Wydarzenia


Ekipa forum
Eufrosyne Valhakis
AutorWiadomość
Eufrosyne Valhakis [odnośnik]10.10.16 20:33

Eufrosyne Melpomene Valhakis

Data urodzenia: 9 sierpnia 1932
Nazwisko matki: Burke
Miejsce zamieszkania: skromna rodzinna rezydencja u wybrzeży hrabstwa Durham
Czystość krwi: czysta
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: ekspedientka w rodzinnym sklepie z amuletami Valhakisów
Wzrost: 165 cm
Waga: 50 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: ni to oliwkowo zielone, ni to brązowe
Znaki szczególne: barwne szaty stylizowane na te noszone na Krecie; skóra spalona greckim słońcem; piegi; nos wiecznie w jakiejś fascynującej książce; pobrzękująca przy każdym ruchu biżuteria; teatralne gesty


Gdy w kręgu myśli słodkich, uciszonych,
Sprawy minione wspominać próbuję,
Wzdycham za stratą rzeczy upragnionych
I utracony czas znów opłakuję.

Sonet XXX, W. Szekspir

Akt pierwszy


Eufrosyne lubiła te momenty, w których guwernantki ją opuszczały, a siostry rozchodziły się do swoich sypialni nie dlatego, że wreszcie zostawała sama. Druga najstarsza córka państwa Valhakis w gruncie rzeczy przepadała za towarzystwem, nieważne, jakby się tego wystrzegała. Chodziło o coś zgoła innego, znacznie prostszego niż niechęć do przebywania w otoczeniu innych – chodziło o książki, które czekały na nią ukryte skrzętnie pod puszystą poduszką z gęsiego pierza i to nie byle jakie książki, o nie, same doborowe, słynne nazwiska, które Anglicy wymawiali z taką czcią i uwielbieniem, z jaką Grecy imiona swoich olimpijskich bogów: Szekspir, Radcliffe, Brontë, Austen. Eufrosyne też wspominała je z uwielbieniem w głosie, z podziwem w oczach i zachwytem w gestach. Coś niebywałego, powtarzała z zapałem, kiwając swoją dziewczęcą jeszcze głową, ale napchaną już niesamowitymi opowieściami, jakby na potwierdzenie swoich słów.  Miała tylko dziewięć lat, ale tak jak łatwo przychodziło jej zwracanie się do rodziców per „pan ojciec” i „pani matka”, tak samo łatwo recytowała pojedyncze wersy i kwestie z „Antygony”, „Odysei”, „Romea i Julii”. Sama! Nikt jej nie zmuszał do tego, by czytała te wszystkie dzieła po kilka razy. Albo kilkanaście. Któż by zliczył wszystkie jej wizyty w domowej czytelni, któż by zliczył, ile razy sięgała (podskakując trochę niezdarnie, bo często znajdowały się za wysoko) po te same, oprawione w skórę, książki?
Tę miłość zaszczepiła w niej guwernantka – ta angielska, nie grecka, choć druga też miała w tym swój udział, mniejszy jednak, stąd i zainteresowanie Eurypidesem u rozbrykanej Frozi mniejsze. Nauczycielka dostrzegła, jak wielką radość sprawiają dziewczynce lekcje literatury (odbywające się zaraz po uwielbianym przez Eufrosyne tańcu), jak świeciły się jej te dziwne oczy o niezidentyfikowanym kolorze jakby zawieszonym między brązem a zielenią, gdy słyszała miękki głos odczytujący szekspirowskie sonety. Zauważyła to i umiała odpowiednio wykorzystać, podrzucając Greczynce coraz to nowsze książki, coraz to ciekawsze, coraz dramatyczniejsze, bo te dziewięciolatka lubiła najbardziej. Już wtedy złakniona była patosu, teatralności, teatralności, teatralności. Teatralnych wrażeń, teatralnego życia, teatralnych spojrzeń spod przymrużonych powiek, teatralnych uśmiechów, może