcie, wiem coś o tym. A skoro już o wspomnieniach mowa.. praca mnie wzywa.
Słowem zakończenia powiem tylko, że żaden sukces nie smakuje tak jak odwzajemniona sympatia twojej pierwszej, szkolnej miłości. Jak dla mnie jedynej do tej pory.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 3 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 9 | 3 |
Czarna Magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 8 | 2 |
Eliksiry: | 1 | Brak |
Sprawność: | 3 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Silna Wola | IV | 13 |
Wytwórstwo myślodsiewni | V | 25 |
Szczęście | IV | 13 |
Koncentracja | III | 7 |
Retoryka | III | 7 |
Starożytne Runy | III | 7 |
Literatura | I | 1 |
Taniec | I | 1 |
1 |
różdżka, teleportacja, 7 pkt statystyk, sowa, zaczarowana torba
Ostatnio zmieniony przez Lionell Krueger dnia 27.09.16 22:47, w całości zmieniany 5 razy
Witamy wśród Morsów
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n