Isabelle Slughorn
Nazwisko matki: Rosier
Miejsce zamieszkania: Westmorland
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogata
Zawód: alchemik, funkcjonariuszka departamentu Substancji Odurzających
Wzrost: 163 cm
Waga: 53 kg
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: Prawie zawsze uśmiechnięta, lubująca się szczególnie w ozdobach na szyję
12 cali; giętka; dziki bez i róg dwurożca
Gryfy; Akademia Magii Beauxbatons
Koliber
Inferius
Zapach wilgotnej ziemi, olejku różanego oraz gaszonej świeczki
Debiut na scenie baletowej, po której zbiera owacje na stojąco
Uwielbia przebywanie na łonie natury oraz towarzystwo zwierząt, wieczorem nie obywa się bez dobrej książki (najlepiej powieści)
Nie ma ulubionej
Taniec (balet oraz towarzyski) oraz jeździectwo
Nie ogranicza się do jednego rodzaju muzyki
Courtney Eaton
Ten dzień, który wybrałam sobie na ostateczne zaistnienie w rodzinie, był najgorszym z możliwych. Przynajmniej tak zawsze ujmowała to mama. Jeden z najgorętszych dni owego lata, nie spadła ani jedna kropla z nieba, źdźbła traw nie ukołysało chociażby jedno tchnienie wiatru.
Świat jak gdyby zamarł przyduszony ciężkim, gęstym powietrzem, przed którym nie było schronienia nawet w przestronnym, zaciemnionym domu.
Ci, którzy czekali na rozwiązanie, ocierali czoła z wilgoci, nie wiadomo czy z powodu duchoty czy też zdenerwowania, bo poród był ciężki i długi, na szczęście szczęśliwie zakończony.
Zupełnie na odwrót miało być z moim życiem.
Jako trzecie dziecko Guinever oraz Francisa Slughorna, moje dzieciństwo wypełnione było radosną feerią barw i zabaw, fantastycznych pogoni w egzotycznych ogrodach, które w mojej wyobraźni stawały się całymi dżunglami, podobnie jak dom pałacem a ja małą księżniczką. Oczywiście była jeszcze młodsza Evelyn, ale ona się nie liczyła, zdecydowanie bardziej interesowało ją obserwowanie skomplikowanych poczynań taty, które dla mnie w tamtym okresie były zupełnie niezrozumiałe i nudne. Czasami towarzyszyłam w tym, aby udowodnić że ja także potrafię, ale zazwyczaj nie trwało to długo.
To Louis, drugi z braci był potworem czyhającym na moje życie w cieniu, a czasami księciem, gotowym obronić mnie przed mackami Jadowitej Tentakuli. Ignatius był zbyt rozważny na podobne wygłupy, no i to kto inny był jego oczkiem w głowie.
Szybko nadszedł też czas, kiedy obydwaj na długie godziny zaczęli znikać w pokoju dziennym, odbierani słodkiej i pozornej wolności na rzecz szermierki, jazdy oraz szeregu nauk innych umiejętności wymaganych przez rodziców. Zostałam sama.