najlepiej byłoby dla niej, gdyby i ona stała się postacią w dramacie elżbietańskim. W tragedii romantycznej z nieszczęśliwym zakończeniem, co wyciskało łzy. I nigdy miała się tej pretensjonalnej, jak twierdzili niektórzy, nuty nie pozbyć, a wręcz jeszcze bardziej popadać w patetyzm: w zbyt szerokie gesty, w słowa żywcem wyjęte z ust powieściowego bohatera, w artystyczne uniesienia, w recytowanie fragmentów wierszy w przypadkowych momentach. Niekończąca się zabawa światłem reflektorów i lustrami. Dramatu, dramatu jej dajcie, przygody szekspirowskiej, miłości, śmierci, choroby, byle to było książkowe, piękne, pompatyczne. Butelkowane uczucia, ekspresyjność, śliczne słowa, gorąca głowa, gorąca krew (bo grecka), gorące serce, ogień pod kurtyną z brytyjskości, nigdy nie umiała trzymać języka za zębami i wyobraźni na wodzy. Trochę rozmarzona Angielka, taka deszczowa, melancholijna, rozmarzona, trochę Greczynka, energiczna, gwałtowna, wybuchała śmiechem, gdy nie trzeba, tak głośno, jak nie przystoi. Eufrosyne, z greckiego radość, jedna z Charyt, na drugie Melpomene, jak muza greckiej tragedii – ciekawe połączenie. Wybuchowe, choć sama Valhakisówna w dzieciństwie nie sprawiała najmniejszych kłopotów, zawsze bezgranicznie posłuszna rodzicom, ale nie dlatego, że się bała. Zwyczajnie nie miała powodu, by kwestionować rozkazy, brakowało jej też buntowniczej żyłki, by umieć czasem zawalczyć i sprzeciwić się swoim autorytetom, przecież pan ojciec i pani matka zawsze wiedzieli, co robią i do głowy by nie przyszło Eufrosyne, że jest inaczej. Może właśnie dlatego po prostu nie potrafiła powstrzymać się od rzucania pogardliwych spojrzeń szlamom na korytarzu i przezornie się od nich odsuwać, jakby mugolaczki roznosiły wyjątkowo przykre i zaraźliwe choroby; przecież takie osoby nie powinny przebywać w otoczeniu tych lepszych, czystokrwistych. Kto im właściwie wręczył różdżki?
Z podobnych pobudek niezwykle przykładała się do wszystkich zajęć w domu, a chęć nauki podsycana była jeszcze drapiącą zazdrością o rok starszą siostrę. Nemesis jawiła się Euforsyne jako wzór inteligencji, mądrości i powabu, który bardzo chciała doścignąć, nawet jeżeli skupienie się na lekcjach francuskiego i ogłady przychodziło dziewczynie z pewnym trudem. Myślami zwykle odlatywała za bardzo, bujała gdzieś w chmurach i myślała już o wieczorze z książką, ale ostatecznie wszystkiego, czego od niej wymagano, się nauczyła – mniej (jazda konna; Frozia nigdy nie zdołała czerpać radości z obcowania z wierzchowcami, a po tym, jak jeden niemal ją zabił, gdy podczas przejażdżki spłoszył go huk jakieś zaklęcia z domu – strącił ją wtedy z grzbietu i prawie staranował, Melpomene wręcz panicznie bała się koni [na tyle, że nawet jej boginem okazał się kary rumak] i stanowczo odmawiała ponownej wizyty w stajni) lub bardziej (miłością obdarzyła balet i walc, podczas których nauki po raz pierwszy przejawiła oznaki czarodziejstwa, nieświadomie sprawiając, że fortepian grał sam, a także, co wiadomo, lekcje literatury) chętnie.

Jeśli mię kochasz, wyrzecz to rzetelnie;
Lecz jeśli masz mię za podbój zbyt łatwy,
To zmarszczę czoło i przewrotną będę
I na miłosne twoje oświadczenia
Powiem: – nie, w innym razie za nic w świecie.

