Magnolia Forseti Cresswell
Nazwisko matki: Cattermole
Miejsce zamieszkania: mieszkanie nad Dziurawym Kotłem, Londyn
Czystość krwi: mugolska
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: wytwórczyni samopiszących piór, zegarmistrzyni i alchemiczka po godzinach
Wzrost: 177cm
Waga: 63kg
Kolor włosów: czarne z brunatnym pobłyskiem
Kolor oczu: błękitne
Znaki szczególne: kilka drobnych blizn na palcach lewej dłoni - skutki głaskania psa, który głaskany być nie chciał
dość sztywna, 13 i ¾ cala, jesion, włókno z mandragory
Ravenclaw
kruk (teoretycznie)
córka leżąca w kałuży krwi, zabita przez wilkołaka
świeżo skropiony atrament, wysuszony pergamin, mięta i kremowe piwo
Frank wyleczony z likantropii
wyrywanie ptakom piór z ogonów
Osy z Wimburne
w wolnym czasie szukam antidotum na wycie do księżyca
przyzwyczaiłam się do rytmu kufli stukających o stoliki w Dziurawym Kotle
Jessica de Gouw
W naszym ogrodzie rosła jabłoń. Wzrastała przy gwarze pięciu pokoleń, z roku na rok coraz głębiej zapuszczając swoje korzenie, a gałęzie wyciągając coraz bliżej nieba. Wiosną zieleniła się aż oczy bolały, jesienią strząsała z szarobrunatnych witek wszystkie swoje liście i owoce. Lubiłam ją. Kojarzyła mi się z rodziną, z tym, co dobre i trwałe. Latem któregoś roku Anna i Dereck wzięli pod nią ślub. Potem była zabawa i tańce. To na niej złamałam sobie po raz pierwszy nogę, kiedy próbowałam udawać, że z moich pleców wyrastają skrzydła, a ja potrafię latać. Gdy miała już wystarczająco grube gałęzie, tata powiesił na niej huśtawkę, taką prostą, złożoną z mocnej deseczki i dwóch grubych lin. Gałąź pękła. Do dziś dzień boczna część drzewa wygląda jak rozczapierzone palce leśnej zjawy.
Pierwsze pączki pojawiały się już z nadejściem marca, kiedy to zima miała jeszcze w swoich rękach władzę nad tym kawałkiem ziemi, a na szybach powstawały najpiękniejsze malunki na świecie. Któregoś dnia przyniosłam jeden z nich mamie. Był zielony i świeży, ale zdecydowanie bardziej rozwinięty niż reszta tych, które wciąż tkwiły na gałęziach i starały się utrzymać na nich, póki powietrze ziało chłodem od samego rana. Nie pamiętam tego, co do mnie wtedy powiedziała. Słowa zginęły w mojej głowie już dawno temu. Jednak zapamiętałam dokładnie jej wyraz twarzy, kiedy pączek w moich dłoniach rozkwitł na jej oczach, barwiąc naszą szarawą, małą izbę kuchenną bielą i słodkim zapachem. Pobladła nagle, a jej tęczówki szkliły się tak mocno, że aż trudno było mi w nie patrzeć. A ja nic nie rozumiałam - zarówno tego, w jaki sposób pączek rozkwitł w moich dłoniach, jak i tego, dlaczego mama tak nagle, w jednej chwili zdołała mnie tak bardzo znienawidzić.
Moja matka, urodzona jako niemagiczna w rodzinie, gdzie magia była sprawą dość zwyczajną, nienawidziła wszystkiego, co nadprzyrodzone i nie mieszczące się w głowie. Tak więc nie lubiła słuchać o kręgach w zbożu i zbliżających się pierwszych dźwiękach wojny. Wielu rzeczy tak naprawdę nie lubiła. W tym mnie i mojego brata, kiedy okazaliśmy się zupełnie niezwykłymi dziećmi, podczas gdy ona chciała, byśmy byli zupełnie zwykli.
Gdy zawoziła nas na peron, jaskółki przylatywały z zachodu, zostawiając na niebie pamięć swoich drobnych, wygiętych w literę „T” sylwetek i skrzecząc tak piskliwie, że aż czuć było dreszcze na plecach. Miałam wrażenie, jakby żegnały mnie na zawsze. Nie miałam jeszcze wtedy pojęcia, ile prawdy kryło się za tym stwierdzeniem.
