Leander Crouch
Nazwisko matki: Fawley
Miejsce zamieszkania: Rodowa posiadłość w Londynie
Czystość krwi: Szlachetna
Status majątkowy: Bogacz
Zawód: Strażnik Kodeksu Tajności, znawca prawa
Wzrost: 180cm
Waga: 91kg
Kolor włosów: Siwe
Kolor oczu: Szare
Znaki szczególne: Brak
13 i pół cala, giętka, Winorośl, Szpon hipogryfa
Slytherin
Mandryl
Śmierciotula
Jaśmin
Żywa żona, trzymająca na rękach Zivę
Szermierka, jazda konna, historia magii
Sroki z Montrose
Szermierka, jazda konno, szachy czarodziejów
klasyczna, jazz
Andreas von Tempelhoff
Ktoś powiedział mi kiedyś, że życie daje każdemu z nas kilka rzadkich chwil prawdziwego szczęścia. W zależności co nam jest pisane, trwają one kilka dni czy tygodni, czasem kilka lat. Reszta to tylko szczera chęć powrotu do tamtych chwil, które z biegiem czasu zamieniają się we wspomnienia, na zawsze zakorzenione w nas samych. Byłem wtedy bardzo młody i nie rozumiałem znaczenia tych słów. Jako członek rodziny Crouch, miałem wszystko co tylko chciałem i każdy dzień był dla mnie szczęśliwy. Myślałem, że żyłem wtedy pełnią życia i nic nie jest mi obce. A gdy ją poznałem, zrozumiałem jak bardzo daleki byłem od prawdy. A moje dni szczerego szczęścia były tymi, które spędzałem u jej boku.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że to ja ją wybrałem. Nie, ona była we wszystkim o krok przede mną. Pierwsza mnie dojrzała, pierwsza podeszła i pierwsza się odezwała. Wszystko co mogłem zrobić to czynić honory drugiego i dać się porwać w podróż naszych osobowości lub stanąć okoniem i dalej pozostać panem swojego losu. A trzeba bowiem pamiętać, że w młodości byłem człowiekiem wypełnionym niezrozumiałym gniewem i dumą, która się ze mnie wylewała. I gdy teraz o tym myślę, jestem zdania, że wiedziała jaki jestem i co gnieździ się wewnątrz mnie. I dlatego zdecydowała się ze mną związać, aby pokazać mi inną drogę. Była dobrą kobietą, zdecydowanie zbyt dobrą dla mnie.
Początki były wyjątkowo trudne i muszę przyznać, że nie posądzałem jej o taką cierpliwość. Jej przekazywanie mi wiedzy i opowiadanie o innym życiu, próbując przy tym zmienić moje nawyki i butne podejście do innych, były jak próba nauki węża latania. A jednak nigdy nie zauważyłem, aby poczuła zniechęcenie czy irytacje tym, jak odporny byłem na to, co stara się mi przekazać. Sam teraz mogę przyznać, że robiłem to po części z czystej przekory. Im bardziej chciała mi coś pokazać, tym bardziej ja odwracałem wzrok. Przecież ja, Leander Crouch, nie potrzebuję niczyjej pomocy, sam potrafię o siebie zadbać najlepiej. Ona z kolei wykazała się wielce upartym charakterem i tym mocniej chwytała mnie za głowę i przekręcała w stronę, w którą chciała. W takiej kolei rzeczy jedno z nas prędzej czy później musiało dać za wygraną. Nie jest chyba trudno się domyślić kto się poddał.
Mieliśmy ledwo ponad dwadzieścia lat, gdy wzięliśmy ślub. Sami z siebie, bez zbędnej aranżacji ze strony rodziców. Potem nastąpiło dziewięć miesięcy najpiękniejszego czasu w moim życiu. Planowanie przyszłości u boku ukochanej było czymś, co chciałem, aby trwało wiecznie. Oboje kończyliśmy naukę i powoli zabieraliśmy się za przymiarki do wymarzonych posad. Byliśmy ambitni, więc nasz wzrok od razu spoczął na Ministerstwie Magii, gdzie widzieliśmy siebie jako najważniejsze persony. Pamiętam jak mówiłem, że zostanę Ministrem Magii i sprawię, że cały magiczny świat będzie taki jak sami sobie ustalimy i każdy padnie nam do stóp. Ona śmiała się wtedy serdecznie, głaszcząc mnie po policzku. “Tu jest twój cały świat”, mówiła, kładąc moją dłoń na swoim brzuchu.
Gdy zbliżał się czas porodu, zauważyłem, że coś się w niej zmienia, jednakże zbagatelizowałem sprawę, a ona sama uspokajała mnie mówiąc, że to nic takiego, zwykłe sprawy związane z porodem. Dopiero wizyta lekarza otworzyła mi oczy. Chorowała na serpentynę. Co więcej, wiedziała o tym od dawna. Nagle wszystko nabrało dla mnie sensu. Niewielkie krwotoki z nosa, które tłumaczyła stresem i ciążą, herbatki, które popijała raz na jakiś czas “na wzmocnienie”. Poczułem się bezradny i ślepy. Ale co więcej, poczułem się oszukany. Rozkochała mnie w sobie, chociaż wiedziała, że powoli umiera. Samolubna, egoistyczna, tak o niej wtedy myślałem. Pochłonięty gniewem, który na nowo rozpalił moją duszę, zniknąłem wszystkim z oczu.
Wróciłem nazajutrz, spokojniejszy i bogatszy o syna. Okazało się bowiem, że z nerwów, poród zaczął się kilka dni wcześniej, niż miał być planowo. Nie było mnie przy niej i jest to jedna z tych rzeczy, których nie mogę sobie darować do dnia dzisiejszego. I chociaż szczęście na nowo zagościło w naszym domu, oboje wiedzieliśmy, że nie będzie już tak jak dawniej. Że jest to jedynie iluzją i prędzej czy później runie, jak domek z kart. Oczywiście, miałem prawo unieważnić małżeństwo z powodu tego oszustwa, które moje żona ładnie określała zatajeniem prawdy. Jednak kochałem ją, niezależnie od choroby, która wszak nie była jej winą.
Obiecałem jej, że zrobię wszystko co w mojej mocy aby jej pomóc, aby ją wyleczyć. Ona z kolei chciała tylko, abyśmy byli razem. Teraz już rozumiem, że chciała spędzić czas, który jej pozostał, z najbliższymi, być szczęśliwą. Wtedy jednak byłem zbyt zaślepiony gniewem na niesprawiedliwość losu i zdeterminowany by odnaleźć ratunek, za wszelką cenę. W swej desperacji sięgnąłem nawet do czarnej magii licząc na to, że tam gdzie medycyna i magia lecznicza nie może już nic zdziałać, czarna magia przyniesie mi sukces. I mimo, że pojąłem szybko, że magia ta sprzyja tylko dawaniu cierpienia, niż jego odejmowaniu, zaczytywałem się w kolejne tomy bardziej z przyzwyczajenia i zaciekawienia, niż z realnej chęci odnalezienia tam pomocy.
Narodziny córki nie wywołały już we mnie takich emocji, jak w przypadku pierwszej ciąży. Nie wiem dlaczego, być może poczułem się już na tyle bezsilny, że jedyne co mogłem robić to patrzeć i czekać? Była tak uparta, że nawet mój sprzeciw nic by nie znaczył, i tak urodziłaby to dziecko. Lekarze jednak zgodnie orzekli, że do trzech razy sztuka. Jeżeli mamy spędzić ze sobą jeszcze sporo czasu, to nie może narażać się na taki wysiłek. Jak nietrudno się domyślić, zignorowała ostrzeżenia i chociaż obiecaliśmy sobie bycie ostrożnymi, wiedziała co i jak zrobić by zajść w ciążę. Nie widziałem dlaczego to zrobiła, dlaczego zdecydowała się umrzeć, skoro mogliśmy żyć razem jeszcze tyle lat. Być może bała się bólu i stania się zależną od innych, gdy choroba weźmie się za nią na poważnie. Być może chciała mieć jak najwięcej potomków, licząc na to, że chociaż część okaże się zdrowa i będą mogli żyć bez doświadczania tego co ona? A może po prostu była uparta i chciała zrobić mi na złość. Nie wiem i nigdy się już nie dowiem.
Jedyne co jest pewne, to fakt, że zabrała ze sobą najlepszą wersję mnie samego. I gdy patrzyłem jak umiera czułem, że wszystko to co przeżyliśmy wiele lat temu, było jedynie snem, wspomnieniem, które z chwili na chwilę stawało się coraz bardziej wyblakłe. Pozostało tylko niemowlę. Dziewczynka, która miała spojrzenie swojej matki. Pamiętam dokładnie co czułem w chwili gdy na nią spojrzałem po raz pierwszy. Gniew, żal, rozpacz. Tego nie powinno się czuć przy swoim nowo narodzonym dziecku.