Romeo i Julia, akt II, sc. 2, W. Szekspir

Akt drugi


Tak przygotowana Eufrosyne wyruszyła do Hogwartu, zostawiając jeszcze wtedy najmłodszą siostrę w domu (był płacz; z Hekate zawsze dogadywały się najlepiej, nawet mimo dzielących ich trzech lat), a dołączając do Nemki, która już od roku była dumną Ślizgonką z sukcesami w nauce. Frozia nie była osobą, nad której przydziałem do domu Tiara musiała długo się wahać – co prawda przez kilka chwil miała ochotę skazać Valhakisównę na Ravenclaw, ale po tym, jak dziewczynka zaczęła się z nią wykłócać (miała przecież całe jedenaście lat i lepiej wiedziała, gdzie powinna trafić, niż jakaś tam tysiącletnia czapka!), krzyczeć jej w myślach, że chyba zwariuje, jak nie trafi do Slytherinu, że przecież jej matka jest z rodu Burke – Burke! – i to byłby wstyd, gdyby córka takiej persony biegała po Hogwarcie w błękitno-brązowym krawacie, gotowa była nawet się rozpłakać (płakanie na zawołanie przychodziło jej zawsze z niezwykłą łatwością), ale Tiara, dość mając już tej rozhisteryzowanej dziewuchy, w końcu wysłała ją tam, gdzie Melpomene chciała należeć, trochę nawet na odczepne.
W Hogwarcie radziła sobie niezgorzej. Co prawda opieka nad magicznymi zwierzętami jej trochę… nie szła (wszystkie albo co najmniej większość zwierząt pokazywanych przez nauczyciela były w mniejszym lub większym stopniu podobne do koni, przez co Eufrosyne wykazywała pewną niechęć do choćby stawienia się na zajęciach), tak samo historia magii (czytanie tych wszystkich nudziarstw wcale nie było poetyckie ani piękne, a tylko takie rzeczy mogły zainteresować Frozię), za to wcale dobre noty zbierała z zaklęć i transmutacji. Lubiła skupiać się na poprawnej wymowie inkantacji (przy okazji trenowała dykcję), a zamaszyste, czasem nawet trochę za bardzo, ruchy nadgarstkiem zdawały jej się dość sceniczne, by mogła udawać, że gra. A może wcale nie udawała? Wąskie grono przyjaciół Frozi nigdy nie mogło pojąć, czy ona tak na poważnie, czy tylko cały czas sobie żartuje, próbując zwrócić na siebie uwagę niczym światła reflektorów, a sama dziewczyna, zapytana o to, odpowiadała tymi słowy: „Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają… Tak pisał Szekspir”. Albo mówiła coś po grecku. Tak, istniała też taka opcja.
Podobne podejście do życia nie przysparzało jej wielu znajomych; ta dziwna Ślizgonka obwieszona biżuterią w stylu greckim, wiecznie jakaś taka melancholijna, ale też poddająca się emocjom zbyt łatwo, w gniewie przypominając bardziej rozwścieczoną mitologiczną boginię niż zwykłą, zdenerwowaną nastolatkę, wiecznie pretensjonalna przyciągała wzrok chyba wszystkich, zwłaszcza, gdy znikąd zaczynała odgrywać kwestie Julii ze znanego dramatu na środku korytarza, nie każdy chciał jednak podchodzić bliżej, by tę ekscentryczną osobowość poznać.
No cóż, może oprócz jednej, szczególnej osoby. Jej Romea, na którego czekała z utęsknieniem odkąd przeczytała tylko tę tragedię. Nawet wiek pasował – ona miała czternaście, on siedemnaście lat, gdy ją zaczepił po raz pierwszy. To było takie powieściowe. Książkowe. Przeznaczenie! To na pewno ono zadziałało w ten sposób, kierując ich ku sobie! Co prawda Lio nie był ani z rodu wrogiego Valhakisom, ani jego ojciec nie miał sporu z jej, ani nic z tych rzeczy. Nie był nawet Gryfonem (chociaż miał „lion” w imieniu), co by mogli przyporządkować Slytherin do Kapuletów i Gryffindor do Montekich. To gryzło się z romantyczną wizją Ślizgonki na temat tej Wielkiej Historii Miłosnej (w skrócie: WHM), ale ostatecznie przyjęła sprawy takimi, jakimi są, uznając siódmorocznego za chłopca na tyle miłego i czarującego, że mogłaby się nawet w nim zakochać jako wcielenie greckiej bogini i Julii w jednym. I urodę miał Romea – tak, tak by właśnie go sobie wyobrażała na scenie, ciemnowłosego młodzieńca o przeuroczym uśmiechu… Ach, jakby to pięknie wyglądało, gdyby w Hogwarcie pozwolono jej wystawić jakąś sztukę!
Związek ten jednak nie przetrwał próby czasu. To znaczy, teoretycznie przetrwał. Lionell wciąż słał do niej sowy, nawet gdy ona zaczęła już piąty rok nauki, a on skończył szkołę i zniknął jej z pola widzenia na długie lata, a ona odwdzięczała mu się długimi i wyczerpującymi listami. Nastolatkę jednak, nawet jeżeli myślała sobie jak o wyczekującej ukochanego Penelopie, takie przywiązanie do kogoś, kogo nie widziała na co dzień, męczyło. Z czasem po prostu nawet puściła w niepamięć to, że z kimś jest; ta myśl siedziała jej z tyłu głowy, ale jakby nigdy nie była jej w pełni świadoma, zwłaszcza, że do ich następnego spotkania miało minąć jeszcze mnóstwo lat.

Bogini śmiechem zbyła ten posąd szkaradny
I ręką pogładziwszy rzekła doń te słowa:
„Szpakamiś ty karmiony, nie od kształtu głowa,
Gdy w każdym słowie wietrzysz jakby cel ukryty.
Lecz świadkiem bądź mi, ziemio! Świadkiem nieb błękity,
Stygu wodo podziemna! - Straszna to przysięga,
Przed nią nawet i bogów zgina się potęga -
Więc przysięgam, że zgubić nie pragnę ja ciebie,
Tylko myślę i mówię, jak bym sama siebie
Ratować chciała, będąc w takim położeniu:
Twego chcę dobra, czystą czuję się w sumieniu
I litości mam wiele w sercu niezależnym”.

Odyseja, słowa Kalipso do Odyseusza, pieśń V, Homer

Akt trzeci


Gdy Frozia po siedmiu latach nauki w Hogwarcie wróciła do domu na stałe, sprawy nie miały się takimi, jakimi były w pierwszej klasie. Po pierwsze, jej matki już nie było: zmarła kilka lat temu, co dziewczyna przyjęła z odpowiednim smutkiem, jednak nie popadła w depresję ani nie wylała tylu łez, ile Kyane po porwaniu Kory. Ta umiarkowana żałoba była dla Melpomene pewnym zaskoczeniem; była pewna, że gdyby zdarzyła się w jej życiu podobna tragedia, jakże powieściowa, doznałaby tych opisywanych przez pisarzy stanów histerycznych i dojmującej, odbierającej zmysły rozpaczy. Ona jednak czuła tylko nie tak teatralne i niezbyt dokuczliwe przygnębienie, mocne szczególnie podczas pogrzebu, słabsze jednak z upływem każdego dnia po ceremonii. Nie umiała określić przyczyny tego stanu rzeczy. Przecież kochała panią matkę, więc czemu nie potrafiła się właściwie przejąć? Czemu tak łatwo zaakceptowała brak rodzicielki? Przez pewien czas Eufrosyne bardzo martwiła się tym humorem, czując wyrzuty sumienia, że nie ma w sercu tej p u s t k i, że nie nasłuchuje kroków swojej mamy na korytarzu, że tak właściwie to nie przeszkadza jej ta sytuacja. Roztrząsała ten osobliwy stan przez następne miesiące, ale w końcu odpuściła i zaakceptowała te przedziwne uczucia (a raczej ich brak), nie doszedłszy do żadnych logicznych wniosków.
Po drugie, stanowisko najmłodszej z sióstr nie zajmowała już Hekate, a Febe – śliczna, niebieskooka dziewczynka, wyglądająca bardziej brytyjsko niż grecko, urocza papużka. Po trzecie zaś, Nemesis również nie bywała w domu. Wyjechała do Grecji, by szkolić się u wujów i dziadków w wytwarzaniu amuletów, a ten fakt, pozornie niewinny, na nowo rozbudził uśpioną przez szkolne lata zazdrość Frozi. W Hogwarcie nie skupiała się na rywalizacji z siostrą, choć teoretycznie powinna, praktycznie jednak w okresie dojrzewania Melpomene straciła zapał do ścigania siostry, chętniej niż wertowaniem podręczników zajmując się czytaniem łzawych poematów i próbowaniem swoich sił w pisaniu wierszy i dramatów, a także śpiewem w szkolnym chórze.
Dziewczynie nie chodziło o to, że Nemka łamie tradycję i przejmuje sklep Valhakisów ani o to, że zawsze miała lepsze wyniki w nauce, choć może o to trochę też, ale zdecydowanie mniej. Głównym powodem, dla którego Valhakisówna zazdrościła starszej siostrze było to, że po prostu jej starszą siostrą była Nemesis. Owiana nimbem tajemnicy, odpowiedzialna, piękna… Może zwyczajnie i pół-Greczynka chciała być trochę jak Andromeda? Oczywiście nigdy by się do tego nie przyznała ani przed sobą, ani tym bardziej przed siostrami. Ani przed ojcem. Nie, nie, przed ojcem nigdy, wolałaby zginąć, niż powiedzieć coś takiego. Do tego dochodził konflikt charakterów - Nemo przypominała wodę, czasem spokojną, czasem zaś wzburzoną i pożerającą nienażartą paszczęką fal ogromne statki. Eufrosyne zaś, gdyby miano przyporządkować do niej jakiś żywioł, z pewnością byłby to ogień, ten okiełznany w kominku lub na knocie świecy, lecz częściej - niedający się opanować pożar emocji, których Frozia zawsze doświadczała bardzo gwałtownie i pozwalała się im ponosić.
Ostatecznie jednak skończyła w posiadłości bez zajęcia i, szczerze powiedziawszy, też bez planu na życie. Oczywiście, Eufrosyne musiała wyjść za mąż, ale w kolejce do ślubnego kobierca przed nią stała jeszcze Nemesis, więc zaślubiny w najbliższym czasie raczej nie wchodziły w grę. Może by i je przyśpieszono, gdyby sprawiała problemy, ale jedno od czasów dzieciństwa się nie zmieniło – posłuszeństwo dziewczyny wobec ojca, właściwie bezgraniczne. Nie śmiałaby robić tacie kłopotów, więc i on w kwestii oddania ręki swojej córki jakiemuś wymuskanemu szlachcicowi nie wykazywał pośpiechu. Na wszystko przyjdzie czas. W sumie to Melpomene się nawet z tego cieszyła, bo oznaczało to kilka dodatkowych miesięcy lub nawet lat wolności, ale jak tą swobodą rozporządzać? Chociaż… może nawet i miała jakiś plan. Trochę szalony, z mikroskopijnymi szansami powodzenia, ale przecież było takie marzenie, kiełkujące w tym gorącym, greckim sercu od dawna, takie marzenie, by g r a ć, ale nie tylko dla rodziny. Urządzała przecież już małe pokazy dla swoich licznych wujków i cioć podczas tych wakacji, kiedy to razem z siostrami wypływały do Grecji, by tam tańczyć sirtósa, jeść pomarańcze i pływać całymi godzinami w morzu. Takie słoneczne urlopy trafiały się im co roku i Frozia zawsze bardzo je lubiła; jej energia mogła znaleźć ujście tylko w świetle greckiego, palącego słońca, wśród orientalnej kultury, wśród barw, choć miejsca tam nie znalazła jej melancholijność i teatralność, tak pasująca do deszczowej Anglii, zupełnie tak, jakby Eufrosyne rozpadała się na dwoje: na Greczynkę i Angielkę, i do żadnego z tych krajów nie pasowała idealnie. Zbyt słoneczna dla Wielkiej Brytanii, zbyt deszczowa dla Krety. Puzzel, który zapodział się gdzieś w niewłaściwym pudełku i w żadną z dostępnych układanek nie dawano rady go wcisnąć. Oparłszy się gorsetom i ciężkim, ciemnym szatom brytyjskim, miast nich wybierając zbyt lekkie na ten klimat i barwne ubrania, wzorowane na tych noszonych w gorącym klimacie, dając się ponieść chwili i emocjom, nie została zaakceptowana jako Brytyjka, zaś chorując na nieuleczalną romantyczność właściwą powieściowym damom epoki wiktoriańskiej nie do końca znajdowała zrozumienie w ojcowskich stronach.
Valhakisowie pojmowali jednak jej aktorską duszę. Kto bowiem mocniej czuł teatr niż Grecy, od których scena zawsze się zaczynała? Naród ten przecież wydał Ajschylosa, Sofoklesa, Agatona, naród ten wręcz ukształtował spektakl. Co prawda zamiłowanie do Szekspira nie spotkało się tam z aprobatą, ale gdy odegrała im krótką scenę z „Antygony”, wzruszyli się wszyscy. Pół-Greczynka umiała zmusić widzów do łez, umiała do śmiechu, potrafiła też płakać niczym zrozpaczona Julia, gniewać się niczym Hera, padać na kolana jak uniżona służebnica. Miała talent i pragnęła go wykorzystać. Pragnęła, by ludzie ją podziwiali. By się śmiali, gdy ona się śmieje i szlochali, gdy ona szlocha. Chciała władać sercami oglądających.
Chciała zostać aktorką. Taką prawdziwą, na scenie w wielkim teatrze, która każdą deskę zna.
Oczywiście, nie było to łatwe zadanie; sam talent nie wystarczył, by reżyserowie od razu rzucali się z propozycjami ról. Było przecież wiele takich jak ona przed nią, którym się nie udało, które musiały pogrzebać marzenia. Teatr też znaleźć było trudno, zwłaszcza bez ukończenia Czarodziejskiej Akademii Teatralnej, ale w końcu dokądś dotarła. Czy było coś bardziej romantycznego od zapomnianego teatrzyku w jednej z biedniejszych dzielnicy Londynu? Dla Frosyne – nie. Mały, rozlatujący się budynek z wytartym napisem „Teatr ŻĄDLIBĄK” na noszącym ślady zacieków szyldzie wydawał się dziewczynie bardzo dramatyczny; idealne miejsce, by zacząć swoją wielką karierę aktorską, tym bardziej, że sama nazwa podpowiadała jej, że te deski, właśnie te, żadne inne, są jej pisane, że gwiazdy tego dnia ułożyły się w odpowiedni sposób. W końcu rdzeniem jej różdżki było skrzydło tego owada, którego użądlenie powodowało przyjemną lewitację. W teorii ten teatr miał powodować podobne uniesienia, znanym jednak faktem jest to, że teoria często mija się z praktyką.
Zatrudniono ją tam jako aktorkę śpiewająco-przygrywająco-scenariuszopiszącą, a do tych ról wciąż dochodziły nowe. Znała mnóstwo przydatnych zaklęć? Świetnie, rzuci kilka, by na następny spektakl były gotowe nowe stroje. Może też coś zrobić, by mop sam mył podłogę. O, i może jeszcze coś wypadałoby zrobić z tą dziwną pleśnią w łazience, bo mamy wrażenie, że zaraz odskoczy od ściany i wyewoluuje w nową formę życia.
Jednak nawet mimo nakładania na Frozię kolejnych obowiązków, jej zarobki na rosły, a ona, zamiast zbliżać się do sceny, tylko się od niej oddalała. Deski były okupowane przez starych wyjadaczy, czarodziejów, którzy dołączyli tam już wieki temu lub wkupili się w łaski dyrektora pieniędzmi, przysługami albo naturalnie. Nie tak sobie to wyobrażała panna Valhakis! To miało być zupełnie, kompletnie inaczej! Pozostawała w cieniu tych wielkich-malućkich jako jakaś tam Greczynka, kto by się przejmował i niecierpliwiła się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu doszło do pewnego… sabotażu. Mały, niegroźny, jednak uniemożliwiający wystąpienie na zbliżającej się premierze, wypadek aktorki odgrywającej główną rolę w „Antygonie”.
Nie bez powodu przecież trafiła do Slytherinu, nie Ravenclawu.
Nie mając kim na dwa dni przed wystawieniem spektaklu gwiazdy sceny zastąpić (nikt przecież nie znał całej sztuki na pamięć), wykonano ryzykowny ruch i na deski wrzucono Valhakisównę. Jakież to były emocje! Dziewczyna nie pamiętała właściwie zbyt wiele ze swojego wielkiego (może nie całkiem) debiutu, zupełnie skupiwszy się na swojej roli. Poza tym trema również skutecznie te wspomnienia zacierała, ale jedno Melpomene zapamiętała niezwykle wyraźnie: dźwięk oklasków, które otrzymała po ukłonie. To było najwspanialsze uhonorowanie na świecie, najpiękniejsza muzyka dla uszu aktora.
Jednak nawet mimo zaskakującego (nikt się przecież nie spodziewał, że tej małej dobrze pójdzie) sukcesu, właściciel teatru był niechętny przyznaniu kolejnej roli Frozi, tak samo jak wypłaceniu jej pieniędzy za pracę. Tego było za wiele. Przeznaczenie przeznaczeniem, ale przecież ona tak poniżać się nie da! Płynęła w niej przecież krew Valhakisów, rodu, który niegdyś w garści trzymał całą Kretę, kwiatu arystokracji, który zmuszony był żyć na obczyźnie i nie będzie robiła za tanią siłę roboczą. Jak ona w ogóle tyle wytrzymała? Zrobiła awanturę na całą ulicę, nie przebierając przy tym w słowach, zakrzyknęła, że jej noga więcej w tym przeklętym teatrze nie postanie i bardzo teatralnie trzasnęła drzwiami, zostawiając za progiem wielkie plany o podbiciu teatru „Żądlibąk”.
Od tamtej chwili w żadnym przybytku nie została na stałe, chwytając się przypadkowych ról i nigdy nie przestając szukać. W końcu jej drugie imię to była wiadomość dla niej z Olimpu. Bogowie zaplanowali jej przyszłość, a więc m u s i a ł o się jej udać wreszcie dogonić marzenia o scenie. Raz zasmakowawszy aktorskiego triumfu, zamierzała się nim upijać do końca życia – jak nektarem.
Życie jednak zweryfikowało jej plany i marzenia. Minęły dwa lata takiej tułaczki, kiedy to Eufrosyne podjęła ważną decyzję – poprosiła ojca o pozwolenie na wyjazd na Kretę. Anglia ją zmęczyła; miała wrażenie, że Londyn napiera na nią z każdych stron, nie daje jej oddychać, a i aktorstwo nie okazało się tak cudowne, jakby sobie tego życzyła. Zaczynała nawet myśleć, że może właściwie to się do tego nie nadaje. Taki okres przychodzi chyba w życiu każdego aktora, gdy stos porażek większy jest niż sukcesów i wątpi się w swoje talenty. Pół-Greczynka zwątpiła. Przecież gdyby naprawdę była taka świetna, to roli byłoby więcej, prawda? Może coś robi nie tak? Może źle odczytała znaki od bogów, za dobrą monetę biorąc straszliwe fatum? Potrzebowała więc odpoczynku nie tylko od angielskiego deszczu i brytyjskiego akcentu, ale też, a może przede wszystkim, od teatru jako takiego.
Spędzone tam lata nie uważała za stracone, wręcz przeciwnie, choć niektórzy zapewne powiedzieliby, że tylko zmarnowała czas, godzinami pływając w morzu, jedząc tiropitakię i spędzając czas między tomiszczami zapisanymi po grecku. Tych ostatnich studiowała szczególnie dużo, o dziwo nie sięgając tylko po tomiki poezji, ale też – po poważne książki z zaklęciami. Przecież nie istniały tylko łacińskie inkantacje, ale też te orientalne, greckie, których zgłębianie przynosiło dziewczynie zaskakująco dużo radości. Niesamowicie też przywiązała się do Krety (grecki opanowała niemal w takim stopniu, jak prawie-że-ojczysty angielski), a świeże, nadmorskie powietrze i przebywanie w ciepłym klimacie poprawiło jej nadwątlone przez zmartwienia związane z aktorstwem zdrowie. W głowie Melpomene nawet wykiełkowała myśl, że może na tej wyspie już zostać, wsłuchując się w szum fal i dźwięki harfy (na której do dziś gra czasem dla przyjemności), skąpana w niemiłosiernym dla jej karnacji (piegi, piegi, wszędzie piegi!), palącym słońcu.
Na wszystko jednak nadchodzi czas, też i na powrót do Anglii, przykry, ale konieczny. Potrzebna była pomoc w sklepie z amuletami, nie mówiąc już o tym, że nie można spędzić całego życia w ten sposób. No i pozostawała kwestia stanu wciąż panieńskiego Frosyne; swoboda swobodą, ale to jednak nie wypada, by w wieku lat dwudziestu czterech Valhakis pozostawała bez choćby narzeczonego! Wzniosła więc ręce do olimpijskich bogów, modląc się o pomyślność, pożegnała kreteńską ziemię i wyruszyła w drogę powrotną do domu. Tak dziwnie to brzmiało, kiedy już nauczyła się wyspę brać za dom. Nieco gorzko.
I oto powróciła, by zmierzyć się z losem wyznaczonym jej przez Mojry. Z teatrem przede wszystkim, ale nie tylko. Przecież czekał na nią jeszcze ktoś, ktoś, o kim zapomniała, a nie powinna; z jej Romeo.
Przeznaczeniu wszakże nie można uciec. Eufrosyne doskonale o tym wiedziała.
Patronus: Pawie zawsze wyglądają, jakby czekały, aż ktoś zaoferuje im owacje. Naturą nieco podobną odznaczała się i Eufrosyne – gdy stała na scenie ani myślała domagać się oklasków, bo to widzowie mieli ją nimi docenić. I to najlepiej na stojąco. W końcu pół-Greczynka warta była tego, by ją na stojąco oklaskiwać, a przynajmniej tkwiła w takim przekonaniu.
Przywołując patronusa Frozia wspominała wakacyjny dzień spędzony na greckiej plaży z siostrami, gdy siedziały wokół czerwiejącego ogniska, grzejąc się w cieple płomieni, żartując, rozmawiając i jedząc słodkie pomarańcze.


         








Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 1 +1 (różdżka)
Zaklęcia i uroki: 13 +2 (różdżka)
Czarna mg:td> 0 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 2 Brak
Eliksiry: 2 +2 (różdżka)
Sprawność: 2 Brak
BiegłośćWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0<>
Język obcy: greckiII6
Język obcy: francuskiI2
KłamstwoIV13
RetorykaV25
LiteraturaIII7
AstronomiaIII7
Instrument: harfaIII7
ŚpiewII3
Aktywność: taniecIII7
Aktywność: pływanieII3
Reszta: 0

Wyposażenie

różdżka, biegłości, statystyki, sowa, teleportacja


[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Eufrosyne Valhakis dnia 24.10.16 0:30, w całości zmieniany 10 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Eufrosyne Valhakis [odnośnik]07.11.16 1:27

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Eufrosyne, mimo że wychowanej w Anglii, znacznie bliżej do greckich korzeni niż mogłoby się wydawać. Jej miłość do teatru kształtowała jej życie równie mocno, co rywalizacja ze starszą siostrą i nauki o rodzinie Valhakisów wpajane przez ojca. Nawet liczne przeciwności losu nie potrafiły powstrzymać jej od realizowania swojego marzenia ciężko, często mozolną i nieprzynoszącą oczekiwanych efektów pracą. Jednakże charakter Frozi z pewnością pozwoli jej wreszcie wspiąć się na szczyt, przy okazji pewnie zrzucając kilku innych pretendentów do tytułu najlepszego aktora.

OSIĄGNIĘCIA
Córa Melpomene
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Teleportacja
WYPOSAŻENIE
Różdżka, sowa
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[07.11.2016r.] Karta postaci -650


Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni

Hereward Bartius
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zdarzyć się musiało
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t576-hereward-bartius-barty https://www.morsmordre.net/t626-merlin https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f222-hogsmeade-134-dom-bartiusow https://www.morsmordre.net/t2860-skrytka-bankowa-nr-20#45895 https://www.morsmordre.net/t1014-bartek-wsiakl
Eufrosyne Valhakis
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach