Jadalnia
AutorWiadomość
Jadalnia
Pomieszczenie jest dość duże z racji, że przy stole powinni się mieścić wszyscy podczas rodzinnych spotkanek i świąt. Mimo to jest całkiem przytulne, często wypełnione zapachem przyniesionych przez Tamunę lub otrzymanych od gości kwiatów, a wolna przestrzeń i możliwość ulotnienia się w kryzysowej sytuacji przez przeszklone drzwi do małego ogrodu nie sprzyjają konfliktom. Stół często nosi oznaki szaleństw Alastora, gdy malec postanawia zrobić ze swoich pięści katapulty dla ziemniaków.
Gość
Gość
/15 lutego?
Peony ostatnio dużo czasu spędziła na doprowadzeniu swojego miejsca zamieszkania do porządku. Ta upiorna pogoda wcale jej w tym nie pomagała, a mając hodowle mandragor i siedmioletnie dziecko to ciężko ci znaleźć czas na całkowite oddanie się porządkom. Jednak nigdzie jej się nie śpieszyło, a był to bardzo dobry odciągacz od męczących myśli dotyczących byłego męża, tajemniczego listu i magicznej policji obserwującej jej dom. Robiła wszystko by się pozbyć tego wszystkiego z głowy. Dlatego kiedy otrzymała list od Tamuny z prośbą o zrobienie maści od razu się zgodziła. Potrzebowała takich odskoczni. Potrzebowała robić coś przydatnego. Umówiły się, że jak tylko będzie gotowa to Peony ją dostarczy. Cieszyła się z tego spotkania, bo każde wyjście z domu było dla niej przyjemnością. Dziwne jak bardzo zmieniły się jej priorytety. Wcześniej nie wyobrażała sobie, że może tak po prostu wyjść. Była zamknięta nie tylko przez męża, który tłamsił w niej wszystkie chęci, ale też przez samą siebie. Nie mogła się przełamać by znowu być sobą. Tak jakby żyła w przeświadczeniu, że wszyscy wszystko o niej wiedzą. To nie było zdrowe ani dla niej ani dla małego dziecka. Chyba do końca nadal nie wie jak z tak złego środowiska Nate wyrósł na tak dobrego chłopca. I choć przez jakiś czas myślała, że może po prostu wmawia to sobie zagłuszając poczucie winy tak widząc go szczęśliwego nie mogła tego zignorować. Dzisiejszego ranka wysłała list z potwierdzeniem spotkania. Przed południem odprowadziła Nathaniela do rodziców i teleportowała się pod dom Moodych. Kochała swoją mamę za to, że tak bardzo jej pomagała. Teraz i po śmierci jej męża. Kiedy przeżywała żałobę, której przeżywać nie powinna. Teraz też nie miała nigdy problemu z tym by zająć się wnukiem. Nie wyobrażała sobie co by zrobiła gdyby nie pomoc rodzicielki. Drzwi otworzył jej skrzat prowadząc ją do jadalni. Peony wiedziała, że przy małym dziecku ma się mało czasu na prowadzenie do domu. Tym bardziej, że Tamuna była aurorem. Nie wyobraziła sobie jak można było te dwie rzeczy połączyć. Była pod wielkim wrażeniem i jak tylko się widywały wspominała jej o tym. Kiedy pani domu pojawiła się w salonie Piwka uśmiechnęła się szeroko. Dawno się nie widziały, ale kobieta nic się nie zmieniła. - Macierzyństwo Ci służy – powiedziała w geście przywitania.
Peony ostatnio dużo czasu spędziła na doprowadzeniu swojego miejsca zamieszkania do porządku. Ta upiorna pogoda wcale jej w tym nie pomagała, a mając hodowle mandragor i siedmioletnie dziecko to ciężko ci znaleźć czas na całkowite oddanie się porządkom. Jednak nigdzie jej się nie śpieszyło, a był to bardzo dobry odciągacz od męczących myśli dotyczących byłego męża, tajemniczego listu i magicznej policji obserwującej jej dom. Robiła wszystko by się pozbyć tego wszystkiego z głowy. Dlatego kiedy otrzymała list od Tamuny z prośbą o zrobienie maści od razu się zgodziła. Potrzebowała takich odskoczni. Potrzebowała robić coś przydatnego. Umówiły się, że jak tylko będzie gotowa to Peony ją dostarczy. Cieszyła się z tego spotkania, bo każde wyjście z domu było dla niej przyjemnością. Dziwne jak bardzo zmieniły się jej priorytety. Wcześniej nie wyobrażała sobie, że może tak po prostu wyjść. Była zamknięta nie tylko przez męża, który tłamsił w niej wszystkie chęci, ale też przez samą siebie. Nie mogła się przełamać by znowu być sobą. Tak jakby żyła w przeświadczeniu, że wszyscy wszystko o niej wiedzą. To nie było zdrowe ani dla niej ani dla małego dziecka. Chyba do końca nadal nie wie jak z tak złego środowiska Nate wyrósł na tak dobrego chłopca. I choć przez jakiś czas myślała, że może po prostu wmawia to sobie zagłuszając poczucie winy tak widząc go szczęśliwego nie mogła tego zignorować. Dzisiejszego ranka wysłała list z potwierdzeniem spotkania. Przed południem odprowadziła Nathaniela do rodziców i teleportowała się pod dom Moodych. Kochała swoją mamę za to, że tak bardzo jej pomagała. Teraz i po śmierci jej męża. Kiedy przeżywała żałobę, której przeżywać nie powinna. Teraz też nie miała nigdy problemu z tym by zająć się wnukiem. Nie wyobrażała sobie co by zrobiła gdyby nie pomoc rodzicielki. Drzwi otworzył jej skrzat prowadząc ją do jadalni. Peony wiedziała, że przy małym dziecku ma się mało czasu na prowadzenie do domu. Tym bardziej, że Tamuna była aurorem. Nie wyobraziła sobie jak można było te dwie rzeczy połączyć. Była pod wielkim wrażeniem i jak tylko się widywały wspominała jej o tym. Kiedy pani domu pojawiła się w salonie Piwka uśmiechnęła się szeroko. Dawno się nie widziały, ale kobieta nic się nie zmieniła. - Macierzyństwo Ci służy – powiedziała w geście przywitania.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
16 lutego
Trudno jest godzić karierę aurora oraz rolę matki i pani domu, a przy tym zachowywać nienaganną prezencję. O ile wszechobecne, złote piegi, zdobyte podczas długich, słonecznych dni w Gruzji i nieschodzące z mojej twarzy do tej pory były do zaakceptowania, ba, uważałam je za mój urok, odróżniający mnie od śnieżnobiałych cer dam na ulicach, to nie mogłam już sobie pozwolić na pierwsze zmarszczki. Pewnie przez stres związany z pracą i macierzyństwem, chociaż kto wie, może to scheda po Hopkirkach? Moja matka też szybko się starzała.