I tak ogrody oraz cieplarnie należące od pokoleń do mojej rodziny pozostały wspaniałym miejscem na zabawę, chociaż czasami wyjątkowo niebezpiecznym. Nie mówię oczywiście o zagrożeniach pokroju szipczaka, którego spotkanie, zakończyło się ujawnieniem magii. Przebiegałam wtedy przez różany ogród naszej matki, kiedy dobiegł do mnie jakiś hałas. Pamiętam, że przystanęłam zaniepokojona, w napięciu oczekując na ujawnienie się sprawcy. Było nim malutkie stworzonko, porośnięte szpikulcami, które z zaskakującą energią i zacięciem próbowało zniszczyć tak lubiane w naszym domu kwiaty. Przestraszyłam się, że kiedy tylko zda sobie sprawę z mojej obecności, spróbuje zaatakować także mnie, a nie uśmiechało mi się zostanie poduszką na igły. Z początku próbowałam bezszelestnie się wycofać, ale żwir zdradziecko zachrzęścił pod moimi ślicznymi bucikami. Stworzenie wtedy zamarło i obróciło małe, czarne oczka w moją stronę, podczas gdy ja zamiast uciekać czym prędzej, zastygłam. Z mojego gardła wydobył się przeszywający pisk, już w następnej chwili zagłuszony hukiem i odgłosem spadających na ziemie szklanych odłamków. To był doprawdy przepiękny pokaz kryształowego deszczu, nie zagrażający mi w żaden sposób, ponieważ od pobliskiej szklarni dzieliło mnie kilka metrów. Zwierzątko uciekło, a ja w zdumieniu przyglądałam się pustym ramom, nie mogąc uwierzyć, że ja to spowodowałam. Przy moim boku szybko pojawiła się zaniepokojona guwernantka, ale na szczęście posprzątanie tego bałaganu nie sprawiło za wiele kłopotu. Ot, kilka machnięć różdżką. Później, tego samego dnia próbowałam innych sztuczek - zmusić przedmioty do przesunięcia się, wykręcenia, czy tak jak w przypadku szklarnianych okien pęknięcia, ale nic to nie dawało. Magia nie była tak prosta, jak mi się to wydawało. Niestrwożona tym spotkaniem nadal uparcie wracałam w swoje ulubione miejsca, a opiekunowie mnie stamtąd zabierali, perswadując, grożąc i zabraniając powrotu. Stało się to naszą mała rutyną po pewnym czasie i za każdym razem kiedy znikałam, bardzo łatwo i szybko można było mnie odnaleźć. Oczywiście jeżeli choć trochę się mnie znało.
Zawsze kiedy zamykały się za mną drzwi domu, przede mną otwierały się inne, wspanialsze, drzwi do świata mojej wyobraźni. Byłam panią swego losu.
Nic więc dziwnego, że pierwszą książką po jaką sięgnęłam, była ilustrowana encyklopedia magicznych roślin. Kiedy było ich tyle wkoło mnie, chciałam poznać je lepiej, wiedzieć z którymi należy się obchodzić ostrożniej, a które mogę dotykać bez obawy. Chciałam wydrzeć im ich tajemnice.
Ku mojemu zaskoczeniu, nasz ‘przydomowy ogródek’ okazał się prawdziwą skarbnicą! Rajem dla takich jak ja. Wiele okazów podpisanych jako ‘rzadko występujący’, ja miałam pod nosem.
Niestety jak to często bywa i miałam się przekonać o tym jeszcze nie raz, to co kochamy często nas rani.
Późna jesień w naszych stronach jest surową porą w roku. Obfitującą w porywiste wiatry i ulewy trwające po kilkanaście dni, w te ciche natomiast - gęstymi, mlecznobiałymi mgłami skrywającymi świat w swoich wytłumiających czeluściach.
Nie inaczej było tamtego roku. Ja, pewna swoich świeżo nabytych informacji, postanowiłam zaskoczyć wszystkich osłabionych katarem i zaparzyć im herbatkę z liśćmi berberysu. Omyłkowo zerwałam jednakże gybrisa purpurowego Gdy wiedza jest raczkująca, bardzo prosto o pomyłkę, a moja o mało nie kosztowała mnie życie.
Zaatakowany gybris wystrzeliwuje centymetrowej długości szpilki, które niosąc znieczulenie także paraliżują. Właśnie jedna z takich malutkich, niepozornych broni utkwiła mi w szyi. Nie wiem co by się stało, gdyby nie Ignatius, który powędrował za mną oraz szybka reakcja ojca.
Od tamtego incydentu nabrałam rezerwy i zwątpienia w moje zdolności, widocznie nie byłam tak mądra jak siostra. Narzucono na mnie więcej lekcji, tak abym nie miała czasu na ‘głupie pomysły’. Moje dnie całkowicie wypełnił więc śpiew, malarstwo i nauka gry na skrzypcach. Posłusznie oddawałam się temu, uznając, że być może więcej odziedziczyłam po matce ‘salonowych zdolności’, niż ojcu w dziedzinie nauki.
