Łazienka
AutorWiadomość
Łazienka
Łazienki w szpitalu Św. Munga z powodu wiecznie trwającego remontu oraz problemów z kanalizacją są wspólne dla mężczyzn i kobiet. Znajdują się tam dwa spore pomieszczenia oddzielone drzwiami pomalowanych łuszczącą się ze starości białą farbą. Posadzka jest zimna, kamienna, zaś ściany wilgotne od cieknących rur, których nikt nie ma czasu naprawić. Jedno z pomieszczeń służy jako pokój kąpielowy. Znajduje się tam rząd ciasnych pryszniców, odgrodzonych od siebie zaledwie ceratową zasłonką. W drugim pomieszczeniu znalazły się poobtłukiwane zlewy, z dyfuzorami, w których próżno szukać mydła oraz kilka kabin z toaletami, czystymi, choć pozostawionymi w równie opłakanym stanie jak większość wyposażenia.
Ostatnie wydarzenia dały się Saoirse we znaki, jednak z naturalnym dla siebie uporem, starała się nie zwracać uwagi na przeciwności losu. Po prostu żyła dalej, pracowała i egzystowała w świecie wraz ze swoim psem, stresując się jedynie nieco bardziej nieswoistymi napadami migreny. O ile te dotychczas wydawały się znośne, objawowo podręcznikowe, tak sytuacja chociażby sprzed kilku dni, gdy podczas leczenia dostała silnego krwotoku z nosa, wydała jej się już niepokojąca. Stresowała się, bo przecież w podobny sposób dwa miesiące temu w ogóle przywitała swoją nową przyjaciółkę-migrenę i nie miała żadnej pewności, czy tym razem nie stanie się coś gorszego, na co nikt nie umiałby zaradzić. Nigdy nie przykładała szczególnej uwagi do swoich chorób i zwyczajnych dolegliwości, jednak od pewnego czasu miała wrażenie, że była nosicielem każdej z nich - fakt, że była świadkiem wielu dziwnych, wręcz absurdalnych, objawów wywołanych przez anomalie, które niosły za sobą ryzyko nieodwracalnych dolegliwości wcale tutaj nie pomagał.
Dzisiejsze godziny w szpitalu dłużyły się w nieskończoność, skutecznie wyprowadzając kobietę z równowagi - z każdą kolejną chwilą coraz trudniej panowała nad swoim nastrojem, który dzisiaj nie należał do najlepszych. Świat stawał na głowie, zaskakując ich w najmniej odpowiednich momentach i miała dziwne przeczucie, że i dzisiaj miało wydarzyć się coś nieprzyjemnego. Po obchodzie, wypaleniu papierosa, który nie smakował wcale, powróciła do gabinetu; musiała się zdrzemnąć; zmęczenie organizmu dało o sobie znać, kiedy wypełniała kolejne z rzędu dokumenty. Bez namysłu przeniosła się na swoją kozetkę, gdzie próbowała zasnąć, przewracając się z boku na bok, gdy nagle silny ból głowy, zaciskający się obręczą wokół ocucił ją z ciężkiego, rozgniatającego zapadania się w sobie. Wiedziała, że nie będzie w stanie z nim funkcjonować, zmuszona więc koniecznością zażycia leków podniosła się, może zbyt szybko i gwałtownie: obraz przed oczami zaczął dziwnie drżeć, zwężać się i wirować wbijając ją w ziemię. Potem szybko zorientowała się, że coś ciepłego i lepkiego, o metalicznym posmaku znaczącym wąskie wargi, spływa po jej twarzy i skapuje prosto na podłogę i kitel. Tamując krwotok z nosa chwyconą z szafki ściereczką, Saoirse wybiegła z gabinetu wprost do łazienki mieszczącej się kilka metrów dalej.
Stała nieruchomo, pochylona nad umywalką. Drżącą ręką obmywała właśnie twarz wodą, drugą podtrzymywała zimny, prowizoryczny kompres na swoim karku a gdy otworzyła oczy, z jej ust wydobyło się stłumione przekleństwo. W ostatnim czasie krwawienia z nosa zdarzały się zdecydowanie zbyt często i chociaż była niemal pewna, że są wynikiem anomalii, za każdym razem stresowały ją tak samo mocno. Umywalka w odcieniu brudnej bieli przyjęła kolor rozwodnionej czerwieni, by z czasem spłukać wszystkie dowody zbrodni w otchłani rur kanalizacyjnych. Nie czuła się najlepiej, w zasadzie nie czuła się wcale, ani dobrze ani źle, a zwyczajnie słabo, gdy z trudem zbierała rozbiegane myśli w całość. Krwawienie powoli ustawało. Przystawiła wydobytą z kieszeni chusteczkę do nosa a zaraz potem usiadła na pobliskim parapecie; wciskając się chudymi plecami w kąt czekała, aż wszystko minie do tego stopnia, by mogła z powrotem wrócić do swojego gabinetu dokończyć rozpoczęte zajęcie.
Po niedługiej chwili wszystko faktycznie wróciło względnie do normy; ból głowy wciąż był obecny, bawełniana chusteczka, ciasno przyciskana do nozdrzy, przybrała już niemal w całości brudny odcień zaschniętej krwi. Odetchnęła więc, prostując nogi i spierając się bokiem głowy o ścianę. Było późno; nie podejrzewała, że ktokolwiek znajdzie ją tutaj i miała nadzieję, że kolejny zaskakujący napad zdoła zamieść pod dywan, nie mówiąc o nim absolutnie nikomu, ale nie wiedziała, jak bardzo się myli. Nie zauważyła jego obecności pochłonięta tamowaniem krwawienia a kiedy nieznośne uczucie bycia obserwowaną wreszcie zostało zarejestrowane przez receptory, uniosła wzrok na drzwi, mrużąc oczy.
Nie była pewna jak długo tam stał i ile widział, nie wiedziała też co mu powiedzieć, bo nie zamierzała się przed nikim tłumaczyć. Spąsowiała, niezadowolona z faktu, że widzi ją w takim stanie, bezradnym, trochę jako obraz nędzy a bardziej rozpaczy, w pobrudzonym ubraniu - chyba? - po raz pierwszy w życiu, chcąc zapaść się pod ziemię lub wypaść przez okno, które miała za plecami.
Gość
Gość
Kształt znanego im świata zmieniał się, ewoluował. Zostały zatarte pewne granice, których jak dotąd nie przekroczył nikt inny, bo nie miał dość odwagi, by sięgnąć po to, co im się przecież należało wraz z dziedzictwem przejętym od przodków. Wszystko to brzmiało szumnie, ale w obliczu wydarzeń ostatnich dni, Thomas wcale nie czuł patosu i egzaltacji, z jaką wspominano o ich rzekomych dokonaniach. Włamanie do Azkabanu, pożar w ministerstwie, próby opanowania anomalii — w jednym przypadku udane, w drugim omal nieprzypłacone życiem. Dopiero gdy zajrzał śmierci w oczy, pojął, że może wcale nie jest mu aż tak obojętne, co się z nim stanie. Choć pchało go w ramiona destrukcji, pragnął zapomnienia i odpoczynku, osunięcia się w niebyt, coś go trzymało za kostkę i nie chciało puścić, trzymając przy życiu. Uścisk ten był słaby; ledwo wyczuwalny. Wystarczający jednak, by kiedy wybuch próbował go wyszarpać z jego objęć, nie ustąpił. Po poparzeniach pozostały jeszcze blade ślady, nie wyglądał najlepiej. Zapytany, wmawiał, że był w ministerstwie, kiedy wybuchł pożar. Nikt nie musiał wiedzieć o pojedynku na cmentarzu, choć władze musiały się zdziwić gdy, kiedy noc wydała swoje ostatnie tchnienie, ich oczom ukazał się opłakany stan tamtego miejsca. Nie żałował, że spróbowali przeszkodzić Wrightowi i jego towarzyszce. Żałował jedynie, że nie zrobili tego skuteczniej. Żałował konsekwencji, które cała tamta sytuacja ze sobą niosła, ale nie cofnąłby czasu. W świetle prawa nie powinno tam być żadnego z ich czwórki, dlatego na wpół z zainteresowaniem wyczekiwał, czy nadejdzie wezwanie na przesłuchanie. W świetle prawa nie było tam złych ani dobrych; niezależnie od intencji, wszyscy naruszyli zasady, czy znajdzie się jednak ktoś, kto je wyegzekwuje, skoro ministerstwo dopiero podnosiło się z popiołów? Czas osądzi, czy odrodzi się niczym feniks, czy w popiołach zostanie.
Wpadł do szpitala, sporo ryzykując. Wciąż istniało prawdopodobieństwo natknięcia się na aurorkę, którą poturbowali mocniej, niż którekolwiek z nich zamierzało. Cel uświęcał jednak środki, a choć na nic się to nie zdało, powinni być konsekwentni. W razie potrzeby zamierzał iść w zaparte — było ciemno, nikt nie wiedział co robić, nikt nie wiedział, w kogo celuje. Nie przyszedł tu jednak, by kontemplować swoje ewentualne wymówki. Przyszedł tu, bo odkąd przeciwstawił się sile anomalii, coś nie dawało mu spokoju. Jak to jest, że ze wszystkich wspomnień, które uznawał całe życie za szczęśliwe, to właśnie to dotyczące jej okazało się na tyle silne, by wyrwać go ze szponów ciemnej mocy? Nie rozumiał, nie wiedział jak to nazwać. Uznał, że musi ją zobaczyć; sprawdzić, czy wszystko w porządku. Przez ostatnie dni znów zniknął, jak kamień w wodę, pozostawiając po sobie jedynie niedomówienia. Nie miał odwagi się z nią kontaktować. Wcale nie dlatego, że był tchórzem; po prostu nie wiedział, co przyniosą akcje, w których brał udział. Mógł zginąć, mogli go zamknąć — nie zobaczyliby się już wówczas, w przypadku tej drugiej opcji zadbałby o to osobiście. Wiedział, że nie powinien przychodzić, ale to już trzeci raz, gdy dochodził do takiego wniosku, a przychodził mimo to.
Wiedział, że o czymś mu nie mówiła, ale gdy wypadła z gabinetu w takim pośpiechu, że jej rude kosmyki jedynie mignęły mu przed oczami jak zabłąkany promień słońca i zniknęły za drzwiami łazienki, wiedział, że coś jest nie tak. Wślizgnął się za nią do pomieszczenia bezszelestnie niczym duch; obserwował, jak pochyla się nad umywalką. Zamarł, w oczekiwaniu na to, co się wydarzy, a choć chciał podejść i zapytać, czy wszystko w porządku, wstrzymał się. Jego ubrana w czerń sylwetka niemal stopiła się z cieniem, który czaił się w odległym od Saorise kącie. Wątłe światło wpadające przez okno nie mogło go oświetlić na tyle, by mogła go dostrzec bez wysiłku i bez wiedzy, że właściwie tam stoi i bacznie jej się przygląda. Czyżby to były problemy, o których milczała tak uparcie? Krew na bieli uniformu była taka wymowna, tak bardzo rzucała się w oczy, nawet w półmroku. Wyglądała niemal na czarną. Wyszedł z cienia dopiero wtedy, gdy usiadła na parapecie. Nie odezwał się, przedłużając milczenie między nimi, podszedł do niej jednak powoli, a kroki odbiły się echem od ścian wyłożonych kafelkami, które lata świetności miały dawno za sobą. Wyglądała źle. Na chorą, zmęczoną, choć w dalszym ciągu uważał, że jest piękna. W dalszym ciągu nic nie mówił. Zdjął płaszcz i położył go obok kobiety na parapecie, by w końcu podwinąć rękawy czarnej koszuli. Cieszył się, że panuje tutaj półmrok; nie chciał, by pytała. Właściwie nic nie musiała mówić. Podszedł do umywalki i zmoczył chusteczkę w letniej wodzie, po czym wrócił pod okno. Stanął blisko; za blisko, w zasadzie między kolanami Havisham. Jego twarz jak zwykle, nie wyrażała zupełnie niczego, a spojrzenie miał spokojne, utkwione w jej. Przetarł rogiem chusteczki te miejsca, które pominęła. Krew wyglądała na jej bladym licu dziwnie, obco. Nie powinno jej tam w ogóle być.