Problem jednak pojawił się wtedy, kiedy trzeba było coś z tym problem zrobić. Nie wierzyłam specyfikom ze sklepowych półek, sama zaś prędzej spaliłabym dom, niż uwarzyła jakiś eliksir. A Cilliana przecież nie będę prosić o robienie mi kosmetyków. Jeszcze czego!
Wybór był jeden. Peony Sprout - świetna alchemiczka i tak się składa, że moja bliska przyjaciółka, z którą poznałam się krótko po przyjeździe do Anglii, mając jeszcze silny (a raczej - silniejszy, bo nigdy się go nie wyzbyłam) akcent i opaloną skórę. Nie dość, że pojmowała tę dziwną dziedzinę, jaką było przyrządzanie wywarów, to jeszcze była, no, Sproutem, wierzyłam więc, że przyrządzi maść z naturalnych i sprawdzonych składników. A na dodatek była przesympatyczna i każde z naszych rzadkich spotkań wspominałam z ciepłem w sercem. Peony po prostu nie dało się nie lubić... choć trudno było ją poznać przez stałą kontrolę jej męża. Okropny człowiek. Był. Nie życzę mu, by spoczywał w spokoju.
Gdy w moim salonie zjawiła się znana mi, smukła sylwetka Peony, nie mogłam się nie uśmiechnąć. Tak dawno jej nie widziałam!
— Och, dziękuję — odpowiedziałam radośnie, podchodząc do kobiety i ściskając jej rękę na przywitanie — chociaż ostatnio bardziej szkodzi mojej twarzy. Ślicznie wyglądasz! Może masz ochotę na kawę lub herbatę? Mam też czurczchele. Nie wiem, czy kiedyś jadłaś, ale są bardzo smaczne.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Trudno jest godzić karierę aurora oraz rolę matki i pani domu, a przy tym zachowywać nienaganną prezencję. O ile wszechobecne, złote piegi, zdobyte podczas długich, słonecznych dni w Gruzji i nieschodzące z mojej twarzy do tej pory były do zaakceptowania, ba, uważałam je za mój urok, odróżniający mnie od śnieżnobiałych cer dam na ulicach, to nie mogłam już sobie pozwolić na pierwsze zmarszczki. Pewnie przez stres związany z pracą i macierzyństwem, chociaż kto wie, może to scheda po Hopkirkach? Moja matka też szybko się starzała.
Problem jednak pojawił się wtedy, kiedy trzeba było coś z tym problem zrobić. Nie wierzyłam specyfikom ze sklepowych półek, sama zaś prędzej spaliłabym dom, niż uwarzyła jakiś eliksir. A Cilliana przecież nie będę prosić o robienie mi kosmetyków. Jeszcze czego!
Wybór był jeden. Peony Sprout - świetna alchemiczka i tak się składa, że moja bliska przyjaciółka, z którą poznałam się krótko po przyjeździe do Anglii, mając jeszcze silny (a raczej - silniejszy, bo nigdy się go nie wyzbyłam) akcent i opaloną skórę. Nie dość, że pojmowała tę dziwną dziedzinę, jaką było przyrządzanie wywarów, to jeszcze była, no, Sproutem, wierzyłam więc, że przyrządzi maść z naturalnych i sprawdzonych składników. A na dodatek była przesympatyczna i każde z naszych rzadkich spotkań wspominałam z ciepłem w sercem. Peony po prostu nie dało się nie lubić... choć trudno było ją poznać przez stałą kontrolę jej męża. Okropny człowiek. Był. Nie życzę mu, by spoczywał w spokoju.
Gdy w moim salonie zjawiła się znana mi, smukła sylwetka Peony, nie mogłam się nie uśmiechnąć. Tak dawno jej nie widziałam!
— Och, dziękuję — odpowiedziałam radośnie, podchodząc do kobiety i ściskając jej rękę na przywitanie — chociaż ostatnio bardziej szkodzi mojej twarzy. Ślicznie wyglądasz! Może masz ochotę na kawę lub herbatę? Mam też czurczchele. Nie wiem, czy kiedyś jadłaś, ale są bardzo smaczne.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Tamuna Moody dnia 23.09.16 17:39, w całości zmieniany 2 razy
Gość
Gość
Mówią, że nie da się zapomnieć pierwszych lat od narodzin swojego dziecka. Ponoć pamięta się każdy najmniejszy szczegół. Pierwszy uśmiech, pierwszy ruch, pierwszy uścisk kciuka. Ponoć jest to tak dosadne, że już do końca właśnie przez pryzmat tych wydarzeń będziemy patrzeć na własne dziecko. Ponoć bo Peony nie była tego aż tak pewna. Jej podświadomość chcąc wyprzeć wszystko co złe wyparła i to. Zostawiła te najgorsze wspomnienia, których widocznie wyprzeć się nie da, a zabrała tego, które jako matka chciała pamiętać. Niestety były to tylko przebłyski, którymi musiała się jakoś cieszyć. Teraz nadrabiała każdym spojrzeniem w oczy tak szczęśliwego dziecka. Tylko szkoda jej było tego przez co razem z nim musiała przejść. Szkoda jej było tego, że jako dziecko musiał wychowywać się w takim miejscu. Dlatego patrzenie na szczęśliwą rodzinę było dla niej ukojeniem. Nie czuła zazdrości czy bólu przez własne wspomnienia z tego okresu. Nie była taką osobą. Zawsze chciała dla ludzi dobrze. Bo przecież nikt nie zasługiwał na krzywdę. Peony uśmiechnęła się szeroko słysząc słowa kobiety. Ujęła jej dłoń i w przyjacielskim przykryła ich dłonie drugą. - Nie martw się to na pewno tylko zmęczenie. - odparła. Zmęczenie jest jedną z rzeczy równających się rodzicielstwu. A już na pewno kiedy łączy się macierzyństwo z tak wymagającą pracą jak bycie Aurorem. - Poproszę herbatę i nie wiem czym są czurczchele, ale chętnie spróbuje. - powiedziała posyłając jej szeroki uśmiech. - Pogoda nas ostatnio nie rozpieszcza. A miałam szczerą nadzieje, że już przyjdzie do nas wiosna. Staram się ciągle doprowadzić swoją działkę do poprzedniego stanu, ale po dwóch latach to ciężkie zadanie. - dodała. Kobiety nie widziały się długo i to była dobra szansa na odnowienie kontaktu. Z Peony było ciężko się przyjaźnić. Będąc żoną nie miała zbytnich szans na wyjście z domu. A nawet jeśli ów szanse się pojawiały to siniaki na twarzy skutecznie jej to uniemożliwiały. Teraz miała zamiar nadrobić wszelkie kontakty i żyć. Tak jak wcześniej nie mogła. - Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że do mnie napisałaś. - dodała.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęłam się lekko, prowadząc Peony do jadalni.