“Witaj w domu, Ziva”, powiedziałem wtedy, biorąc ją na ręce. Otrzymała także imię po matce, zupełnie tak, jakbym chciał ją na zawsze napiętnować istnieniem osoby, którą nieświadomie zabiła.
Podczas długotrwałych, milczących obserwacji moich dorastających dzieci, dopadały mnie chwile nostalgii. Wspomnienia, którym nie chciałem poświęcać wiele swojego czasu, napierały bezustannie, dopóki im się nie poddałem. W chwilach zamyślenia widziałem swego ojca, który wertował mi przed nosem starą, lekko zakurzoną księgę. Bardzo usilnie próbował zaszczepić we mnie miłość do Historii Magii. Opowiadał o dawnych zwyczajach, paleniu czarownic na stosie. Byłem dzieckiem, nie rozumiałem dlaczego palono nas - istotny wyższe, bo tak zgodnie rodzice określali nasz i inne arystokratyczne rody. Temat mugoli przewijał się bardzo rzadko, zwykle podczas w formie odniesienia do jakiś "nieszczęśliwych" wydarzeń z Proroka Codziennego. W wolnych chwilach ojciec uczył mnie szermierki na świeżym powietrzu. Zawsze powtarzał, że podczas treningu należy głęboko oddychać. Wdechy i wydechy w odpowiednich chwilach, miały okazać się decydujące.
Otrzymanie listu z Hogwartu zwykle wywoływało u młodych czarodziei radość i dumę. Ja, byłem zapisany do tej szkoły już od drugiego roku życia, wtedy właśnie objawiły się moje magiczne zdolności. I bardzo zniechęcała mnie myśl, że będę musiał dzielić szkolne ławki, mijać na korytarzach i widywać w Wielkiej Sali, szlamy. Przydzielenie do Domu Węża tylko pogłębiło mój negatywny stosunek do mugolaków, których wielokrotnie szykanowałem. Byłem dosyć bystrym uczniem, który bez przykładania się, chłonął wiedzę, o ile oczywiście miałem taki kaprys. OWUTEMy z Zaklęć i Obrony Przed Czarną Magią zaliczyłem na Wybitny, zaś Historię Magii, którą maglowałem za młodu z ojcem, na powyżej oczekiwań
Pamiętam jak przed swoimi siedemnastymi urodzinami, matka zaczęła przymuszać mnie do nauki tańca. Nigdy nie byłem wyrywny, muzyka była odpowiednia do słuchania, niekoniecznie do tańczenia. Lady Crouch pragnęła uniknąć wstydu na moim pierwszym sabacie, który zbliżał się wielkimi krokami. Dołożyła wszelkich starań, abym uniknął kompromitacji i na szczęście, z powodzeniem.
Wzorowe ukończenie Hogwartu otworzyło mi ścieżkę kariery, którą kroczyłem kilka lat, zdobywając niezbędne wykształcenie. Kilkuletni staż odbyłem w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, podczas którego zostałem zmuszony pracować o wiele ciężej niż w szkole. Kruczki prawne, paragrafy, wszystko musiało zostać w mojej głowie, abym mógł wykonać kwalifikacje na znawcę prawa. Rodzinne zaplecze finansowe oraz odpowiednie koneksje zapewniły mi nadzieje na posadę Strażnika Kodeksu Tajności. Kolejne trzy lata udzielałem porad moim współpracownikom z departamentu i innych sektorów Ministerstwa Magii, stopniowo zyskując coraz większe poparcie. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, ile pracy włożył mój ojciec, aby Stephen Gray opuścił swój stołek strażnika. Być może objęcie tej posady było tylko efektem mojej ciężkiej pracy i upartego brnięcia do celu? W tej chwili to już nieistotne, ponieważ już od ponad trzech dekad podpisuję zgody na nowe dekrety i prawa. Otrzymuję sprawozdania z niemal każdej dziedziny, którą zajmuje się Ministerstwo Magii, aby doglądać przestrzegania tajności magii.
Kiedy rozpoczęła się Wielka Wojna Czarodziejów, stopniowo skupiałem się nad ochroną swojej rodziny. Częściowo zaniedbywałem swoje obowiązki pracownicze, lecz bezpieczeństwo moich córek i syna, było wtedy dla mnie priorytetem. Pragnąłem ich przygotować do ewentualnej walki, uczyłem ich zaklęć obronnych, które możliwe, że musieliby kiedyś zastosować.
Wygranie pojedynku przez Grindelwalda przyniosło mi więcej zmartwień niż ulgi. Jego skrajne poglądy i plany na przyszłość, które tak bardzo pragnął zrealizować, niekiedy przyprawiały mnie o dreszcze. Patrzyłem na jego zamiary przez pryzmat znanego mi prawa czarodziejów, tak gwałtowne zmiany mogły wywołać jedynie chaos. Obawiałem się, że właśnie ten chaos może być początkiem końca.
Oto kim jesteśmy. Synem, który próbował przechytrzyć ojca. Ojcem, który przechytrzył syna.
Kiedy próbuję przypomnieć sobie pierwsze chwile po śmierci Amiry, najpierw docierają do mnie uczucia bólu i niepewności. Nie miałem jeszcze trzydziestu lat, gdy zostałem sam z trójką dzieci, nie mając kompletnie pojęcia co dalej robić. Zarówno z nimi, jak i ze sobą samym. Byłem zły na cały świat i chociaż otoczony byłem ludźmi, nigdy wcześniej nie czułem się równie samotny co wtedy. Ale byłem Crouch’em i musiałem szybko wziąć się w garść, porażka nie leżała w mojej naturze. Tak samo jak użalanie się czy rozpacz. W takiej sytuacji, w której się wtedy znajdowałem można wybrać dwie opcje: ruszenie naprzód albo stanie w miejscu. Zdecydowałem się na to pierwsze i chociaż w moim sercu zawsze była obecna, to jednak życie toczyło się dalej.
Bez niej u boku szybko wróciłem do dawnych nawyków, nie szukałem już piękna i szczęścia pod każdym kamieniem, nie szukałem spokoju ducha. Młodzieńczy bunt oraz agresja powróciły, ale szybko zostały tłamszone przez moją starszą wersję i przekute w coś zupełnie innego. Stałem się zdecydowanie twardszy, ale nie niedostępny. Gniewny, ale nie agresywny. Bardziej szorstki i wymagający jako ojciec, ale nie bezduszny. Szybko zapomniałem o wszystkim czego mnie uczyła, a to co zostało wypaczyłem na swój sposób. Teraz myślę, że to dobrze. Oznaczało to, że przez cały czas nie byłem sobą, a jedynie idealną wizją kobiety, z którą nie mogłem się identyfikować, i która rozsypała się gdy tylko Amira przestała mieć na mnie wpływ.
Z biegiem czasu doszedłem do tego, że kilka spraw mogłem zrobić zupełnie inaczej. Może gdybym wiedział to, co wiem teraz, moja rodzina byłaby pełniejsza, bardziej zżyta ze sobą.
Trudno mi powiedzieć jaki byłem dla Zivy, chociaż to ją z całej trójki wspominam najczęściej. Wiem natomiast jaki mogłem się wydawać dla niej - okrutny, pozbawiony uczuć, nastawiony tylko na to aby ją jak najdotkliwiej zranić, gnębić i na każdym kroku przypominać, że to z jej winy zmarła moja żona. W paru chwilach może faktycznie tak było, nie przeczę, jednakże nigdy nie byłem zły na moją córkę. Żal i gniew obecny był przy mojej ukochanej, która to postanowiła opuścić ten świat z tylko jej znanego powodu i zostawić mnie samego. Ziva była jedynie manifestacją jej egoizmu i upartości. Obwiniając Zivę miałbym tyle racji, co przy obwinianiu różdżki za śmiercionośne zaklęcie. A jednak czasem traciłem rozsądek. Zwłaszcza gdy dziewczyna zaczęła rosnąć i swoim wyglądem i zachowaniem coraz częściej przypominała matkę.
Wracając do starych przyzwyczajeń, nie mogłem odmówić sobie szermierki, która od zawsze działała na mnie kojąco, uspokajając mój nerwowy charakter. Co ciekawe, Ziva nie odziedziczyła wszystkiego po matce i również zainteresowała się tym sportem. Pamiętam, że czułem wtedy wyraźne zadowolenie, mogąc w pełni stwierdzić, że jednak nie jest w stu procentach swoją matką. Gdzieś tam byłem ukryty także ja i moja rodzina. Teraz myślę, że na siłę starałem się wepchnąć w nią obraz Amiry, bo tak było mi najwygodniej.
Chwile, które spędziliśmy na wspólnych sparingach były jedne z najdłuższych, jakie spędzaliśmy w swoim towarzystwie. I chociaż nie mówiliśmy wtedy do siebie zbyt wiele, to jednak widziałem w jej oczach, a ona mogła widzieć w moich, że jest to czas, w którym mogliśmy bez przeszkód wyładować cały swój gniew i frustrację.
Choroba i śmierć Alimy przeszła obok mnie. Wiedziałem, że jest chora chyba nawet wcześniej od niej. Byłem zatem przygotowany na to co ją czeka. To była kolejna z tych rzeczy, które zrobiłbym inaczej, wtedy jednak sądziłem, że tak będzie dla mnie najlepiej. Dlatego też nigdy nie przywiązałem się do córki tak, jak powinien zrobić to ojciec. Ona sama też była osobą wycofaną, raczej preferującą swoje własne towarzystwo, dlatego też było mi prościej ignorować jej obecność. Żywię tylko szczerą nadzieję, że w swoim zbyt krótkim życiu, zaznała dozę szczęścia, która przysługuję każdemu z nas i nie umierała w przeświadczeniu, że opuszcza ten świat samotna. Jej śmierć jednak spowodowała, że na nowo uwagę swoją przykułem do Zivy, która to była już dojrzałą kobietą, a jednak nie interesowało jej zakładanie własnej rodziny. Gdyby miała podzielić los matki i siostry pewnie zostawiłbym to tak, jak jest. Jednakże ona była silna i geny odziedziczyła po mnie, dlatego też nie musiała obawiać się przedwczesnej śmierci.
Kilka spotkań i rozmów z właściwymi osobami wystarczyło, żeby zaaranżować jej małżeństwo i oddać ją w opiekę do domu Burke. Chociaż mogła odebrać to jako kolejny atak w jej stronę, ograniczenie wolności do wyboru czy nawet usiłowanie pozbycia się jej za wszelką cenę, nie była to prawda. Przynajmniej nie do końca. Dbałem o nią tak, jak umiałem. I chociaż moje metody nie były najlepsze, ostatecznie okazały się skuteczne i teraz jest żoną oraz matką, spełnia się zawodowo i myślę, że jest szczęśliwa. A przynajmniej dobrze gra taką.
Kiedyś ktoś mi powiedział, że nasze pierwsze wspomnienie jest odbiciem tego, jak wyglądać będzie całe nasze życie. Nie wiem ile w tym prawdy, ale jeżeli faktycznie tak jest, to zostało jeszcze kilka pustych stron w moim życiu, które na pewno nie będą zapisane słowami kryjącymi w sobie spokój.
Gdy jednak sam zapuszcza się w te zakamarki swojej duszy i emocji, potrafi znaleźć jedno wspomnienie, które - ku jego własnemu zdziwieniu - dostarcza mu tyle szczęścia, że było ono wystarczająco silne, aby wyczarować Patronusa.
W wspomnieniu tym wraca do lat swojej młodości, gdy dopiero pokonywał barierę trzydziestu lat, mając już trójkę dzieci i będąc wdowcem. Jego pierworodny syn zapytał o ulubione miejsce matki, gdy przeglądał album ze zdjęciami. Leander zamiast jednak mu odpowiedzieć, po dłuższej chwili namysłu, zdecydował się pokazać całej trójce. Tym sposobem znaleźli się w Sierra Leone w Zachodniej Afryce, gdzie udali się do małego zoo. Było to ulubione miejsce ich matki, to tu też oświadczył jej się i razem przysięgli sobie wspólne życie do końca swoich dni.
Wspominając to, najbardziej utkwił mu w pamięci moment, w którym to mała Ziva zobaczyła mandryle i była absolutnie rozbawiona ich wyglądem, zwłaszcza różowymi tyłkami. Leander pamięta dobrze jak dziewczynka krzyczała “patrzcie, patrzcie!”, pokazując na odwróconą do niej małpę. Uśmiechała się przy tym tak szczerze, że w uśmiechu tym mężczyzna odnalazł swoją zmarłą żonę. Wtedy też pojął, że z całego rodzeństwa, to właśnie Ziva będzie najbardziej podobna do matki i właśnie to da mu najwięcej cierpienia.
I chociaż chwila ta trwała krótko, była najszczęśliwszym wspomnieniem jakie posiadał. A mandryl został jego Patronusem.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 10 | brak |
Czarna magia: | 5 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 1 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 7 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Retoryka | IV | 13 |
Silna wola | IV | 13 |
Szermierka | IV | 13 |
Zarządzanie | IV | 13 |
Zastraszanie | IV | 13 |
Historia magii | III | 7 |
Spostrzegawczość | II | 3 |
Reszta: 0 |
Różdżka, sowa, teleportacja, 11 pkt statystyk.