— To jest to nic? — Zapytał niemal bezgłośnie, nawiązując do ich rozmowy sprzed kilku dni, kiedy upierała się, że nic jej nie jest albo zmieniała temat.
Wpadł do szpitala, sporo ryzykując. Wciąż istniało prawdopodobieństwo natknięcia się na aurorkę, którą poturbowali mocniej, niż którekolwiek z nich zamierzało. Cel uświęcał jednak środki, a choć na nic się to nie zdało, powinni być konsekwentni. W razie potrzeby zamierzał iść w zaparte — było ciemno, nikt nie wiedział co robić, nikt nie wiedział, w kogo celuje. Nie przyszedł tu jednak, by kontemplować swoje ewentualne wymówki. Przyszedł tu, bo odkąd przeciwstawił się sile anomalii, coś nie dawało mu spokoju. Jak to jest, że ze wszystkich wspomnień, które uznawał całe życie za szczęśliwe, to właśnie to dotyczące jej okazało się na tyle silne, by wyrwać go ze szponów ciemnej mocy? Nie rozumiał, nie wiedział jak to nazwać. Uznał, że musi ją zobaczyć; sprawdzić, czy wszystko w porządku. Przez ostatnie dni znów zniknął, jak kamień w wodę, pozostawiając po sobie jedynie niedomówienia. Nie miał odwagi się z nią kontaktować. Wcale nie dlatego, że był tchórzem; po prostu nie wiedział, co przyniosą akcje, w których brał udział. Mógł zginąć, mogli go zamknąć — nie zobaczyliby się już wówczas, w przypadku tej drugiej opcji zadbałby o to osobiście. Wiedział, że nie powinien przychodzić, ale to już trzeci raz, gdy dochodził do takiego wniosku, a przychodził mimo to.
Wiedział, że o czymś mu nie mówiła, ale gdy wypadła z gabinetu w takim pośpiechu, że jej rude kosmyki jedynie mignęły mu przed oczami jak zabłąkany promień słońca i zniknęły za drzwiami łazienki, wiedział, że coś jest nie tak. Wślizgnął się za nią do pomieszczenia bezszelestnie niczym duch; obserwował, jak pochyla się nad umywalką. Zamarł, w oczekiwaniu na to, co się wydarzy, a choć chciał podejść i zapytać, czy wszystko w porządku, wstrzymał się. Jego ubrana w czerń sylwetka niemal stopiła się z cieniem, który czaił się w odległym od Saorise kącie. Wątłe światło wpadające przez okno nie mogło go oświetlić na tyle, by mogła go dostrzec bez wysiłku i bez wiedzy, że właściwie tam stoi i bacznie jej się przygląda. Czyżby to były problemy, o których milczała tak uparcie? Krew na bieli uniformu była taka wymowna, tak bardzo rzucała się w oczy, nawet w półmroku. Wyglądała niemal na czarną. Wyszedł z cienia dopiero wtedy, gdy usiadła na parapecie. Nie odezwał się, przedłużając milczenie między nimi, podszedł do niej jednak powoli, a kroki odbiły się echem od ścian wyłożonych kafelkami, które lata świetności miały dawno za sobą. Wyglądała źle. Na chorą, zmęczoną, choć w dalszym ciągu uważał, że jest piękna. W dalszym ciągu nic nie mówił. Zdjął płaszcz i położył go obok kobiety na parapecie, by w końcu podwinąć rękawy czarnej koszuli. Cieszył się, że panuje tutaj półmrok; nie chciał, by pytała. Właściwie nic nie musiała mówić. Podszedł do umywalki i zmoczył chusteczkę w letniej wodzie, po czym wrócił pod okno. Stanął blisko; za blisko, w zasadzie między kolanami Havisham. Jego twarz jak zwykle, nie wyrażała zupełnie niczego, a spojrzenie miał spokojne, utkwione w jej. Przetarł rogiem chusteczki te miejsca, które pominęła. Krew wyglądała na jej bladym licu dziwnie, obco. Nie powinno jej tam w ogóle być.
— To jest to nic? — Zapytał niemal bezgłośnie, nawiązując do ich rozmowy sprzed kilku dni, kiedy upierała się, że nic jej nie jest albo zmieniała temat.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Nie walczyła, nie upierała się i nie uciekała, nie mając na to siły, ochoty a tym bardziej drogi, która została jej odcięta. Po prostu czekała na to, co Vane zamierza zrobić, co powie i gdy wreszcie słowa Thomasa przecięły głuchą, nieznośną ciszę, co jakiś czas zaburzaną odgłosami budynku, odwróciła wzrok w przeciwnym kierunku. Kłamstwo ma krótkie nogi, mawiają, ale Saoirse nigdy nie czuła, by zatajenie prawdy było kłamstwem i czymś złym. Z takim charakterem i nastawieniem do życia, który zakładał nie zawadzanie nikomu i przede wszystkim sprawienie, by nikt się o nią nie martwił, myślała, że jest to dość zrozumiałe. Nie okazywała nigdy swoich słabości, nie wiedzieć czemu wmówiła sobie, że dzielenie się swoimi problemami stawiało ją na pozycji słabej kobiety a nie po to od kilku lat udowadniała sobie i otoczeniu, że słaba nie jest. Nie podejrzewała, żeby miał jej to za złe, ale najwidoczniej i tu się myliła; chociaż nie słyszała w jego głosie wyrzutów, miała nieodparte wrażenie, że one i tak gdzieś tam tkwiły, stłamszone jego nową postawą.
- Nic mi nie jest - odparła więc stanowczo, jedynie raz podejmując próbę odwrócenia twarzy i wyrwania podbródka z męskiej dłoni. Oczywiście, lepiej było przecież sobie wmawiać, że problem nie istnieje - to nic takiego - znasz mnie Thomas, wiesz, że nigdy nie dzielę się swoimi problemami, chyba nie liczyłeś, że coś się zmieniło? - i już jest w porządku. - Zmarszczyła czoło, gdy mokra chusteczka raz lżej, raz mocniej przyciskała się do jej bladej skóry zmywając resztki zaschniętej krwi.
Zamknęła oczy, skupiła się i z uporem udawała, że jest tak, jak zapewnia. Ból głowy stawał się coraz bardziej nieznośny; dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że nie zdążyła wziąć leków, kiedy nagły krwotok z nosa zaprowadził ją w to miejsce. Nie mogąc znieść zaciskającej się wokół głowy obręczy, wyprostowała się, w zmianie ułożenia doszukując się krótkotrwałego ukojenia. Kręgosłup wydał kilka przeraźliwych trzasków. Jak właściwie długo siedziała w tej skrzywionej pozycji? Miała wrażenie, że całą wieczność. Wszystkie części ciała wyrażały głośny protest przeciwko ruszaniu się, wyrażał go i chyba Thomas, który dalej tkwił pomiędzy jej kolanami. To chyba zaskoczyło ją najbardziej: ostatnim razem przecież długo zajęło mu przyzwyczajenie się do jej bliskości; teraz to ona czuła się dziwnie nieswojo, obco, kiedy od czasu opiekuńczej matki ktoś inny zajął się doprowadzaniem jej do porządku.
Uśmiechnęła się nagle szorstko, spoglądając na jego odsłonięte przedramiona. Ich podobne charaktery, podobny upór - co oczywiście negowali; nigdy nie uważali, że są do siebie podobni - były czasem całkiem zabawnym aspektem ich relacji.
- Nie tylko ja nie mówię prawdy. - Stał zdecydowanie zbyt blisko, by nie dostrzegła śladów po oparzeniu. Świeżych i poważnych, uleczonych profesjonalnie, jak zdołała ocenić, jednak nie pomyślała o tym, że Thomas mógł być jedną z grona ofiar ministerialnego pożaru. O tym wiedziałaby od razu.
- Nic mi nie jest - odparła więc stanowczo, jedynie raz podejmując próbę odwrócenia twarzy i wyrwania podbródka z męskiej dłoni. Oczywiście, lepiej było przecież sobie wmawiać, że problem nie istnieje - to nic takiego - znasz mnie Thomas, wiesz, że nigdy nie dzielę się swoimi problemami, chyba nie liczyłeś, że coś się zmieniło? - i już jest w porządku. - Zmarszczyła czoło, gdy mokra chusteczka raz lżej, raz mocniej przyciskała się do jej bladej skóry zmywając resztki zaschniętej krwi.
Zamknęła oczy, skupiła się i z uporem udawała, że jest tak, jak zapewnia. Ból głowy stawał się coraz bardziej nieznośny; dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że nie zdążyła wziąć leków, kiedy nagły krwotok z nosa zaprowadził ją w to miejsce. Nie mogąc znieść zaciskającej się wokół głowy obręczy, wyprostowała się, w zmianie ułożenia doszukując się krótkotrwałego ukojenia. Kręgosłup wydał kilka przeraźliwych trzasków. Jak właściwie długo siedziała w tej skrzywionej pozycji? Miała wrażenie, że całą wieczność. Wszystkie części ciała wyrażały głośny protest przeciwko ruszaniu się, wyrażał go i chyba Thomas, który dalej tkwił pomiędzy jej kolanami. To chyba zaskoczyło ją najbardziej: ostatnim razem przecież długo zajęło mu przyzwyczajenie się do jej bliskości; teraz to ona czuła się dziwnie nieswojo, obco, kiedy od czasu opiekuńczej matki ktoś inny zajął się doprowadzaniem jej do porządku.
Uśmiechnęła się nagle szorstko, spoglądając na jego odsłonięte przedramiona. Ich podobne charaktery, podobny upór - co oczywiście negowali; nigdy nie uważali, że są do siebie podobni - były czasem całkiem zabawnym aspektem ich relacji.
- Nie tylko ja nie mówię prawdy. - Stał zdecydowanie zbyt blisko, by nie dostrzegła śladów po oparzeniu. Świeżych i poważnych, uleczonych profesjonalnie, jak zdołała ocenić, jednak nie pomyślała o tym, że Thomas mógł być jedną z grona ofiar ministerialnego pożaru. O tym wiedziałaby od razu.
Gość
Gość
Co prawda nie jego intencją było odcinać Saorise drogi ucieczki, jakby podświadomie preferując opcję, w której nie ruszyła się z miejsca, bo taki był jej wybór. Znał ją już zbyt długo by nie wiedzieć, że nie spróbuje go oszukać. To zabawne, bo jakkolwiek w większości przypadków panowała pomiędzy nimi naga szczerość, zwykle gdy dotyczyło problemów, czy to jej, czy jego, sytuacja zmieniała swój bieg na kierunek dokładnie odwrotny. U Havisham, o ile interpretował to poprawnie, wynikało to tylko i wyłącznie z niechęci do okazywania słabości. Vane z kolei był za bardzo zobojętniały na to, by przejmować się tym, co go spotykało; w każdym razie już nie. A jednak pewne zmiany, kroki, które podjął, zdawały się zmienić odrobinę sytuację, w której się do niedawna znajdował. Jakby dołączenie do rycerzy poruszyło dawno skostniałe i zastane emocje, a każda kolejna decyzja od tamtego czasu jedynie pogłębiała ten stan odwilżu. To nie zapowiadało niczego dobrego, nie tylko dlatego, że emocje czyniły go słabym. Niektóre z nich były destrukcyjne. Co z tego, że odzyska znów możność czucia, skoro wówczas nie odniesie się to tylko do emocji pozytywnych, ale i wszystkich tych negatywnych, które kiedyś dławiły go w swoich szponach? Co jeśli jego nienawiść wróci? Co jeśli zatraci się w niej całkowicie? Jego zdystansowanie trzymało go twardo na ziemi; jeśli je utraci, może się od niej niebezpiecznie oderwać. Jak dotąd taka myśl przyszła mu do głowy tylko raz, gdy u boku Rookwood pastwili się nad czarodziejem, który był na tyle niemądry, by nie dać im tego, czego żądali. Emocje, które wtedy znienacka znalazły ujście w jego mózgu nie spodobały mu się, jakby nie należały do niego.
— Nie drażnij mnie — uciął krótko, choć właściwie Saorise mogła uznać to nawet za zabawne. Tak jakby Thomasa dało się w ogóle rozdrażnić. A mimo to poczuł ukłucie irytacji. Próba zatajenia przed nim problemów zdrowotnych to jedno, ale łganie mu w żywe oczy, gdy sam widział, że w porządku nie jest, to drugie. Mogła odwracać wzrok, ale i tak delikatnym, choć stanowczym gestem chciał ją zmusić, żeby tego nie robiła.
— Nie musisz mi mówić, co się dzieje, ale nie bagatelizuj problemu — dodał w odpowiedzi. Nie patrzyła na niego, nie musiała, a to go zresztą tylko utwierdziło w przekonaniu, że sama siebie próbuje oszukać. Mimo wszystko nie umiał jednak odnaleźć w sobie wyrzutów sumienia związanych z tym, że nie zainteresował się jej problemem bliżej. Po raz kolejny już dotarło do niego, że to wszystko jest zbyt trudne, by dalej to ignorować. Nie rozumiał jeszcze do końca, dlaczego tak było. Dlaczego to Havisham miała się okazać w jego życiu na tyle istotna, że wspomnienie o niej przegoniło moc, która prawie zmiażdżyła go w swoich objęciach. Niby nic wielkiego, a jemu to wciąż nie dawało spokoju. Nie mógł sobie pozwolić teraz na takie myśli, nie, kiedy wszystko było na dobrej drodze. Kiedy urośli w siłę, kiedy w perspektywie miał misję, która mogła okazać się samobójczą. Nie będzie tam miejsca na to, żeby się rozpraszać tym, że ktoś na niego czeka. A jednocześnie był tak bardzo ciekaw, co stałoby się, gdyby pozwolił sobie jednak na odkrycie, dlaczego Saorise tak mu się rozpanoszyła w głowie. W trakcie swojej nieobecności wspominał o niej, ale rzadko; co takiego mogło się zmienić? Ten nadmiar myśli i emocji ani trochę mu się nie podobał.
— Milczenie to nie kłamstwo — szepnął jedynie. Skończył wycierać ślady krwi z policzków kobiety i oparł ręce po obu stronach jej ciała, kontrując jej spojrzenie ze swoim. Wiedział, że mógł jej ufać, ale nie chciał jej w to mieszać. Wiedział, o co jej chodziło, nie był idiotą; ślady po oparzeniach jeszcze do końca nie zeszły. I tak miał sporo szczęścia, bo to, co stało się na cmentarzu mogło się skończyć znacznie gorzej. Do dzisiaj nie potrafił określić, dlaczego właściwie Wright na nich kogoś nie wezwał. Powinien był się ocucić w Tower, a nie być w stanie jeszcze odtransportować Apollinare do uzdrowicielki.
— Nie drażnij mnie — uciął krótko, choć właściwie Saorise mogła uznać to nawet za zabawne. Tak jakby Thomasa dało się w ogóle rozdrażnić. A mimo to poczuł ukłucie irytacji. Próba zatajenia przed nim problemów zdrowotnych to jedno, ale łganie mu w żywe oczy, gdy sam widział, że w porządku nie jest, to drugie. Mogła odwracać wzrok, ale i tak delikatnym, choć stanowczym gestem chciał ją zmusić, żeby tego nie robiła.
— Nie musisz mi mówić, co się dzieje, ale nie bagatelizuj problemu — dodał w odpowiedzi. Nie patrzyła na niego, nie musiała, a to go zresztą tylko utwierdziło w przekonaniu, że sama siebie próbuje oszukać. Mimo wszystko nie umiał jednak odnaleźć w sobie wyrzutów sumienia związanych z tym, że nie zainteresował się jej problemem bliżej. Po raz kolejny już dotarło do niego, że to wszystko jest zbyt trudne, by dalej to ignorować. Nie rozumiał jeszcze do końca, dlaczego tak było. Dlaczego to Havisham miała się okazać w jego życiu na tyle istotna, że wspomnienie o niej przegoniło moc, która prawie zmiażdżyła go w swoich objęciach. Niby nic wielkiego, a jemu to wciąż nie dawało spokoju. Nie mógł sobie pozwolić teraz na takie myśli, nie, kiedy wszystko było na dobrej drodze. Kiedy urośli w siłę, kiedy w perspektywie miał misję, która mogła okazać się samobójczą. Nie będzie tam miejsca na to, żeby się rozpraszać tym, że ktoś na niego czeka. A jednocześnie był tak bardzo ciekaw, co stałoby się, gdyby pozwolił sobie jednak na odkrycie, dlaczego Saorise tak mu się rozpanoszyła w głowie. W trakcie swojej nieobecności wspominał o niej, ale rzadko; co takiego mogło się zmienić? Ten nadmiar myśli i emocji ani trochę mu się nie podobał.
— Milczenie to nie kłamstwo — szepnął jedynie. Skończył wycierać ślady krwi z policzków kobiety i oparł ręce po obu stronach jej ciała, kontrując jej spojrzenie ze swoim. Wiedział, że mógł jej ufać, ale nie chciał jej w to mieszać. Wiedział, o co jej chodziło, nie był idiotą; ślady po oparzeniach jeszcze do końca nie zeszły. I tak miał sporo szczęścia, bo to, co stało się na cmentarzu mogło się skończyć znacznie gorzej. Do dzisiaj nie potrafił określić, dlaczego właściwie Wright na nich kogoś nie wezwał. Powinien był się ocucić w Tower, a nie być w stanie jeszcze odtransportować Apollinare do uzdrowicielki.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Rozdrażniony Vane: gdyby nie upiorna migrena, zaśmiałaby się lub co najmniej uśmiechnęła słysząc te słowa, w których osoba Thomasa w ogóle nie szła w parze ze złością, czy rozdrażnieniem. Schlebiało jej poniekąd to, że była może jedynym człowiekiem, który tak szybko potrafił wyprowadzić go z równowagi a jednocześnie zaczęła doszukiwać się powodu; bo ten na pewno musiał istnieć.
– Nie okłamałam cię – obruszyła się wyraźnie, przypominając sobie ich ostatnią rozmowę. Powiedziała, że nie ma ochoty dyskutować o swoich problemach, podobnie jak on przemilczała tę kwestię i odsunęła ją na późniejszy termin, a że próbowała sama sobie udowodnić, że wszystko jest w porządku – chociaż wcale nie było i miała tego świadomość – stanowiło zupełnie osobną kwestię – nie chciałam ci o tym mówić, skoro nie miałam absolutnie żadnej pewności, że nie znikniesz na kolejny rok albo dłużej. To różnica – uniosła wzrok, dopiero teraz podtrzymując spojrzenie, którym taksował jej bladą, piegowatą twarz – radzę sobie sama, wiesz o tym. Nigdy nie opowiadam o swoich problemach, podobnie jak ty, Thomas, być może to był największy błąd naszej relacji – przyłapując się na tym, że powiedziała o jedno zdanie za dużo, zacisnęła natychmiastowo wargi. Uświadomiła sobie, że może znowu uciec i udawać, że nic się przecież nie stało lub raz a dobrze pociągnąć tę rozmowę, którą przerabiała w myślach już wielokrotnie. Jednak nim podjęła decyzję, nagłe ukłucie w lewej skroni spowodowało, że w mimowolnym odruchu złapała się dłonią za tę stronę głowy.
Później wszystko działo się bardzo szybko; wyjęta z kieszeni kitla różdżka wymierzona prosto w swoją głowę, inkantowane decephalgo i zauważalna chwilowa ulga, rozjaśniająca jej twarz – los najwidoczniej zadecydował za nią, zsyłając w skromne progi szpitala Thomasa akurat w takim momencie.
– Naprawdę chcesz wszystko wiedzieć? – Zgarnęła za uszy splątane kosmyki rudych włosów i przyległa plecami go zimnej szyby okna, które miała za swoimi plecami. W myślach z kolei zrobiła szybki rachunek sumienia, dobierając słowa tak, by jej wypowiedź brzmiała sensownie. – W połowie maja zostałam ofiarą anomalii. Przez kilka dni leżałam pół przytomna w jednej z naszych sal, później zostałam zmuszona do wzięcia wolnego. Gdyby nie mój upór i brak rąk do pomocy, mogłam stracić pracę – ominęła część, w której z początku zamierzała poinformować go o swoim uzależnieniu od leków; nie chciała, żeby ktokolwiek o tym wiedział, natomiast nie była pewna, czy w złości zdoła utrzymać język za zębami – od paru dni, od czasu pomocy przy pożarze, zdarzają mi się częstsze krwawienia z nosa i zawroty głowy. – Skończyła, czując jak tym razem ona staje się coraz mocniej rozdrażniona tym spotkaniem. – Nikt na to nie może nic poradzić. – Dodała ciszej, krzyżując ręce pod biustem.
– Nie okłamałam cię – obruszyła się wyraźnie, przypominając sobie ich ostatnią rozmowę. Powiedziała, że nie ma ochoty dyskutować o swoich problemach, podobnie jak on przemilczała tę kwestię i odsunęła ją na późniejszy termin, a że próbowała sama sobie udowodnić, że wszystko jest w porządku – chociaż wcale nie było i miała tego świadomość – stanowiło zupełnie osobną kwestię – nie chciałam ci o tym mówić, skoro nie miałam absolutnie żadnej pewności, że nie znikniesz na kolejny rok albo dłużej. To różnica – uniosła wzrok, dopiero teraz podtrzymując spojrzenie, którym taksował jej bladą, piegowatą twarz – radzę sobie sama, wiesz o tym. Nigdy nie opowiadam o swoich problemach, podobnie jak ty, Thomas, być może to był największy błąd naszej relacji – przyłapując się na tym, że powiedziała o jedno zdanie za dużo, zacisnęła natychmiastowo wargi. Uświadomiła sobie, że może znowu uciec i udawać, że nic się przecież nie stało lub raz a dobrze pociągnąć tę rozmowę, którą przerabiała w myślach już wielokrotnie. Jednak nim podjęła decyzję, nagłe ukłucie w lewej skroni spowodowało, że w mimowolnym odruchu złapała się dłonią za tę stronę głowy.
Później wszystko działo się bardzo szybko; wyjęta z kieszeni kitla różdżka wymierzona prosto w swoją głowę, inkantowane decephalgo i zauważalna chwilowa ulga, rozjaśniająca jej twarz – los najwidoczniej zadecydował za nią, zsyłając w skromne progi szpitala Thomasa akurat w takim momencie.
– Naprawdę chcesz wszystko wiedzieć? – Zgarnęła za uszy splątane kosmyki rudych włosów i przyległa plecami go zimnej szyby okna, które miała za swoimi plecami. W myślach z kolei zrobiła szybki rachunek sumienia, dobierając słowa tak, by jej wypowiedź brzmiała sensownie. – W połowie maja zostałam ofiarą anomalii. Przez kilka dni leżałam pół przytomna w jednej z naszych sal, później zostałam zmuszona do wzięcia wolnego. Gdyby nie mój upór i brak rąk do pomocy, mogłam stracić pracę – ominęła część, w której z początku zamierzała poinformować go o swoim uzależnieniu od leków; nie chciała, żeby ktokolwiek o tym wiedział, natomiast nie była pewna, czy w złości zdoła utrzymać język za zębami – od paru dni, od czasu pomocy przy pożarze, zdarzają mi się częstsze krwawienia z nosa i zawroty głowy. – Skończyła, czując jak tym razem ona staje się coraz mocniej rozdrażniona tym spotkaniem. – Nikt na to nie może nic poradzić. – Dodała ciszej, krzyżując ręce pod biustem.
Gość
Gość
Gdyby nie powierzchowna obojętność, zapewne sam pożałowałby tych słów. Tak naprawdę jednak owszem, w jakiś sposób go to drażniło. Być może nie było to tak oczywiste, wszak nie krzyczał, nie złościł się, nie robił wyrzutów (a przynajmniej nie w takiej formie, jak mógłby), pozostał niewzruszony... Ale czuł się wytrącony z równowagi. Na swój sposób, którego być może przeciętnie rozwinięta emocjonalnie osoba nawet by nie odczuła. Nie zamierzał dyskutować z tym, czy go okłamała, czy nie. Znali się już trochę i niby dobrze powinien wiedzieć, że zachowa się w ten sposób; a jednak, kiedy zobaczył ją w stanie, który niczym z pewnością nie był, po raz pierwszy odkąd się znali w jakiś sposób go to ruszyło. Znów, być może nie były to spektakularne emocje, zwalające z nóg, ale sam fakt, że w ogóle pojawił się ich zalążek wprawił go w stan głębokiego zdumienia. Nie rozumiał tego, nie rozumiał co się dzieje. Zupełnie jakby tama zaczynała się kruszyć, a on za bardzo bał się, co się wydarzy, gdy runie z hukiem uwalniając wszystko to, co z taką pieczołowitością próbował jak dotąd ukryć. Bo wiedział, że uwolnią się nie tylko te pozytywne emocje, ale przede wszystkim te złe, podłe. A co go wtedy powstrzyma?
— A co moje zniknięcie zmienia? — zapytał, wciąż tym samym, cichym tonem. Przyszpilał ją wzrokiem. Bardzo chciał, by objawiła mu się w pełni logika, którą posługiwała się właśnie Saorise. Fakt, z wiedzą, którą się z nią zaraz podzieli, byłoby mu ewentualnie wyjechać ciężej, ale tak naprawdę nie miałby przecież wyjścia. Działał na rozkazy Czarnego Pana, a ten raczej nie przyjmuje żadnych wymówek; mieli swoje do zrobienia. Nie mógł tego porzucić, nie mógł zachować się w sposób tak niewdzięczny, bo jeśli cokolwiek wyrwało go choć na chwilę z okowów stagnacji i katatonii, to właśnie odzyskanie jakiegoś celu. Wysłuchał reszty słów w milczeniu, nawet jeżeli były jak szpile wbijane pod żebra. Z jakiegoś powodu czuł się zrugany, ale wcale nie zaskoczony. Zdawał sobie sprawę, że ją rozczarował, ale czynił to wszystkim całe życie i nie był w stanie się tym już przejmować.
Milczał więc; a Saorise miała rację. Niby stali obok siebie, blisko, ale zawsze osobno. Równocześnie nie potrafił wyobrazić sobie, by było inaczej. Nie potrafił się dzielić swoimi obawami, ba, on właściwie niczym nie potrafił się dzielić. Zdystansowany i obcy, niezależnie od tego, czy wydarzyło się coś dobrego, czy odniósł sukces, czy przeciwnie - sromotną porażkę, nikt nigdy o tym nie wiedział. Chował to głęboko w sobie, łącznie ze wszystkimi napotykanymi na swojej drodze problemami i rozwiązywał je sam. Tego go uczono. Musiał być zaradny, bo nie miał nikogo, na kogo mógłby liczyć, całe życie zepchnięty poza margines. Nie zamierzał się użalać, a zwyczajnie zająć sam sobą. Wcale nie chciał się martwić o Saorise; to wszystko utrudniało. A jednak nie mógł zupełnie nie przejąć się, gdy zauważył, jak się skrzywiła. Stał, kompletnie bez ruchu, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Postawiony przez poplątanymi, dalekimi nićmi emocji, poczuł się absurdalnie zagubiony. Gdy Havisham zapytała, czy naprawdę chce wszystko wiedzieć, siknął jedynie głową i słuchał. Przełknął ciężko ślinę.
— I co teraz? — odezwał się w końcu, po absurdalnie przeciągającej się chwili milczenia. Nikt nie wiedział, kiedy anomalie ustaną i czy w ogóle. Skoro nikt nie może jej pomóc, to co właściwie można było zrobić? Potrzebne były konkrety, a nie poklepanie jej po ramieniu i stwierdzenie, że będzie dobrze.
— A co moje zniknięcie zmienia? — zapytał, wciąż tym samym, cichym tonem. Przyszpilał ją wzrokiem. Bardzo chciał, by objawiła mu się w pełni logika, którą posługiwała się właśnie Saorise. Fakt, z wiedzą, którą się z nią zaraz podzieli, byłoby mu ewentualnie wyjechać ciężej, ale tak naprawdę nie miałby przecież wyjścia. Działał na rozkazy Czarnego Pana, a ten raczej nie przyjmuje żadnych wymówek; mieli swoje do zrobienia. Nie mógł tego porzucić, nie mógł zachować się w sposób tak niewdzięczny, bo jeśli cokolwiek wyrwało go choć na chwilę z okowów stagnacji i katatonii, to właśnie odzyskanie jakiegoś celu. Wysłuchał reszty słów w milczeniu, nawet jeżeli były jak szpile wbijane pod żebra. Z jakiegoś powodu czuł się zrugany, ale wcale nie zaskoczony. Zdawał sobie sprawę, że ją rozczarował, ale czynił to wszystkim całe życie i nie był w stanie się tym już przejmować.
Milczał więc; a Saorise miała rację. Niby stali obok siebie, blisko, ale zawsze osobno. Równocześnie nie potrafił wyobrazić sobie, by było inaczej. Nie potrafił się dzielić swoimi obawami, ba, on właściwie niczym nie potrafił się dzielić. Zdystansowany i obcy, niezależnie od tego, czy wydarzyło się coś dobrego, czy odniósł sukces, czy przeciwnie - sromotną porażkę, nikt nigdy o tym nie wiedział. Chował to głęboko w sobie, łącznie ze wszystkimi napotykanymi na swojej drodze problemami i rozwiązywał je sam. Tego go uczono. Musiał być zaradny, bo nie miał nikogo, na kogo mógłby liczyć, całe życie zepchnięty poza margines. Nie zamierzał się użalać, a zwyczajnie zająć sam sobą. Wcale nie chciał się martwić o Saorise; to wszystko utrudniało. A jednak nie mógł zupełnie nie przejąć się, gdy zauważył, jak się skrzywiła. Stał, kompletnie bez ruchu, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Postawiony przez poplątanymi, dalekimi nićmi emocji, poczuł się absurdalnie zagubiony. Gdy Havisham zapytała, czy naprawdę chce wszystko wiedzieć, siknął jedynie głową i słuchał. Przełknął ciężko ślinę.
— I co teraz? — odezwał się w końcu, po absurdalnie przeciągającej się chwili milczenia. Nikt nie wiedział, kiedy anomalie ustaną i czy w ogóle. Skoro nikt nie może jej pomóc, to co właściwie można było zrobić? Potrzebne były konkrety, a nie poklepanie jej po ramieniu i stwierdzenie, że będzie dobrze.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Zdecydowała się dostosować do podjętej przez los decyzji i doprowadzić tę rozmowę do końca, chociaż obawiała się konsekwencji, które później musiała udźwignąć. Przecież wrócił, stał przed nią, cały żywy i zdrowy, a więc po co miała mu teraz mówić o swoich problemach, czy uczuciach, skoro tak bardzo ukrywała nie do końca dobry stan zdrowia? Podejrzewała, że spośród tych dwóch informacji, to właśnie ze świadomością jej nieprzyjemnej przypadłości byłoby mu łatwiej zniknąć. A może się myliła? Nie wiedziała jak mężczyźni reagowali na wszelkie uczuciowe wyznania, wszak nie miała do tej pory okazji sprawdzenia tego na własnej skórze; była przecież upośledzona emocjonalnie, nie miała pojęcia nawet jak powinna przebiegać podobna rozmowa – w swojej naiwnej wierze myślała, że istnieje jakiś magiczny klucz, opisywany w książkach dla szlachetnie urodzonych dam.
Wzięła głęboki oddech; uwięziona pomiędzy oknem a jego osobą poczuła się w pewien sposób ubezwłasnowolniona; wiedziała, że gdyby chciała tak po prostu strącić jego ręce z parapetu, mogłoby się to nie udać. Czuła się zwyczajnie słabo, zdradzało ją drżenie dłoni, którego doświadczyła pierwszy raz z połową maja.
– Biorę lekarstwa, to wszystko. Da się z tym jakoś żyć. – Odparła bez większego przekonania, w głowie posiadając obraz krwotoku z dzisiaj, sprzed kilku dni i to, jak prawie chodziła po ścianach, kiedy leki wcale nie przynosiły ukojenia. Jakoś było więc odpowiednim określeniem jej aktualnego życia – Właśnie dlatego nie chciałam ci o tym mówić – nie była ślepa, dostrzegła cień zmartwienia, który zatańczył nieśmiało na twarzy Thomasa i chociaż mógłby się wyprzeć: wierzyła własnym oczom, niźli jego słowom – zmartwiłeś się, a ja nie zamierzałam przeszkadzać ci w jakikolwiek sposób w planach – bywało i tak, że stawiała dobro zaledwie dwóch jednostek ponad swoje i Thomas, chcąc czy nie, zajmował jedno z nich. Potrafiła więc udawać, że wszystko jest w porządku, zsunąć się z drogi a zarazem dzisiaj, zaledwie przed chwilą, uświadomiła sobie, że nie powinna była tak robić, chociaż raz myśląc o sobie.
Zauważyła, że coraz częściej w ostatnim czasie zapadała pomiędzy cisza, która akurat w tej chwili nie była wcale wskazana ani nawet znośna. Teraz, kiedy nie mogła skupić się na rozmowie, starała uporać się z nękającymi ją rozważaniami: rozsądek podpowiadał, by trzymała dalej język za zębami, serce zaś...
– Brakowało mi cię i... – urwała, zawieszając głos; zdecydowanie nie powinna kończyć tego zdania, tak, jak zamierzała od samego początku. Wiedziała, że same te słowa zapewne będą zaskakujące: czy kiedykolwiek powiedziała mu coś podobnego? Że tęskni albo żeby na siebie uważał, bynajmniej nie ze specyficzną uzdrowicielską przestrogą, a tą kobiecą obawą, która martwi się o kogoś bliskiego jej sercu? Nie pamiętała, żeby zdradziła się przed nim w ten sposób – i co teraz? – Nie wiedziała co usłyszy, chociaż mogła domyślać się, że nic, o czym pomyślała lub co by chciała usłyszeć. Podejrzewała, że po tak szczerym wyznaniu, niejako zdradzającym jej intencje, ich spotkanie niedługo dobiegnie do końca.
Wzięła głęboki oddech; uwięziona pomiędzy oknem a jego osobą poczuła się w pewien sposób ubezwłasnowolniona; wiedziała, że gdyby chciała tak po prostu strącić jego ręce z parapetu, mogłoby się to nie udać. Czuła się zwyczajnie słabo, zdradzało ją drżenie dłoni, którego doświadczyła pierwszy raz z połową maja.
– Biorę lekarstwa, to wszystko. Da się z tym jakoś żyć. – Odparła bez większego przekonania, w głowie posiadając obraz krwotoku z dzisiaj, sprzed kilku dni i to, jak prawie chodziła po ścianach, kiedy leki wcale nie przynosiły ukojenia. Jakoś było więc odpowiednim określeniem jej aktualnego życia – Właśnie dlatego nie chciałam ci o tym mówić – nie była ślepa, dostrzegła cień zmartwienia, który zatańczył nieśmiało na twarzy Thomasa i chociaż mógłby się wyprzeć: wierzyła własnym oczom, niźli jego słowom – zmartwiłeś się, a ja nie zamierzałam przeszkadzać ci w jakikolwiek sposób w planach – bywało i tak, że stawiała dobro zaledwie dwóch jednostek ponad swoje i Thomas, chcąc czy nie, zajmował jedno z nich. Potrafiła więc udawać, że wszystko jest w porządku, zsunąć się z drogi a zarazem dzisiaj, zaledwie przed chwilą, uświadomiła sobie, że nie powinna była tak robić, chociaż raz myśląc o sobie.
Zauważyła, że coraz częściej w ostatnim czasie zapadała pomiędzy cisza, która akurat w tej chwili nie była wcale wskazana ani nawet znośna. Teraz, kiedy nie mogła skupić się na rozmowie, starała uporać się z nękającymi ją rozważaniami: rozsądek podpowiadał, by trzymała dalej język za zębami, serce zaś...
– Brakowało mi cię i... – urwała, zawieszając głos; zdecydowanie nie powinna kończyć tego zdania, tak, jak zamierzała od samego początku. Wiedziała, że same te słowa zapewne będą zaskakujące: czy kiedykolwiek powiedziała mu coś podobnego? Że tęskni albo żeby na siebie uważał, bynajmniej nie ze specyficzną uzdrowicielską przestrogą, a tą kobiecą obawą, która martwi się o kogoś bliskiego jej sercu? Nie pamiętała, żeby zdradziła się przed nim w ten sposób – i co teraz? – Nie wiedziała co usłyszy, chociaż mogła domyślać się, że nic, o czym pomyślała lub co by chciała usłyszeć. Podejrzewała, że po tak szczerym wyznaniu, niejako zdradzającym jej intencje, ich spotkanie niedługo dobiegnie do końca.
Gość
Gość
Oboje całkowicie wyrwani z kontekstu, tak śmiesznie nieporadni w tym, co chyba właśnie próbowali zrobić, nie zdawali sobie chyba w pełni sprawy z konsekwencji, jakie to mogło ze sobą przynieść. Nawet zakładając, że Thomas byłby w stanie w końcu sam przed sobą przyznać, że jeśli cokolwiek ma szansę go poruszyć, to jest to właśnie Havisham i tak nie mógłby dać jej tego, na co na pewno zasługiwała. Normalności. Być może wcale jej nie chciała; wszak sama walczyła z demonami, o których istnieniu jak dotąd nie wiedział, a przyszło mu dowiedzieć się w takim momencie swojego życia, kiedy i tak musiał zakwestionować niemal wszystko, co udało mu się zbudować jak dotąd. Z wyznaniami mu nie po drodze; nigdy nie było i nigdy nie będzie. Nie potrafił w to wierzyć, choć jednocześnie bardzo pragnął; ale na jakimś poziomie swojej podświadomości majaczył irracjonalny lęk, że to ułuda. Emocje były złudne, zmieniały się szybko. Dlatego tak bardzo starał się ich pozbyć. Bo przecież kiedyś było w nim tak wiele gniewu, żalu, nienawiści, a te są fatalnymi doradcami. Odsunął je więc na bok, a wraz z nimi również wszystko to, co pozytywne.
— Jakoś — powtórzył. To nie było słowo, które mu odpowiadało, a choć był świadom, że egzystencja Havisham nie opiera się w żadnej mierze na tym, co mu odpowiada, oboje dobrze wiedzieli, że tak być nie powinno. Choć z drugiej strony według wszelkich zasad logiki, anomalie też nie powinny istnieć, a jednak pojawiły się i nie sposób było ich uspokoić. Żałował jedynie, że jedna z nich dopadła Saorise i zamknęła w swoich szponach. Nikt, nawet ich jednostka badawcza jeszcze nie doszła do tego, jak cofać skutki niektórych z anomalii. Tak naprawdę rudowłosa i tak miała sporo szczęścia; znaczna większość czarodziejów, których dopadła ta obca moc, nie wyszła z tego żywa. Mimowolnie zastanowił się, co byłby, gdyby dotarły go wieści o tym, że i ją to spotkało. Odrzucił to jednak szybko; taki rodzaj myślenia był zbyt niebezpieczny.
— Moje plany nie mają tu nic do rzeczy — odparł krótko. Nie mógł zrezygnować z tego, co powziął, nie tylko ze względu na upór. Zmęczyli go mugole, plujący na nich zapamiętale. Zmęczyli czarodzieje, którzy udawali, że to deszcz. Mógł poświęcić w tym celu różdżkę, bo tak naprawdę i tak nie widział dla siebie świetlanej przyszłości wypełnionej ładnym domem, żoną i dziećmi; skrzywdził by ich tylko, udając kogoś, kim nie jest i nie będzie. Pasmo tych wszystkich zawodów musi się w końcu skończyć i jeżeli stanie się to w trakcie którejś z misji rycerzy, trudno. Nie był osobą, która ukochałaby jakąś ideę tak bardzo, by być gotowym za nią ginąć; niemniej podejmował takie ryzyko, bo tak się po prostu zdarza. Wraz z jej słowami zakiełkowało mu w sercu chyba coś na kształt nadziei, którą wiedział, że powinien natychmiast zdeptać i pogrzebać pod warstwą popiołu. Tak, jak niegdyś pogrzebał matczyną miłość pod popiołami jej spalonych obrazów. Umilkł całkowicie, choć przez jego twarz nie przemknęła żadna emocja, wpatrywał się spokojnie w kobietę, konfrontując ich spojrzenia.
Brakowało mi cię.
Chciał zrobić wiele rzeczy, choć na pierwszym miejscu całej tej parady znajdowało się całkowite wyparcie z umysłu jej słów. Były okrutne, wcale nie chciał ich słyszeć, bo wiedział, z czym się one wiążą. Chciał uciec. Wyjść stąd, zniknąć wśród nocy, stopić się z nią w jedno i rozpłynąć w powietrzu na jakiś czas, nim do Saorise dotrze, że to na pewno nie tak. Że jej się wydawało, że to wyznanie padło pod wpływem chwili. Ale dobrze wiedział, że tak nie jest, nawet jeżeli słów tych przyswoić stanowczo odmawiał. Nie wiedział co ma powiedzieć; stał nieruchomo, zaciskając dłonie na parapecie i rozluźniając na przemian, jakby tylko to utwierdzało go w przekonaniu, że jeszcze żyje.
— Teraz mamy problem — stwierdził jedynie, niemal bezgłośnie. Wiedział, że być może oczekuje jakichś słów w zamian; nigdy nie był jednak w nich biegły. Uważał je za zbędne. Miały za dużą moc zwodzenia, dlatego też zwykle im nie wierzył. I być może dlatego też pochylił się ku Havisham jeszcze trochę. Nie chciał dawać jej poczucia, że jest mu całkowicie obojętna; nie wiedział jednak jak ma to okazać. Zagubiony niczym nastolatek, choć przecież znali się długo i dobrze, znali swoje umysły i ciała. Coś się zmieniło, coś w nim pękło przez ten rok. A mimo to zachował się jak egocentryczny tchórz; złączył ich usta w pocałunku, do którego nie miał prawa. A jednak smakując jej ust, choć przez chwilę czuł, jakby nic się nie zmieniło przez ostatnie miesiące. Czuł. Choć samo to należało odnotować, tak naprawdę uświadomił sobie przez tę krótką chwilę, nawet jeżeli miała go zaraz odepchnąć, że być może oni jednak należeli do przeszłości. Czy mógł jej to robić? Mącić znowu w głowie? Przecież sam by tego nie chciał, a jednocześnie nie był w stanie powiedzieć tego na głos, bez zdradzania tajemnicy, która nie należała przecież tylko do niego.
— Jakoś — powtórzył. To nie było słowo, które mu odpowiadało, a choć był świadom, że egzystencja Havisham nie opiera się w żadnej mierze na tym, co mu odpowiada, oboje dobrze wiedzieli, że tak być nie powinno. Choć z drugiej strony według wszelkich zasad logiki, anomalie też nie powinny istnieć, a jednak pojawiły się i nie sposób było ich uspokoić. Żałował jedynie, że jedna z nich dopadła Saorise i zamknęła w swoich szponach. Nikt, nawet ich jednostka badawcza jeszcze nie doszła do tego, jak cofać skutki niektórych z anomalii. Tak naprawdę rudowłosa i tak miała sporo szczęścia; znaczna większość czarodziejów, których dopadła ta obca moc, nie wyszła z tego żywa. Mimowolnie zastanowił się, co byłby, gdyby dotarły go wieści o tym, że i ją to spotkało. Odrzucił to jednak szybko; taki rodzaj myślenia był zbyt niebezpieczny.
— Moje plany nie mają tu nic do rzeczy — odparł krótko. Nie mógł zrezygnować z tego, co powziął, nie tylko ze względu na upór. Zmęczyli go mugole, plujący na nich zapamiętale. Zmęczyli czarodzieje, którzy udawali, że to deszcz. Mógł poświęcić w tym celu różdżkę, bo tak naprawdę i tak nie widział dla siebie świetlanej przyszłości wypełnionej ładnym domem, żoną i dziećmi; skrzywdził by ich tylko, udając kogoś, kim nie jest i nie będzie. Pasmo tych wszystkich zawodów musi się w końcu skończyć i jeżeli stanie się to w trakcie którejś z misji rycerzy, trudno. Nie był osobą, która ukochałaby jakąś ideę tak bardzo, by być gotowym za nią ginąć; niemniej podejmował takie ryzyko, bo tak się po prostu zdarza. Wraz z jej słowami zakiełkowało mu w sercu chyba coś na kształt nadziei, którą wiedział, że powinien natychmiast zdeptać i pogrzebać pod warstwą popiołu. Tak, jak niegdyś pogrzebał matczyną miłość pod popiołami jej spalonych obrazów. Umilkł całkowicie, choć przez jego twarz nie przemknęła żadna emocja, wpatrywał się spokojnie w kobietę, konfrontując ich spojrzenia.
Brakowało mi cię.
Chciał zrobić wiele rzeczy, choć na pierwszym miejscu całej tej parady znajdowało się całkowite wyparcie z umysłu jej słów. Były okrutne, wcale nie chciał ich słyszeć, bo wiedział, z czym się one wiążą. Chciał uciec. Wyjść stąd, zniknąć wśród nocy, stopić się z nią w jedno i rozpłynąć w powietrzu na jakiś czas, nim do Saorise dotrze, że to na pewno nie tak. Że jej się wydawało, że to wyznanie padło pod wpływem chwili. Ale dobrze wiedział, że tak nie jest, nawet jeżeli słów tych przyswoić stanowczo odmawiał. Nie wiedział co ma powiedzieć; stał nieruchomo, zaciskając dłonie na parapecie i rozluźniając na przemian, jakby tylko to utwierdzało go w przekonaniu, że jeszcze żyje.
— Teraz mamy problem — stwierdził jedynie, niemal bezgłośnie. Wiedział, że być może oczekuje jakichś słów w zamian; nigdy nie był jednak w nich biegły. Uważał je za zbędne. Miały za dużą moc zwodzenia, dlatego też zwykle im nie wierzył. I być może dlatego też pochylił się ku Havisham jeszcze trochę. Nie chciał dawać jej poczucia, że jest mu całkowicie obojętna; nie wiedział jednak jak ma to okazać. Zagubiony niczym nastolatek, choć przecież znali się długo i dobrze, znali swoje umysły i ciała. Coś się zmieniło, coś w nim pękło przez ten rok. A mimo to zachował się jak egocentryczny tchórz; złączył ich usta w pocałunku, do którego nie miał prawa. A jednak smakując jej ust, choć przez chwilę czuł, jakby nic się nie zmieniło przez ostatnie miesiące. Czuł. Choć samo to należało odnotować, tak naprawdę uświadomił sobie przez tę krótką chwilę, nawet jeżeli miała go zaraz odepchnąć, że być może oni jednak należeli do przeszłości. Czy mógł jej to robić? Mącić znowu w głowie? Przecież sam by tego nie chciał, a jednocześnie nie był w stanie powiedzieć tego na głos, bez zdradzania tajemnicy, która nie należała przecież tylko do niego.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Mamy problem.
Nie była pewna czego oczekuje od siebie, od niego, od nich, o ile oni funkcjonowało dalej w słowniku, jak jeszcze przed rokiem. Z jednej strony chciała, żeby się odezwał, ruszył do przodu lub na zawsze przekreślił jej myśli o wspólnej przyszłości a paradoksalnie do tego nie chciała, żeby mówił cokolwiek — nie była chyba gotowa na żadną z tych ewentualności, nie mając zamiaru zbierać serca z podłogi. Z drugiej strony, znów chciała uciec. Jak najdalej, tam, gdzie nikt nie był jej w stanie znaleźć, żeby nie konfrontować się z jego osobą, z tym, co powiedziała. Bo teraz nie była pewna, po co to zrobiła. Być może przeważał w niej pierwiastek masochizmu albo głupoty, skoro po roku nieobecności nie oczekiwała wyjaśnień zniknięcia i powrotu, nie przegoniła go, gdy drugi raz w ostatnim czasie złamał bezpieczny, odpowiedni dystans ich dzielący, a przystała na to bez większych oporów.
Myślała wiele, nie mogąc powstrzymać potoku myśli przewijającego się w zaledwie kilka sekund przez jej głowę. Przy nim nie była sobą. Kiedy zniknął, szybko pozbierała się w całość i równie szybko zapomniała o kimś takim jak Thomas Vane. Rzuciwszy się w wir pracy nie miała czasu na uporczywe rozważania, poszukiwania powodu i zastanawianie się, co by było gdyby, skoro nierealne i niemożliwe do spełnienia — wszak czasu nie dało się cofnąć — scenariusze zabierały jej cenne siły do walki z prawdziwymi katastrofami, niźli te prywatne. Jedynie czasem, gdy nieszczelne okno było nieszczelne bardziej, a bezsenna noc ciągnęła się w nieskończoność, zastanawiała się gdzie teraz jest i co robi, z kim, czy może jednak sam i że przecież w tym nieuporządkowanym życiu stanowili jedyny ład, a on obiecał to cholerne okno naprawić.
Przy nim czuła się lepsza, być może mniej rozsądna i poukładana, jak zwykle, i chociaż czasami niezmierne ją to denerwowało — dostrzegała ten brak w ostatnich miesiącach. Próbowała go znienawidzić, nie potrafiła jednak, gdy każdorazowo spoglądała na podarowanego jej psa, drobiazgi i korespondencję, którą zdarzało im się wymieniać. Nie utożsamiała tego z miłością, nie wprost, podejrzewała co najwyżej tęsknotę za bliską jej sercu osobą. Nie sądziła, że to wszystko sprowadzało się i tak do jednego.
A teraz znowu stali blisko siebie, nie potrafiąc ułożyć poprawnie choćby jednego, sensownego i pełnego zdania. Chociaż rozum Saoirse buntował się, namawiając ją do postawienia sprawy jasno, samotność ciała była silniejsza, kiedy zaledwie po krótkiej chwili wahania przybliżyła się doń, odwzajemniając pocałunek. Nie całowała jednak tak namiętnie, jak niegdyś, jakby próbowała przekonać samą siebie, że to dzieje się naprawdę a nie jest snem na jawie, czy omamem po podwójnej dawce leków. Że te usta były realne i że nie zamierzały nagle oderwać się, przy natychmiastowej zmianie zdania.
Poczuła dziwne, nieznane dotychczas ukłucie strachu w brzuchu, zaraz po którym przez jej głowę przewinęło się wiele dziwnych pytań, znacznie zbaczających z wcześniej obranej ścieżki. A jeśli naprawdę zniknie? Co, jeśli nie domyślił się, co chciała mu przekazać pomiędzy tymi słowami i dalej uważał, że mogą spotykać się bez większych zobowiązań, jakby zaistniała sytuacja nie miała miejsca? A może to ona czegoś nie dostrzegała, pod grubą otoczką, którą wokół siebie utworzył? Co, jeśli tylko grał jej na emocjach? Nie zamierzała zadawać ich na głos, nie teraz, jeśli kiedykolwiek. To jednak wystarczyło, by oderwała się natychmiastowo od jego warg zamiast tego obejmując go ciasno rękami i wtulając swój nos w zgłębienie między szyją a obojczykiem. Miała wrażenie, że znowu coś mokrego spływa po jej twarzy, chociaż to bynajmniej nie miało posmaku krwi.
Chciałaby, żeby stali się częścią tej historii — niekoniecznie dobrej i normalnej, a ich własnej. A jednak ten pocałunek, tak długo wyczekiwany, uświadomił jej, że nie może więcej wypierać faktów; że wiele się zmieniło i że być może wcale nie potrzebował słów, by złamać jej serce. Ktoś musiał zrobić pierwszy krok, żeby zatrzymać tę farsę, która w przypadku innych osób stanowiła dla niej zazwyczaj największą zagadkę: jak można się tak przejmować?
Odsunęła się nieznacznie, dalej tkwiąc doń przytulona.
— Nie możemy tak dłużej. — Stwierdziła cicho, bezradnie, uznając, że czasem trzeba postawić wszystko na jedną kartę, niż odwlekać w czasie, by potem bolało bardziej. Nawet nie zauważyła, że poczuła się senna; w ostatnim czasie gorzej znosiła rozwiązywanie problemów, szczególnie swoich i takich, z którymi mierzyła się po raz pierwszy i przede wszystkim wielość sprzecznych emocji w tak krótkim czasie.
Nie była pewna czego oczekuje od siebie, od niego, od nich, o ile oni funkcjonowało dalej w słowniku, jak jeszcze przed rokiem. Z jednej strony chciała, żeby się odezwał, ruszył do przodu lub na zawsze przekreślił jej myśli o wspólnej przyszłości a paradoksalnie do tego nie chciała, żeby mówił cokolwiek — nie była chyba gotowa na żadną z tych ewentualności, nie mając zamiaru zbierać serca z podłogi. Z drugiej strony, znów chciała uciec. Jak najdalej, tam, gdzie nikt nie był jej w stanie znaleźć, żeby nie konfrontować się z jego osobą, z tym, co powiedziała. Bo teraz nie była pewna, po co to zrobiła. Być może przeważał w niej pierwiastek masochizmu albo głupoty, skoro po roku nieobecności nie oczekiwała wyjaśnień zniknięcia i powrotu, nie przegoniła go, gdy drugi raz w ostatnim czasie złamał bezpieczny, odpowiedni dystans ich dzielący, a przystała na to bez większych oporów.
Myślała wiele, nie mogąc powstrzymać potoku myśli przewijającego się w zaledwie kilka sekund przez jej głowę. Przy nim nie była sobą. Kiedy zniknął, szybko pozbierała się w całość i równie szybko zapomniała o kimś takim jak Thomas Vane. Rzuciwszy się w wir pracy nie miała czasu na uporczywe rozważania, poszukiwania powodu i zastanawianie się, co by było gdyby, skoro nierealne i niemożliwe do spełnienia — wszak czasu nie dało się cofnąć — scenariusze zabierały jej cenne siły do walki z prawdziwymi katastrofami, niźli te prywatne. Jedynie czasem, gdy nieszczelne okno było nieszczelne bardziej, a bezsenna noc ciągnęła się w nieskończoność, zastanawiała się gdzie teraz jest i co robi, z kim, czy może jednak sam i że przecież w tym nieuporządkowanym życiu stanowili jedyny ład, a on obiecał to cholerne okno naprawić.
Przy nim czuła się lepsza, być może mniej rozsądna i poukładana, jak zwykle, i chociaż czasami niezmierne ją to denerwowało — dostrzegała ten brak w ostatnich miesiącach. Próbowała go znienawidzić, nie potrafiła jednak, gdy każdorazowo spoglądała na podarowanego jej psa, drobiazgi i korespondencję, którą zdarzało im się wymieniać. Nie utożsamiała tego z miłością, nie wprost, podejrzewała co najwyżej tęsknotę za bliską jej sercu osobą. Nie sądziła, że to wszystko sprowadzało się i tak do jednego.
A teraz znowu stali blisko siebie, nie potrafiąc ułożyć poprawnie choćby jednego, sensownego i pełnego zdania. Chociaż rozum Saoirse buntował się, namawiając ją do postawienia sprawy jasno, samotność ciała była silniejsza, kiedy zaledwie po krótkiej chwili wahania przybliżyła się doń, odwzajemniając pocałunek. Nie całowała jednak tak namiętnie, jak niegdyś, jakby próbowała przekonać samą siebie, że to dzieje się naprawdę a nie jest snem na jawie, czy omamem po podwójnej dawce leków. Że te usta były realne i że nie zamierzały nagle oderwać się, przy natychmiastowej zmianie zdania.
Poczuła dziwne, nieznane dotychczas ukłucie strachu w brzuchu, zaraz po którym przez jej głowę przewinęło się wiele dziwnych pytań, znacznie zbaczających z wcześniej obranej ścieżki. A jeśli naprawdę zniknie? Co, jeśli nie domyślił się, co chciała mu przekazać pomiędzy tymi słowami i dalej uważał, że mogą spotykać się bez większych zobowiązań, jakby zaistniała sytuacja nie miała miejsca? A może to ona czegoś nie dostrzegała, pod grubą otoczką, którą wokół siebie utworzył? Co, jeśli tylko grał jej na emocjach? Nie zamierzała zadawać ich na głos, nie teraz, jeśli kiedykolwiek. To jednak wystarczyło, by oderwała się natychmiastowo od jego warg zamiast tego obejmując go ciasno rękami i wtulając swój nos w zgłębienie między szyją a obojczykiem. Miała wrażenie, że znowu coś mokrego spływa po jej twarzy, chociaż to bynajmniej nie miało posmaku krwi.
Chciałaby, żeby stali się częścią tej historii — niekoniecznie dobrej i normalnej, a ich własnej. A jednak ten pocałunek, tak długo wyczekiwany, uświadomił jej, że nie może więcej wypierać faktów; że wiele się zmieniło i że być może wcale nie potrzebował słów, by złamać jej serce. Ktoś musiał zrobić pierwszy krok, żeby zatrzymać tę farsę, która w przypadku innych osób stanowiła dla niej zazwyczaj największą zagadkę: jak można się tak przejmować?
Odsunęła się nieznacznie, dalej tkwiąc doń przytulona.
— Nie możemy tak dłużej. — Stwierdziła cicho, bezradnie, uznając, że czasem trzeba postawić wszystko na jedną kartę, niż odwlekać w czasie, by potem bolało bardziej. Nawet nie zauważyła, że poczuła się senna; w ostatnim czasie gorzej znosiła rozwiązywanie problemów, szczególnie swoich i takich, z którymi mierzyła się po raz pierwszy i przede wszystkim wielość sprzecznych emocji w tak krótkim czasie.
Gość
Gość
Uświadomił sobie swój błąd dopiero wtedy, gdy pocałunek został przerwany, a Saorise przywarła do niego ciasno. Pasowała w jego ramiona idealnie, wiedział o tym, to jedno się nie zmieniło przez rok jego nieobecności. A jednak to on się zmienił. Robił rzeczy, które nie były do niego podobne, wmieszał się w sprawy, które wszystko przekreślały. Nawet jeśli wcześniej pojawiały się mgliste echa jakiejś przyszłości, obecnie wszystko stanęło pod znakiem zapytania. Lada moment miał udać się na spotkanie rycerzy, lada moment miało okazać się, że czekają go kolejne zadania, które skutecznie odwiodą go od pomysłów prowadzenia życia, które byłoby stateczne. Mur obojętności się kruszył, wszystko wokół, łącznie z Havisham postanowiło się przez ten mur przebić, a on bał się tego co będzie, gdy wszystko runie, a emocje, o których zdążył już zapomnieć, pojawią się znowu. Nieopatrznie wziął obecność Saorise za pewnik. Nie tuż po swoim powrocie, wówczas nie sądził nawet, że ją spotka. Że chce ją spotkać, skoro prawdopodobnie poukładała sobie życie bez niego. O ile łatwiej byłoby, gdyby w trakcie spotkania na korytarzu okazało się, że na jej palcu lśni obrączka. Że żyła sobie szczęśliwa z kimś, kto takie szczęście jej da. A choć tak naprawdę Vane nigdy nie rozważał ich relacji w kategoriach czegoś, co miało przerodzić się w coś rzeczywistego i namacalnego, gdzieś tam w głębi duszy wiedział, że byłoby lepiej, gdyby znalazła kogoś innego. Po prostu. Nie dawał sobie prawa do tego by myśleć, że rozmyślała o nim przez ten rok. On też odepchnął to wszystko w zapomnienie, stąd też takie zamieszanie wywołała świadomość, że wspomnienia o Havisham wciąż w nim żyją i mają się świetnie. Stąd też popłoch, który wywołały teraz jej słowa. To, co właśnie zrobił, nie pasowało zupełnie do jego rozsądnego podejścia do życia i odrzucania wszystkich zbędnych do przeżycia emocji. Sam zamącił sprawę, posługując się pocałunkiem, który więcej komplikował niż rozjaśniał. I żałował go teraz, żałował poddania się krótkiej chwili słabości i chęci sprawdzenia, czy to wszystko jeszcze gdzieś w nim tkwi. Wynik był niejasny. Wiedział, że tak dłużej tak nie mogą, ale chyba nie do końca zrozumiał intencje słów Saorise.
— Jak? — Zapytał łagodnie. Chciał to usłyszeć od niej. Że tak się nie da, że to być nie może i się nie stanie. Tak będzie prościej, bo wiedział, że sam nie potrafi ubrać w słowa tego, co się dzieje. Tego, co na jakimś poziomie podświadomości czuje, a do czego się nie przyzna, bo tak naprawdę nie wie co to jest. Przywiązanie? W jakiś sposób pewnie tak. Nie sądził, by był zdolny do miłości w jakiejkolwiek postaci. Udowadniał to sobie niezliczoną już ilość razy.
— Nie będę cię wodził za nos, Saorise — podjął po chwili, cicho, niemal bezgłośnie, wciąż przyciskając ją do piersi. — Tak będzie lepiej. Zacząłem coś, co muszę doprowadzić do końca, a zanim to się stanie nie jestem w stanie ci niczego obiecać, nawet tego, że jeszcze raz się zobaczymy — wyjaśnił spokojnie i rzeczowo, choć wciąż tak cicho, jakby nie mówił nic. Był jej to winien. Chociaż tyle mógł zrobić, mimo stłamszenia, w które właśnie popadł. Czuł, że to co robi, jest teraz wbrew jego naturze, dziwne i kompletnie do niego niepodobne. Powinien był stąd wyjść, póki miał na to czas i nie zrobił niczego głupiego. A jednak tego nie zrobił, a teraz było za późno. Nagle poirytowany własną głupotą, odsunął się aż pod same umywalki, jakby dotyk nagle zaczął go parzyć. Co się z nim w ogóle działo? Skąd irytacja? Skąd złość na samego siebie? Gdzie podziała się obojętność? Zupełnie nagle zrozumiał, skąd się w nim wzięła i jak kojąca była.
— Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz, ale ja nie potrafię ci tego dać — powiedział nieco głośniej, wbijając w nią wzrok, w którym błyszczała jakaś całkowicie obca emocja. Poczuł, że drżą mu ręce, więc oparł się o chłodną biel umywalki, zaciskając palce mocno na porcelanie, nie pozwalając sobie na okazywanie podobnej słabości. Jego intencją nigdy nie była gra na czyichkolwiek emocjach; na tym etapie powinna to już była dobrze wiedzieć. Tak okrutny nie był nigdy, choć od pewnego czasu miał wrażenie, że musi całkowicie przedefiniować to, co sam o sobie myślał, bo znany mu dotąd obraz kruszył się i odsłaniał w nim to, czego nigdy nie chciał tam widzieć. — Chyba, że pragniesz, żebym zniknął. Jeśli mam zniknąć, zniknę — dorzucił, zamierając w bezruchu. Nie całkowicie; wolałby jednak, żeby Saorise mu przytaknęła. A najlepiej, żeby mógł się wymazać z jej życia. Czy już raz tak komuś nie zrobił? Ba, żeby to był raz. Przecież w ich świecie to było banalnie proste. Wystarczyło tylko wspomnieć. Nie rozumiał jej uczuć, bo nie miał jak, skoro nawet swoich nie potrafił zrozumieć. Myślał, że ich nie ma, a jednak gdzieś tam daleko się tliły. Za słabo jednak, by mógł teraz zareagować w sposób, którego być może Saorise by sobie życzyła. Całując ją postąpił samolubnie, właściwie cały czas tak postępował, wmawiając sobie, że robi to dla innych.
— Jak? — Zapytał łagodnie. Chciał to usłyszeć od niej. Że tak się nie da, że to być nie może i się nie stanie. Tak będzie prościej, bo wiedział, że sam nie potrafi ubrać w słowa tego, co się dzieje. Tego, co na jakimś poziomie podświadomości czuje, a do czego się nie przyzna, bo tak naprawdę nie wie co to jest. Przywiązanie? W jakiś sposób pewnie tak. Nie sądził, by był zdolny do miłości w jakiejkolwiek postaci. Udowadniał to sobie niezliczoną już ilość razy.
— Nie będę cię wodził za nos, Saorise — podjął po chwili, cicho, niemal bezgłośnie, wciąż przyciskając ją do piersi. — Tak będzie lepiej. Zacząłem coś, co muszę doprowadzić do końca, a zanim to się stanie nie jestem w stanie ci niczego obiecać, nawet tego, że jeszcze raz się zobaczymy — wyjaśnił spokojnie i rzeczowo, choć wciąż tak cicho, jakby nie mówił nic. Był jej to winien. Chociaż tyle mógł zrobić, mimo stłamszenia, w które właśnie popadł. Czuł, że to co robi, jest teraz wbrew jego naturze, dziwne i kompletnie do niego niepodobne. Powinien był stąd wyjść, póki miał na to czas i nie zrobił niczego głupiego. A jednak tego nie zrobił, a teraz było za późno. Nagle poirytowany własną głupotą, odsunął się aż pod same umywalki, jakby dotyk nagle zaczął go parzyć. Co się z nim w ogóle działo? Skąd irytacja? Skąd złość na samego siebie? Gdzie podziała się obojętność? Zupełnie nagle zrozumiał, skąd się w nim wzięła i jak kojąca była.
— Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz, ale ja nie potrafię ci tego dać — powiedział nieco głośniej, wbijając w nią wzrok, w którym błyszczała jakaś całkowicie obca emocja. Poczuł, że drżą mu ręce, więc oparł się o chłodną biel umywalki, zaciskając palce mocno na porcelanie, nie pozwalając sobie na okazywanie podobnej słabości. Jego intencją nigdy nie była gra na czyichkolwiek emocjach; na tym etapie powinna to już była dobrze wiedzieć. Tak okrutny nie był nigdy, choć od pewnego czasu miał wrażenie, że musi całkowicie przedefiniować to, co sam o sobie myślał, bo znany mu dotąd obraz kruszył się i odsłaniał w nim to, czego nigdy nie chciał tam widzieć. — Chyba, że pragniesz, żebym zniknął. Jeśli mam zniknąć, zniknę — dorzucił, zamierając w bezruchu. Nie całkowicie; wolałby jednak, żeby Saorise mu przytaknęła. A najlepiej, żeby mógł się wymazać z jej życia. Czy już raz tak komuś nie zrobił? Ba, żeby to był raz. Przecież w ich świecie to było banalnie proste. Wystarczyło tylko wspomnieć. Nie rozumiał jej uczuć, bo nie miał jak, skoro nawet swoich nie potrafił zrozumieć. Myślał, że ich nie ma, a jednak gdzieś tam daleko się tliły. Za słabo jednak, by mógł teraz zareagować w sposób, którego być może Saorise by sobie życzyła. Całując ją postąpił samolubnie, właściwie cały czas tak postępował, wmawiając sobie, że robi to dla innych.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Przypadki nie istniały, przynajmniej Saoirse nigdy w nie nie wierzyła, coraz bardziej przekonując się do złośliwości i celowości losu. Wiedziała więc, że pojawienie się Thomasa po tak długim czasie miało swój cel, jednak nie miała bladego pojęcia jaki. Miał znowu namieszać w jej jakże prostym i monotonnym życiu? Czy może był jej aniołem stróżem, skoro zawsze pojawiał się wtedy, gdy akurat anomalia dawała o sobie znać, pokazując ją od strony bezbronnej, kruchej istoty? Pewna była tylko dwóch rzeczy: śmierci i tego, że Vane nigdy nie miał dobrego wyczucia czasu; nie miał go i teraz, kiedy była skłonna powiedzieć mu co czuje, lecz nie dopuścił jej do słowa, szybko wpychając z powrotem do gardła tańczące na końcu języka zależy mi na tobie i zostań przy mnie.
Nie odpowiedziała; wiedziała, że mimo wszystko zrozumiał o co jej chodzi a gdy zaledwie chwilę potem odskoczył jak oparzony, wyprostowała się, przełykając z trudem wielką gorycz. Nie płakała, nawet jeśli była blisko tej granicy, nie miała zamiaru pokazywać słabości, nie przed nim, skoro on się nią okazywał, do czego wciąż starała się przyzwyczaić. Nie zamierzała też błagać, prosić, mówić, bezsensownie tracąc energię i słowa. Miała zresztą przeczucie, że to nic nie da, że do innych wniosków musi dojść sam, o ile tak się kiedykolwiek stanie. Nie wiedziała jednak, czy wtedy nie będzie po prostu za późno, wszak miała niezwykłą łatwość w zamiataniu nieprzyjemnych rzeczy pod dywan.
— Więc po co tu przyszedłeś? — Spytała, lecz wcale nie oczekiwała odpowiedzi. Nienawidził tego miejsca, wiedziała o tym, jak i fakcie, że jego siostra już dawno opuściła szpitalne mury. Nic mu nie dolegało, a dostanie się w środku nocy na zamknięte dla odwiedzających piętra — poza izbą przyjęć — wymagało niesamowitej gimnastyki, odkąd personel stał się wyczulony na wszelkie tragedie dziejące się wokół. Żałowała, że cieszyła się z jego wizyty zaledwie przed paroma chwilami, skoro dzięki temu zafundował jej kolejne pełne rozdrażnienia i niechęci do czegokolwiek dni. — Jesteś tchórzem, Vane — Powiedziała oschle, konfrontując swoje wyraźnie zmęczone spojrzenie z jego twarzą — nie potrafisz przyznać się przed sobą, że wcale tak nie jest, zamykając się w szczelnej bańce. Bo tak jest ci po prostu wygodniej. — Zeskoczyła z parapetu, zatrzymując się przed Thomasem. Nie chciała go widzieć, nie chciała już słuchać kolejnych marnych wymówek i być wodzona za nos, tak jak robił to najwidoczniej przez kilka lat. Chciała, żeby cierpiał za to, że pobudził w niej dziwne, dotychczas nieznane uczucia, bez których czuła się zdecydowanie lepiej, prościej i nie przejmowała się, tak jak teraz, bo chociaż nie dała tego po sobie poznać — była zawiedziona. Ostatni raz przesunęła wzrokiem po jego twarzy.
— Cieszę się, że nic ci nie jest. — A teraz zniknij z mojego życia; dodała na koniec, a potem pośpiesznie opuściła łazienkę, z zamiarem zamknięcia się w swoim gabinecie aż do końca dyżuru.
zt
Nie odpowiedziała; wiedziała, że mimo wszystko zrozumiał o co jej chodzi a gdy zaledwie chwilę potem odskoczył jak oparzony, wyprostowała się, przełykając z trudem wielką gorycz. Nie płakała, nawet jeśli była blisko tej granicy, nie miała zamiaru pokazywać słabości, nie przed nim, skoro on się nią okazywał, do czego wciąż starała się przyzwyczaić. Nie zamierzała też błagać, prosić, mówić, bezsensownie tracąc energię i słowa. Miała zresztą przeczucie, że to nic nie da, że do innych wniosków musi dojść sam, o ile tak się kiedykolwiek stanie. Nie wiedziała jednak, czy wtedy nie będzie po prostu za późno, wszak miała niezwykłą łatwość w zamiataniu nieprzyjemnych rzeczy pod dywan.
— Więc po co tu przyszedłeś? — Spytała, lecz wcale nie oczekiwała odpowiedzi. Nienawidził tego miejsca, wiedziała o tym, jak i fakcie, że jego siostra już dawno opuściła szpitalne mury. Nic mu nie dolegało, a dostanie się w środku nocy na zamknięte dla odwiedzających piętra — poza izbą przyjęć — wymagało niesamowitej gimnastyki, odkąd personel stał się wyczulony na wszelkie tragedie dziejące się wokół. Żałowała, że cieszyła się z jego wizyty zaledwie przed paroma chwilami, skoro dzięki temu zafundował jej kolejne pełne rozdrażnienia i niechęci do czegokolwiek dni. — Jesteś tchórzem, Vane — Powiedziała oschle, konfrontując swoje wyraźnie zmęczone spojrzenie z jego twarzą — nie potrafisz przyznać się przed sobą, że wcale tak nie jest, zamykając się w szczelnej bańce. Bo tak jest ci po prostu wygodniej. — Zeskoczyła z parapetu, zatrzymując się przed Thomasem. Nie chciała go widzieć, nie chciała już słuchać kolejnych marnych wymówek i być wodzona za nos, tak jak robił to najwidoczniej przez kilka lat. Chciała, żeby cierpiał za to, że pobudził w niej dziwne, dotychczas nieznane uczucia, bez których czuła się zdecydowanie lepiej, prościej i nie przejmowała się, tak jak teraz, bo chociaż nie dała tego po sobie poznać — była zawiedziona. Ostatni raz przesunęła wzrokiem po jego twarzy.
— Cieszę się, że nic ci nie jest. — A teraz zniknij z mojego życia; dodała na koniec, a potem pośpiesznie opuściła łazienkę, z zamiarem zamknięcia się w swoim gabinecie aż do końca dyżuru.
zt
Gość
Gość
Świadomość popełnionego błędu nie ciążyła mu pewnie aż tak, jak mogłaby. Ułomne emocje nie pozwalały na to, by wykrzesać z niego żal, nawet jeśli rozumiał, że zrobił źle i sprawił jej przykrość. Czyż się tego jednak nie spodziewał? Tak było zawsze, za każdym razem, nie ważne, o kogo chodziło. Nie miał nikogo i jego nikt nie miał; prosta prawda, zawsze w jego życiu obecna, wyryta w jego głowie i sercu. Po co przyszedł? Teraz już nie był pewny. Chciał ją zobaczyć, jak wtedy, kiedy przyszedł do jej domu. Nie zdawał sobie nawet sprawy z własnego okrucieństwa i egoizmu. Chęć ulżenia jakimś swoim słabostkom wygrywała z trzeźwym osądem i zdaniem sobie sprawy z tego, że zwyczajnie niepotrzebnie wsadził kij w mrowisko. Widział to dopiero teraz, w każdym zarzucie, jaki krył się w jej twarzy; w sposobie w jaki wykrzywiły się jej usta. Niema pretensja, której nigdy nie wypowie, podobnie zresztą jak Vane, choć on akurat nie o pretensjach chciał mówić. Stał i patrzył na nią jedynie, hamując wszystko to, co mógłby i co chciałby powiedzieć, świadom tego, że mogłoby to albo wszystko naprawić, albo obrócić w perzynę, o ile już w taką się nie obróciło. Tak będzie lepiej. Dla kogo lepiej? Dla Saorise? Dla niej było lepiej, gdy myślała, że jego już nie ma.
Milczał na jej oschłości; należy mu się. Czerpał niemal satysfakcję z jej gniewu, który na niego przelewała. Mógł być dla niej tchórzem, zamkniętym w bańce składającej się z własnej obojętności; lepiej, by nie wiedziała, jak łatwo ją rozbić, bo to wszystko zniweczy. Chciałby wykrzesać z siebie gniew, odpowiedzieć coś. Przez chwilę zastanawiał się nawet, jakby to było się teraz pokłócić, w porę jednak oprzytomniał. Nie potrafił się kłócić. Podniesienie głosu, gniew objawiający się w opuszkach palców; to wszystko było mu obce, choć czasem spontanicznie pojawiały się jakieś ich przebłyski. Teraz był jednak niewzruszony, a w jego twarzy nie było niczego, tylko pustka. Błękit spojrzenia obserwował zmęczone oczy Saorise, a choć żałował, że dostrzega tam to, co dostrzega, z drugiej strony wiedział, że tak być musi. Dla jej własnego dobra, dla jego dobra. Naprawi to, jeśli nadarzy się okazja. Jeśli się nie nadarzy, też wszystko będzie w porządku. Havisham będzie mogła żyć, kojarząc go tylko z rozczarowaniem, ze ślepą uliczką, która prowadzi donikąd. Metodyczność i trud jaki zadał sobie, żeby tutaj przyjść, sugerowały, że wbrew temu jak się właśnie zachował, jednak mu zależy. Do tego jednak by się nie przyznał. Pełen sprzeczności, braku zrozumienia dalekich ech emocji, nie rozumiał, co się z nim ostatnimi czasy dzieje. Budowany przez lata spokój burzył się, oziębłość się rozmywała. Stał, obserwując to z boku, niemal speszony tym, jakie to wszystko przejmująco straszne. Nie chciał tego; gdyby mógł, wymazałby to wszystko, podtrzymując swoje egoistyczne pobudki u sterów. Przecież znalazłby bez problemu kogoś, kto pomógłby mu posłużyć się tak dobrze znanym zaklęciem... Odzyskałby swój spokój i zwrócił go Saorise, zamiast trwać w tej farsie próby zbliżenia się, zdania sobie sprawy, że tak nie może i ponownej ucieczki.
— Robię to dla ciebie — rzucił cicho, już do pustej łazienki, kiedy Saorise bez wątpienia usłyszeć go nie mogła. Dopiero kiedy usłyszał to, wypowiedziane na głos, zdał sobie sprawę z tego, jak absurdalnie to brzmi. Czy miał właśnie wyrzuty sumienia? Zacisnął palce w pięść, po czym trzasnął nią w lustro, wiszące nad umywalką. Pękło, raniąc mu rękę, a dopiero ból sprowadził go na ziemię. Wbił wzrok w krew na palcach, ignorując pulsujące przypomnienie o tym, że żyje. Odłamki posypały się do umywalki hałaśliwie; nie chcąc nikogo tu ściągać, machnięciem różdżki naprawił zwierciadło, by w końcu wyjść. Zarówno z łazienki jak i ze szpitala pogrążonego w pełnym skupienia czuwaniu nad rannymi w pożarze. Wyrzuty sumienia zostawił za sobą.
Milczał na jej oschłości; należy mu się. Czerpał niemal satysfakcję z jej gniewu, który na niego przelewała. Mógł być dla niej tchórzem, zamkniętym w bańce składającej się z własnej obojętności; lepiej, by nie wiedziała, jak łatwo ją rozbić, bo to wszystko zniweczy. Chciałby wykrzesać z siebie gniew, odpowiedzieć coś. Przez chwilę zastanawiał się nawet, jakby to było się teraz pokłócić, w porę jednak oprzytomniał. Nie potrafił się kłócić. Podniesienie głosu, gniew objawiający się w opuszkach palców; to wszystko było mu obce, choć czasem spontanicznie pojawiały się jakieś ich przebłyski. Teraz był jednak niewzruszony, a w jego twarzy nie było niczego, tylko pustka. Błękit spojrzenia obserwował zmęczone oczy Saorise, a choć żałował, że dostrzega tam to, co dostrzega, z drugiej strony wiedział, że tak być musi. Dla jej własnego dobra, dla jego dobra. Naprawi to, jeśli nadarzy się okazja. Jeśli się nie nadarzy, też wszystko będzie w porządku. Havisham będzie mogła żyć, kojarząc go tylko z rozczarowaniem, ze ślepą uliczką, która prowadzi donikąd. Metodyczność i trud jaki zadał sobie, żeby tutaj przyjść, sugerowały, że wbrew temu jak się właśnie zachował, jednak mu zależy. Do tego jednak by się nie przyznał. Pełen sprzeczności, braku zrozumienia dalekich ech emocji, nie rozumiał, co się z nim ostatnimi czasy dzieje. Budowany przez lata spokój burzył się, oziębłość się rozmywała. Stał, obserwując to z boku, niemal speszony tym, jakie to wszystko przejmująco straszne. Nie chciał tego; gdyby mógł, wymazałby to wszystko, podtrzymując swoje egoistyczne pobudki u sterów. Przecież znalazłby bez problemu kogoś, kto pomógłby mu posłużyć się tak dobrze znanym zaklęciem... Odzyskałby swój spokój i zwrócił go Saorise, zamiast trwać w tej farsie próby zbliżenia się, zdania sobie sprawy, że tak nie może i ponownej ucieczki.
— Robię to dla ciebie — rzucił cicho, już do pustej łazienki, kiedy Saorise bez wątpienia usłyszeć go nie mogła. Dopiero kiedy usłyszał to, wypowiedziane na głos, zdał sobie sprawę z tego, jak absurdalnie to brzmi. Czy miał właśnie wyrzuty sumienia? Zacisnął palce w pięść, po czym trzasnął nią w lustro, wiszące nad umywalką. Pękło, raniąc mu rękę, a dopiero ból sprowadził go na ziemię. Wbił wzrok w krew na palcach, ignorując pulsujące przypomnienie o tym, że żyje. Odłamki posypały się do umywalki hałaśliwie; nie chcąc nikogo tu ściągać, machnięciem różdżki naprawił zwierciadło, by w końcu wyjść. Zarówno z łazienki jak i ze szpitala pogrążonego w pełnym skupienia czuwaniu nad rannymi w pożarze. Wyrzuty sumienia zostawił za sobą.
- | z/t
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Łazienka
Szybka odpowiedź