— Rzeczywiście, pogoda nie najlepsza — przytaknęłam, dla obrazowości swojej wypowiedzi wskazując jeszcze na widok za oknem. Niebo było pochmurne, a i temperatura nie zachęcała do wietrzenia pomieszczeń i odrzucenia grubego, wełnianego szala w kąt. — Trzymam kciuki za działkę. Zawsze miałaś rękę do roślin, więc teraz też sobie poradzisz. Pewnie już w lipcu będziemy tam podziwiać twoją pracę... — zakończyłam miękko, dając znak, że wrócę za chwilkę. W największym pośpiechu zaparzyłam herbatę (to niegrzeczne przecież zostawiać gościa na długo samego!) i nałożyłam na talerzyki czurczchele. Zajęło mi to może pięć minut, nie więcej, ale i tak gnałam do jadalni na złamanie karku, by postawić tackę ze wszystkim przed Peony.
— Już jestem, przepraszam, że tak długo — powiedziałam, siadając naprzeciw kobiety i biorąc jeden talerzyk z czymś, co wyglądało jak pocięty w kostkę batonik o mocno nieregularnym kształcie. — To jest czurczchela. To taki... deser z Gruzji. Zajadałam się tym w dzieciństwie. Jest z winogron i orzechów, bardzo dobry, spróbuj — zachęcałam, sama zaczynając jeść.
Lubiłam wspominać o moim kraju w rozmowach i częstować angielskich gości różnymi smakołykami z mojego regionu albo czaczą czy winem. Może to wpoił mi ojciec - zapalony gruziński patriota. Sama zdziwiłam się, gdy rodzice powiadomili mnie, że przeprowadzają się do Londynu; zupełnie nie mogłam sobie wyobrazić tego, jak to będzie wyglądać. Matka oczywiście nie miała większych problemów z aklimatyzacją, w końcu tak naprawdę to Anglia była jej domem, a nie budynek pod Tbilisi i mieszkanko w Mazeri. Ale tata? W dodatku odrzucający polowanie na wilkołaki? To była dziwna myśl. Taka obca. Rozumiałam jednak to, że tak bardzo pragnął kontaktu z wnukiem. Przecież tam, u nas, nie mieli już bliższej rodziny niż ja i Alastor. Dziadkowie zmarli lata temu, tak dawno, że nawet już ich wspomnienie zamazywało mi się w pamięci.
A skoro już o Alastorze mowa...
— Nie uwierzysz, co się wczoraj tu działo — zaczęłam tajemniczo, przełykając łyk gorącej herbaty. — Naprawdę, sensacja. Wczoraj rano odkryliśmy z Cillianem, że — zwiesiłam głos dla podkreślenia dramatyzmu i dopiero, gdy uznałam, że cisza, która zapadła okazała się dość emocjonująca, zakończyłam: — nasz syn jest czarodziejem...! Niesamowite, prawda?
— Rzeczywiście, pogoda nie najlepsza — przytaknęłam, dla obrazowości swojej wypowiedzi wskazując jeszcze na widok za oknem. Niebo było pochmurne, a i temperatura nie zachęcała do wietrzenia pomieszczeń i odrzucenia grubego, wełnianego szala w kąt. — Trzymam kciuki za działkę. Zawsze miałaś rękę do roślin, więc teraz też sobie poradzisz. Pewnie już w lipcu będziemy tam podziwiać twoją pracę... — zakończyłam miękko, dając znak, że wrócę za chwilkę. W największym pośpiechu zaparzyłam herbatę (to niegrzeczne przecież zostawiać gościa na długo samego!) i nałożyłam na talerzyki czurczchele. Zajęło mi to może pięć minut, nie więcej, ale i tak gnałam do jadalni na złamanie karku, by postawić tackę ze wszystkim przed Peony.
— Już jestem, przepraszam, że tak długo — powiedziałam, siadając naprzeciw kobiety i biorąc jeden talerzyk z czymś, co wyglądało jak pocięty w kostkę batonik o mocno nieregularnym kształcie. — To jest czurczchela. To taki... deser z Gruzji. Zajadałam się tym w dzieciństwie. Jest z winogron i orzechów, bardzo dobry, spróbuj — zachęcałam, sama zaczynając jeść.
Lubiłam wspominać o moim kraju w rozmowach i częstować angielskich gości różnymi smakołykami z mojego regionu albo czaczą czy winem. Może to wpoił mi ojciec - zapalony gruziński patriota. Sama zdziwiłam się, gdy rodzice powiadomili mnie, że przeprowadzają się do Londynu; zupełnie nie mogłam sobie wyobrazić tego, jak to będzie wyglądać. Matka oczywiście nie miała większych problemów z aklimatyzacją, w końcu tak naprawdę to Anglia była jej domem, a nie budynek pod Tbilisi i mieszkanko w Mazeri. Ale tata? W dodatku odrzucający polowanie na wilkołaki? To była dziwna myśl. Taka obca. Rozumiałam jednak to, że tak bardzo pragnął kontaktu z wnukiem. Przecież tam, u nas, nie mieli już bliższej rodziny niż ja i Alastor. Dziadkowie zmarli lata temu, tak dawno, że nawet już ich wspomnienie zamazywało mi się w pamięci.
A skoro już o Alastorze mowa...
— Nie uwierzysz, co się wczoraj tu działo — zaczęłam tajemniczo, przełykając łyk gorącej herbaty. — Naprawdę, sensacja. Wczoraj rano odkryliśmy z Cillianem, że — zwiesiłam głos dla podkreślenia dramatyzmu i dopiero, gdy uznałam, że cisza, która zapadła okazała się dość emocjonująca, zakończyłam: — nasz syn jest czarodziejem...! Niesamowite, prawda?