Tym co jednak na prawdę pokochałam, był taniec, bez różnicy balet czy towarzyski, chociaż oczywiście ten drugi wymagał zdecydowanie więcej poświęcenia i samodyscypliny. Lubiłam zamykać oczy i wykonywać zapamiętane wcześniej sekwencje ruchów, unosząc się nad parkietem lekko i zwinnie, mając wrażenie jakby nie istniało nic więcej poza mną i rytmem, który płynął w żyłach, wypełniał głowę i wypychał wszystkie zbędne myśli.
Widziałam, że cieszy to moją matkę, więc starałam się tym bardziej. Chciałam być jej dumą, jej mała, idealną damą. Tak samo piękną i elegancką jak ona.
Jeszcze zanim udałam się do szkoły pamiętam, że świat, tak bardzo obce i niebezpieczne miejsce, zaczął się zmieniać. Najpierw pojawiły się złowrogo wyglądające machiny na niebie. Szybko dowiedziałam się, że to mugolskie samoloty, które w niepojęty dla mnie sposób służyły do zabijania. Tak, mugole walczyli pomiędzy sobą. Kiedy pytałam dlaczego to robią, powtarzano mi, że to nieważne, najistotniejsze było, że sami dokonywali na sobie eksterminacji. Byli głośnym, zachłannym i niszczącym wszystko gatunkiem, który zmusił nas, czarodziei, do ukrywania się, a jakby tego było mało, ośmielali pojawiać się pomiędzy nami, aby wykradać nam bezcenna wiedzę, udawać, że mogą być tacy sami. To było jednak ich bezczelne kłamstwo. I chociaż nie wszystko jeszcze wtedy pojmowałam jak należy, moja dziecięca logika podpowiadała mi, że podobne zachowanie jest niesprawiedliwe.
Od zawsze przecież uczono nas, że kradzież jest czymś złym, nie przystoi ludziom dobrze urodzonym.
Prawie w tym samym czasie także w naszym świecie zaczęło się dziać coś ważnego, coś, co zaniepokoiło moich rodziców na tyle, iż postanowiono nas wszystkich wysłać do Akademii Beauxbatons. Tak twierdzili przynajmniej bracia, podczas gdy ja przez bardzo długi czas podejrzewałam, iż było to od dawna planowane przez naszą
matkę. Kochała ten kraj, no a poza tym nie bez powodu wymagano by od nas równoległej nauki języka francuskiego z naszym ojczystym.
Teorię tę zachowałam jednak dla siebie, ponieważ taki czy inny powód, bardzo cieszył mnie wyjazd za granicę.
Czas spędzony w szkole był dla mnie bezcenny. Wśród rówieśników czułam się jak ryba w wodzie, a pozyskiwanie nowych znajomych przychodziło mi bez większego trudu. Robiłam po prostu to samo co matka. Dużo się uśmiechałam, lubiłam prowadzić luźne pogawędki, czasem nawet odważałam się na wygłupy, które nie do końca przystawały damie, ale to tylko kiedy mało kto widział. Wiadomo, jak każdy miałam swoje wzloty i upadki.
Nie byłam silnym Gryfem, ale na pewno roztańczonym. To była dziedzina, w której dążyłam do perfekcji, wciąż wymagając od siebie więcej i lepiej. W domu powtarzano mi, że kiedy jest w czymś dobrym, bardzo dobrym, warto wykorzystać ten talent i rozwinąć go, stać się najlepszym. Wzięłam sobie to głęboko do serca, tyle że nie wiązało się to w żaden sposób z nosem zanurzonym w kociołku. Inne aspekty muzyki, takie jak doszkalanie gry na instrumentach czy śpiew, także lubiłam, ale najzwyczajniej w świecie nie poświęcałam im wystarczająco wiele uwagi. Nie miałam czasu, zajmowały mnie inne pilne zajęcia, zacząwszy od tych zupełnie nowych, nauki run, a skończywszy na doskonale mi już znanych.