Dziadkowie mieli w Londynie ładne, dość obszerne mieszkanie, zdecydowanie większe od tego, które zajmowaliśmy z rodzicami w Swansea. Z okna w salonie widać było niewielki park po drugiej stronie ulicy, samochody trąbiące na stado gołębi, które zawsze siadały w jednym i tym samym miejscu, elegancko ubrane panie kroczące na tych swoich małych bucikach gdzieś, gdzie diabeł mówił dobranoc.
- Mamy na parapecie gniazdo – odparłam któregoś razu, gdy zostaliśmy z dziadkiem sam na sam, bo babcia poszła do pracy – do szwalni. – To chyba pliszka. Samica przyleciała z gałązkami.
- Czegóż się tu tak zagubiła… powinna szukać jakiegoś bezpieczniejszego schronienia.
- Przecież na naszym parapecie jest bardzo bezpiecznie.
- Zewsząd ją widać.
Zdjęłam z głowy firankę, udając, że to wcale nie był welon i podeszłam do stołu, gdzie dziadek zajmował się swoja pracą. Ukucnęłam, przedramiona oparłam na krawędzi stołu, a na nich ułożyłam brodę. Uwielbiałam patrzeć, jak jego nieco pomarszczone, ale wciąż zdolne do manualnych zajęć dłonie z taką troską i oddaniem malutkim nożykiem zeskrobywały perliste warstwy dutki tak, by te były odpowiednio ostre, ale nie na tyle, by zakończony koniec łamał się przy każdym mocniejszym nacisku. Koronkowa robota, myślałam zawsze, gdy inne, nie większe od poprzedniego ostrze strzygło delikatnie chorągiewki, nadając pióru nieco więcej lekkości i poręczności. Zazwyczaj wykorzystywał lotki wron, sów, orłów, gęsi i indyków, bo te były najbardziej dostępne. Gorzej było z piórami łabędzimi, najtrudniej było je dostać, ale to za nie płacono mu najwięcej. Kiedy babcia rzucała komendę „Henry, nie wiem, czy damy sobie radę do końca miesiąca”, dziadek ubierał mnie ciepło, chwytał za rękę i zabierał nad dziki staw.
Stado tych pięknych, śnieżnobiałych ptaków, które na tle ciemnej tafli wyglądały niczym lśniące aureole, było niewielkie, złożone z praktycznie samych dorosłych osobników. Najpierw kusił je przynętą zrobioną w domowym zaciszu, a potem usypiał zaklęciem i wyrywał ze skrzydeł po kilka lotek.
- Nie boli je to, dziadku?
- Nic nie czują.
Te słowa musiały mi wystarczyć i służyć jako jedyna, niepodważalna prawda. Głównie z tego powodu tak polubiłam jego zajęcie, które niedługo potem stało się również i moim. Nikogo nie krzywdziliśmy.
Po powrocie do domu siadałam obok niego i patrzyłam, co robi z nimi dalej. Jak delikatnie obraca je w palcach, sprawdzając każdą chorągiewkę, z jakim namaszczeniem obcina starannie najmniejsze promienie na dutce, profilując ją tak, by cała stosina nadawała się do każdej dłoni. Znałam wszystkie mechanizmy, jakie towarzyszyły całemu procesowi tworzenia pióra, a następnie napełniania go atramentem.
Dziadek był również naszym osobistym zegarmistrzem. Ponoć sztuki nauczył się od ojca, mugola, ale jego matka, a tym samym moja prababcia, jako czarownica niezbyt była zadowolona z faktu, że syn uczy się tak… prostych i niemagicznych sztuczek. Praktykował więc w głębinach ojcowskiego warsztatu, gdzie wszystkie narzędzia były na wyciągnięcie ręki. A potem całą naukę przekazywał mi – powoli, kroczek po kroczku uczył mnie, jak naprawiać te małe działa sztuki. Obiecałam mu, że kiedyś sama będę tworzyła takie cuda. Nim jednak udało mi się dotrzymać obietnicę, dziadek zginął. Był jednym z tych Bogu ducha winnych ludzi, którzy 14 kwietnia 1941r. znaleźli się na jednej z londyńskich uliczek będących celem bombardowania. Akurat, kiedy w naszym parku zakwitły magnolie.
Nie lubiłam Hogwartu. Niemal od początku. Wyzywana od szlam, brana za popychadło, wyśmiewana i wytykana – w takiej sielankowej atmosferze zleciał mi cały mój okres edukacji! Przeszłam przez wszystkie fazy akceptacji, od złości i frustracji po celowe lekceważenie każdego negatywnego słowa skierowanego w moją stronę i przyklejania na usta pięknego uśmiechu numer pięć, kiedy jednak takie słowo docierało ostatecznie do moich uszu. Nienawidziłam ich. Tych wszystkich, którzy wykrzywiali twarz w paskudnych grymasach, gdy przechodziłam tuż obok. Dlatego wolałam uciekać gdzieś daleko, gdzieś, gdzie ich wzrok mnie nie dosięgał. Sowiarnia wydawała się być miejscem idealnym. Nikt przecież nie lubił natarczywego hukania, opadających z góry piór i słodkiego, chociaż niezbyt przyjemnego zapachu ptasich odchodów.
Przez długi czas wydawało mi się, że jestem tam absolutnie bezpieczna, ukryta pod skrzydłami sów, które tak mocno kojarzyły mi się z domem i ukochanym dziadkiem, odcięta od kąśliwej rzeczywistości. Ktoś mi jednak kiedyś powiedział, że bezpieczeństwo jest bardzo ulotne, bo los ma to do siebie, że prędko znajduje osoby, które są w stanie zakłócić tę swoistą harmonię. W obojętnie jaki sposób.
Frank nie wyróżniał się jakoś szczególnie spośród innych uczniów. Właściwie byłam w stanie zaryzykować stwierdzenie, że był dokładnie tak samo szary i niewyraźny jak ja. Być może dlatego, że nasze światy poniekąd miały takie same barwy, potrafiliśmy wykładać przed sobą to, co do tej pory udawało nam się chować pod grubymi połami szkolnych szat. Kolejne partie magicznych szachów w sowiarni pozwalały mi na jakiś czas zapomnieć o niedogodnościach bycia córką dwójki niemagicznych i przypominały, że na tym świecie istnieją jeszcze dobrzy ludzie.
Nie byłam prymusem, ale nie traktowałam też nauki jak zła ostatecznego. Eliksiry i zaklęcia szybko przypadły mi do gustu, głównie na nich skupiałam całą swoją uwagę i chęci, pozostałe przedmioty albo muskając jedynie spojrzeniem, albo zdając je na „byle by”. Na zajęciach bywałam nadgorliwa, celowo myląc kolejność dodawanych składników albo obrabiając je w inny sposób, niż było to opisane w podręczniku, na zajęciach z zaklęć gesty moich dłoni były zgoła inne od tych, które ćwiczyli pozostali uczniowie, co oczywiście musiało również zostać uznane za świetny powód do żartów. Kryłam w sobie coś z buntowniczki. Kiedy miałam do czynienia z rzeczami plastycznymi, budziła się we mnie przekora i chęć zmiany, eksperymentowania. Na sumach i owutemach jakoś okiełznałam swoje żądne przygód instynkty, ale też nie było za bardzo się czym chwalić. No, poza dwiema tłustymi W właśnie z eliksirów i zaklęć oraz wątpliwym P z opieki nad magicznymi stworzeniami. Moje ambicje nie sięgały zbyt daleko, chciałam po prostu wrócić do domu i zająć się piórami. Zdawałam sobie jednak sprawy, że zaplecze zawodowe, które poniekąd stworzyło się po skończeniu Hogwartu, nie całkiem wystarczało, by zdobyć przychylność dawnych klientów dziadka co do sprzedaży piór, dlatego zdecydowałam się na rozszerzenie moich kompetencji i rozpoczęłam trzyletni kurs w katedrze alchemii przy Świętym Mungu. Dziadek kiedyś mówił mi, że powinniśmy pomyśleć o wytwarzaniu atramentów, a do tego ten kurs był całkiem przydatny. Ten plan co jakiś czas o sobie przypominał, ciążąc z tyłu mojej głowy.
Wróciłam tylko na chwilę. Babcia była wściekła, że wyjeżdżam na drugi koniec Anglii z człowiekiem, którego znam gorzej niż plan swojego pokoju. A mnie to nie przeszkadzało. Jej krzyki i ględzenie wchodziły jednym uchem, a drugim wychodziły. I tak właśnie, w akompaniamencie chaosu, rozpoczęła się moja podróż do dorosłego życia, do mil samodzielnie podejmowanych decyzji i ton niepozmywanych naczyń. Do drugiej połowy łóżka zapełnianej każdego wieczoru znajomą sylwetką i do dwóch kubków z kawą stojących obok siebie na kuchennych blacie. Bardzo pragnęłam, żeby mi się oświadczył, żebyśmy wzięli ślub i wreszcie stworzyli rodzinę z prawdziwego zdarzenia. Pierścionka jednak nie było. Pojawiło się za to dziecko. Nieślubne, oczywiście, ale kochane bez względu na wszystko. Daisy była naszym małym oczkiem w głowie, troszczyliśmy się o nią, dbaliśmy, na Merlina, była wszystkim, co dobre w naszym życiu. Nathaniel pracował w Ministerstwie Magii, a ja siedziałam w domu, na zmianę zajmując się naszą małą córeczką i tnąc pióra na zamówienie, oczywiście nigdy nie gardząc otrzymanymi za nie galeonami. Byliśmy szczęśliwi. Do czasu.
Nathaniel uległ wypadkowi. Powtarzałam mu, że testowanie mioteł to jakieś szaleństwo i że prędzej wpędzi mnie do grobu ze stresu, a siebie do Munga z powodu tych przeklętych, fruwających drzazg, niż zdziała w tym kierunku coś pożytecznego. Niewiele się pomyliłam.
Kiedy Nathaniel wrócił do domu z prawie trzymiesięcznego pobytu w szpitalu, byłam pewna, że trochę odetchnę. Skończy się błaganie babci i Rana o opiekę nad małą Daisy, skończy się branie każdej możliwej roboty, żeby tylko zapewnić małej godne, chociaż skromne życie. Nie myliłam się i wtedy. Nathanielowi coś… coś mu się stało. Nie patrzył już na mnie tak, jak kiedyś, obarczał winą za samotność w szpitalu i brak wsparcia, a ja nie miałam pojęcia, jakich argumentów użyć, żeby wytłumaczyć mu sytuację, jaką próbowałam kontrolować tutaj, w domu. Nie rozumiał, że każdą wolną chwilę spędzałam pracując, żebyśmy oboje nie musieli bać się o następny dzień. Nie rozumiał, że robiłam to dla naszego wspólnego dobra. Od tamtej pory całą przestrzeń naszego mieszkania wypełniały wieczne pretensje i kłótnie. O wszystko, nawet o te najdrobniejsze szczegóły, które nigdy nie rzutowały tak drastycznie na nasze życie. Jego stan zdrowia się poprawiał, ale co z tego, skoro nie był już tym samym człowiekiem, którego kiedyś znałam? Nie mógł pracować przez kilka miesięcy, myślową przestrzeń zasypując nowinami o swoistym ruchu oporu czarodziejów, którzy zechcieli pokazać swoją siłę mugolom, i to chyba właśnie to doprowadziło go do istnego szału. Chciał działać, a ja z kolei wolałam zachować bierną postawę i trzymać Daisy z dala od takich problemów. Nie wiedziałam jak mogę mu pomóc, chociaż starałam się na wszelkie możliwe sposoby. W końcu musiał wybuchnąć.
Gdy wróciłam z pracy, mieszkanie było puste. Nie było rzeczy Daisy, nie było też rzeczy Nathaniela. Jakby rozpłynęli się w powietrzu. Przez okno słychać było tylko nawoływania mew, które odbijało się od ścian dudniącym echem.
Latały przeważnie nad sadami owocowymi, naiwnie sądząc, że dorwą się do rozłożystej korony czereśni albo wiśni. Wieśniacy je jednak przepędzali albo ustawiali przy drzewach strachy na wróble. Ja i Ran czuliśmy się wtedy jak takie szpaki, odtrącani przez ludzi, którzy potrafili tylko kręcić do nas głowami albo przepędzać z podwórka, jakbyśmy nagle stali się złym omenem.
- Widzieli ich może państwo? – zapytałam po raz tysięczny, pokazując małżeństwu nieruchome, zaśniedziałe zdjęcie przedstawiające czarnowłosą dziewczynkę mniej więcej w wieku trzech lat i przytulającego ją mężczyznę z burzą orzechowych loków, mocno kontrastujących z błękitnymi oczami. Kiedyś fotografia śmiałaby się radośnie, teraz została zatrzymana zaklęciem na wypadek, gdyby miała styczność z mugolami.
Znów kręcenie głową i wymruczane pod nosem proste „przykro nam”. Niezliczenie wiele usłyszałam już takich prozaicznych kondolencji w ciągu tych trzech lat poszukiwań, z biegiem czasu stawałam się na nie zupełnie niewrażliwa. W moim życiu górował jedynie chroniczny strach o życie Daisy. Starałam się nie łamać, ale jedynie Ran wiedział, ile było już we mnie blizn i zasklepiających się, świeżych ran. Wpadłam w tak głęboki pragmatyzm, tak usilnie kierowałam naszymi krokami w jednym kierunku, że w końcu zupełnie straciłam poczucie przestrzeni i czasu. Poprosiłam go, żeby dalej pozwolił mi iść samej. Obiecałam, że będę dbała o słanie mu listów z informacjami, gdzie się obecnie znajduję i czy poszukiwania dają jakieś skutki.
Nie dały.
Po kilku następnych latach dałam za wygraną, codziennie karmiąc swój umysł zmyślnymi kłamstwami (wolałam nazywać je marzeniami), które miały udowodnić mi, że Daisy tak naprawdę nic nie jest, że Nathaniel zabrał ją gdzieś daleko, gdzieś z dala od śmierci wielkich czarodziejów i gnieżdżącego się w ciemnych chmurach niebezpieczeństwa. Nie miałam pojęcia gdzie, ale to też potrafiłam wytłumaczyć na swoją korzyść, bo przecież mógł zabrać ją naprawdę wszędzie. W tym momencie czułam zawsze mocniejsze bicie serca, ale prędko je uspokajałam. Nie mógł przecież zrobić jej krzywdy.
Więc tak, dałam za wygraną. Choć nie powinnam.
Na dłużej zagrzałam miejsce w Szkocji, w niewielkiej, górskiej mieścinie – Morvich. Pracowałam jako kelnerka w tamtejszej gospodzie, nie narzekałam, choć coraz częściej zdarzało mi się tęsknić za moim domem, gdzie wciąż czekały na mnie stare narzędzia dziadka do obróbki piór i naprawy zegarków.
I wtedy, gdy najmniej się tego spodziewałam, pojawił się on. Przyleciał do mojego życia niczym kruk. Samotny, zmęczony, jakby wewnętrznie nadkruszony, szukający jedynego bezpiecznego wyjścia z klatki, do której ktoś siłą go wrzucił, nie chcąc przy tym naruszać nietykalnego bezpieczeństwa wszystkich tych, którzy byli mu bliscy. Oboje nabraliśmy już swoich barw, wyrzekając się na zawsze dawnej szarości. Tamtego dnia długo rozmawialiśmy, ale tak naprawdę nie pamiętam o czym. Wiem tylko, że znów poczułam się dobrze, lekka jak piórko. Chciałam wrócić razem z nim do Londynu, pomóc mu w opiece nad Dziurawym Kotle. Zgodził się.
Kiedy myślę o ślubie w parku, niemal wybucham niekontrolowanym śmiechem. Nie planowaliśmy tego, sama decyzja wypłynęła z nas jak rzeka uwolniona z tamy. I tak po prostu, tak zwyczajnie, po czarodziejsku, ale z kapką ludzkiej naiwności.
Jesteśmy mężem i żoną.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 0 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 8 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 18 | +2 (kociołek) |
Sprawność: | 1 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Astronomia | IV | 20 |
Historia Magii | I | 2 |
Numerologia | III | 10 |
ONMS | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 5 |
Starożytne runy | II | 5 |
Zielarstwo | II | 5 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznastwo | II | 0 |
Ekonomia | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Muzyka (śpiew) | I | 1 |
Gotowanie | I | 1 |
Krawiectwo | I | 1 |
Wytwórstwo (naprawianie zegarków) | II | 7 |
Wytwórstwo (magiczny atrament) | I | 1 |
Wytwórstwo (piszące pióra) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Pływanie | II | 7 |
Taniec Współczesny | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 0 |
Różdżka, kociołek miedziany, sowa, 10 punktów statystyk
Ostatnio zmieniony przez Magnolia Carter dnia 22.10.16 22:37, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
Z szeroko otwartymi ramionami zapraszam Cię na fabułę.
[26.01.17] Zwrot PD; +20 PD, +1 pkt zaklęć
[09.03.17] Wsiąkiewka (kwiecień): +30 PD, +1 PB
[02.04.17] Zwrot PD (kociołek miedziany) +50 PD
[27.05.17] +5 pkt do statystyk
[13.06.17] Aktualizacja postaci: +4 punkty biegłości (dodana biegłość starożytnych run), -220 PD
[25.07.17] Utrata różdżki (jako konsekwencja przesłuchań i odsieczy)
[26.07.17] Odsiecz, +100 PD