Gość
Gość
Tak rękę do roślin miała od zawsze. Jednak przez wiele lat tak naprawdę nie miała czym się chwalić. Wychowanie dziecka było tylko jedną z wielu rzeczy, które zajmowały jej głowę w tamtym czasie. Ludzie przychodzili do niej po eliksiry i różnego rodzaju specyfiki, ale ona nawet nie miała ochoty ich przyrządzać. To była pętla, z której wydostanie graniczyło z cudem. Im bardziej chciała odejść tym mocniej się w to wplątywała. Na szczęście ten etap miała już za sobą. Zostało jej się cieszyć ze świeżego startu. Uśmiechnęła się szeroko. - Mam nadzieje! Teraz wstyd by było cokolwiek pokazywać. - powiedziała i odprowadziła kobietę wzrokiem. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Przyzwyczaiła się do swojego małego domu i to była miła odmiana. Widzieć tak duże i widne pomieszczenie. Usiadła przy stole. Nie pamiętała kiedy ostatnio tutaj była, ale chyba niewiele się zmieniło. Pomimo zapracowania Tamuna musiała znaleźć jeszcze czas by zadbać o dom. I niech ktoś powie, że kobiety nic nie robią. - Spokojnie. Nigdzie mi się nie śpieszy. Odesłałam małego do rodziców. - powiedziała uśmiechając się i spoglądając na przyniesione przez kobietę czurczchele. Nigdy nie słyszała o tym przysmaku i bardzo szybko wyjaśniło się dlaczego. Peony nie bała się nowości i chętnie ich próbowała. - Przekonałaś mnie już słowem deser. - dodała. Przepadała za słodyczami choć zwykle kończyło się na pieczeniu. Nie lubiła tych wszystkich czekoladowych żab i fasolek wszystkich smaków. Nic nie równało się ze smakiem domowego ciasta. Chociaż syna już o do tego przekonać nie mogła. Czuczchele w smaku nie przypominało niczego co wcześniej jadła, ale mogła śmiało powiedzieć, że było jednym ze smaków zapadających w podniebienie i pamięć. - O jej… naprawdę przepyszne – odparła spoglądając na kobietę z wyrazem prawdziwego uznania. - Sama to pieczesz? O ile to w ogóle się piecze… - zapytała przyglądając się słodkości. Słysząc kolejne słowa kobiety z zaskoczenia aż otworzyła szerzej oczy. - Naprawdę? - zapytała. Bo to było niezwykłe. By dziecko w tak młodym wieku wykazywało zdolności magiczne. - To wspaniale! - powiedziała podekscytowana. - Jak do tego doszło? Co mały Moody zbroił? - zapytała uśmiechając się szeroko do kobiety.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Tak, sama — pochwaliłam się z dumnym uśmiechem, niesamowicie zadowolona, że Peony smakuje. Czurczchele bywały kłopotliwe w przygotowaniu i nie zawsze mi wychodziły, bo a to masa była niedostatecznie gęsta i nie spajała ze sobą winogron i orzechów, a to coś mi się ześlizgiwało ze sznurka, a to nie mieszałam masy dostatecznie długo z powodu odwiecznej, właściwej mi niecierpliwości. Nigdy nie byłam zbyt rozważna, jeżeli chodziło o takie sprawy, dlatego też łatwo wpadałam w gniew podczas zajęć z warzelnictwa eliksirów i nigdy, nigdy mikstury nie wychodziły mi tak, jak trzeba. Gdybym zechciała się skupić, może bym i coś pojęła, ale nie. Szybciej. Szybciej mieszaj, szybciej stygnij, szybciej wylewaj, szybciej, szybciej, szybciej, to musi być j u ż, bo jeszcze godzina i pęknę. Aż dziw, że ze swoją naturalną popędliwością zostałam aurorem. I że teraz jestem w stanie cokolwiek ugotować! — Piecze się kilka godzin, to zależy...
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i z jeszcze większą dumą. No tak. Rzadko kiedy dziecko tak wcześnie wykazywało zdolności magiczne, ale - gdy przemyślałam to sobie przez noc - uznałam, że po prostu nie mogło być inaczej. Alastor był wyjątkowy. Każda matka tak mówi, ale ja po prostu czułam, że mój syn ma w sobie to coś i że kiedyś wyrośnie na wielkiego człowieka. To dziwne przeczucie narastało we mnie od wczoraj, kiedy do całej sprawy podeszłam... może nie tyle obojętnie, co bez gwałtownych wybuchów entuzjazmu, jednak dziś rano, po obudzeniu się, dotarło do mnie całkiem klarownie, że - hej, Storek jest czarodziejem. Odkryliśmy to z Cillianem tak wcześnie!
Tak, tak, wierzyłam, że Alastor stanie się kimś; powzięłam sobie za cel doprowadzenie go do tego, choćbym miała się wspiąć na wyżyny trudnej sztuki wychowania dziecka.
— Wiesz, jest strasznym łasuchem. Naprawdę! — Pokiwałam głową jakby na potwierdzenie swych słów. — Storek po prostu kocha słodycze, ciastka zwłaszcza. Upiekłam tackę w sobotę, wiesz, jak to jest... i rano młody je zauważył. Potem zawodził mi, że chce pierniczki, a ja mu, oczywiście, odmówiłam, bo to było przed obiadem jeszcze, a jak zje deser, to nie tknie dania głównego. Wtedy się bardzo zdenerwował i porwał magią jeden z tych wazonów w kwieciste wzorki, który dostałam od mamy. Cillian wtedy wparował do salonu, w piżamie, z nieładem na głowie, oczywiście jak zwykle gotowy do rzucenia kilku zaklęć, jakby nas ktoś miał zaatakować w niedzielę... — roześmiałam się do własnych wspomnień. Poprzedni dzień był zdecydowanie ciekawy. — A potem jednak dał mu te ciacha. Niby umawiali się na tylko kilka, ale Alastor oczywiście porwał całą blachę i przepadł!
Dokończyłam swój deser i zabrałam się z większym zapałem za ciągle stygnącą herbatę.
— A jak to było z Nathem? — zainteresowałam się.
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i z jeszcze większą dumą. No tak. Rzadko kiedy dziecko tak wcześnie wykazywało zdolności magiczne, ale - gdy przemyślałam to sobie przez noc - uznałam, że po prostu nie mogło być inaczej. Alastor był wyjątkowy. Każda matka tak mówi, ale ja po prostu czułam, że mój syn ma w sobie to coś i że kiedyś wyrośnie na wielkiego człowieka. To dziwne przeczucie narastało we mnie od wczoraj, kiedy do całej sprawy podeszłam... może nie tyle obojętnie, co bez gwałtownych wybuchów entuzjazmu, jednak dziś rano, po obudzeniu się, dotarło do mnie całkiem klarownie, że - hej, Storek jest czarodziejem. Odkryliśmy to z Cillianem tak wcześnie!
Tak, tak, wierzyłam, że Alastor stanie się kimś; powzięłam sobie za cel doprowadzenie go do tego, choćbym miała się wspiąć na wyżyny trudnej sztuki wychowania dziecka.
— Wiesz, jest strasznym łasuchem. Naprawdę! — Pokiwałam głową jakby na potwierdzenie swych słów. — Storek po prostu kocha słodycze, ciastka zwłaszcza. Upiekłam tackę w sobotę, wiesz, jak to jest... i rano młody je zauważył. Potem zawodził mi, że chce pierniczki, a ja mu, oczywiście, odmówiłam, bo to było przed obiadem jeszcze, a jak zje deser, to nie tknie dania głównego. Wtedy się bardzo zdenerwował i porwał magią jeden z tych wazonów w kwieciste wzorki, który dostałam od mamy. Cillian wtedy wparował do salonu, w piżamie, z nieładem na głowie, oczywiście jak zwykle gotowy do rzucenia kilku zaklęć, jakby nas ktoś miał zaatakować w niedzielę... — roześmiałam się do własnych wspomnień. Poprzedni dzień był zdecydowanie ciekawy. — A potem jednak dał mu te ciacha. Niby umawiali się na tylko kilka, ale Alastor oczywiście porwał całą blachę i przepadł!
Dokończyłam swój deser i zabrałam się z większym zapałem za ciągle stygnącą herbatę.
— A jak to było z Nathem? — zainteresowałam się.
Gość
Gość
A ona wręcz odwrotnie. Uwielbiała to jak wszystkie składniki łączą się ze sobą tworząc całość. Uwielbiała, kiedy każdy składnik dodawał niepowtarzalności całej mikstury. Była w tym po prostu dobra. Jednak nawet i ona czasami miała z tym problem. Nie zawsze wszystko łączyło się idealnie. Z ciastem, ze składnikami… jak z życiem. Nawet kiedy jest się w czymś dobrym to bardzo łatwo można się na tym przejechać. Biorąc ostatni kęs uśmiechnęła się szeroko. - To takie zadziwiające. Tyle jest na świecie pysznych rzeczy, a my tak naprawdę nie mamy o tym pojęcia. Naprawdę musisz mi przy okazji podać przepis, albo najlepiej pokazać jak się to piecze. Myślę, że to wcale nie jest taka prosta sprawa. - dobre rzeczy zawsze wymagały pracy. Dobre rzeczy zawsze są skomplikowane. Nic nie można było na to poradzić. Wsłuchała się w opowieść i nie mogła się nie uśmiechnąć. To było niezwykłe. To było naprawdę niesamowite. Wiedziała, że dziecko Moodych jest naprawdę wyjątkowe chociaż przecież o swoim Nathanielu też tak mówiła. Jednak to wszystko była intuicja. Dzieci odznaczały się energią. I po każdym z nich było widać drzemiącą w tych małych jeszcze ciałach siłę. Z jednej strony wcale ją to nie zdziwiło. Z drugiej naprawdę spoglądała na to z wymalowanym zaskoczeniem, ale także z fascynacją. - To niezwykłe! - powiedziała z uśmiechem. - Widzisz jak wiele dzieci są w stanie zrobić jeżeli chodzi o słodycze? - zaśmiała się. - Prawdą jest, że czas leci naprawdę zbyt szybko. Ani się obejrzysz, a będzie niemalże siedmiolatkiem z chęcią podbijania świata. Czasami naprawdę chciałabym, żeby to wszystko zwolniło. Boje się, że nie nadążam. - wzruszyła ramionami. Miała czasem takie rozterki jako matka. Naprawdę miała. Chciała zapamiętać każdy szczegół, a łapała się na tym, że zapomina o wiele więcej niż by chciała. To przez stres, przez presje. Teraz wiedziała, że musi łapać każdą chwile. W końcu zostało kilka lat i Nate pójdzie do szkoły. A wtedy ona zostanie sama. W czterech ścianach ich domku w Dolinie Godryka. Sama z wspomnieniami. - Jeszcze na to czekamy. - powiedziała. - Wiesz… on ma tylko sześć lat. Ja sama odkryłam swoją magię kończąc może osiem. To wszystko zależy od czarodzieja. I od tego kiedy jego magia zechce się otworzyć. Wiem, że to nastąpi prędzej czy później. Nie śpieszy nam się. Za dużo stresów miał już w życiu by i tym się przejmować. - dodała wzruszając ramionami i sięgając po filiżankę z herbatą. Naprawdę się tym nie martwiła. Chciała przestać badać wszystkie złe scenariusze i skupić się na tych lepszych. W jej lepszym to wszystko miało się rozgrywać w odpowiednim czasie. - Nie mogę sobie nawet wyobrazić jak dumną mamą teraz jesteś. - zaczęła. - I jeszcze fakt, że byłaś wtedy akurat w domu. W końcu praca nie pozwala Ci na częste przebywanie w domu. W ogóle… jak w pracy? Wszystko w porządku? - zapytała.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokiwałam głową ze zrozumieniem, gdy Peony opowiadała o Nathanie i trudach macierzyństwa. Trudno mi było sobie wyobrazić opiekę nad sześciolatkiem - choć do tego momentu nie zostało aż tak dużo czasu - i podziwiałam kobietę, że umie sobie z tym poradzić, w dodatku całkiem sama. To musiało być bardzo trudne. W końcu ile roboty było przy jednym Alastorze, gdy miałam obok Cilliana! Trzeba było mieć ciągle rękę na pulsie, ganić, chwalić, uważać... Praca na pełen etat. A gdybym miała robić to sama... Uch, nawet nie chciałam o tym myśleć. Chyba bym musiała się zwolnić z pracy, by nadążyć, albo właśnie pracować więcej i zatrudnić nianię. A Peony obchodziła się bez niej! Niesamowita kobieta. Tyle przeszła... Westchnęłam z uznaniem.
— Z pewnością niedługo zacznie czarować — powiedziałam z przekonaniem, uśmiechając się do Sprout znad krawędzi filiżanki. — To tylko kwestia kilku miesięcy. Czuję to!
Nathan był uroczym chłopcem. Grzecznym, ułożonym, a także mądrym - jak jego matka. Bo chyba nie odziedziczył tego po tym przestępcy!
— W pracy całkiem dobrze, choć nie pracuję tak dużo jak wcześniej — przyznałam z niezadowoleniem. — Brakuje mi adrenaliny, ale... Sama rozumiesz. Ktoś musi się zająć Alastorem, a nie damy rady opłacić niani z aurorskich pensji. Opiekunki do dziecka wysoko się cenią, niech mnie. Poprzednia żądała dziesięć galeonów za godzinę, podczas gdy ja zarabiam dwanaście. Musiałabym dostać awans, by sobie na kogoś takiego pozwolić.
Odchyliłam się nieco na krześle, jakby sama myśl o kosztach zatrudnienia niani mnie osłabiała.
— Lepiej opowiedz, jak ci idą interesy. Pewnie masz mnóstwo sów ze zleceniami jak to ode mnie.
— Z pewnością niedługo zacznie czarować — powiedziałam z przekonaniem, uśmiechając się do Sprout znad krawędzi filiżanki. — To tylko kwestia kilku miesięcy. Czuję to!
Nathan był uroczym chłopcem. Grzecznym, ułożonym, a także mądrym - jak jego matka. Bo chyba nie odziedziczył tego po tym przestępcy!
— W pracy całkiem dobrze, choć nie pracuję tak dużo jak wcześniej — przyznałam z niezadowoleniem. — Brakuje mi adrenaliny, ale... Sama rozumiesz. Ktoś musi się zająć Alastorem, a nie damy rady opłacić niani z aurorskich pensji. Opiekunki do dziecka wysoko się cenią, niech mnie. Poprzednia żądała dziesięć galeonów za godzinę, podczas gdy ja zarabiam dwanaście. Musiałabym dostać awans, by sobie na kogoś takiego pozwolić.
Odchyliłam się nieco na krześle, jakby sama myśl o kosztach zatrudnienia niani mnie osłabiała.
— Lepiej opowiedz, jak ci idą interesy. Pewnie masz mnóstwo sów ze zleceniami jak to ode mnie.
Gość
Gość
Właściwie od początku była sama. Nawet kiedy jej mąż żył, nawet wtedy była sama. On wracał do domu często późno w nocy, albo wcale. Budził wszystkich domowników, a ona musiała gnać do małego Nathaniela i przez kolejne godziny uspokajać go bo przecież wrzaski były u nich na porządku dzienny. Zazdrościła Munce, że miała obok siebie wspaniałego męża gotowego pomóc jej w każdej chwili. Marzyła o takiej rodzinie. O cieple domowym, o bezpieczeństwie, o życiu jakie sama miała będąc dzieckiem. Jednak wiedziała, że nie można mieć wszystkiego. Ten okres w jej życiu już minął i musiała zacząć żyć teraźniejszością. Nate co raz częściej pytał o magię. Chciał jej doświadczyć i wcale mu się nie dziwiła. Jako dziecko wyczekiwała tego dnia z wielkim utęsknieniem. Teraz miała wrażenie jakby to było w innym życiu. Uśmiechnęła się pogodnie do przyjaciółki. - Coś czuje, że będę musiała pochować wszystkie szklane rzeczy w domu. Jak dorwie się do magii to nie będzie końca.. - zaśmiała się, bo doskonale znała swoje dziecko. Już teraz bez magii trzeba było mieć go ciągle na oku. Może i wiek się zmienia, ale zmartwienie matek nigdy! - Może to i lepiej. Oboje z Cillianem macie tak niebezpieczną pracę. Niebezpieczną i pochłaniającą mnóstwo czasu. Praca w tym momencie całkowicie schodzi na bok. Nie ma nic ważniejszego od widoku rosnącego dziecka. To dzieje się po prostu za szybko. - powiedziała z doświadczenia. Nie wiedziała kiedy to zleciało. Znaczy… wiedziała chociaż w jej przypadku zbyt wiele czynników miało na to wpływ. Uśmiechnęła się znad filiżanki i sięgnęła po jeszcze jeden kawałek pysznego… tej pysznej słodkości greckiej! - Mam nadzieje, że nie pójdzie w biodra. - zaśmiała się. Ostatnio była jakaś weselsza. Bardziej wyluzowana. Jakby wracała do siebie po długiej przerwie. - Wiesz, że zawsze mogę zabrać małego do siebie. Nie musisz wydawać całej swojej pensji na opiekunki skoro ja jestem w pobliżu. No i nie musisz się martwić… jakieś tam referencje mam. - dodała. Nie miałaby nic przeciwko gdyby kobieta od czasu do czasu oddała jej pod opiekę chłopca. Lubiła dzieci. Opiekowała się wcześniej swoim rodzeństwem, później Natem. Miała już wprawę. Westchnęła słysząc kolejne pytanie kobiety. - To jest trudne wiesz? - zaczęła odstawiając filiżankę na stolik i kończąc swoje ciastko. - Nie było mnie tutaj dwa lata. Ludzie… różne rzeczy o mnie mówią. Uchodzę nawet za morderczynię własnego męża. Klienci, których miałam wcześniej poszli do innych sprzedawców, a reszta nie wiem… może naprawdę wierzy w to wszystko. Szukają trupów w mojej szafie. Ostatnio nawet przyszła jedna z dalszych sąsiadek z pretekstem zakupu eliksiru na obolałe kości i co? Zaczęła mnie wypytywać o wszystko. A na końcu insynuowała, że zabiłam go bo się domyślił, że Nathaniel nie był jego synem. Wyobrażasz to sobie? Jak ludzie mogą być tak okropni? - pokręciła głową. - Trochę mnie to odstrasza, ale mam nadzieje, że ludzie poznają się na tym co robię i z czasem to trochę ustanie.
do not cry because it is over
smile because it happened
smile because it happened
Peony Sprout
Zawód : własna hodowla Mandragor & warzenie eliksirów
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
nie widziałam cię już od miesiąca. nic.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Czego to ci ludzie nie wymyślą! Peony miałaby kogoś zabić? Ta urocza istotka? Co innego, że sukinsynowi się należało, a co innego - zabójstwo! Jak dla mnie, mąż Peony po prostu zgnił gdzieś na Nokturnie. To się musiało tak skończyć, gdy obracasz się w takim towarzystwie. Żal mi było tylko Peonki – jak widać, to ona obrywała najmocniej za jego złą sławę i niechlubną śmierć.
— Jesteś najlepszą alchemiczką, jaką znam — odpowiedziałam twardo — i nie przejmuj się tymi plotkarzami. Ludzie lubią gadać, ale wiem, że wkrótce wszyscy poznają się na twoich eliksirach. — Nakryłam jej dłoń swoją i ścisnęłam w geście pokrzepienia. Dokończyłam zaraz herbatę i, gdy Sprout również wypiła swoją oraz wręczyła mi maść, za którą jej niezwłocznie podziękowałam i zapłaciłam, zebrałam naczynia, by odnieść je do kuchni i pozmywać. Rozmawiałyśmy jeszcze przez dobrą godzinę, nim Peony teleportowała się do swojego domu, a ja zostałam w mieszkaniu na Maxwell Lane sama.
zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
— Jesteś najlepszą alchemiczką, jaką znam — odpowiedziałam twardo — i nie przejmuj się tymi plotkarzami. Ludzie lubią gadać, ale wiem, że wkrótce wszyscy poznają się na twoich eliksirach. — Nakryłam jej dłoń swoją i ścisnęłam w geście pokrzepienia. Dokończyłam zaraz herbatę i, gdy Sprout również wypiła swoją oraz wręczyła mi maść, za którą jej niezwłocznie podziękowałam i zapłaciłam, zebrałam naczynia, by odnieść je do kuchni i pozmywać. Rozmawiałyśmy jeszcze przez dobrą godzinę, nim Peony teleportowała się do swojego domu, a ja zostałam w mieszkaniu na Maxwell Lane sama.
zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gość
Gość
z ogrodu
Nie był na tyle bezmyślny, by pozwolić dziecku zobaczyć, co było w środku. Wystarczyło szybkie spojrzenie jego policyjnego oka, by dostrzegł najdrobniejsze szczegóły. Nie... Nie, nie. To nie było prawdziwe. To na pewno nie mogło się tak skończyć... Słysząc jej odpowiedź, poczuł ciepło rozlewające się po jego wnętrzu. Trwało to jedynie jedną sekundę. Może w innej sytuacji zagłębiłby się w tym dłużej. Teraz nie było na to czasu. Zaciskając dłoń na ramieniu kobiety, poczuł jak traciła siły. Z każdym wdechem wiotczała, a on nie mógł jej podtrzymywać. A przynajmniej nie w tym momencie. Złapał ją w talii i poprowadził do najbliższego fotela. Usadził ją na nim, po czym wrócił do wyjścia na zewnątrz. Ogarnął cały ogród spojrzeniem, po czym wyjął różdżkę i rzucił zaklęcie chroniące. I to nie jedno. Chyba z jakiś tuzin. Wszystkie, które znał. Nic nie mogło zostać ruszone chociażby o milimetr w tym miejscu. Nie do przyjazdu służb specjalnych. Musieli to wszystko zbadać. Nie chciał zostawiać tak... Swojego przyjaciela... Jedynego prawdziwego przyjaciela jakiego miał, ale musiał. Musiał udać się z Tamuną i jej synkiem do Ministerstwa - nie mógł ich zostawić. Teraz on był za nich odpowiedzialny, a świadomość, że w pudełku na środku tkwił Cillian była... Nie! Nie mógł teraz o tym myśleć, bo prędzej by zwariował! Musiał działać.
Przejechał szybko dłonią we włosach, oddychając głęboko i czując ciepłe ciałko Alastora przy boku. Musiał podjąć decyzję. I to zaraz. Teraz. Złapał za ramię Tamunę i podciągnął, by stanęła na nogach chociaż to głównie on ją utrzymywał w pionie. Zaczął kierować się w stronę wyjścia z jadalni, jednak tam ponownie posadził kobietę na krześle i wychylił się do wyjścia z domu, gdzie wisiały płaszcze. Złapał jeden z nich i położył go na kolanach Tamuny. - Ubierz się - zarządził krótko, wiedząc, że jedynie opanowany ton mógł coś tutaj zdziałać. W takich sytuacjach zawsze trzeba było wspomagać rodziny swoim chociażby pozornym opanowaniem. I Raiden był opanowany, ale w środku dosłownie szalał z niewiedzy. Zaczął ubierać również Alastora, który zaczynał przysypiać. Wyczerpany płaczem nie miał już siły, a jedyne co zostało z porannego szoku to od czasu do czasu zapowietrzanie się. Gdy Moody jakoś włożyła dłonie w rękawy, Carter wyciągnął z kieszeni jej płaszcza szalik i obwiązał jedną ręką wokół jej szyi. Spojrzał na nią z góry, nie wiedząc, co miałby jej powiedzieć, gdyby teraz usiadł i zaczęli o tym rozmawiać. Dokończał ubieranie Ala.
Nie był na tyle bezmyślny, by pozwolić dziecku zobaczyć, co było w środku. Wystarczyło szybkie spojrzenie jego policyjnego oka, by dostrzegł najdrobniejsze szczegóły. Nie... Nie, nie. To nie było prawdziwe. To na pewno nie mogło się tak skończyć... Słysząc jej odpowiedź, poczuł ciepło rozlewające się po jego wnętrzu. Trwało to jedynie jedną sekundę. Może w innej sytuacji zagłębiłby się w tym dłużej. Teraz nie było na to czasu. Zaciskając dłoń na ramieniu kobiety, poczuł jak traciła siły. Z każdym wdechem wiotczała, a on nie mógł jej podtrzymywać. A przynajmniej nie w tym momencie. Złapał ją w talii i poprowadził do najbliższego fotela. Usadził ją na nim, po czym wrócił do wyjścia na zewnątrz. Ogarnął cały ogród spojrzeniem, po czym wyjął różdżkę i rzucił zaklęcie chroniące. I to nie jedno. Chyba z jakiś tuzin. Wszystkie, które znał. Nic nie mogło zostać ruszone chociażby o milimetr w tym miejscu. Nie do przyjazdu służb specjalnych. Musieli to wszystko zbadać. Nie chciał zostawiać tak... Swojego przyjaciela... Jedynego prawdziwego przyjaciela jakiego miał, ale musiał. Musiał udać się z Tamuną i jej synkiem do Ministerstwa - nie mógł ich zostawić. Teraz on był za nich odpowiedzialny, a świadomość, że w pudełku na środku tkwił Cillian była... Nie! Nie mógł teraz o tym myśleć, bo prędzej by zwariował! Musiał działać.
Przejechał szybko dłonią we włosach, oddychając głęboko i czując ciepłe ciałko Alastora przy boku. Musiał podjąć decyzję. I to zaraz. Teraz. Złapał za ramię Tamunę i podciągnął, by stanęła na nogach chociaż to głównie on ją utrzymywał w pionie. Zaczął kierować się w stronę wyjścia z jadalni, jednak tam ponownie posadził kobietę na krześle i wychylił się do wyjścia z domu, gdzie wisiały płaszcze. Złapał jeden z nich i położył go na kolanach Tamuny. - Ubierz się - zarządził krótko, wiedząc, że jedynie opanowany ton mógł coś tutaj zdziałać. W takich sytuacjach zawsze trzeba było wspomagać rodziny swoim chociażby pozornym opanowaniem. I Raiden był opanowany, ale w środku dosłownie szalał z niewiedzy. Zaczął ubierać również Alastora, który zaczynał przysypiać. Wyczerpany płaczem nie miał już siły, a jedyne co zostało z porannego szoku to od czasu do czasu zapowietrzanie się. Gdy Moody jakoś włożyła dłonie w rękawy, Carter wyciągnął z kieszeni jej płaszcza szalik i obwiązał jedną ręką wokół jej szyi. Spojrzał na nią z góry, nie wiedząc, co miałby jej powiedzieć, gdyby teraz usiadł i zaczęli o tym rozmawiać. Dokończał ubieranie Ala.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Wdowy, pomyślałam nagle, w książkach noszą żałobę przez pół roku. Pół roku brzmiało nagle jak kilka dekad. Pół roku. Pół roku żałoby. Pół roku. Tyle bez… Cilliana? Przez ostatnie dwanaście lat widywałam go przecież codziennie, na korytarzach Ministerstwa, potem na randkach, a później – w domu. Jak miałam przeżyć pół roku? I… więcej?
Boże. Boże. Boże, ja zostałam w d o w ą. Niespodziewanie stałam się bardzo świadoma swojego położenia. Nigdy nie byłam wdową. Nigdy nie byłam samotną matką.
O j e j.
Trochę mi zajęło, ale w końcu usłuchałam Raidena i wykonałam to tylko pozornie proste zadanie nałożenie na siebie płaszcza. Chyba przez minutę wpatrywałam się głupio w okrycie, a od ścian czaszki jak echo odbijało się jedno słowo: wdowa, zanim w końcu jakoś wsunęłam ręce w rękawy i nawet, nawet zdołałam poprawić kołnierz, zanim Carter owinął mi szyję i nos szalem.
Wdowa. Nigdy o tym nie myślałam. Nie sądziłam, że kiedyś zostanę wdową, choć zdaje się, że kiedyś nawet dopuszczałam do siebie możliwość, że może w przyszłości – tak dalekiej – będę musiała pochować Cilliana, ale wtedy będę już przygarbioną staruszką z kokiem siwym jak srebro, z twarzą pomarszczoną czasem i palcami wykrzywionymi reumatyzmem. Kiedyś. Może. Choć to wcale nie musiałabym być ja: mogłabym też umrzeć pierwsza i to wtedy Cillek zmuszony byłby do pogrzebania mnie. Ale w każdym bądź razie zanim to się stanie, będziemy już na emeryturach i dorobimy się wnucząt, i wyprawimy Alastorowi siedemnaste urodziny, a przedtem jeszcze mnóstwo innych urodzin. Piąte, ósme, jedenaste, piętnaste.
Przecież udało się jego rodzicom. Udało się mojemu ojcu (choć wilkołak wydłubał mu to przeklęte oko, o czym opowiadał do dzisiaj z takim zapałem, jakby stało się to ledwo kilka miesięcy temu, a nie dobre pół wieku!). Dlaczego nam miałoby się nie udać? Dlaczego i my nie dalibyśmy rady prześlizgnąć się przez te wszystkie misje bez szwanku? Wierzyłam, że damy radę. Naprawdę… wierzyłam.
Wdowa. Zabawne słowo.
— Poradzę sobie — zaprotestowałam tonem sugerującym, że jednak nie do końca, gdy Raiden spróbował mnie ponownie podźwignąć na nogi. Musiałam wziąć się w garść. Przecież był tu Storek – choć jego obecność ignorowałam długo i uparcie, skupiona tylko na ochrzanianiu Raidena – i musiał mieć matkę, która by się nim zaopiekowała.
Tak. Poradzę sobie. Oboje sobie poradzimy, ja i Al. Będzie dobrze.
Mężczyzna zaprowadził mnie do kominka, gdy odniosłam spektakularny sukces i jakoś zmusiłam nogi do posłuszeństwa. Nie zarejestrowałam momentu, w którym Carter sięgnął po sakiewkę z proszkiem Fiuu i wrzucił go trochę do płomieni; dotarło to do mnie dopiero w chwili, gdy twardym, opanowanym głosem kazał mi iść w zieleniejący ogień i przekierować się do Ministerstwa.
zt x2
Boże. Boże. Boże, ja zostałam w d o w ą. Niespodziewanie stałam się bardzo świadoma swojego położenia. Nigdy nie byłam wdową. Nigdy nie byłam samotną matką.
O j e j.
Trochę mi zajęło, ale w końcu usłuchałam Raidena i wykonałam to tylko pozornie proste zadanie nałożenie na siebie płaszcza. Chyba przez minutę wpatrywałam się głupio w okrycie, a od ścian czaszki jak echo odbijało się jedno słowo: wdowa, zanim w końcu jakoś wsunęłam ręce w rękawy i nawet, nawet zdołałam poprawić kołnierz, zanim Carter owinął mi szyję i nos szalem.
Wdowa. Nigdy o tym nie myślałam. Nie sądziłam, że kiedyś zostanę wdową, choć zdaje się, że kiedyś nawet dopuszczałam do siebie możliwość, że może w przyszłości – tak dalekiej – będę musiała pochować Cilliana, ale wtedy będę już przygarbioną staruszką z kokiem siwym jak srebro, z twarzą pomarszczoną czasem i palcami wykrzywionymi reumatyzmem. Kiedyś. Może. Choć to wcale nie musiałabym być ja: mogłabym też umrzeć pierwsza i to wtedy Cillek zmuszony byłby do pogrzebania mnie. Ale w każdym bądź razie zanim to się stanie, będziemy już na emeryturach i dorobimy się wnucząt, i wyprawimy Alastorowi siedemnaste urodziny, a przedtem jeszcze mnóstwo innych urodzin. Piąte, ósme, jedenaste, piętnaste.
Przecież udało się jego rodzicom. Udało się mojemu ojcu (choć wilkołak wydłubał mu to przeklęte oko, o czym opowiadał do dzisiaj z takim zapałem, jakby stało się to ledwo kilka miesięcy temu, a nie dobre pół wieku!). Dlaczego nam miałoby się nie udać? Dlaczego i my nie dalibyśmy rady prześlizgnąć się przez te wszystkie misje bez szwanku? Wierzyłam, że damy radę. Naprawdę… wierzyłam.
Wdowa. Zabawne słowo.
— Poradzę sobie — zaprotestowałam tonem sugerującym, że jednak nie do końca, gdy Raiden spróbował mnie ponownie podźwignąć na nogi. Musiałam wziąć się w garść. Przecież był tu Storek – choć jego obecność ignorowałam długo i uparcie, skupiona tylko na ochrzanianiu Raidena – i musiał mieć matkę, która by się nim zaopiekowała.
Tak. Poradzę sobie. Oboje sobie poradzimy, ja i Al. Będzie dobrze.
Mężczyzna zaprowadził mnie do kominka, gdy odniosłam spektakularny sukces i jakoś zmusiłam nogi do posłuszeństwa. Nie zarejestrowałam momentu, w którym Carter sięgnął po sakiewkę z proszkiem Fiuu i wrzucił go trochę do płomieni; dotarło to do mnie dopiero w chwili, gdy twardym, opanowanym głosem kazał mi iść w zieleniejący ogień i przekierować się do Ministerstwa.
zt x2
Gość
Gość
Jadalnia
Szybka odpowiedź