Na nowo rozkwitło we mnie zamiłowanie do zielarstwa, z którego wiedzę zdobywałam teraz w sposób uporządkowany i skatalogowany, a co najważniejsze pod czujnym okiem profesora. Bezcenna okazała się tutaj moja cierpliwość, przydatna także w opiece nad magicznymi stworzeniami, moim drugim z kolei ulubionym przedmiotem. Wierzę, że stworzenia są w stanie wyczuć ludzi, to co na prawdę w nich drzemie, podejrzewam, że właśnie dlatego nigdy nie miałam z nimi większego kłopotu. Wiedziały po prostu, że nie byłabym w stanie wyrządzić im krzywdy. Co więcej, odkryłam co takiego mój ojciec i Evelyn widzą w eliksirach. Daleko mi do nich było, niestety, ale jak na siebie poczyniłam spore postępy. To była przyjemna nauka, wymagająca skupienia i uwagi, dokładnego podążania za instrukcjami no i odrobiny wyczucia, czego zupełnym przeciwieństwem były zaklęcia i transmutacja.
Z tych przedmiotów byłam, w najlepszym razie, przeciętna. Obrona była podobna jak dla mnie, ale jakoś sobie radziłam, bo zdawałam sobie sprawę z przydatności tego przedmiotu. Bywała interesująca, no, może poza momentem kiedy dowiadywałeś się co jest twoim najgłębiej skrywanym lękiem.
Do dzisiaj pamiętam martwe przerażenie, które ogarnęło mnie na widok bogina-inferiusa, na wzmiankę o których, natknęłam się w jednej z książek z domowej biblioteki. Wydały mi się wtedy niepokojące, więc szybko zepchnęłam informacje o nich na bok, pocieszając się, że pewnie nigdy nie będę musiała mieć z nimi do czynienia. To musiało jednak mocniej uczepić się mojej podświadomości, niż mogłam przypuszczać.
W moim wyobrażeniu nie było nic gorszego niż wizja stanięcia twarzą w twarz ze stworem, którego nie jesteś w stanie przebłagać, zastraszyć czy nawet zbyt łatwo przepędzić. Z zimnym trupem, który gotów jest ciebie zabić, bez chociażby świadomości o tym co robi. To jest coś, co nie powinno istnieć, trupy są dla śmierci i rozkładu. Tym bardziej nie rozumiem dlaczego mój odległy przodek tak bardzo pragnął zmusić coś tak ohydnego do słuchania go. Podobno nawet mu się to udało jako pierwszemu..
Wracając jednak tematu. W trzeciej klasie zapisałam się do klubu pojedynków, mając nadzieje, że to pomoże mi poprawieniu ocen, ale okazało się fatalnym pomysłem. Im bardziej mi nie wychodziło, tym bardziej denerwowałam się, a im bardziej się denerwowałam, tym coraz gorsze otrzymywałam rezultaty. W końcu zrozumiałam, że to nie jest moja mocna strona i zrezygnowałam. Nie miałam ochoty na kompromitację przed mugolakami.
Chociaż nie wszyscy wydawali się tak okropni jak mi to opisywano, z żadnym nie miałam (nie)przyjemności zawiązania bliższych relacji.
Trzymałam się podobnych mi uczniów, to znaczy szlachetnie urodzonych, tym chętniej, że pośród nich był ten jeden, do którego z czasem zaczęłam coś czuć więcej niż tylko sympatię. Tristana poznałam już jako dziecko, gdyż byliśmy spokrewnieni przez moją matkę i chociaż w szkole miałam znacznie więcej okazji by mu się przyjrzeć, lepiej go poznać, nic nie potrafiłam poradzić na swoje uczucia do niego. Był przystojny, inteligentny a do tego grał w Quidditcha, nic więc dziwnego, że przy jego boku co chwilę pojawiała się nowa panna. Z każdą kolejną czułam jak płonę z zazdrości, tym większej, że nie mogłam sobie pozwolić na okazanie tego. Nie byłam jednak mściwa, dlatego kiedy jednej po drugiej łamał serca, nie cieszyłam się z tego, było mi ich żal. Sama też z tego powodu, z biegiem czasu zaczęłam trzymać się na dystans, na tyle na ile wystarczyło mi silnej woli. Miałam jej bardzo mało tak w ogóle, dlatego przerażała mnie myśl, że nie potrafiłabym mu odmówić, gdyby się i do mnie zbliżył. Nie mogłam do tego dopuścić.
Od dawna wiedziałam, że wyjdę za mąż za tego, na kogo wskażą rodzie, a to o czym marzę przed zaśnięciem, nie ma żadnego znaczenia.
Okres edukacji zleciał mi szybciej niż bym sobie tego życzyła. Nadszedł czas kiedy należało pożegnać swoje przyjaciółki i podążyć własną drogą ku przeznaczeniu. By choć trochę osłodzić mi ten gorzki moment, mój najukochańszy z braci, podarował mi przeuroczego kotka. Był to brytyjski krótkowłosy o grafitowej sierści i obłędnie bursztynowych oczach.
Pokochałam go od pierwszego momentu i nazwałam Ms Vans. Tylko Loui mógł wiedzieć co mi sprawić, aby był to najlepszy z otrzymanych prezentów.
Kolejną długo wyczekiwaną nowością były także Sabaty, czyli spotkania towarzyskie organizowane wyłącznie dla arystokracji, na które z chęcią się udawałam. Było tam wszystko co lubiłam i ceniłam, ludzie których znałam oraz ci, których miałam okazję dopiero poznać, tańce, pogawędki przy zakrapianych alkoholem drinkach, czyli wszystko to, co sprawiało, że czułam się dorosła.
Poza tym uznałam, że chociaż jedna z nas powinna zadowolić matkę pod tym względem, a skoro to młodsza oddała się nauce, mi pozostały salony.
Nie wyobrażałam sobie tego jednakże jako pełnoetatowe zajęcie. Marzyłam o podjęciu pracy.
I chociaż niechętnie, rodzice zgodzili się, że jedynym odpowiednim stanowiskiem będzie dla mnie ciepła posada w Ministerstwie. Nie szukałam długo, znalazłam coś co zadowalało wszystkich, w tym także mnie, praca na posadzie Funkcjonariusza departamentu Substancji Odurzających. Wkrótce też dostałam się na praktykę i oddelegowana zostałam do spraw związanych z regulacjami prawnymi odnośnie handlu alkoholem. Sprowadzało się to do przyjmowania wniosków, ślęczenia z nosem w papierach oraz podbijania odpowiednich zezwoleń lub też ich odrzucania. Nie zajmowało mnie to tak bardzo jakbym tego pragnęła. Dni dłużyły mi się, minuty przeciągały w godziny a ja musiałam to znosić bez ani jednego grymasu. Przecież sama tego w końcu chciałam. Zapisałam się także na ministerialny kurs alchemiczny aby zdobyć oficjalne uprawnienia i nie odbiegać za bardzo od rodzeństwa. Być może był to także ukłon w stronę ojca, bo chociaż nigdy nie padło podobne żądanie z jego ust, nie potrafiłam udawać, że nie wiem co by go usatysfakcjonowało. Nie było pomiędzy nami wylewnych uczuć, w ten jednak sposób chciałam odwdzięczyć się za najlepsze wychowanie oraz okazać szacunek i oddanie nazwisku. Znalezienie czasu na to wszystko wymagało mnóstwa energii oraz sprowadzało na mnie pełne dezaprobaty spojrzenia matki. Powtarzała, że to nie moją rolą jest oddawanie się karierze, a już szczególnie w tak ważnym wieku. Ten jeden raz nie zgodziłam się z jej opinią, wiedziałam, że to przejściowe. Tak też było. Po uzyskaniu kwalifikacji mogłam wreszcie postarać się o przydzielenie mnie do innych, bardziej bliskich moim zamiłowaniom, obowiązków. Kodeksy prawne odłożyłam wkrótce w kąt, gdyż czekało mnie coś zdecydowanie bardziej interesującego: asystowanie przy analizach oraz wydawaniu orzeczeń o skonfiskowanych substancjach odurzających. Miałam do czynienia ze wszystkim tym, czego nie odważyłabym się kupić na własne zapotrzebowanie i przyznam, że to było interesujące doświadczenie. Pozostały rok do końca praktyk nie jawił mi się już tak strasznie.
Sądziłam, że wszystko jest na najlepszej drodze, ja niebawem zdobędę narzeczonego i wszystko dobrze się ułoży, wtedy jednak nadeszło organizowane w naszym domu spotkanie towarzyskie…
Wszystko przebiegało tak jak zawsze. Było mnóstwo ludzi, wszyscy elegancko ubrani, prowadzili żywe konwersacje w mniejszych grupkach, gdyż tańce miały rozpocząć się pod wieczór. Wymknęłam się cicho zanim nadszedł ten moment, tylko na chwilę.
Wracając do salonu przechodziłam obok gabinetu ojca, do którego drzwi były uchylone. Już sięgałam dłonią w stronę klamki, kiedy moje spojrzenie spoczęło na piękne ozdobionej, kosztownie wyglądającej, szkatułce.
Wiem, że nie powinnam tego robić. Wścibstwo jest niemile widzianą wadą, ale nie mogłam się oprzeć, bo byłam pewna, że gdzieś już ją widziałam. Po chwili zastanowienia wiedziałam już. W jednym ze starych pamiętników mojej rodziny był szkic prezentu jaki Edward Kelley podarował swojej małżonce z okazji narodzin ich pierwszego dziecka. Patrzyłam właśnie na niego, pomimo iż ten znikł z kart historii już wiele lat temu. Czy zawsze tu był, skrzętnie ukrywany przed wszystkimi? Czy może ojciec dopiero go odzyskał? Nie wiedziałam. Nie zastanawiałam się także, dlaczego został pozostawiony, tutaj, na widoku, jedyne czego pragnęłam to przekonać się, czy w środku będzie to co chciałam ujrzeć. To co powinno się tam znajdować.
W środku spoczywała wężowa broszka, wykonana z jadeitu, z opalami osadzonymi w roli oczu. Im dłużej się jej przypatrywałam, tym bardziej pragnęłam jej dotknąć, zaledwie tylko musnąć, bo zachwycił mnie jej chłodny blask oraz skrupulatność detali. Wtem nagle poczułam silne szarpniecie i wszystko zatonęło w ciemności.
Dla mnie przyjęcie dobiegło końca.
Kiedy się ocknęłam, w domu panowała błoga cisza a ja czułam się, jak po na prawdę długim śnie. Okazało się, że ozdoba obłożona była potężnym czarem chroniącym i miałam ogromne szczęście, że w porę zostałam znaleziona.
Moją wdzięczność skierować mogłam ku jednemu z naszych gości, poczucie zażenowania skrywając głęboko w sobie. Przyjemnie było być ratowanym, ale nie kiedy kłopoty sprowadzało się z własnej głupoty. Jak się później okazało ten incydent zapoczątkował cała serię wydarzeń, przewijających się przed moimi oczami z zawrotną szybkością. Momentami miałam nawet wrażenie jak gdybym przestawała być uczestniczką a zaczynała obserwatorką. Kilka krótkich wypadów w góry, wizyta w Paryżu i wakacje nad morzem. Potem niespodziewanie pojawiła się ciąża. Przed upokorzeniem i zhańbieniem, prawdopodobnie także wydziedziczeniem, wybawiły mnie zaręczyny a już wkrótce pośpieszne przygotowania do ślubu. Być może nie tak wygląda perfekcyjny związek, ale był bardzo podobny do tego, co już dawno ułożyłam sobie w głowie.
Wtedy jednak nadeszła ta bolesna część.. przebudzenie.
Kiedy otworzyłam oczy i zdałam sobie sprawę, że jestem w szpitalu, nie wiedziałam co się stało. Mój umysł pracował bardzo powoli i kiedy próbowałam poukładać wszystko od początku, nie mogłam skojarzyć nawet jaki jest dzień. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje, nie rozumiałam dlaczego w głowie mam taki straszny mętlik.
Byłam jedynie świadoma, że nie wyczuwam w sobie drugiego życia a na moim palcu nie połyskuje pierścionek. Czując jak panika rozprzestrzenia się po moim ciele, zaczęłam krzyczeć, przywoływać uzdrowicieli. Musiałam natychmiast zapytać o dziecko i o narzeczonego. Nic innego mnie nie interesowało.
Cóż, nie wiem czy jesteście w stanie sobie wyobrazić, kto miał wtedy mniej inteligentną minę. Zaatakowany pytaniem pierwszy magomedyk, którego ujrzałam, czy ja, dowiedziawszy się, że ostatnie trzy lata spędziłam w magicznej śpiączce. Prędko uznałam, że to bardzo niemądry i okrutny sposób ukrycia przede mną prawdy o tym co się musiało wydarzyć na prawdę. Zamierzałam jak najszybciej ubrać się i udać do domu, wyjaśnić tę absurdalną sytuację, ale nie pozwolono mi. Nie trzeba było nawet używać siły, gdyż ja sama nie miałam jej za wiele. Podano mi jedynie coś do picia i znowu zasnęłam.
Kiedy następnym razem otworzyłam oczy, była już przy mnie rodzina, która twierdziła to samo co uzdrowiciel. Tłumaczyli, że jestem w pourazowym szoku, podczas gdy moim skromnym zdaniem to oni byli bliżsi tego stanu niż ja, bo to co mówili nie było możliwe. Wydawało mi się wtedy, że cały świat zwariował lub to ja, miałam bardzo długi i bardzo zły sen. Płakałam, chciałam się obudzić, ale owy ‘koszmar’ trwał i trwał.
Niedługo potem, dzięki staraniom ojca zabrano mnie do domu, z dala od wścibskich oczu, abym tam w spokoju dochodziła do siebie.
Tam bardzo szybko rzeczywistość wyciągnęła po mnie swoje szpony. To co uważałam dotychczas za prawdę, zaczęło blaknąć i ginąć w odmętach pamięci, a pomimo to ja ku zgrozie najbliższych, wzbraniałam się od powrotu ‘do normalności’. Paraliżowała mnie świadomość jak wiele czasu mogłam stracić. A świat przerażał, bo niby był nadal ten sam, ale zupełnie inny.
Pewnego wieczoru poprosiłam moją siostrę, teraz już poważną i dorosłą kobietę, o opowiedzenie mi, jak się to wszystko wydarzyło.
Oficjalna wersja była bardzo wybrakowana bez moich zeznań. Wiadomo było, że miałam bliski kontakt z czarno-magicznym artefaktem, nic jednak nie znaleziono, nikt nic nie wiedział ani nie podejrzewał. Wkrótce sprawa ucichła, zapewne za ‘magiczną’ sprawą pieniędzy, a rodzinę przytłoczoną tragedią zostawiono w spokoju.
Evelyn znała jednak prawdę. To piękna, wężowa broszka została obłożona klątwą i tylko sam wytwórca wie czy przed, czy już po podarowaniu, bo notatki milczały o tym. A może to nie było nawet jego dzieło?
Niemniej nasz przodek znany był z zamiłowania do czarnej magii i tworzenia trucizn, dlatego to nie powinno nikogo dziwić. Nikt także nie próbował ‘oczyścić’ biżuterii w obawie przed uszkodzeniem jej. Nasz biedny ojciec nie był inny po tym względem, dlatego to siebie obwiniał za tą tragedię. Nigdy nie przyznał tego na głos, ale broszka przepadła bez śladu, a on, jeżeli to możliwe, stał się jeszcze bardziej ponury i odizolowany od reszty. Nie rozumiał, jak to możliwe, że rzucony przez niego czar maskujący tak po prostu prysł. Wydawał ogromne sumy pieniędzy na próby obudzenia mnie, sprowadzał zagranicznych medyków, wynajdywał coraz to nowe amulety, ale nic nie działało.
W sumie nikt nie był do końca pewien, co ostatecznie pomogło mi w przełamaniu klątwy. Najbardziej prawdopodobna wersja skłania się ku szamanistycznym praktykom ostatniego z odwiedzających mnie uzdrowicieli, którego sprowadzono aż zza oceanu. Z tak bardzo daleka.. a ja nawet nie zapytałam, jak go znaleziono i to specjalnie dla mnie. Nadszedł wtedy czas by spojrzeć na wszystko z dystansu. Zrozumieć, a nie tylko widzieć. Ból rodziców, zmartwienie braci, na pewno także rozczarowanie.
Powinnam być ich wizytówką a nie kłopotem, taki był przecież mój obowiązek. Aby go należycie wypełnić, musiałam w końcu pożegnać to, co kiedyś dodawało mi skrzydeł- moją skłonność do fantazjowania. Była zbędna, dziecinna i przynosząca rozczarowanie.
Ostatni z moich ‘niedysponowanych’ dni spędziłam w fotelu przed kominkiem, z Mr Vansem przy boku. Potulny jak nigdy, zasnął ugłaskany moim dotykiem, wypełniając cisze najprzyjemniejszym i najbardziej relaksującym z dźwięków- mruczeniem, podczas gdy ja zbierałam siłę oraz determinacje do zrobienia tego, co było nieuniknione.
Następnego dnia zmusiłam się do dawnej rutyny. Ubrałam elegancko, pozwoliłam uczesać, uśmiechnęłam ślicznie i powoli zaczęłam nadrabiać zaległości. Napisałam kilka listów do znajomych, spośród których tak wielu już ustatkowało się, wychodzić z domu i z czasem mój sztuczny uśmiech zaczął być naturalny.
Ostatecznym wyzwaniem było udanie się na Sabat i udawanie, że nie widzę tych wszystkich ukradkowych spojrzeń oraz uprzejme, chociaż dość wymijające, udzielanie odpowiedzi na pytania o samopoczucie.
Nie było to tak łatwe jak zazwyczaj, dlatego tym bardziej tak ważne było aby dotrwać do końca. Udowodnić sobie, że potrafię pokonać swój lęk i poczucie wyobcowania. Niestety, dążenie do pokonania przeszkód za wszelką cenę, nigdy nie leżało w mojej naturze. Pod pretekstem gorszego samopoczucia wyszłam aby zaczerpnąć powietrza, na zewnątrz nałożyłam płaszcz i już nie wróciłam. Nie tracę jednak nadziei, że z każdym dniem będzie lepiej. Muszę uprać się z teraźniejszością i już nigdy więcej nie robić tego, czego nie należy, nawet gdyby coś wydawało mi się tak błahe, jak otworzenie jednej, niepozornej szkatułki.
Tamtego dnia dowiedziałam się także, że Tristan postanowił się ustatkować, i chociaż sądzę, że z marzycielstwa zostałam wyleczona raz na zawsze, cieszyłam się, że nigdy nie przyznałam się nikomu, jak bardzo dobrze pamiętam kto gościł w moim śnie.
Finałowym krokiem powrotu do życia było ponowne dostanie się na nieukończony staż w Ministerstwie. Nie zamierzałam pozwolić aby na drodze stanęła mi drobna dysfunkcja pamięci. Tak, moja pamięć do dzisiaj potrafi płatać mi drobne figle, ukrywając przede mną nazwy, które przecież powinnam doskonale znać..
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 4 | 3 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 2 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 2 | Brak |
Eliksiry: | 9 | 2 (różdżka) |
Sprawność: | 5 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: francuski | II | 6 |
Zielarstwo | V | 25 |
Taniec | IV | 13 |
ONMS | III | 7 |
Runy | II | 3 |
Literatura | II | 3 |
Koncentracja | II | 3 |
Spostrzegawczość | II | 3 |
Numerologia | II | 3 |
Szczęście | II | 3 |
Historia Magii | I | 1 |
Instrument (skrzypce) | I | 1 |
Śpiew | I | 1 |
Malarstwo | I | 1 |
Jeździectwo | I | 1 |
Reszta:1 |
7 pkt statystyk, różdżka, miedziany kociołek, teleportacja, kot, sowa
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Isabelle Slughorn dnia 12.10.16 22:55, w całości zmieniany 4 razy
Witamy wśród Morsów
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped