Aneks kuchenny
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Aneks kuchenny
Skromny aneks kuchenny znajduje się na prawej, patrząc od strony wejścia, ścianie jedynego pokoju. To zaledwie dwie szafki wypchane garnuszkami i czajniczkami wraz z miejscem na kociołek; naczynia, szklanki, talerze, dwie miski, dwie szklaneczki na whisky i jeden mały kieliszek znajdują się na podłużnej półeczce wiszącej nad szafkami. W buteleczkach poustawianych wzdłuż blatu suszą się świeże zioła, a w puszkach przechowywane są herbaty oraz ingrediencje niezbędne do domowej nauki eliksirów.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Fantastycznie - podsumował z werwą, a wąsy nad jego ustami wygięły się w miękki, serdeczny łuk. Nie zważając już na niuanse wtargnął w głąb mieszkania aurora odnajdując dla siebie kawałek miejsca do pracy.
Również nie spodziewał się, że tak potoczy się jego życie, które zostało właściwie od samego początku zdeterminowane w chwili wyboru różdżki odmawiającej czarnej magii, a więc i lwiej części rodzinnego dziedzictwa. Wówczas, wiele lat temu była to dla niego tragedia skrywana za beztroskim uśmiechem. Gryfindor, talent w magii leczniczej... Był przekonany, że los odcina go od rodziny, że wszystko co mu bliskie i znane zmienia się w pył. Teraz, kiedy siedział w ciasnej kawalerce Weasleya wspierając go w [powrocie do kompletności, a co gorsze - w jego racji. Wszystkie te wspomnienia i myśli zdawały się być trywialnym żartem. Jak niewiele wiedział wówczas o świecie.
- Brzmi poważnie, prawda? Nie jest to jednak nic skomplikowanego. Widzisz, dokładne dopasowanie protezy pod fizycznym względem nie jest na dobrą sprawą czymś skomplikowanym. Problem polega jednak w uregulowaniu jej magicznych mechanizmów. Obecnie wszystko dostroiłem w oparciu na przeprowadzonych testach, jednak przepływ magii w kontrolowanych warunkach, a w chwili zagrożenia będzie się od siebie różnił. Będzie większy. Prawdopodobnie spowoduje to poluźnienie magicznych mechanizmów. Trzeba będzie je dociaśnić. Tu... - wskazał na drobną wypustkę w śródręczu - ...wystarczy przyłożyć tu różdżkę, wywołać wiązkę białej magii stanowiącej trzon mechanizmu i dokręcić. Dosłownie. Naturalnie z zachowaniem podstawowych zasad numerologii, rzecz jasna. Stan poluźnienia będzie objawiał się uczuciem nieważkości dłoni i mrowieniem w przedramieniu. Zaradzić temu możesz nawet samemu, możesz też kogoś poinstruować lub poinformować mnie o potrzebie. Znajdę dla ciebie czas. Nie będzie wymagało to konieczności ściągania protezy. Właściwie lepiej będzie jeżeli będzie podpięta -łatwiej będzie ci wyczuć odpowiedni moment w którym już wystarczy. Wiem że brzmi to dość mętnie, lecz jeżeli dojdzie co do czego to od razu zrozumiesz co miałem na myśli - wytłumaczył wszystko czekając aż Brendan obandażuje kikuta. W tym czasie on sam wypakował protezę. Słuchał przy tym o młodej Naeli. Przywoływało to nostalgiczne, przyjemne wspomnienia. Rozpiął kluczowe klamry wsuwając coś na wzór krótkiego rękawa na bezręczny kilkut. W ruchach nie było nic delikatnego, nieśmiałego - staż już dawno miał za sobą.
- Ach, tak - wiele - popatrzył na niego, jakby w pierwszej chwili nie wiedział o czym mowa. Świadomość tego tkwiła jednak głęboko - Odkryliśmy, że opracowana metoda walki z anomaliami nie pozbywa się ich, a jedynie ucisza - poczynione do chwili obecnej wysiłki nie są jednak bezowocne więc to nie jest do końca zła nowina. Znaleźliśmy również sposób na pozbycie się anomalii w ogóle i o ile wyliczenia wskazują na to, że powinno się udać o tyle nie wiem jak to rozwinie się w praktyce. Zdaje się, że oni wiedzą lub przypuszczają co chcemy zrobić. Sam wiesz, goście w jej domu. Nie sądzę by to był przypadek, Brendanie - dzień w dzień w chwili wolnej spędzał na studiowaniu map i wyliczeniach z Poppy, Snapem oraz Bathildą. Tylko że spokój tej ostatniej został zmącony w jej własnym domu przez obcych o czym Brendan jako gwardzista zapewne zdawał sobie sprawę. Zaraz gdy skończył bez ostrzeżenia pacnął różdżką w protezę. Wszystkie klamerki się ściągnęły i zakleszczyły jak na rozkaz, a nerwy połączyły się z nową ręką.
Również nie spodziewał się, że tak potoczy się jego życie, które zostało właściwie od samego początku zdeterminowane w chwili wyboru różdżki odmawiającej czarnej magii, a więc i lwiej części rodzinnego dziedzictwa. Wówczas, wiele lat temu była to dla niego tragedia skrywana za beztroskim uśmiechem. Gryfindor, talent w magii leczniczej... Był przekonany, że los odcina go od rodziny, że wszystko co mu bliskie i znane zmienia się w pył. Teraz, kiedy siedział w ciasnej kawalerce Weasleya wspierając go w [powrocie do kompletności, a co gorsze - w jego racji. Wszystkie te wspomnienia i myśli zdawały się być trywialnym żartem. Jak niewiele wiedział wówczas o świecie.
- Brzmi poważnie, prawda? Nie jest to jednak nic skomplikowanego. Widzisz, dokładne dopasowanie protezy pod fizycznym względem nie jest na dobrą sprawą czymś skomplikowanym. Problem polega jednak w uregulowaniu jej magicznych mechanizmów. Obecnie wszystko dostroiłem w oparciu na przeprowadzonych testach, jednak przepływ magii w kontrolowanych warunkach, a w chwili zagrożenia będzie się od siebie różnił. Będzie większy. Prawdopodobnie spowoduje to poluźnienie magicznych mechanizmów. Trzeba będzie je dociaśnić. Tu... - wskazał na drobną wypustkę w śródręczu - ...wystarczy przyłożyć tu różdżkę, wywołać wiązkę białej magii stanowiącej trzon mechanizmu i dokręcić. Dosłownie. Naturalnie z zachowaniem podstawowych zasad numerologii, rzecz jasna. Stan poluźnienia będzie objawiał się uczuciem nieważkości dłoni i mrowieniem w przedramieniu. Zaradzić temu możesz nawet samemu, możesz też kogoś poinstruować lub poinformować mnie o potrzebie. Znajdę dla ciebie czas. Nie będzie wymagało to konieczności ściągania protezy. Właściwie lepiej będzie jeżeli będzie podpięta -łatwiej będzie ci wyczuć odpowiedni moment w którym już wystarczy. Wiem że brzmi to dość mętnie, lecz jeżeli dojdzie co do czego to od razu zrozumiesz co miałem na myśli - wytłumaczył wszystko czekając aż Brendan obandażuje kikuta. W tym czasie on sam wypakował protezę. Słuchał przy tym o młodej Naeli. Przywoływało to nostalgiczne, przyjemne wspomnienia. Rozpiął kluczowe klamry wsuwając coś na wzór krótkiego rękawa na bezręczny kilkut. W ruchach nie było nic delikatnego, nieśmiałego - staż już dawno miał za sobą.
- Ach, tak - wiele - popatrzył na niego, jakby w pierwszej chwili nie wiedział o czym mowa. Świadomość tego tkwiła jednak głęboko - Odkryliśmy, że opracowana metoda walki z anomaliami nie pozbywa się ich, a jedynie ucisza - poczynione do chwili obecnej wysiłki nie są jednak bezowocne więc to nie jest do końca zła nowina. Znaleźliśmy również sposób na pozbycie się anomalii w ogóle i o ile wyliczenia wskazują na to, że powinno się udać o tyle nie wiem jak to rozwinie się w praktyce. Zdaje się, że oni wiedzą lub przypuszczają co chcemy zrobić. Sam wiesz, goście w jej domu. Nie sądzę by to był przypadek, Brendanie - dzień w dzień w chwili wolnej spędzał na studiowaniu map i wyliczeniach z Poppy, Snapem oraz Bathildą. Tylko że spokój tej ostatniej został zmącony w jej własnym domu przez obcych o czym Brendan jako gwardzista zapewne zdawał sobie sprawę. Zaraz gdy skończył bez ostrzeżenia pacnął różdżką w protezę. Wszystkie klamerki się ściągnęły i zakleszczyły jak na rozkaz, a nerwy połączyły się z nową ręką.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy siedział naprzeciwko Adriena i słuchał jego wywodu, wpatrywał się to w jego oczy, to w protezę, bez większego zrozumienia. Wszystkie składane przez niego zdania brzmiały nieco dziwacznie, obco, mało zrozumiale, pomimo zapewnienia, że nie będzie to zrozumiałe - a może po prostu jego myśli instynktownie oddzielały się od tego uzdrowicielskiego bełkotu, obawiając się, że ten uczyni tę chwilę jeszcze trudniejszą.
- Aha - nie przerywał mu, niezbyt przekonująco udając zrozumienie. Potrafił rozmawiać o ludzkiej anatomii bez skrępowania przed tym, że był jedynie workiem mięsa uwiązanym zewsząd sznurami żył i nerwów, jednak rozpatrywanie jego ręki w kategoriach skomplikowanego mechanizmu brzmiało trochę jak eksperymenty z inferiusami - miało w sobie coś nienaturalnie odrażającego. Ale będzie musiał się do tego przyzwyczaić - i z tym pogodzić - nastawiając się nie na własną wygodę, a na skuteczność. To ta na wojnie była najważniejsza. Obserwował fragment protezy, który wskazał, był niemal pewien, że sam nie będzie potrafił się tym zająć - ale może mała praktyka uczyni mistrza. Skinął głową w podzięce, odpowiadając w duchu szczerze - wolałby protezy Adriena nie powierzać innemu czarodziejowi, jeśli nie zajdzie ku temu potrzeba. Wierzył, że jej projektant potrafił to zrobić najlepiej. - Dziękuję - wtrącił krótko, wiedział, że jako ordynator był czarodziejem zajętym. A jednak - znalazł sporo czasu, żeby go w ten sposób wesprzeć. Obserwował jego niedelikatne ruchy bez grymasu, bez poruszenia ręką - Adrien był doświadczonym uzdrowicielem, a on - doświadczonym pacjentem, lata, w których obawiał się bólu lub miał w sobie instynktowne reakcje obronne na uzdrowicielski dotyk minęły bezpowrotnie. - Mogę się zatem spodziewać zaburzeń w sytuacjach zagrożenia? - Nie skarżył się, pytał informacyjnie: rozumiał, że podobny artefakt wymagał długich miesięcy przeznaczanych na próby konstruktorskie, ze słów Adriena zrozumiał też, że wymagał pewnego dostrojenia - musiał jednak wiedzieć, na co powinien być przygotowany, kiedy jego życie - lub co gorsza życie towarzyszącej mu osoby - zostanie zagrożone. Mrowienie przedramienia, w zależności od natężenia, mogło wszak skutecznie pohamować ostateczny cios - lub kluczową obronę. Winien wtedy pamiętać, by nie liczyć na prawą stronę zbyt mocno - przynajmniej na początku.
Również jego dalszych słów - wysłuchał w milczeniu, choć ze znacznie większym zrozumieniem i zdawałoby się baczniejszym zainteresowaniem. I mniejszym optymizmem zarazem: kiedy wydawało im się, że wstąpili w grząskie bagno, zaraz okazywało się, że to bagno kilka kroków dalej jest jeszcze głębsze, jeszcze bardziej grząskie i w zasadzie już zaczynało ciągnąć ich na dno. Nie wróżyło to dobrze.
- I zapewne nie będzie to łatwe. Co mamy zrobić? Uśpić wszystkie anomalie w kraju? - Wyrastające jak grzyby po deszczu - Złapać Grindelwalda? - Rozpłynął się w powietrzu - nie zostawił po sobie ani śladu - złożyć ofiarę z czarnego kozła? - Wzruszył lekko ramieniem, nie lekceważąco, w geście bezradności. - Mieli dokąd uciec - zauważył ponuro, jakie zakończenie miałaby ta historia, gdyby Zakon nie zdołał odbudować starej chaty na czas? - Sądzisz, że mogą chcieć nam przeszkodzić? Że wiedzą, jak to zrobić? Pieprzone dranie, przecież ten chaos zagraża nawet im. - Zagrażał wszystkim. Całemu krajowi - a jeśli potrafi się rozprzestrzeniać, to może i światu. Nic im po oczyszczeniu krwi, jeśli i czysta krew polegnie. Zmarszczył brew, wzburzona krew napłynęła w skroń i być może popłynąłby ze swymi wynurzeniami dalej, gdyby nie spazm bólu, jaki szarpnął nerwem jego prawej ręki. Bez ostrzeżenia - bez gotowości na ból łatwiej było go znieść. Nie od razu poruszył ręką - wpierw uniósł spojrzenie ku jasnym tęczówkom Carrowa, a potem lekko poruszył ręką, przysuwając dłoń ku sobie. Była nieporęczna, niechwytna, ale wyraźnie - miał w niej czucie. I wreszcie - był kompletny. Wpierw naszła go absurdalna myśl, że powinien tę dłoń - po długich tygodniach, miesiącach męki - podrapać, ale na oczach uzdrowiciela wydało mu się to nieco niepoważne.
Wstał, wciąż ostrożnie, jakby bał się, że dłoń wypadnie mu z ręki i wygiął ją w różne strony, wyraźnie obserwując jej ruchy. Zachowywała się jak jego własna - i choć ograniczona, to mogła też mieć swoje zalety. Była twarda. I ciężka. Na ile wytrzymała?
- Dziwne uczucie - Od nowa uczyć się równowagi ciała, przecież nauczył się już żyć bez dłoni; instynktownie chował ją za plecy podczas walki, by próbować nią bezwiednie chwycić różdżki, by nie próbować uderzyć nieistniejącą pięścią - dotychczasowy kikut miał znacznie zawężone możliwości. Proteza nie była wygodna, choć zapewne z czasem uczucie obcego ciała przeminie, a ciało się do niej przyzwyczai - nie zamierzał się uskarżać. - Trochę jakby odnaleźć po latach najwygodniejsze rękawiczki - Bo choć była obca - to była na swoim miejscu. Spode łba zerknął na pobliską szafę - w której przetrzymywali naczynia kuchenne - i wziąwszy zamach, zaatakował ją nowo narodzoną pięścią. Drewniane drzwiczki pękły pod naporem uderzenia - a na jego twarzy pojawił się uśmiech satysfakcji - do czasu, kiedy zorientował się, że musi wycofać rękę z najeżonej drzazgami dziury w meblu. - Wygląda na to, że działa - zauważył, wyszarpując ramię - nie zważając na wąskie przecięcia na przedramieniu, nie były niczym groźnym. Samą zniszczoną szafką przejął się jeszcze mniej. - Ale stała się trochę oporna - Ujął nadgarstek zdrową dłonią, przyciągając ją ku sobie - Ciężko mi nią ruszać.
- Aha - nie przerywał mu, niezbyt przekonująco udając zrozumienie. Potrafił rozmawiać o ludzkiej anatomii bez skrępowania przed tym, że był jedynie workiem mięsa uwiązanym zewsząd sznurami żył i nerwów, jednak rozpatrywanie jego ręki w kategoriach skomplikowanego mechanizmu brzmiało trochę jak eksperymenty z inferiusami - miało w sobie coś nienaturalnie odrażającego. Ale będzie musiał się do tego przyzwyczaić - i z tym pogodzić - nastawiając się nie na własną wygodę, a na skuteczność. To ta na wojnie była najważniejsza. Obserwował fragment protezy, który wskazał, był niemal pewien, że sam nie będzie potrafił się tym zająć - ale może mała praktyka uczyni mistrza. Skinął głową w podzięce, odpowiadając w duchu szczerze - wolałby protezy Adriena nie powierzać innemu czarodziejowi, jeśli nie zajdzie ku temu potrzeba. Wierzył, że jej projektant potrafił to zrobić najlepiej. - Dziękuję - wtrącił krótko, wiedział, że jako ordynator był czarodziejem zajętym. A jednak - znalazł sporo czasu, żeby go w ten sposób wesprzeć. Obserwował jego niedelikatne ruchy bez grymasu, bez poruszenia ręką - Adrien był doświadczonym uzdrowicielem, a on - doświadczonym pacjentem, lata, w których obawiał się bólu lub miał w sobie instynktowne reakcje obronne na uzdrowicielski dotyk minęły bezpowrotnie. - Mogę się zatem spodziewać zaburzeń w sytuacjach zagrożenia? - Nie skarżył się, pytał informacyjnie: rozumiał, że podobny artefakt wymagał długich miesięcy przeznaczanych na próby konstruktorskie, ze słów Adriena zrozumiał też, że wymagał pewnego dostrojenia - musiał jednak wiedzieć, na co powinien być przygotowany, kiedy jego życie - lub co gorsza życie towarzyszącej mu osoby - zostanie zagrożone. Mrowienie przedramienia, w zależności od natężenia, mogło wszak skutecznie pohamować ostateczny cios - lub kluczową obronę. Winien wtedy pamiętać, by nie liczyć na prawą stronę zbyt mocno - przynajmniej na początku.
Również jego dalszych słów - wysłuchał w milczeniu, choć ze znacznie większym zrozumieniem i zdawałoby się baczniejszym zainteresowaniem. I mniejszym optymizmem zarazem: kiedy wydawało im się, że wstąpili w grząskie bagno, zaraz okazywało się, że to bagno kilka kroków dalej jest jeszcze głębsze, jeszcze bardziej grząskie i w zasadzie już zaczynało ciągnąć ich na dno. Nie wróżyło to dobrze.
- I zapewne nie będzie to łatwe. Co mamy zrobić? Uśpić wszystkie anomalie w kraju? - Wyrastające jak grzyby po deszczu - Złapać Grindelwalda? - Rozpłynął się w powietrzu - nie zostawił po sobie ani śladu - złożyć ofiarę z czarnego kozła? - Wzruszył lekko ramieniem, nie lekceważąco, w geście bezradności. - Mieli dokąd uciec - zauważył ponuro, jakie zakończenie miałaby ta historia, gdyby Zakon nie zdołał odbudować starej chaty na czas? - Sądzisz, że mogą chcieć nam przeszkodzić? Że wiedzą, jak to zrobić? Pieprzone dranie, przecież ten chaos zagraża nawet im. - Zagrażał wszystkim. Całemu krajowi - a jeśli potrafi się rozprzestrzeniać, to może i światu. Nic im po oczyszczeniu krwi, jeśli i czysta krew polegnie. Zmarszczył brew, wzburzona krew napłynęła w skroń i być może popłynąłby ze swymi wynurzeniami dalej, gdyby nie spazm bólu, jaki szarpnął nerwem jego prawej ręki. Bez ostrzeżenia - bez gotowości na ból łatwiej było go znieść. Nie od razu poruszył ręką - wpierw uniósł spojrzenie ku jasnym tęczówkom Carrowa, a potem lekko poruszył ręką, przysuwając dłoń ku sobie. Była nieporęczna, niechwytna, ale wyraźnie - miał w niej czucie. I wreszcie - był kompletny. Wpierw naszła go absurdalna myśl, że powinien tę dłoń - po długich tygodniach, miesiącach męki - podrapać, ale na oczach uzdrowiciela wydało mu się to nieco niepoważne.
Wstał, wciąż ostrożnie, jakby bał się, że dłoń wypadnie mu z ręki i wygiął ją w różne strony, wyraźnie obserwując jej ruchy. Zachowywała się jak jego własna - i choć ograniczona, to mogła też mieć swoje zalety. Była twarda. I ciężka. Na ile wytrzymała?
- Dziwne uczucie - Od nowa uczyć się równowagi ciała, przecież nauczył się już żyć bez dłoni; instynktownie chował ją za plecy podczas walki, by próbować nią bezwiednie chwycić różdżki, by nie próbować uderzyć nieistniejącą pięścią - dotychczasowy kikut miał znacznie zawężone możliwości. Proteza nie była wygodna, choć zapewne z czasem uczucie obcego ciała przeminie, a ciało się do niej przyzwyczai - nie zamierzał się uskarżać. - Trochę jakby odnaleźć po latach najwygodniejsze rękawiczki - Bo choć była obca - to była na swoim miejscu. Spode łba zerknął na pobliską szafę - w której przetrzymywali naczynia kuchenne - i wziąwszy zamach, zaatakował ją nowo narodzoną pięścią. Drewniane drzwiczki pękły pod naporem uderzenia - a na jego twarzy pojawił się uśmiech satysfakcji - do czasu, kiedy zorientował się, że musi wycofać rękę z najeżonej drzazgami dziury w meblu. - Wygląda na to, że działa - zauważył, wyszarpując ramię - nie zważając na wąskie przecięcia na przedramieniu, nie były niczym groźnym. Samą zniszczoną szafką przejął się jeszcze mniej. - Ale stała się trochę oporna - Ujął nadgarstek zdrową dłonią, przyciągając ją ku sobie - Ciężko mi nią ruszać.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uzdrowiciel odnajdywał w całej sytuacji coś będącego dla niego samego przyjemnie satysfakcjonująca odskocznią. Delikatnie wygiął usta w pobrzmiewającym wewnątrz niemu rozbawieniu. Tłumacząc działanie mechanizmów oraz sposób dbania o niego dostrzegał minę auora. Niektóre rzeczy zdawały się nigdy nie zmienić. Aurorzy.
Proteza którą zaprojektował w konsultacji z Brendnem nie była do końca idealną następczynią utraconej dłoni. Posiadała swoje słabości. Jedną z nich było wyraźnie rzucający się w oczy nieco upośledzony chwyt pozbawiony domyślnej ilości zgrabnych palców. Żłobienie dodatkowych magiczno-nerwowych magii w materiale protezy nie było niemożliwe, lecz jednak zbyt kosztowne, a co najważniejsze - zbyt czasochłonne. Pominięcie jednak tego aspektu dało też nowej dłoni zalety - uproszczony mechanizm wiązał się z nikłą możliwością awarii, szybszą adaptacją z ciałem właściciela. Pozwoliło to też wyjątkowo uprościć implementację magicznej właściwości kończyny. Balans rzeczy zdawał się być zachowany. Brendan również nie zgłaszał skargi czy też konieczności zmodyfikowania konceptu projektu.
- Nie mogę zapewnić cię o jej całkowitej bezawaryjności to ta jest jednak na niezwykle niskim poziomie o ile nie zaczniesz opalać protezy nad ogniem pożogi albo nie wpadniesz na pomysł pochwycenia flugoro wręcz. Przez upośledzenie jej chwytliwości jej mechanizm jest dość prosty. Mało co jest w niej czegoś do popsucia. Mniej niż w zwykłej dłoni. W porównaniu do niej w sytuacjach zagrożenia jest w zasadzie nawet bardziej niezawodna od prawdziwej dłoni. Przez pierwsze tygodnie może ci towarzyszyć jednak uczucie, że jest inaczej. Ciało musi się mimo wszystko dostosować do nowości. - zapewnił kontynuując pracę i trochę się nachmurzając gdy wypłynęło pytanie związane z Zakonem.
- Z tym kozłem to prawie udało ci się trafić - uśmiechnął się żartobliwie - Musimy dostać się do Azkabanu i tam dokonać odpowiedniego rytuału z udziałem dzieci posiadających silną więź z anomaliami oraz mistycznym artefaktem: kamieniem wskrzeszenia. Razem z grupą badawczą opracowujemy sposób na sporządzenie świstoklika - nie spojrzał nawet na twarz Brendana. Doskonale zdawał sobie sprawę jak abstrakcyjnie to brzmiało i gdyby nie pochylał się nocami nad wyliczeniami to nie uwierzyłby w to, że jest to w jakikolwiek sposób możliwe.
- Proszę - nie próbuj uderzać nią w ścianę - upomniał widząc ten błysk ciekawości w oczach Brendana, lecz najwyraźniej zapomniał że ma do czynienia z aurorem, a do tego z twardogłowym Weasleyem i po chwili był świadkiem śmierci drewnianej szafy. Cóż - przynajmniej to wciąż nie była ściana. Pozostawało mu jedynie westchnąć - Cóż....wrażenie powinno minąć po wyważeniu jeszcze kilku drzwi - rzucił poważnie, jednak szybko zreflektował się, że to może zostać przyjęte przez Brendana bardzo na poważnie, a nie wyglądało by miał w domu dostateczną ilość kuchennych mebli - Żartuję. Niemniej uczucie to powinno minąć samoistnie. Długo nie miałeś żadnego wypełnienia po utraconej dłoni. Ciało przywykło do braku i lekkości. Teraz musi się przyzwyczaić do na nowo do ciężaru i stąd ten opór. Połączenia nerwowe również musza się przetrzeć - do jutra wrażenie opóźnienia w reakcji i ciężkości poruszania powinno minąć.
Proteza którą zaprojektował w konsultacji z Brendnem nie była do końca idealną następczynią utraconej dłoni. Posiadała swoje słabości. Jedną z nich było wyraźnie rzucający się w oczy nieco upośledzony chwyt pozbawiony domyślnej ilości zgrabnych palców. Żłobienie dodatkowych magiczno-nerwowych magii w materiale protezy nie było niemożliwe, lecz jednak zbyt kosztowne, a co najważniejsze - zbyt czasochłonne. Pominięcie jednak tego aspektu dało też nowej dłoni zalety - uproszczony mechanizm wiązał się z nikłą możliwością awarii, szybszą adaptacją z ciałem właściciela. Pozwoliło to też wyjątkowo uprościć implementację magicznej właściwości kończyny. Balans rzeczy zdawał się być zachowany. Brendan również nie zgłaszał skargi czy też konieczności zmodyfikowania konceptu projektu.
- Nie mogę zapewnić cię o jej całkowitej bezawaryjności to ta jest jednak na niezwykle niskim poziomie o ile nie zaczniesz opalać protezy nad ogniem pożogi albo nie wpadniesz na pomysł pochwycenia flugoro wręcz. Przez upośledzenie jej chwytliwości jej mechanizm jest dość prosty. Mało co jest w niej czegoś do popsucia. Mniej niż w zwykłej dłoni. W porównaniu do niej w sytuacjach zagrożenia jest w zasadzie nawet bardziej niezawodna od prawdziwej dłoni. Przez pierwsze tygodnie może ci towarzyszyć jednak uczucie, że jest inaczej. Ciało musi się mimo wszystko dostosować do nowości. - zapewnił kontynuując pracę i trochę się nachmurzając gdy wypłynęło pytanie związane z Zakonem.
- Z tym kozłem to prawie udało ci się trafić - uśmiechnął się żartobliwie - Musimy dostać się do Azkabanu i tam dokonać odpowiedniego rytuału z udziałem dzieci posiadających silną więź z anomaliami oraz mistycznym artefaktem: kamieniem wskrzeszenia. Razem z grupą badawczą opracowujemy sposób na sporządzenie świstoklika - nie spojrzał nawet na twarz Brendana. Doskonale zdawał sobie sprawę jak abstrakcyjnie to brzmiało i gdyby nie pochylał się nocami nad wyliczeniami to nie uwierzyłby w to, że jest to w jakikolwiek sposób możliwe.
- Proszę - nie próbuj uderzać nią w ścianę - upomniał widząc ten błysk ciekawości w oczach Brendana, lecz najwyraźniej zapomniał że ma do czynienia z aurorem, a do tego z twardogłowym Weasleyem i po chwili był świadkiem śmierci drewnianej szafy. Cóż - przynajmniej to wciąż nie była ściana. Pozostawało mu jedynie westchnąć - Cóż....wrażenie powinno minąć po wyważeniu jeszcze kilku drzwi - rzucił poważnie, jednak szybko zreflektował się, że to może zostać przyjęte przez Brendana bardzo na poważnie, a nie wyglądało by miał w domu dostateczną ilość kuchennych mebli - Żartuję. Niemniej uczucie to powinno minąć samoistnie. Długo nie miałeś żadnego wypełnienia po utraconej dłoni. Ciało przywykło do braku i lekkości. Teraz musi się przyzwyczaić do na nowo do ciężaru i stąd ten opór. Połączenia nerwowe również musza się przetrzeć - do jutra wrażenie opóźnienia w reakcji i ciężkości poruszania powinno minąć.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyszło nieco lepiej, niż myślał. Uderzenie nie bolało, choć docierały do niego drobne impulsy, wydawała się też nieco cięższa od jego poprzedniej - prawdziwej - dłoni, przez co środek rozłożenia ciężaru rozkładał się nieco inaczej, były to jednak drobne mankamenty, w które winien się przestawić w najdalej kilka dni. A może krócej. Nie była chwytna, jednak istnienie dłoni w kontekście jej braku wydawało się wystarczającą poprawą jakości życia - a nade wszystko jego skuteczności. Nie należał do ludzi, którzy dostawszy mniej, pragnęli więcej, a tutaj priorytetem w działaniu była szybkość. Carrow uwinął się z przygotowaniem tego cacka w zaledwie trzy miesiące. To naprawdę mało czasu - i naprawdę był za to wdzięczny. Co więcej, jeśli ceną za upośledzony ruch miała być pewność mechanizmu, wydawało się to rozsądnym rozwiązaniem.
- Będzie w stanie pochwycić fulgoro wręcz? - zapytał całkiem serio, nie wyczuwając ironii, cacko wydawało się wytrzymałe, gdyby siła gromu zatrzymała się na jego mechanizmie i nie przeskoczyła dalej, to nawet za cenę chwilowej awarii - mogłoby to mieć sens. Z pożogą sprawa sytuowała się nieco gorzej, bo jeśli proteza ją przetrwa, to jego ciało już niekoniecznie - ale ufał, że po tragedii w ministerstwie magii nieprędko będzie miał okazję ujrzeć na własne oczy szalejące płomienie. - Czuję to - przyznał, obracając przed sobą sztuczną dłoń, mniej dłoni w dłoni brzmiało dziwnie, ale kiedy przebił nią drewniane drzwiczki - to i owo pojął, skóra zostałaby przecięta - na tym ledwie czuł cios.
Ściągnął brew, słysząc kolejne słowa uzdrowiciela i obejrzał się ku niemu, choć Adrien na niego nie spojrzał. Przypuszczał, jak ogromny wysiłek musieli włożyć w opracowanie tego planu - ale coś chwyciło go za gardło, nim spytał, na czym właściwie miałby polegać ten rytuał. Kamień wskrzeszenia to tylko część problemu, nie zdołali odnaleźć go w całości i wciąż nie wiedzieli, czy jego odtworzenie było do końca możliwe.
- Wprowadzenie tych dzieci do Azkabanu to biestialstwo - stwierdził za to ponuro oczywistość, kręcąc lekko głową, przecząco, nie zamierzał sprzeczać się z ich planem, pewien, że rozważyli wszystkie za i przeciw a nade wszystko rozpatrywali alternatywy. Tak Adren, jak tym bardziej Margaux i Poppy bez wątpienia brali pod uwagę demony, z jakimi zmagały się dzieci - ich przeszłość była tragiczna, a oni mogli ich teraźniejszość uczynić jeszcze straszniejszą. Ale czasem nie było wyjścia, czasem w bardzo młodym wieku należało być bardzo dzielnym. - Jak wam idzie? - Nie mieli dużo czasu. Anomalie niosły za sobą coraz większe zniszczenia, coraz więcej czarodziejów traciło majątki, coraz więcej czarodziejów cierpiało, nie wspominając nawet o świecie mugoli.
Ledwie dosłyszał upomnienie, kiedy w mieszkaniu rozległ się już trzask szafki; z niekrytym zdumieniem wysłuchał słów uzdrowiciela, zgodnie z jego zamierzeniem kierując się do uderzenia kolejnej, powstrzymując jednak ruch w połowie - chyba jednak nie mówił poważnie.
- Wypróbuję jej możliwości jutro w pełni, im intensywniej tym szybciej przyswoi ją ciało - Uniósł na niego pytające spojrzenie, niepewny, czy wysnuł właściwe wnioski. W mieszkaniu nie miał ku temu warunków, ale na sali treningowej mógł zostać dłużej po zakończonej warcie. - Nie wiem, jak dziękować, Adrienie. Zdaję sobie sprawy, ile musiałeś poświęcić na nią czasu. Jeśli... jeśli znajdziesz sposób, w jaki mógłbym wyrazić swoją wdzięczność, wiedz, że możesz na mnie liczyć. - Długi należało spłacać, nawet te, które nie miały wiele wspólnego ze złotem.
- Będzie w stanie pochwycić fulgoro wręcz? - zapytał całkiem serio, nie wyczuwając ironii, cacko wydawało się wytrzymałe, gdyby siła gromu zatrzymała się na jego mechanizmie i nie przeskoczyła dalej, to nawet za cenę chwilowej awarii - mogłoby to mieć sens. Z pożogą sprawa sytuowała się nieco gorzej, bo jeśli proteza ją przetrwa, to jego ciało już niekoniecznie - ale ufał, że po tragedii w ministerstwie magii nieprędko będzie miał okazję ujrzeć na własne oczy szalejące płomienie. - Czuję to - przyznał, obracając przed sobą sztuczną dłoń, mniej dłoni w dłoni brzmiało dziwnie, ale kiedy przebił nią drewniane drzwiczki - to i owo pojął, skóra zostałaby przecięta - na tym ledwie czuł cios.
Ściągnął brew, słysząc kolejne słowa uzdrowiciela i obejrzał się ku niemu, choć Adrien na niego nie spojrzał. Przypuszczał, jak ogromny wysiłek musieli włożyć w opracowanie tego planu - ale coś chwyciło go za gardło, nim spytał, na czym właściwie miałby polegać ten rytuał. Kamień wskrzeszenia to tylko część problemu, nie zdołali odnaleźć go w całości i wciąż nie wiedzieli, czy jego odtworzenie było do końca możliwe.
- Wprowadzenie tych dzieci do Azkabanu to biestialstwo - stwierdził za to ponuro oczywistość, kręcąc lekko głową, przecząco, nie zamierzał sprzeczać się z ich planem, pewien, że rozważyli wszystkie za i przeciw a nade wszystko rozpatrywali alternatywy. Tak Adren, jak tym bardziej Margaux i Poppy bez wątpienia brali pod uwagę demony, z jakimi zmagały się dzieci - ich przeszłość była tragiczna, a oni mogli ich teraźniejszość uczynić jeszcze straszniejszą. Ale czasem nie było wyjścia, czasem w bardzo młodym wieku należało być bardzo dzielnym. - Jak wam idzie? - Nie mieli dużo czasu. Anomalie niosły za sobą coraz większe zniszczenia, coraz więcej czarodziejów traciło majątki, coraz więcej czarodziejów cierpiało, nie wspominając nawet o świecie mugoli.
Ledwie dosłyszał upomnienie, kiedy w mieszkaniu rozległ się już trzask szafki; z niekrytym zdumieniem wysłuchał słów uzdrowiciela, zgodnie z jego zamierzeniem kierując się do uderzenia kolejnej, powstrzymując jednak ruch w połowie - chyba jednak nie mówił poważnie.
- Wypróbuję jej możliwości jutro w pełni, im intensywniej tym szybciej przyswoi ją ciało - Uniósł na niego pytające spojrzenie, niepewny, czy wysnuł właściwe wnioski. W mieszkaniu nie miał ku temu warunków, ale na sali treningowej mógł zostać dłużej po zakończonej warcie. - Nie wiem, jak dziękować, Adrienie. Zdaję sobie sprawy, ile musiałeś poświęcić na nią czasu. Jeśli... jeśli znajdziesz sposób, w jaki mógłbym wyrazić swoją wdzięczność, wiedz, że możesz na mnie liczyć. - Długi należało spłacać, nawet te, które nie miały wiele wspólnego ze złotem.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Popatrzył z niedowierzaniem, które mu się niefortunnie wymsknęło i ukazało na twarzy kiedy Brendan z ekscytacją podchwycił bardzo zły pomysł. Tak właściwie było to na swój sposób pocieszne. Szczery entuzjazm dziecka które pierwszy raz pochwyciło w dłonie nożyczki i biegało z nimi po pokoju dzieląc się radością z nowości. A przynajmniej byłoby pocieszne, gdyby Brendan nie był mimo wszystko dojrzałym już mężczyzną. A przynajmniej dorośle wyglądającym mężczyzną.
- Tak, jest w stanie pochwycić fulgoro tak samo jak każda inna część ciała doprowadzając twoje wnętrzności do wrzenia. Nie rób tego. W innym wypadku prawdopodobnie zobaczymy się w Mungu - uniknął używania czasownika "nie próbuj" zauważając, że Weasley miał problem i pomijał istnienie przeczenia. Co prawda Adrien miał nerwy ze stali, to jednak kiedy widział jak auror obchodzi się z jego tworem delikatnie drgał w niepokoju powstrzymując się od podobnych destrukcyjnych działań. był pewnym, że spreparowany przez niego mechanizm był wytrzymały. Przeszedł w końcu wszystkie testy wytrzymałościowe na zadowalającym poziomie. Mało co było w nowej dłoni do zepsucia. To jednak jakoś wolał nie być światkiem tego, jak auror poddaje ją najcięższym testom ledwie minuty po zamontowaniu.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że brzmiało to źle. On sam czuł się z tym potwornie, lecz prawda była taka, że nie wiedział jak inaczej można byłoby rozwiązać ten problem. Tu nie chodziło tylko o powstrzymanie anomalii, lecz również naprawienie krzywdy jaka wyrządził tym dzieciom Grindewald. Nie chciał się jednak nad tym rozwodzić.
- Świetnie - recytował numerolologicne formuły przez sen, a w każdej plątaninie kresek dostrzegał kartograficzne linie. Zaś wiedza jaką pozyskał na temat teorii świstoklików prawdopodobnie czyniła go ekspertem w tej dziedzinie dając nadzieję na to, że w momencie w którym to pożoga pochłonie Munga to mimo wszystko nie zostanie bezrobotny. fach to fach - nie będę cię jednak zarzucał tu szczegółami. Podzielę się nimi na spotkaniu - zakończył ostatecznie dając tym samym do zrozumienia aurorowi, że na kolejne zebranie na pewno przybędzie.
- To będzie dla niej dobry test. Jeżeli coś pójdzie nie tak to ślij sowę - brzmiało to poniekąd podchwytliwie, jednak jeżeli proteza nie przetrwa ciężkiego treningu Brendana będzie to oznaczało konieczność jej wzmocnienia. W końcu lepiej by potencjalny mankament został szybko wyłapany. Niemniej Adrien wierzył, że bez tego się obejdzie. Wychodziło na to, że jego praca była już skończona. Nałożył wierzchnią szatę na plecy oraz kapelusz na głowę. Przystanął jednak przed wyjściem. Wdzięczność - Jest coś, co mógłbyś dla mnie zrobić, Brendanie - odwrócił się ku niemu uwieszając swoje spojrzenie w aurorze - Widzisz...niedługo zostanę dziadkiem i kiedy to nastąpi, a wojna stanie się wspomnieniem, to chciałbym byś odwiedził mojego wnuka lub wnuczkę. Byś opowiedział mu bądź jej o tym jak wielkich rzeczy dokonałeś, a pomogła w tym pomocna dłoń, którą ci podałem, a której ty nie odrzuciłeś - wąsy pod nosem wygięły się przyjemny łuk, a jego szare oczy jak ostrza przecinały powietrze sięgając gdzieś w daleko w dal. w przyszłość która jeszcze się nie ukształtowała, lecz w której obraz wierzył. Brendan miał dokonać czegoś więcej i dokona - Carrow nie miał co do tego wątpliwości. Miał jednak jeszcze przeżyć. By pokątnie przeplatana w tych wydarzeniach nauka wy dźwięczała kiedyś dźwiękiem czystym i pięknym. Nie czekając na odpowiedź skinieniem rondla pożegnał aurora.
|zt
- Tak, jest w stanie pochwycić fulgoro tak samo jak każda inna część ciała doprowadzając twoje wnętrzności do wrzenia. Nie rób tego. W innym wypadku prawdopodobnie zobaczymy się w Mungu - uniknął używania czasownika "nie próbuj" zauważając, że Weasley miał problem i pomijał istnienie przeczenia. Co prawda Adrien miał nerwy ze stali, to jednak kiedy widział jak auror obchodzi się z jego tworem delikatnie drgał w niepokoju powstrzymując się od podobnych destrukcyjnych działań. był pewnym, że spreparowany przez niego mechanizm był wytrzymały. Przeszedł w końcu wszystkie testy wytrzymałościowe na zadowalającym poziomie. Mało co było w nowej dłoni do zepsucia. To jednak jakoś wolał nie być światkiem tego, jak auror poddaje ją najcięższym testom ledwie minuty po zamontowaniu.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że brzmiało to źle. On sam czuł się z tym potwornie, lecz prawda była taka, że nie wiedział jak inaczej można byłoby rozwiązać ten problem. Tu nie chodziło tylko o powstrzymanie anomalii, lecz również naprawienie krzywdy jaka wyrządził tym dzieciom Grindewald. Nie chciał się jednak nad tym rozwodzić.
- Świetnie - recytował numerolologicne formuły przez sen, a w każdej plątaninie kresek dostrzegał kartograficzne linie. Zaś wiedza jaką pozyskał na temat teorii świstoklików prawdopodobnie czyniła go ekspertem w tej dziedzinie dając nadzieję na to, że w momencie w którym to pożoga pochłonie Munga to mimo wszystko nie zostanie bezrobotny. fach to fach - nie będę cię jednak zarzucał tu szczegółami. Podzielę się nimi na spotkaniu - zakończył ostatecznie dając tym samym do zrozumienia aurorowi, że na kolejne zebranie na pewno przybędzie.
- To będzie dla niej dobry test. Jeżeli coś pójdzie nie tak to ślij sowę - brzmiało to poniekąd podchwytliwie, jednak jeżeli proteza nie przetrwa ciężkiego treningu Brendana będzie to oznaczało konieczność jej wzmocnienia. W końcu lepiej by potencjalny mankament został szybko wyłapany. Niemniej Adrien wierzył, że bez tego się obejdzie. Wychodziło na to, że jego praca była już skończona. Nałożył wierzchnią szatę na plecy oraz kapelusz na głowę. Przystanął jednak przed wyjściem. Wdzięczność - Jest coś, co mógłbyś dla mnie zrobić, Brendanie - odwrócił się ku niemu uwieszając swoje spojrzenie w aurorze - Widzisz...niedługo zostanę dziadkiem i kiedy to nastąpi, a wojna stanie się wspomnieniem, to chciałbym byś odwiedził mojego wnuka lub wnuczkę. Byś opowiedział mu bądź jej o tym jak wielkich rzeczy dokonałeś, a pomogła w tym pomocna dłoń, którą ci podałem, a której ty nie odrzuciłeś - wąsy pod nosem wygięły się przyjemny łuk, a jego szare oczy jak ostrza przecinały powietrze sięgając gdzieś w daleko w dal. w przyszłość która jeszcze się nie ukształtowała, lecz w której obraz wierzył. Brendan miał dokonać czegoś więcej i dokona - Carrow nie miał co do tego wątpliwości. Miał jednak jeszcze przeżyć. By pokątnie przeplatana w tych wydarzeniach nauka wy dźwięczała kiedyś dźwiękiem czystym i pięknym. Nie czekając na odpowiedź skinieniem rondla pożegnał aurora.
|zt
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Starał się ukryć zawód, kiedy usłyszał ironię uzdrowiciela; cacko, które jednym ruchem potrafiłoby powstrzymać fulgoro byłoby naprawdę potężne - niestety, jego marzenia zostały szybko rozwiane. Nie chciał wyglądać na niewdzięcznego, więc zmieszany odjął spojrzenie z twarzy uzdrowiciela. Bezgłośnie westchnął, przenosząc je na protezę - z wolna zaczynając o niej myśleć jak o nieodłącznej części siebie. Jak o fragmencie siebie - syntetycznej części ciała, z którą miał się stać jednością. Coś mu podpowiadało, że mogli stanowić dobry, zgrany zespół. Uniósł dłonie w geście kapitulacji, kiedy ten skończył tyradę, niezbyt przekonująco zapewniając:
- Wcale nie zamierzałem - Trochę pod nosem, trochę do niego i niekoniecznie zgodnie z prawdą. Skinął głową, nie chcąc zabierać uzdrowicielowi więcej czasu - doceniał każdy moment, który przeznaczył na przygotowanie tego artefaktu - wiedząc też, że czas i miejsce na rozmowę na temat będzie właśnie na spotkaniu - którego nadejście nie napawało go zresztą entuzjazmem. Zakonnicy ewidentnie nie radzili sobie ze spotkaniami w większym gronie.
- Tak zatem uczynię - zapewnił, przyjmując odpowiedź Carrowa - i właściwie nie mógł się doczekać, aż to zrobi - z chłopięcą ciekawością podchodząc do odkrywania swoich nowych możliwości. Niegdyś był sprawniejszy, potem utracił dłoń - a dziś najpewniej zdolny był uczynić więcej niż w szczytowej formie i w największym zdrowiu. Ktoś przesądny uznałby, że być może tak musiało być - ale on nigdy nie ufał gwiazdom. Błyszczały mocno jak złoto i były odległe jak horyzont, a z tymi cechy łatwo dało mamić ludzi.
Ruszył za swoim gościem, odprowadzając go do drzwi - w których przystanęli. Uniósł ku niemu uważne spojrzenie i z równie skupioną uwagą słuchał jego słów. Gdyby nie Zakon Feniksa, zapewne nigdy nie zaufałby Carrowi - oceniłby Adriena nie znając jego serca, tak jak przez pryzmat nazwiska oceniany był - skądinąd zresztą całkiem słusznie - przez jego krewnych. Nie sądził, by mógł przeżyć tę wojnę. Ale jeśli tak się stanie - to będzie to wojna zwycięska, w której faktycznie ktoś być może nawet dopuści go do młodego potomka niegdyś szlachetnej rodziny zaklinaczy koni. Usta lekko drgnęły na dźwięk pomocnej dłoni, a wnętrze ukuła duma - duma z tego, że ktoś wciąż wierzył, nie tylko w powodzenie sprawy - a i w jego samego. - Postaram się - obiecał, całkiem poważnie, zawalczyć o każdą z wymienionych przesłanek. Przez chwilę wsłuchiwał się w rytm jego kroków, kiedy schodził po klatce schodowej w dół - i gdy tylko zamknął za nim drzwi, lewą ręką uchwycił różdżkę, spoglądając na roztrzaskaną szafkę. Lewa ręka przyuczyła się już do używania magii - to dobrze. Prawą też wyćwiczy.
zt
- Wcale nie zamierzałem - Trochę pod nosem, trochę do niego i niekoniecznie zgodnie z prawdą. Skinął głową, nie chcąc zabierać uzdrowicielowi więcej czasu - doceniał każdy moment, który przeznaczył na przygotowanie tego artefaktu - wiedząc też, że czas i miejsce na rozmowę na temat będzie właśnie na spotkaniu - którego nadejście nie napawało go zresztą entuzjazmem. Zakonnicy ewidentnie nie radzili sobie ze spotkaniami w większym gronie.
- Tak zatem uczynię - zapewnił, przyjmując odpowiedź Carrowa - i właściwie nie mógł się doczekać, aż to zrobi - z chłopięcą ciekawością podchodząc do odkrywania swoich nowych możliwości. Niegdyś był sprawniejszy, potem utracił dłoń - a dziś najpewniej zdolny był uczynić więcej niż w szczytowej formie i w największym zdrowiu. Ktoś przesądny uznałby, że być może tak musiało być - ale on nigdy nie ufał gwiazdom. Błyszczały mocno jak złoto i były odległe jak horyzont, a z tymi cechy łatwo dało mamić ludzi.
Ruszył za swoim gościem, odprowadzając go do drzwi - w których przystanęli. Uniósł ku niemu uważne spojrzenie i z równie skupioną uwagą słuchał jego słów. Gdyby nie Zakon Feniksa, zapewne nigdy nie zaufałby Carrowi - oceniłby Adriena nie znając jego serca, tak jak przez pryzmat nazwiska oceniany był - skądinąd zresztą całkiem słusznie - przez jego krewnych. Nie sądził, by mógł przeżyć tę wojnę. Ale jeśli tak się stanie - to będzie to wojna zwycięska, w której faktycznie ktoś być może nawet dopuści go do młodego potomka niegdyś szlachetnej rodziny zaklinaczy koni. Usta lekko drgnęły na dźwięk pomocnej dłoni, a wnętrze ukuła duma - duma z tego, że ktoś wciąż wierzył, nie tylko w powodzenie sprawy - a i w jego samego. - Postaram się - obiecał, całkiem poważnie, zawalczyć o każdą z wymienionych przesłanek. Przez chwilę wsłuchiwał się w rytm jego kroków, kiedy schodził po klatce schodowej w dół - i gdy tylko zamknął za nim drzwi, lewą ręką uchwycił różdżkę, spoglądając na roztrzaskaną szafkę. Lewa ręka przyuczyła się już do używania magii - to dobrze. Prawą też wyćwiczy.
zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Maść żywokostowa była świetna na zasinienia. Doskonale usuwała krwiaki, przywracając ciało do formy znacznie szybciej, niż robił to sen czy przeciętny upływ czasu. Potrzebował jej tym mocniej, odkąd przejął pieczę nad szkoleniami aurorów pod kątem fizycznym - na treningach nie trudno było o kontuzję, nadwyrężał swoje możliwości, ale niczego nie żałował - potrzebował jedynie drobnych pomocy. Przeważnie nacierał się maścią przed snem, na noc, robił ją samodzielnie; zawsze miał dryg do roślin, a to głównie z nich składała się mieszanka - był osłem z eliksirów, nie potrafił zapewne nawet poprawnie trzymać chochli, ale maść żywokostowa była tak prosta do własnoręcznego uwarzenia, że poradziłby sobie z nią nawet największy idiota - a zakupienie jej w sklepie byłoby leniwym marnotrawieniem pieniędzy.. Trzeba było tylko dopilnować kociołka: niewielki, żeliwny, wisiał nad paleniskiem na kuchence, a woda w jego wnętrzu powoli zaczynała bulgotać. W tym czasie przygotowywał składniki. Ich bazą był, naturalnie, żywokost. Fioletowe kielichy kwiatów roztarł w dłoniach, ścierając z nich nektar i pokruszył do kociołka bez ładu i składu. Następnie - jako serce - dodał pokrojony na niewielkie kawałki korzeń ciemiernika, miał ładny, korzenny zapach. Ostatnim istotnym składnikiem były sproszkowane liście dyptamu, które w dużej ilości zapełniły kociołek. Zostawił maść na dłuższy czas - aż składniki wygotowały się i rozpadły, a woda nabrała mętnej barwy. Pod koniec dodawał syrop z trzminorka, który pomagał zagęścić wywar oraz rozdrobnione łuski plumpki - gdyby znał się na tym lepiej, pewnie wiedziałby, po co. On jedynie odtwarzał znany na pamięć przepis. Po połączeniu wszystkich składników i kilkakrotnego przemieszania eliksiru, zostawił go do dogotowania: oczekując, aż wywar zgęstnieje.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Stracił rachubę czasu, siedząc w wannie z czołem opartym na kolanach, ale było już całkiem ciemno, w łazience nie było innego źródła światła niż to wpadające przez odsłonięte okno. Włosy wyschły mu już całkowicie, ale choć woda była całkiem chłodna było mu przeraźliwie gorąco, myśli błądziły gdzieś indziej, daleko od niewielkiej, ciemnej łazienki na Chancery Lane, ale i tam gdzie dotarł oczami wyobraźni było ciemno; dreszcz przebiegł mu po plecach, ale nie był wywołany ani strachem ani chłodem. Obietnica całkowitego spełnienia i odnalezienia samego siebie w natłoku wszystkich myśli, przeczuć, emocji i wrażeń majaczyła gdzieś na horyzoncie, ale wydawała się tak odległa i niedostępna, że czuł jak spala się w nerwowym oczekiwaniu. W końcu wygiął się w łuk i osunął, zanurzając na kilka chwil, by raz jeszcze otoczyć się zimną wodą, schłodzić, ale nie trwało to już długo. Wyszedł, wytarł się i otoczył biodra ręcznikiem, wyjmując z małego, kartonowego puzderka skręta z diablim zielem, które dostał od nieznanego marynarza w Parszywym. Odpalił przy otwartym oknie, palił jak chłopiec chowający się z pierwszym papierosem przed ojcem, ale wiedział, że Eve nie było — wybrała się na samotny spacer, a raczej przelot po Londynie. Nie wiedział nawet dlaczego miałby się z tym kryć; przed nią, a może przed śpiąca z niemowlęciem siostrą? Oparty o parapet wychylał się i wyglądał na śpiący Londyn, powoli zaciągając się suszem, który dość prędko zadziałał kojąco na udręczone zmysły. Dwa, a może cztery buchy — tyle miał czasu nim z mieszkania dobiegło go kwilenie niemowlęcia. Powinna spać; nie słyszał, by Eve już była, Aisha jej nie nakarmi, on tym bardziej. Mimo to zgasił szybko skręta i schował go do pudełka, a pudełko między ręczniki.
— Wezmę ją — szepnął do siostry, która rozbudzała się powoli; powinien jej to zostawić, ale nie miał serca zmuszać ją do pobudki. Wydawała się taka zmęczona wieczorem. Sięgnął ostrożnie do dziewczynki opatulonej w kocyk. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, nie wyglądała jakby zamierzała iść spać, ale on też nie potrafił zasnąć. Dręczyły go szepty w głowie i pragnienia, których nie potrafiłby zaspokoić w żaden sposób. Przytulił ją do siebie i oparł biodrami o szafkę stanowiącą nieduży aneks kuchenny. Wyglądała inaczej niż kiedy miał ją na rękach po raz pierwszy. Wtedy nie przypominała niczego, miała ledwie miesiąc — była mała, pomarszczona, różowa i brzydka. Teraz jej buzia nabrała pucołowatych kształtów, ciemne oczy patrzyły na niego z przerażającym zawodem, że nie on powinien ją kołysać w ramionach, jakby podała go po samym zapachu, choć ledwie wyszedł z wanny. Miała już rzęsy, długie, gęste i ciemne, na głowie pojawiły się pierwsze czarne loczki. A kiedy niespodziewanie się uśmiechnęła, wiercąc i wymachując chaotycznie małymi rączkami, odkrył, że nie miała wciąż żadnych ząbków. Oczka przemykały w ciemności, próbując zapewne rozpoznać kształty, nie wyglądała jakby zdawała sobie z czegokolwiek sprawę. — Raz królewna złotowłosa... — zanucił prawie szeptem, próbując skupić na sobie jej uwagę, kiedy uderzyła małą piąstką w jego nagą, niezbyt rozbudowaną pierś. — Cudny miała sen... Że splatała złote włosy... złociste jak len. I przyszedł do niej grajek...— zamilkł na chwilę, poprawiając jej kocyk, wsuwając małą rączkę pod materiał. Dotknął palcami małej główki, pociągnął lekko za miękkie jak jedwab kosmyki. — Mama zaraz wróci — przyrzekł jej, uśmiechając się lekko.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wpatrywała się w nocne niebo, które obsypane gwiazdami wyglądało inaczej, gdy spoglądało się na nie oczami sroki. Ciemność rozjaśniona tysiącami malutkich punkcików przyciągała jej uwagę. Dziś mało latała, chociaż właśnie po to wyrwała się z domu. Była wdzięczna szwagierce, że dawała jej tą możliwość i nie oceniała źle, że po prostu potrzebowała tego czasu. Godziny może dwóch, co jakiś czas, które spędzała sama ze sobą, wysoko ponad głowami innych. Zwykle delikatnie szybując na niebie, czując się lekka i wolna, niczym nie skrępowana. Przez te kilkanaście minut pozbawiona problemów i zobowiązań, wszystkiego, co w końcu zmuszało ją do lądowania i powrotu do szarej codzienności. Tym razem było trochę inaczej, gdy tuląc do ciała drobne skrzydła, zadzierała sroczy łepek ku niebu. Przycupnięta na dachu, patrzyła w górę, bo świat poniżej nie był tak atrakcyjny i nie niósł żadnych odpowiedzi. A to właśnie ich potrzebowała dzisiaj, trawiona od samego rana niepokojem, którego nie potrafiła zrozumieć. Nie wiedziała, co się dzieje, co próbuje podpowiedzieć intuicja, której powinna od dawna ufać bezgranicznie. To za przeczuciem powinna podążać i za nim podejmować decyzje, a nie za człowiekiem, który zawiódł ją zbyt wiele razy. Zastanawiała się, gdzie byłaby dziś, gdyby pewne rzeczy zrobiła inaczej, gdyby miała dość odwagi iść za tym głosem w duszy. Nie otulona strachem była silniejsza, ale za późno doszła do tego wniosku i dorosła, by zrozumieć to. Popełniła wiele błędów, których nie potrafiła sobie wybaczyć, ale i tak za często uginała kark, jakby czemuś zawiniła, gdy to nie ona była winna. Nie powinna, ale pojęła to za późno. Czas i przestrzeń, których chciał James, dały jej samej więcej, niż przypuszczała nad stawem. Dały wnioski do których powinna dotrzeć o wiele wcześniej, dystans, którym otaczała się łagodniej niż murami przerażenia. Opuściła łepek, zerkając w dół na krawędź dachu na którym przycupnęła. Rozłożyła skrzydła i machnięciem wzbiła się w powietrze. Nie było jej już za długo, porwana chwili zapomnienia.
Wymknęła się z bocznej uliczki, palcami łapiąc za końcówkę zielonej wstążki, którą pociągnęła i rozwiązała. Gruby warkocz rozplatał się swobodnie, a gęste loki rozlały się po plecach. Dłonią rozczesała włosy, zaraz zdmuchując niesforny kosmyk, który opadł jej na oczy. Wchodząc do budynku, zerknęła szybko przez ramię czy ulica za nią pozostała pusta. Po schodach wbiegła, pogłębiając zadyszkę, której nabawiła się podczas lotu do domu. Nie weszła do mieszkania, chwilę czekając, aż oddech się uspokoi. Czuła, jak kąciki ust unoszą się lekko, dając upust rozbawieniu, które przepełniło ją przez moment. Nadal była w średniej formie, męcząc się szybciej, ale ciągle starając się wrócić do pełni sił, jak przed ciążą. Była tancerką, musiała być w najlepszej formie, a nie takiej chwiejnej. Złapała za klamkę i nacisnęła ją wolno, uchylając drzwi na tyle, aby wślizgnąć się do środka. Zamknęła je za sobą i oparła się zaraz o powierzchnię. Uniosła wzrok, gdy w półmroku usłyszała głos Jamesa. Słuchała, jak nucił i jak mówił do Djili. Uśmiechnęła się pod nosem, słuchając w ciszy i bezruchu, łapiąc tę chwilę. Była praktycznie pewna, że kiedy wejdzie w zasięg jego wzroku, ten słodki moment rozwieje się, nie pozostawiając po sobie nic. Przymknęła na moment oczy, by zaraz zaryzykować, robiąc parę kroków w głąb, omijając skrzypiące deski. Przytuliła się do ściany plecami i zawiesiła wzrok na Jimie oraz małej, a uśmiech pogłębił się, kiedy usłyszała zapewnienie. Wróciła, lecz nie chciała się wtrącać, poruszona tym widokiem. Patrzyła na tą dwójkę z rozczuleniem, bo widok córki w ramionach Jamesa zalewał jej wnętrze ciepłem, którego nie rozumiała i nie znała dotąd. Mogłaby na to patrzeć godzinami, czując się tak samo. Ona, która była całym jej światem i On, który kiedyś też był całym jej światem, lecz na własne życzenie przestał nim być. Przechyliła delikatnie głowę, gdy Djilia wierciła się nadal. Zaczynała być bardziej ruchliwa i coraz mniej spała, co nie powinno jej w sumie zaskakiwać.
- Wróciłam.- szepnęła, w końcu przerywając ciszę, która panowała od chwili. Zerknęła na twarz Jamesa, a później na Djilię. Zbliżyła się do nich, dopiero teraz orientując się, że James stał w samym ręczniku. To trochę rozproszyło jej uwagę i zmieszało nieco, jakby było w tym coś niestosownego. Coś tak zwyczajnego jeszcze kilka miesięcy temu, dziś jakieś nowe. Wyciągnęła dłoń, jakby chciała oprzeć dłoń na jego torsie, w okolicy brzucha, ale zatrzymała dłoń w powietrzu. Zawahała się zauważalnie i opuściła, układając dłoń na blacie kuchennym obok Jamesa. Pamiętała, jak reagował na jej bliskość; dystansował się od jej bliskości, gdy go przytulała, jak nie chciał jej pocałunków. Nie chciała wywoływać w nim dyskomfortu i z każdym dniem łatwiej było nie szukać bliskości, oswajać się z tym.
Drugą uniosła i musnęła policzek córeczki, czule podkreślając swoją obecność. Wiedziała, że nie musi jej zabierać, bo gdyby mała chciała jeść, zanosiłaby się płaczem, a nie wierciła. Przeniosła spojrzenie na Jamesa, lekko zadzierając brodę. Pewniej czuła się, patrząc mu w twarz, niż uświadamiając sobie jego nagość, która burzyła myśli i odbierała skupienie.
- Ładnie wyglądasz z nią na rękach... to bardzo przyjemny widok, gdy się o nią troszczysz.- przyznała, chociaż nie miała pewności czy to coś, co chciał usłyszeć. Czy w jakiś pokrętny sposób nie urazi go to? Ryzykowała, ale trudno.
Pochyliła się lekko, by złożyć lekki pocałunek na czółku maleństwa. I poczuła znajomy zapach, gdy mocniej zbliżyła się do samego Jamesa. Nie chodziło wcale o charakterystyczny dla Jima zapach, tak indywidualny, który nosiła jego skóra i który nadal kojarzył jej się dobrze. Ta woń była inna i również nosiła pewne wspomnienia, chociaż nie powiązane z Doe. Odchyliła się na powrót, krzyżując spojrzenie z Jimem. Brew lekko powędrowała ku górze z jasną dezaprobatą.
- Podzieliłbyś się chociaż.- mruknęła, zdradzając, co jej się nie spodobało. Nie zamierzała krytykować go, że popalał diable, bo była ostatnią osobą, której w życiu posłucha. Wystarczyło, że wierzyła, że nie palił przy małej i tyle.- A nie tak zachłannie sam. Też chcę czasami chwilę błogości i trochę nie przejmowania się niczym- dodała zaraz, a lekki uśmiech ozdobił jej usta, przecząc tonowi głosu.
Wymknęła się z bocznej uliczki, palcami łapiąc za końcówkę zielonej wstążki, którą pociągnęła i rozwiązała. Gruby warkocz rozplatał się swobodnie, a gęste loki rozlały się po plecach. Dłonią rozczesała włosy, zaraz zdmuchując niesforny kosmyk, który opadł jej na oczy. Wchodząc do budynku, zerknęła szybko przez ramię czy ulica za nią pozostała pusta. Po schodach wbiegła, pogłębiając zadyszkę, której nabawiła się podczas lotu do domu. Nie weszła do mieszkania, chwilę czekając, aż oddech się uspokoi. Czuła, jak kąciki ust unoszą się lekko, dając upust rozbawieniu, które przepełniło ją przez moment. Nadal była w średniej formie, męcząc się szybciej, ale ciągle starając się wrócić do pełni sił, jak przed ciążą. Była tancerką, musiała być w najlepszej formie, a nie takiej chwiejnej. Złapała za klamkę i nacisnęła ją wolno, uchylając drzwi na tyle, aby wślizgnąć się do środka. Zamknęła je za sobą i oparła się zaraz o powierzchnię. Uniosła wzrok, gdy w półmroku usłyszała głos Jamesa. Słuchała, jak nucił i jak mówił do Djili. Uśmiechnęła się pod nosem, słuchając w ciszy i bezruchu, łapiąc tę chwilę. Była praktycznie pewna, że kiedy wejdzie w zasięg jego wzroku, ten słodki moment rozwieje się, nie pozostawiając po sobie nic. Przymknęła na moment oczy, by zaraz zaryzykować, robiąc parę kroków w głąb, omijając skrzypiące deski. Przytuliła się do ściany plecami i zawiesiła wzrok na Jimie oraz małej, a uśmiech pogłębił się, kiedy usłyszała zapewnienie. Wróciła, lecz nie chciała się wtrącać, poruszona tym widokiem. Patrzyła na tą dwójkę z rozczuleniem, bo widok córki w ramionach Jamesa zalewał jej wnętrze ciepłem, którego nie rozumiała i nie znała dotąd. Mogłaby na to patrzeć godzinami, czując się tak samo. Ona, która była całym jej światem i On, który kiedyś też był całym jej światem, lecz na własne życzenie przestał nim być. Przechyliła delikatnie głowę, gdy Djilia wierciła się nadal. Zaczynała być bardziej ruchliwa i coraz mniej spała, co nie powinno jej w sumie zaskakiwać.
- Wróciłam.- szepnęła, w końcu przerywając ciszę, która panowała od chwili. Zerknęła na twarz Jamesa, a później na Djilię. Zbliżyła się do nich, dopiero teraz orientując się, że James stał w samym ręczniku. To trochę rozproszyło jej uwagę i zmieszało nieco, jakby było w tym coś niestosownego. Coś tak zwyczajnego jeszcze kilka miesięcy temu, dziś jakieś nowe. Wyciągnęła dłoń, jakby chciała oprzeć dłoń na jego torsie, w okolicy brzucha, ale zatrzymała dłoń w powietrzu. Zawahała się zauważalnie i opuściła, układając dłoń na blacie kuchennym obok Jamesa. Pamiętała, jak reagował na jej bliskość; dystansował się od jej bliskości, gdy go przytulała, jak nie chciał jej pocałunków. Nie chciała wywoływać w nim dyskomfortu i z każdym dniem łatwiej było nie szukać bliskości, oswajać się z tym.
Drugą uniosła i musnęła policzek córeczki, czule podkreślając swoją obecność. Wiedziała, że nie musi jej zabierać, bo gdyby mała chciała jeść, zanosiłaby się płaczem, a nie wierciła. Przeniosła spojrzenie na Jamesa, lekko zadzierając brodę. Pewniej czuła się, patrząc mu w twarz, niż uświadamiając sobie jego nagość, która burzyła myśli i odbierała skupienie.
- Ładnie wyglądasz z nią na rękach... to bardzo przyjemny widok, gdy się o nią troszczysz.- przyznała, chociaż nie miała pewności czy to coś, co chciał usłyszeć. Czy w jakiś pokrętny sposób nie urazi go to? Ryzykowała, ale trudno.
Pochyliła się lekko, by złożyć lekki pocałunek na czółku maleństwa. I poczuła znajomy zapach, gdy mocniej zbliżyła się do samego Jamesa. Nie chodziło wcale o charakterystyczny dla Jima zapach, tak indywidualny, który nosiła jego skóra i który nadal kojarzył jej się dobrze. Ta woń była inna i również nosiła pewne wspomnienia, chociaż nie powiązane z Doe. Odchyliła się na powrót, krzyżując spojrzenie z Jimem. Brew lekko powędrowała ku górze z jasną dezaprobatą.
- Podzieliłbyś się chociaż.- mruknęła, zdradzając, co jej się nie spodobało. Nie zamierzała krytykować go, że popalał diable, bo była ostatnią osobą, której w życiu posłucha. Wystarczyło, że wierzyła, że nie palił przy małej i tyle.- A nie tak zachłannie sam. Też chcę czasami chwilę błogości i trochę nie przejmowania się niczym- dodała zaraz, a lekki uśmiech ozdobił jej usta, przecząc tonowi głosu.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Próbowała wejść cicho, ale w tak małej i ciasnej przestrzeni trudno było nie pojąć wszystkich zmian, szczególnie nocą, szczególnie gdy nie spali. Gilly nie zdawała sobie sprawy z obecności swojej matki, ale on usłyszał jej kroki jeszcze zanim nacisnęła na klamkę, po drugiej stronie. Słyszał, jak delikatni na nią napierała i ostrożnie wchodziła do ciasnej kawalerki. Wielki dom, który zajmowali w Dolinie Godryka dawał poczucie osamotnienia, ale tez prywatności. Tu miał przed oczami każdy spokojny oddech Aishy, choć opierał się o kuchenny aneks, widział każdą zmianę przy drzwiach, słyszał świst wiatru i dzwonienie deszczu o rynnę, gdy padał deszcz. Nawet Leonora sprawiała, cze było tu ciasno, ale mieli dach nad głową, za gdy okna były zamknięte nie doskwierał im chłód nadchodzącej powoli zimy. Nie poruszył się i nie podniósł wzroku, choć zdawał sprawę z jej przybycia.
— I przyszedł do niej grajek, na skrzypcach zaczął grać — nucił dalej, wpatrując się w okrągłe policzki dziewczynki. — I mówi: pójdź, królewno konwalie ze mną rwać — Zakołysał ją lekko; Aisha była większa — gdy niósł ją przez miasto była ledwie połowę mniejsza niż on, d sieci w tym wieku rosły szybko, ale nie był szczególnie silnym czterolatkiem. Taszczył ją jak wielką, szamoczącą się lalkę, przynajmniej dopóki nie odbierał jej od niego Thomas. Gilly była taka malutki, nawet w jego ramionach. Jak okruszek. — Pójdź, pójdź, pójdź, pójdź — nucił cicho, palcem kręcąc kosmyk jej włosów. — Pójdź konwalie ze mną rwać...— Czy to coś znaczyło? Czy jego głos był choć trochę znajomy? Starał się mówić przy niej łagodnie, cicho. Nie miał wiedzy o dzieciach, ale miał o małych zwierzętach. Wiedział, że zaufanie budowało się w nich powoli, cichym głosem, lekkim zachęcającym dotykiem. Czuł się trochę jakby trzymał na rękach małego szczeniaka, ale Gilly szybko pozwalała mu o tym zapomnieć, wydając dźwięki, których nie potrafił zrozumieć, ale na które uśmiechał się lekko, z dziwnym zrozumieniem. — Mama wróciła, widzisz? — spytał cicho, nie spoglądając na Eve. Patrzył na dziewczynkę, ale ona nie była w stanie w ciemności rozpoznać sylwetki Eve. Musiała ją poznać po zapachu, bo gdy tylko nachyliła się w jej stronę gwałtownie zaczęła się wiercić i wykręcać z kocyka, w którym ją trzymał. Na czarownicę spojrzał dopiero po chwili, nie dostrzegając niepewności w jej ruchu. Omiótł ją spojrzeniem, popatrzył na jej rozpuszczone, rozwiane włosy, kosmyk opadający na czoło. Kąciki ust mu drgnęły na jej słowa, dopiero po chwili ciągnąć za sobą niepewny uśmiech naznaczony zakłopotaniem z powodu komplementu. Nie wiedział jak go przyjąć i jak na niego odpowiedzieć, ale był miły, więc spojrzał na dziewczynkę i uśmiechnął się szerzej.
— To dlatego, że ona jest ładna — mruknął, przyglądając jej się. Nie była. Wcześniej nie była taka, dopiero teraz, choć w półmroku, miał okazję przyjrzeć jej się tak naprawdę po tych długich tygodniach. Dokładnie zaobserwować zmiany jakie w niej zaszły, przeanalizować w ciszy i spokoju jaka się powoli stawała, kim była. Zaczynała być do kogoś podoba, nie wiedział do kogo, choć egoistycznie serce podpowiadało mu, że do niego. Chciał, by była do niego podobna. Ta myśl osładzała mu tę bezsenną noc, wypełniała dziwną pustkę, czyniąc bezsens czymś konkretniejszym. Jakby ta mała istota była dowodem na to, że potrafił coś zrobić dobrze. Jednym, jedynym. Powoli nabierającym znaczenia.
Gdy pochyliła się nad nią kolejny raz, dziewczynka zakwiliła i zatrzęsła roczkami z rozgoryczeniem, jako informując w czyich ramionach chciała się znaleźć. Stracił swoją chwile, swój moment. Eve zburzyła ten spokój, ale chyba nie mógł się dziwić. Było w tej reakcji coś zupełnie naturalnego. Spojrzał na nią i dostrzegł pełne dezaprobaty spojrzenie. Uniósł brwi — zrobił coś złego? O czym mówiła, czym podzielić? Dopiero po chwili pojął, musiał pachnieć diablim zielem. Przygryzł dolną wargę od środka i pochylił się ku niej by przekazać jej roztargnioną i rozemocjonowaną już dziewczynkę. Kiedy uwolnił od tej dłonie, oparł się nimi o blat za sobą i wygiął w tuł do tyłu.
— Wystarczy poprosić — odparł ostrożnie, szukając jej wzroku. — Nie wiedziałem, czy chcesz. I możesz... — Proponowanie jej tego wydawało mu się dziwne i nieprzyzwoite, ale nie chciał z nią walczyć ani jej zrzędzić. Stracił to prawo dawno temu. Wzruszył ramionami, opuszczając wzrok na podłogę. — Mam jeszcze trochę. W łazience.— Przekrzywił głowę w bok, teraz spoglądając na nią z ukosa, jakby miał rzucić jej jakieś wyzwanie, ale jego mina nie zapowiadała tego. Badał ją, lustrował z ostrożnością i zaciekawieniem, jak spoglądało się na obcych ludzi, którzy potrafili wzbudzić zaintrygowanie. Ostatecznie brew mu drgnęła, podobnie kąciki ust. Odepchnął się od szafki i ruszył w kierunku łazienki, jedną ręką przeczesując mokre włosy, które już teraz zaczynały kręcić się dość wyraźnie. Spomiędzy ręczników wyciągnął skręta, którego dopiero, co zgasił i zapalniczkę. Uchylił okno i oparł się o ścianę obok niego, gotowy by jej zaproponować kilka odprężających oddechów.
— I przyszedł do niej grajek, na skrzypcach zaczął grać — nucił dalej, wpatrując się w okrągłe policzki dziewczynki. — I mówi: pójdź, królewno konwalie ze mną rwać — Zakołysał ją lekko; Aisha była większa — gdy niósł ją przez miasto była ledwie połowę mniejsza niż on, d sieci w tym wieku rosły szybko, ale nie był szczególnie silnym czterolatkiem. Taszczył ją jak wielką, szamoczącą się lalkę, przynajmniej dopóki nie odbierał jej od niego Thomas. Gilly była taka malutki, nawet w jego ramionach. Jak okruszek. — Pójdź, pójdź, pójdź, pójdź — nucił cicho, palcem kręcąc kosmyk jej włosów. — Pójdź konwalie ze mną rwać...— Czy to coś znaczyło? Czy jego głos był choć trochę znajomy? Starał się mówić przy niej łagodnie, cicho. Nie miał wiedzy o dzieciach, ale miał o małych zwierzętach. Wiedział, że zaufanie budowało się w nich powoli, cichym głosem, lekkim zachęcającym dotykiem. Czuł się trochę jakby trzymał na rękach małego szczeniaka, ale Gilly szybko pozwalała mu o tym zapomnieć, wydając dźwięki, których nie potrafił zrozumieć, ale na które uśmiechał się lekko, z dziwnym zrozumieniem. — Mama wróciła, widzisz? — spytał cicho, nie spoglądając na Eve. Patrzył na dziewczynkę, ale ona nie była w stanie w ciemności rozpoznać sylwetki Eve. Musiała ją poznać po zapachu, bo gdy tylko nachyliła się w jej stronę gwałtownie zaczęła się wiercić i wykręcać z kocyka, w którym ją trzymał. Na czarownicę spojrzał dopiero po chwili, nie dostrzegając niepewności w jej ruchu. Omiótł ją spojrzeniem, popatrzył na jej rozpuszczone, rozwiane włosy, kosmyk opadający na czoło. Kąciki ust mu drgnęły na jej słowa, dopiero po chwili ciągnąć za sobą niepewny uśmiech naznaczony zakłopotaniem z powodu komplementu. Nie wiedział jak go przyjąć i jak na niego odpowiedzieć, ale był miły, więc spojrzał na dziewczynkę i uśmiechnął się szerzej.
— To dlatego, że ona jest ładna — mruknął, przyglądając jej się. Nie była. Wcześniej nie była taka, dopiero teraz, choć w półmroku, miał okazję przyjrzeć jej się tak naprawdę po tych długich tygodniach. Dokładnie zaobserwować zmiany jakie w niej zaszły, przeanalizować w ciszy i spokoju jaka się powoli stawała, kim była. Zaczynała być do kogoś podoba, nie wiedział do kogo, choć egoistycznie serce podpowiadało mu, że do niego. Chciał, by była do niego podobna. Ta myśl osładzała mu tę bezsenną noc, wypełniała dziwną pustkę, czyniąc bezsens czymś konkretniejszym. Jakby ta mała istota była dowodem na to, że potrafił coś zrobić dobrze. Jednym, jedynym. Powoli nabierającym znaczenia.
Gdy pochyliła się nad nią kolejny raz, dziewczynka zakwiliła i zatrzęsła roczkami z rozgoryczeniem, jako informując w czyich ramionach chciała się znaleźć. Stracił swoją chwile, swój moment. Eve zburzyła ten spokój, ale chyba nie mógł się dziwić. Było w tej reakcji coś zupełnie naturalnego. Spojrzał na nią i dostrzegł pełne dezaprobaty spojrzenie. Uniósł brwi — zrobił coś złego? O czym mówiła, czym podzielić? Dopiero po chwili pojął, musiał pachnieć diablim zielem. Przygryzł dolną wargę od środka i pochylił się ku niej by przekazać jej roztargnioną i rozemocjonowaną już dziewczynkę. Kiedy uwolnił od tej dłonie, oparł się nimi o blat za sobą i wygiął w tuł do tyłu.
— Wystarczy poprosić — odparł ostrożnie, szukając jej wzroku. — Nie wiedziałem, czy chcesz. I możesz... — Proponowanie jej tego wydawało mu się dziwne i nieprzyzwoite, ale nie chciał z nią walczyć ani jej zrzędzić. Stracił to prawo dawno temu. Wzruszył ramionami, opuszczając wzrok na podłogę. — Mam jeszcze trochę. W łazience.— Przekrzywił głowę w bok, teraz spoglądając na nią z ukosa, jakby miał rzucić jej jakieś wyzwanie, ale jego mina nie zapowiadała tego. Badał ją, lustrował z ostrożnością i zaciekawieniem, jak spoglądało się na obcych ludzi, którzy potrafili wzbudzić zaintrygowanie. Ostatecznie brew mu drgnęła, podobnie kąciki ust. Odepchnął się od szafki i ruszył w kierunku łazienki, jedną ręką przeczesując mokre włosy, które już teraz zaczynały kręcić się dość wyraźnie. Spomiędzy ręczników wyciągnął skręta, którego dopiero, co zgasił i zapalniczkę. Uchylił okno i oparł się o ścianę obok niego, gotowy by jej zaproponować kilka odprężających oddechów.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Skrzyżowała ręce pod biustem, wsłuchując się w głos Jamesa, kiedy dalej śpiewał małej. Chciała zapamiętać każdą sekundę, jego głos, jego gesty częściowo skryte w półmroku pomieszczenia. Zostawić ten uroczy obrazek, jako jedno z niewielu szczęśliwych wspomnień z nim w roli głównej i móc przywołać to z pamięci, gdy będzie potrzebowała. Kiedy nie pozostanie jej nic więcej z rzeczy dobrych, a związanych z nim. Miała ochotę nucić melodię razem z nim, ale powstrzymała się, aby nie wchodzić mu w paradę. To była jego chwila, jego moment i powinien czerpać z tego całkowicie. Jej wystarczyło być tutaj i słuchać, błądząc wzrokiem po obrazku, który miała przed sobą.
Stając przy nich, nie powstrzymała lekkiego uśmiechu w reakcji na jego słowa. Nie uniosła wzroku, patrząc w dół na małą i tym samym nie dostrzegając jego spojrzenia, którym omiótł ją dokładnie. Obserwowała, jak Djilia zaczyna się wiercić, kręcić i wyraźnie chciała znaleźć się w innych ramionach. Nie odbierała jej od razu, pozostawiając jeszcze chwilę u Jamesa. Zerknęła dopiero w chwili, kiedy uśmiechnął się chyba zmieszany jej słowami. Nie była pewna, a półmrok trochę utrudniał dostrzec szczegóły i upewnić się w tych, które teraz jej się wydawały.
Kącik jej ust drgnął, kiedy skwitował jej stwierdzenie.
- Z takimi rodzicami, nie mogło być inaczej.- odparła z rozbawieniem. Bywała ciekawa, jak mała będzie wyglądała za rok, dwa, dziesięć i dalej. Do kogo stanie się bardziej podobna? Już teraz wydawała się mieć kolor włosów po Jamesie, lecz oczy nadal nie nabrały barwy, która przypominałaby jego lub jej. Były po prostu ciemne. Pamiętała, że to wszystko może się jeszcze zmienić.
Uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy córka raz jeszcze dała wydźwięk tego do kogo chciała. Kwiląc cicho, będąc już na granicy płaczu. Wiedziała, że dalsze igranie z cierpliwością maleństwa, doprowadzi do łez i krzyku. Nie chciała tego, a jednak zapach, który wypełnił nos, przyciągnął jej uwagę na krótką chwilę. Spoglądała na Jima, delikatnie mrużąc oczy, kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały. Widziała, że nie zrozumiał jej od razu, że nie domyślił się, jaką woń nosi jego skóra.
Odebrała od niego małą, kiedy zdecydował się oddać dziecko. Zaczęła ją lekko kołysać, aby uspokoić już, bo była tam, gdzie najpewniej właśnie chciała. Uniosła wzrok raz jeszcze, kiedy odezwał się.
- Poproszę.- uśmiechnęła się nieco chytrze. Spodziewała się, że wykręci się jakoś, wyłga jakkolwiek. We dwoje palili dawno temu, dobrych kilka miesięcy temu, a teraz nie wiedział, czy chciała? Spojrzenie nabrało lekkiej przygany.- Po prostu powiedz, że nie pomyślałeś o mnie i tyle.- rzuciła, ale lekkość jej głosu nie niosła złości. Nie denerwowało jej to już, bo zdążyła się do tego przyzwyczaić i zaakceptować, że zepchnął ją na sam koniec wśród ludzi o których mógł pomyśleć.
Przeniosła ciemne tęczówki na małą, kiedy ta zaczęła kręcić się i w jej ramionach. Ujęła drobną rączkę i ucałowała ją delikatnie, ale kołysanie nie zadowalało już najmłodszej Doe.
Zerknęła na Jima, kiedy przyznał, gdzie miał jeszcze trochę. Patrzyła na niego, równie uważnie, wyłapując to, jak na nią spoglądał. Budziło to mieszane odczucia, ścierało ze sobą niepewność i zaciętość, skrajnie wprowadzając chaos w myśli. Milczała, obserwując nadal, jak przeczesał palcami włosy i jak ruszył w stronę łazienki. Patrzyła na jego plecy, zarys sylwetki, która oddaliła się trochę.
- Daj mi chwilę.- poprosiła, chcąc nakarmić małą, by nie upomniała się o to za kilka minut. Nie spieszyła się, wiedząc, że pośpiech w tej chwili nie wchodził w grę. Poprawiła się i jeszcze parę minut stając przy oknie, trzymała córkę w ramionach, aż jej się odbiło. Ułożyła Djilię na łóżku przy Aishy, wiedząc, że ze szwagierką będzie bezpieczna. Dopiero wtedy weszła do łazienki, zamykając za sobą drzwi, aby woń diablego nie dotarła tam. Oparła się ramieniem po przeciwnej stronie okna, skupiając ciemne tęczówki na Jamesie.
- Miałeś rację, że nie powinnam... raczej, ale byłam pewna, że nie zaproponujesz.- przyznała z rozbawieniem.- Chociaż, może jeden albo dwa buchy, nie zmienią nic.- zastanowiła się na głos.
Mimowolnie prześlizgnęła wzrokiem po jego sylwetce, po mokrych włosach, przystojnej twarzy i w dół po nagim torsie i ręczniku, który owinięty wokół wąskich bioder, stał się jedyną rzeczą, która go osłaniała. Przygryzła lekko dolną wargę, powracając spojrzeniem na twarz męża.
- Nie powinieneś tak paradować po domu.- stwierdziła z cichym parsknięciem. Rozpraszał ją, sprawiał, że zebranie myśli stawało się jakieś trudniejsze, a zwłaszcza już, teraz gdy stali w małej łazience.
Stając przy nich, nie powstrzymała lekkiego uśmiechu w reakcji na jego słowa. Nie uniosła wzroku, patrząc w dół na małą i tym samym nie dostrzegając jego spojrzenia, którym omiótł ją dokładnie. Obserwowała, jak Djilia zaczyna się wiercić, kręcić i wyraźnie chciała znaleźć się w innych ramionach. Nie odbierała jej od razu, pozostawiając jeszcze chwilę u Jamesa. Zerknęła dopiero w chwili, kiedy uśmiechnął się chyba zmieszany jej słowami. Nie była pewna, a półmrok trochę utrudniał dostrzec szczegóły i upewnić się w tych, które teraz jej się wydawały.
Kącik jej ust drgnął, kiedy skwitował jej stwierdzenie.
- Z takimi rodzicami, nie mogło być inaczej.- odparła z rozbawieniem. Bywała ciekawa, jak mała będzie wyglądała za rok, dwa, dziesięć i dalej. Do kogo stanie się bardziej podobna? Już teraz wydawała się mieć kolor włosów po Jamesie, lecz oczy nadal nie nabrały barwy, która przypominałaby jego lub jej. Były po prostu ciemne. Pamiętała, że to wszystko może się jeszcze zmienić.
Uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy córka raz jeszcze dała wydźwięk tego do kogo chciała. Kwiląc cicho, będąc już na granicy płaczu. Wiedziała, że dalsze igranie z cierpliwością maleństwa, doprowadzi do łez i krzyku. Nie chciała tego, a jednak zapach, który wypełnił nos, przyciągnął jej uwagę na krótką chwilę. Spoglądała na Jima, delikatnie mrużąc oczy, kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały. Widziała, że nie zrozumiał jej od razu, że nie domyślił się, jaką woń nosi jego skóra.
Odebrała od niego małą, kiedy zdecydował się oddać dziecko. Zaczęła ją lekko kołysać, aby uspokoić już, bo była tam, gdzie najpewniej właśnie chciała. Uniosła wzrok raz jeszcze, kiedy odezwał się.
- Poproszę.- uśmiechnęła się nieco chytrze. Spodziewała się, że wykręci się jakoś, wyłga jakkolwiek. We dwoje palili dawno temu, dobrych kilka miesięcy temu, a teraz nie wiedział, czy chciała? Spojrzenie nabrało lekkiej przygany.- Po prostu powiedz, że nie pomyślałeś o mnie i tyle.- rzuciła, ale lekkość jej głosu nie niosła złości. Nie denerwowało jej to już, bo zdążyła się do tego przyzwyczaić i zaakceptować, że zepchnął ją na sam koniec wśród ludzi o których mógł pomyśleć.
Przeniosła ciemne tęczówki na małą, kiedy ta zaczęła kręcić się i w jej ramionach. Ujęła drobną rączkę i ucałowała ją delikatnie, ale kołysanie nie zadowalało już najmłodszej Doe.
Zerknęła na Jima, kiedy przyznał, gdzie miał jeszcze trochę. Patrzyła na niego, równie uważnie, wyłapując to, jak na nią spoglądał. Budziło to mieszane odczucia, ścierało ze sobą niepewność i zaciętość, skrajnie wprowadzając chaos w myśli. Milczała, obserwując nadal, jak przeczesał palcami włosy i jak ruszył w stronę łazienki. Patrzyła na jego plecy, zarys sylwetki, która oddaliła się trochę.
- Daj mi chwilę.- poprosiła, chcąc nakarmić małą, by nie upomniała się o to za kilka minut. Nie spieszyła się, wiedząc, że pośpiech w tej chwili nie wchodził w grę. Poprawiła się i jeszcze parę minut stając przy oknie, trzymała córkę w ramionach, aż jej się odbiło. Ułożyła Djilię na łóżku przy Aishy, wiedząc, że ze szwagierką będzie bezpieczna. Dopiero wtedy weszła do łazienki, zamykając za sobą drzwi, aby woń diablego nie dotarła tam. Oparła się ramieniem po przeciwnej stronie okna, skupiając ciemne tęczówki na Jamesie.
- Miałeś rację, że nie powinnam... raczej, ale byłam pewna, że nie zaproponujesz.- przyznała z rozbawieniem.- Chociaż, może jeden albo dwa buchy, nie zmienią nic.- zastanowiła się na głos.
Mimowolnie prześlizgnęła wzrokiem po jego sylwetce, po mokrych włosach, przystojnej twarzy i w dół po nagim torsie i ręczniku, który owinięty wokół wąskich bioder, stał się jedyną rzeczą, która go osłaniała. Przygryzła lekko dolną wargę, powracając spojrzeniem na twarz męża.
- Nie powinieneś tak paradować po domu.- stwierdziła z cichym parsknięciem. Rozpraszał ją, sprawiał, że zebranie myśli stawało się jakieś trudniejsze, a zwłaszcza już, teraz gdy stali w małej łazience.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
W głowie zamajaczyła mu myśl, że brzmiała jak dawniej; w pewnych siebie słowach przypominając mu o świadomości własnej urody i wdzięków, których nie traciła z biegiem czasu. To sprawiało, że nie przypominał jej o tym za często, a nawet w codziennym życiu mówił to sporadycznie, jakby nie widział sensu i powodu utwierdzać ją w czymś o czym sama doskonale wiedziała. Nigdy nie sądził, by było to komukolwiek potrzebne, a ona nigdy nie dopominała się komplementów. Uwielbienie i zachwyt nie miały jednak dla niego granic, gdy w pożądaniu gubił się zupełnie, z namaszczeniem dotykając jej ciała, pocałunkami naznaczając ją jako własną, z drżącym sercem starając się okazać jej jak bardzo była piękna, pożądana i niezbędna. Zerknął a nią, jakby spodziewał się zobaczyć po tych słowach szelmowski błysk w jej oczach, z rozgoryczeniem stwierdzając, że było jednak na to zbyt ciemno.
— Podasz się do mamy, co? Będziesz piękna, jak ona. — Spojrzał znów na dziewczynkę i uśmiechnął się lekko, gdy była już w jej ramionach. Było zbyt wcześnie, by darzył ją miłością, zbyt wcześnie by kołysał ją z ojcowską adoracją, ale w tej jednej chwili dała mu jakieś dziwne, niespotykane dotąd poczucie ciepła, jakiejś przynależności, której dawno nie umiał znaleźć. Ta krótka chwila przed powrotem Eve wydała mu się tylko ich, intymna, ważna. Na swój sposób zaskakująca.— Łamaczka męskich serc. — dodał, przechylając głowę, przyglądając jej się pod kątem. Uniósł wzrok na Eve, kiedy poprosiła i uśmiechnął się, na moment zawieszając na niej wzrok na dźwięk przygany. Jej ton głosu nie niósł w sobie pretensji, ale przecież powiedziała to właśnie po to, by tak wybrzmiały. Mina mu zrzedła nieco. Nie pomyślał, miała rację, ale nie dlatego, że nie myślał o niej wcale, bo sporo czasu poświęcał myśleniu o niej, szczególnie odkąd naszła go myśl, że chciałby ją poślubić. Zajmowała go ostatnio, kiedy próbował sobie wszystko układać i znaleźć dla niej miejsce w swoim życiu. Nowe, inne — przestał łudzić się, że na starym umości się równie dobrze i swobodnie, co kiedyś. Myślał o niej martwiąc się o rodzinę i robił to też kiedy wychodziła nocami by próbować latać jak ptak, martwił się, choć przestał dokuczliwie zwracać jej na to uwagę, bo nie rozumiała jego obiekcji. Ale co było, starał się zostawić za sobą. — Nie pomyślałem — przyznał jej rację w końcu, nie tłumacząc się jednak z niczego więcej, powiedział jej, dlaczego nie pomyślał i nie sądził, by to potrzebowało rozwinięcia i dodatkowych tłumaczeń; nie spodziewał się, że tak o nim myślała. Nie wiedział, czy będzie mogła, nie pijała alkoholu, stroniła też od papierosów, nie zamierzał w kółko powtarzać tego samego. Dał jej chwilę, jak prosiła, czekał na nią, nie odpalając niczego bez niej, nie chciał już, nie potrzebował dzisiaj więcej. Spojrzał na nią, kiedy zjawiła się po przeciwnej stronie ramy, nie tak daleko, okienko było małe. Podał jej skręta otrzymanego od tamtego mężczyzny w Parszywym, a potem pomógł jej odpalić zapalniczką.
— Nie powiedziałem, że nie powinnaś — sprostował od razu, patrząc na nią. — Powiedziałem, że nie zaproponowałem ci tego, bo nie wiedziałem, czy możesz. Już dawno nie mówię ci co powinnaś, a czego nie. Nie lubiłaś gdy to robiłem, więc przestałem— mruknął i westchnął, opierając się ramieniem o framugę okna. Drugą ręką przeczesał wilgotne kosmyki, które po chwili lekko przetrzepał w palcach; tylko tak skręcały się wszystkie jednakowo. Gdy schły przyklapnięte część z nich przypominała bardziej fale. Wyjrzał przez okno, a potem obrócił się, plecami opierając o ścianę obok okna. — Pewnie nie zmienią, nie wiem. U nas też palili różne zioła — czy to był tytoń czy diable ziele, nie pamiętał. Był mały kiedy podbierał starszym. Może to były kadzidła, wzruszył ramionami. Był ostatnią osobą, która wiedziała, jaki to mogło mieć wpływ na cokolwiek, korzystał, bo mu to pomagało. — Rozluźnisz się trochę — dodał w końcu bardziej zachęcająco. — Dobrze ci to zrobi.— Tego też nie wiedział, mówił na wyrost. Obrócił głowę w jej stronę. Nie powinien? Brew uniosła się z powątpiewaniem, ale oczy błysnęły.
— Dlaczego? Aisha przecież śpi — wyjaśnił niewinnie, udając, że wstyd wywołany nagością przy siostrze był powodem tego przytyku. Zerknął po sobie. — Na Gilly to chyba też nie robi wrażenia. Mam się ubrać? — Zdziwienie było szczere. Mógłby, wyszedł tak tylko dlatego, że Dijilia popłakiwała, nie było potrzeby by Aisha też nie spała skoro on i tak nie mógł zasnąć. — Poza tym to nie parada, jestem cichy i niewidoczny jak płatny zabójca — przechwalił się, mrużąc oczy z głową opartą o ścianę i obróconą w jej kierunku. — Przyłapany — poprawił się zaraz z rozbawieniem tańczącym na ustach.
— Podasz się do mamy, co? Będziesz piękna, jak ona. — Spojrzał znów na dziewczynkę i uśmiechnął się lekko, gdy była już w jej ramionach. Było zbyt wcześnie, by darzył ją miłością, zbyt wcześnie by kołysał ją z ojcowską adoracją, ale w tej jednej chwili dała mu jakieś dziwne, niespotykane dotąd poczucie ciepła, jakiejś przynależności, której dawno nie umiał znaleźć. Ta krótka chwila przed powrotem Eve wydała mu się tylko ich, intymna, ważna. Na swój sposób zaskakująca.— Łamaczka męskich serc. — dodał, przechylając głowę, przyglądając jej się pod kątem. Uniósł wzrok na Eve, kiedy poprosiła i uśmiechnął się, na moment zawieszając na niej wzrok na dźwięk przygany. Jej ton głosu nie niósł w sobie pretensji, ale przecież powiedziała to właśnie po to, by tak wybrzmiały. Mina mu zrzedła nieco. Nie pomyślał, miała rację, ale nie dlatego, że nie myślał o niej wcale, bo sporo czasu poświęcał myśleniu o niej, szczególnie odkąd naszła go myśl, że chciałby ją poślubić. Zajmowała go ostatnio, kiedy próbował sobie wszystko układać i znaleźć dla niej miejsce w swoim życiu. Nowe, inne — przestał łudzić się, że na starym umości się równie dobrze i swobodnie, co kiedyś. Myślał o niej martwiąc się o rodzinę i robił to też kiedy wychodziła nocami by próbować latać jak ptak, martwił się, choć przestał dokuczliwie zwracać jej na to uwagę, bo nie rozumiała jego obiekcji. Ale co było, starał się zostawić za sobą. — Nie pomyślałem — przyznał jej rację w końcu, nie tłumacząc się jednak z niczego więcej, powiedział jej, dlaczego nie pomyślał i nie sądził, by to potrzebowało rozwinięcia i dodatkowych tłumaczeń; nie spodziewał się, że tak o nim myślała. Nie wiedział, czy będzie mogła, nie pijała alkoholu, stroniła też od papierosów, nie zamierzał w kółko powtarzać tego samego. Dał jej chwilę, jak prosiła, czekał na nią, nie odpalając niczego bez niej, nie chciał już, nie potrzebował dzisiaj więcej. Spojrzał na nią, kiedy zjawiła się po przeciwnej stronie ramy, nie tak daleko, okienko było małe. Podał jej skręta otrzymanego od tamtego mężczyzny w Parszywym, a potem pomógł jej odpalić zapalniczką.
— Nie powiedziałem, że nie powinnaś — sprostował od razu, patrząc na nią. — Powiedziałem, że nie zaproponowałem ci tego, bo nie wiedziałem, czy możesz. Już dawno nie mówię ci co powinnaś, a czego nie. Nie lubiłaś gdy to robiłem, więc przestałem— mruknął i westchnął, opierając się ramieniem o framugę okna. Drugą ręką przeczesał wilgotne kosmyki, które po chwili lekko przetrzepał w palcach; tylko tak skręcały się wszystkie jednakowo. Gdy schły przyklapnięte część z nich przypominała bardziej fale. Wyjrzał przez okno, a potem obrócił się, plecami opierając o ścianę obok okna. — Pewnie nie zmienią, nie wiem. U nas też palili różne zioła — czy to był tytoń czy diable ziele, nie pamiętał. Był mały kiedy podbierał starszym. Może to były kadzidła, wzruszył ramionami. Był ostatnią osobą, która wiedziała, jaki to mogło mieć wpływ na cokolwiek, korzystał, bo mu to pomagało. — Rozluźnisz się trochę — dodał w końcu bardziej zachęcająco. — Dobrze ci to zrobi.— Tego też nie wiedział, mówił na wyrost. Obrócił głowę w jej stronę. Nie powinien? Brew uniosła się z powątpiewaniem, ale oczy błysnęły.
— Dlaczego? Aisha przecież śpi — wyjaśnił niewinnie, udając, że wstyd wywołany nagością przy siostrze był powodem tego przytyku. Zerknął po sobie. — Na Gilly to chyba też nie robi wrażenia. Mam się ubrać? — Zdziwienie było szczere. Mógłby, wyszedł tak tylko dlatego, że Dijilia popłakiwała, nie było potrzeby by Aisha też nie spała skoro on i tak nie mógł zasnąć. — Poza tym to nie parada, jestem cichy i niewidoczny jak płatny zabójca — przechwalił się, mrużąc oczy z głową opartą o ścianę i obróconą w jej kierunku. — Przyłapany — poprawił się zaraz z rozbawieniem tańczącym na ustach.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiedziała, że urodą przyciąga uwagę i nęci mężczyzn bez większych problemów, gdy tego chce. Spojrzeniem obiecuje, uśmiechem zachęca; to było proste, a jednak prawie przez nią zapomniane. W katastrofie miesięcy, powolnego upadku pewności siebie, nie korzystała ze swych atutów tak chętnie, jak dawniej. Bawiła się tym mniej, czując, że nie znajdzie w tym ukojenia i pomocy. Potrzebowała zbudować tą całą otoczkę na nowo, uformować w coś, co będzie nią całą.
Mówiąc dziś o swojej urodzie, czuła się tak zwyczajnie, jakby wspominała o oczywistości. Mimo to potrzebowała wiedzieć, że w oczach Jamesa nie straciła pod tym jednym względem. Nigdy nie była wyjątkowo łasa na komplementy, a jak już je słyszała, odpowiadała jedynie figlarnym uśmiechem. Od niego jednak chłonęła każdy jeden, tak rzadko słysząc cokolwiek. Dawniej to, czego nie mówi, wyrażał dotykiem, ale odebrał jej nawet to, a ona już nie wyciągała dłoni po więcej, nie tak, jak kiedyś.
Uśmiechnęła się delikatnie, kiedy Jim zwrócił się do córki, a jednocześnie określając i ją samą.
- Łamaczka serc? – nie kryła rozbawienia. Ona się nią nie czuła, ale czy Djilia kiedyś nią nie zostanie, tego nie wiedział nikt. Jednak igranie z mężczyznami niosło ze sobą ryzyko, groźbę złego oszacowania swoich szans. Wolałaby, aby mała tak nie ryzykowała nigdy, ale na takie zmartwienia miała jeszcze dużo czasu.
Mając już mała w ramionach, spojrzała na Jamesa i przez bliskość w jakiej stała, widziała, jak wyraz jego twarzy się zmienia. Przygana musiała ruszyć go mocniej, niż tak naprawdę miała. Uniosła wolną dłoń i oparła na moment na jego żebrach.- To nic takiego, nie przejmuj się tym.- poprosiła, opuszkami muskając jego skórę. Przekrzywiła głowę, gdy przyznał jej rację, otwarcie potwierdzając, że nie pomyślał o niej. Tygodnie albo miesiące temu, wywołałoby to reakcję, rozbudziło złość i irytację. Sprawiłoby, że nieprzemyślane słowa padłyby bez kontroli. Teraz milczała, spoglądając jedynie na niego z uwagą i zostając na chwilę z małą, zastanawiając się, jak bardzo musiała przywyknąć do tego stanu rzeczy, że nie czuła gwałtowności, która przepełniłaby ją. Przypomniała sobie słowa swej mamy, będące już wyblakniętym wspomnieniem. Dzień, kiedy rozmawiały o temperamencie, gdy rodzicielka ostrzegała ją, że póki przychodzi złość i upór to oznaka, że dalej na czymś ci zależy, a kiedy trwa cisza i spokój to ostatnia szansa, by zawalczyć, później nie będzie już nic. Czy właśnie dotarła do tego momentu? Miała jeszcze czas, tą niedookreśloną szansę? Czy poszła za daleko i oczekiwała już tylko chwili, gdy zrezygnuje?
Wchodząc do łazienki, odnalazła go spojrzeniem. Zimna ściana przy oknie przyniosła niespodziewane ukojenie i ostudzenie dla rozgrzanej skóry. Zadarła lekko brodę, gdy stali tak blisko siebie, a te kilka centymetrów różnicy robiło swoje. Posłała mu lekki uśmiech, kiedy zaoferował swą pomoc, dzierżąc w dłoni zapalniczkę. Dym przepełnił płuca, gdy zaciągnęła się pierwszy raz.
Przesunęła się i prawie wtuliła policzkiem w ścianę przy oknie. Ciemne oczy wpatrywały się w niego, dając mu całą jej uwagę, kiedy mówił. Wypuściła powietrze i dym z płuc, pogrążając oboje w szarości na krótką chwilę.- Nie lubiłam, bo czułam się, jak strofowana przez rodzica, że czegoś nie powinnam i osłabiana. Kiedyś o tym nie mówiłeś, jak pakowaliśmy się w coś to we dwoje i bez gdybania. Durne pomysły, ryzyko i konsekwencje, przyjmowaliśmy to po równo.- westchnęła cicho. Tęskniła za tamtym czasem, bo wtedy czuła się tak naprawdę najsilniejsza.- Nie miało znaczenia, co to.- dodała. Przymknęła na moment oczy, by zaraz przenieść je na widok za oknem, gdzie również uleciał kolejny szary obłok.
Zerknęła na niego z uśmieszkiem, kiedy zachęcał ją do dalszego palenia. Subtelnie i przyjemnie tak działało diable ziele, wiedziała o tym dobrze. Czas w Liverpoolu przepełniony był używkami, ale o tym, James nie mógł wiedzieć.
- Wolisz mnie rozluźnioną? – spytała, a jej głos nabrał sugestywności. Domyślała się, o co mu chodziło i nie wątpiła, że wolał ją pozbawioną negatywnych emocji, ale czasami tak się zwyczajnie nie dało.
Zęby lekko zacisnęły się na pełnej wardze, kiedy ich spojrzenia się spotkały, gdy łagodnie skarciła go za strój w jakim się dziś prezentował. Uśmiechnęła się zaraz, kiedy jedyne przeszkody przed taką prezencją widział w swojej siostrze i córce.
- Powinieneś... Jak chcesz.- odparła, wyraźnie niepewna swoich słów. Ciemne tęczówki raz jeszcze prześlizgnęły się po nim.- Nie...- zaczęła i urwała na moment, chwila zawahania, którą zwalczyła zaraz.- Nie ubieraj się.- poprosiła z niepewnością, którą podkreślał powolny rumieniec, rozlewający się po policzkach. Nie miała pewności czy mógł to dostrzec, ale nie gdybała za bardzo.
Miękki śmiech zabrzmiał lekko i cicho, przepełniając niedużą łazienkę.
- Krótka była ta twoja kariera cichego i niezauważonego.- odparła, obracając się, by oprzeć o ścianę w identycznej pozie do Jamesa.- Przyłapany.- powtórzyła po nim.- Co mogę teraz zrobić z takim przyłapanym zabójcą? – spytała, udając zamyśloną. Zaciągnęła się ostatni raz i oddała skręta Jimowi, nie chcąc przesadzać.- Poza tym, że strasznie mnie rozprasza swą aparycją i minimalnym strojem.- szepnęła.
Mówiąc dziś o swojej urodzie, czuła się tak zwyczajnie, jakby wspominała o oczywistości. Mimo to potrzebowała wiedzieć, że w oczach Jamesa nie straciła pod tym jednym względem. Nigdy nie była wyjątkowo łasa na komplementy, a jak już je słyszała, odpowiadała jedynie figlarnym uśmiechem. Od niego jednak chłonęła każdy jeden, tak rzadko słysząc cokolwiek. Dawniej to, czego nie mówi, wyrażał dotykiem, ale odebrał jej nawet to, a ona już nie wyciągała dłoni po więcej, nie tak, jak kiedyś.
Uśmiechnęła się delikatnie, kiedy Jim zwrócił się do córki, a jednocześnie określając i ją samą.
- Łamaczka serc? – nie kryła rozbawienia. Ona się nią nie czuła, ale czy Djilia kiedyś nią nie zostanie, tego nie wiedział nikt. Jednak igranie z mężczyznami niosło ze sobą ryzyko, groźbę złego oszacowania swoich szans. Wolałaby, aby mała tak nie ryzykowała nigdy, ale na takie zmartwienia miała jeszcze dużo czasu.
Mając już mała w ramionach, spojrzała na Jamesa i przez bliskość w jakiej stała, widziała, jak wyraz jego twarzy się zmienia. Przygana musiała ruszyć go mocniej, niż tak naprawdę miała. Uniosła wolną dłoń i oparła na moment na jego żebrach.- To nic takiego, nie przejmuj się tym.- poprosiła, opuszkami muskając jego skórę. Przekrzywiła głowę, gdy przyznał jej rację, otwarcie potwierdzając, że nie pomyślał o niej. Tygodnie albo miesiące temu, wywołałoby to reakcję, rozbudziło złość i irytację. Sprawiłoby, że nieprzemyślane słowa padłyby bez kontroli. Teraz milczała, spoglądając jedynie na niego z uwagą i zostając na chwilę z małą, zastanawiając się, jak bardzo musiała przywyknąć do tego stanu rzeczy, że nie czuła gwałtowności, która przepełniłaby ją. Przypomniała sobie słowa swej mamy, będące już wyblakniętym wspomnieniem. Dzień, kiedy rozmawiały o temperamencie, gdy rodzicielka ostrzegała ją, że póki przychodzi złość i upór to oznaka, że dalej na czymś ci zależy, a kiedy trwa cisza i spokój to ostatnia szansa, by zawalczyć, później nie będzie już nic. Czy właśnie dotarła do tego momentu? Miała jeszcze czas, tą niedookreśloną szansę? Czy poszła za daleko i oczekiwała już tylko chwili, gdy zrezygnuje?
Wchodząc do łazienki, odnalazła go spojrzeniem. Zimna ściana przy oknie przyniosła niespodziewane ukojenie i ostudzenie dla rozgrzanej skóry. Zadarła lekko brodę, gdy stali tak blisko siebie, a te kilka centymetrów różnicy robiło swoje. Posłała mu lekki uśmiech, kiedy zaoferował swą pomoc, dzierżąc w dłoni zapalniczkę. Dym przepełnił płuca, gdy zaciągnęła się pierwszy raz.
Przesunęła się i prawie wtuliła policzkiem w ścianę przy oknie. Ciemne oczy wpatrywały się w niego, dając mu całą jej uwagę, kiedy mówił. Wypuściła powietrze i dym z płuc, pogrążając oboje w szarości na krótką chwilę.- Nie lubiłam, bo czułam się, jak strofowana przez rodzica, że czegoś nie powinnam i osłabiana. Kiedyś o tym nie mówiłeś, jak pakowaliśmy się w coś to we dwoje i bez gdybania. Durne pomysły, ryzyko i konsekwencje, przyjmowaliśmy to po równo.- westchnęła cicho. Tęskniła za tamtym czasem, bo wtedy czuła się tak naprawdę najsilniejsza.- Nie miało znaczenia, co to.- dodała. Przymknęła na moment oczy, by zaraz przenieść je na widok za oknem, gdzie również uleciał kolejny szary obłok.
Zerknęła na niego z uśmieszkiem, kiedy zachęcał ją do dalszego palenia. Subtelnie i przyjemnie tak działało diable ziele, wiedziała o tym dobrze. Czas w Liverpoolu przepełniony był używkami, ale o tym, James nie mógł wiedzieć.
- Wolisz mnie rozluźnioną? – spytała, a jej głos nabrał sugestywności. Domyślała się, o co mu chodziło i nie wątpiła, że wolał ją pozbawioną negatywnych emocji, ale czasami tak się zwyczajnie nie dało.
Zęby lekko zacisnęły się na pełnej wardze, kiedy ich spojrzenia się spotkały, gdy łagodnie skarciła go za strój w jakim się dziś prezentował. Uśmiechnęła się zaraz, kiedy jedyne przeszkody przed taką prezencją widział w swojej siostrze i córce.
- Powinieneś... Jak chcesz.- odparła, wyraźnie niepewna swoich słów. Ciemne tęczówki raz jeszcze prześlizgnęły się po nim.- Nie...- zaczęła i urwała na moment, chwila zawahania, którą zwalczyła zaraz.- Nie ubieraj się.- poprosiła z niepewnością, którą podkreślał powolny rumieniec, rozlewający się po policzkach. Nie miała pewności czy mógł to dostrzec, ale nie gdybała za bardzo.
Miękki śmiech zabrzmiał lekko i cicho, przepełniając niedużą łazienkę.
- Krótka była ta twoja kariera cichego i niezauważonego.- odparła, obracając się, by oprzeć o ścianę w identycznej pozie do Jamesa.- Przyłapany.- powtórzyła po nim.- Co mogę teraz zrobić z takim przyłapanym zabójcą? – spytała, udając zamyśloną. Zaciągnęła się ostatni raz i oddała skręta Jimowi, nie chcąc przesadzać.- Poza tym, że strasznie mnie rozprasza swą aparycją i minimalnym strojem.- szepnęła.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
— A nie? — odpowiedział pytaniem na pytanie z subtelnym uśmiechem spoglądając na nią. Rozmawiali o tym na dachu — lubiła bawić się mężczyznami, owijać ich wokół palca, kokietować, uwodzić. Ta myśl dziwnie krążyła po jego trzewiach od czasu do czasu, zmuszając go do zastanawiania się, jak powinien to odbierać i jak na to reagować. Próbował ją sprowokować do pokazania mu tego, bo sama myśl nie wywołała w nim zazdrości. Sądził, że powinna; powinien być zły, że w ogóle mamiła innych, nawet jeśli twierdziła, że nie miało to znaczenia; kiedyś go to ruszało. Miało, gdyby było inaczej nie sprawiałoby jej to przyjemności. — Nie łamiesz męskich serc? — Chyba nie sądziła, że to, co dla niej było zabawą, zabawą było też dla tych wszystkich mężczyzn, którym wysyłała wyrazy zainteresowania, choć wcale nie zamierzała czynić nic więcej. Napewno? Czy ta rozrywka nie była pewnego rodzaju przyjemnością równie zdradliwą co pocałunki i pieszczoty? Czym różniła się w swoich zabawach od jego występku, którego dopuścił się w sierpniu? Też tego potrzebował, też traktował to jak zabawę, do Vesny nic nie czuł, a jednak równie łatwo jej uległ jak ulegali inni mężczyźni Eve. Czy mogła posunąć się też tak daleko jak on? — Łamiesz. I napewno o tym wiesz. — Moje też złamałaś, pomyślał przez chwilę, ale puścił tę myśl, pozwalając jej odejść. Starał się, próbował. Chciał o tym wszystkim zapomnieć, odciąć się. Mógł, mógł to wszystko zrobić i zamierzał. Pokiwał głową ze zrozumieniem, gdy wytłumaczyła się ze swoich słów. Chciał, by to było nic takiego. By mogli oboje uznać to za formę nieporozumienia. Musiał się pilnować, by nie myśleć o tym zbyt wiele, by nie zapętlać się znowu, nie chciał zakopać się w tym samym bagnie. Przecież mogli być szczęśliwi. Jakoś dało się to zrobić, dojdą do takiego etapu, może to po prostu wymagało czasu razem.
— To było coś innego — pokręcił od razu głowa, marszcząc brwi, bardziej próbując się tym usprawiedliwić niż dokonać jakiegokolwiek protestu. — Byliśmy przyjaciółmi, Eve, nie bardzo myślałem o tym, co się ze mną stanie, kiedy robiłem rzeczy... — Kiedy pakował się w kłopoty, najprościej było to tak określić, ale nigdy nie robił tego intencjonalnie, samo tak wychodziło. — Których robić nie powinienem. A co dopiero myśleć wtedy o kimś innym. Kiedy włóczyłem się z Marcelem po godzinie policyjnej nie zastanawiałem się nad tym, co się stanie, jeśli nas złapią, albo , że złapią w ogóle i nie chodzę i nie martwię się wtedy o niego. — Trudno mu było to wyjaśnić, jakby każdy odpowiadał sam za siebie, a jednocześnie byli odpowiedzialni też wzajemnie, ale nie trzeba było o tym myśleć, a już na pewno myślenie o konsekwencjach nie szło z tym w parze. Z Eve było tak samo, kiedy byli mali, młodzi. — Nie martwiliśmy się na zapas i to nie ma nic wspólnego z... brakiem troski, chyba. Ale kiedy wzięliśmy ślub... — Wzniósł wzrok po ścianie łazienki na sufit, dostrzegając na nim drobne pęknięcia. — kochałem cię, Eve. A miłość to odpowiedzialność. Za kogoś. — Może dlatego kochający rodzice się tak zachowywali, nie wiedział, nie doświadczył tego, ale wiedział, że dziadkowie się o niego martwili. Może porównanie do rodzicielskiego marudzenia nie było takie nietrafione, może właśnie się tak zachowywał, bo robił to z miłości. — Kiedy cię szukałem bałem się, że ci straciłem na zawsze, więc kiedy... wróciłaś... Byłem zaborczy, zazdrosny i martwiłem się, bo bałem się, że stracę cię po raz kolejny. Nie chciałem zachowywać się jak rodzic. — Dziś wciąż nie uważał, by tamte zachowania były złe, bo wydawały się być przebłyskami źle okazywanego rozsądku. Rozbawiło go to, więc uśmiechnął się lekko do siebie, a potem do niej, kiedy przychylił głowę i spotkał się z nią wzrokiem. — Nieważne, nie gadajmy o tym — Pokręcił głową; nie chciał kolejnych ciężkich nastrojów, smutnych wieczorów, samotnych nocy. A przy niej nieprzerwanie od miesięcy taki się czuł, nawet gdy była obok. Chciał by to uległo zmianie. Chciał, by w końcu wszystko znalazło się na właściwych torach, był gotów próbować. — Wolę — odpowiedział powoli, próbując powstrzymać rozciągające się w uśmiechu usta, choć tylko po to by zachować pozory poważnej rozmowy. Nie do końca chciał by taka była, wolał zmienić temat. Patrzył jak zaciągała się diablim zielem, chcąc dostrzec jak szybko na nią działało. On już czuł się rozluźniony, lekki. — Wolę cię też widzieć uśmiechniętą i otwartą — przyznał też, choć wiedział, że jego życzeń spełniać nie mogła, zależało mu jednak by sama się tak czuła. Nie dostrzegł na jej twarzy wykwitu rumieńca, ale zdradzała się zawstydzeniem swoją miną. Brew mu drgnęła na moment, przyglądał jej się nieustępliwie, a potem przygryzł policzek od środka, w pewnym sensie usatysfakcjonowany jej reakcją, podbudowany. Przyjemne ciepło rozlewało się po jego klatce piersiowej i brzuchu.
— To może powinienem się...rozebrać, skoro nie ubrać? — ciągnął dalej z tym samym spokojem; diable ziele, które zapalił wcześniej obejmowało go mocno i czuł się dobrze w jego narkotycznych ramionach. — Może krótka, ale jeśli ma się zakończyć to z przytupem. — Uśmiechnął się szerzej, spoglądając znów na ścianę przed sobą, kiedy ona obracała głowę w jego stronę. — Hmm... Pomyślmy... Puścić wolno? — Zerknął na nią niewinnie. — Jest nieszkodliwy, nikomu nic nie zrobił, jedyne co masz to pomówienia — Wzruszył ramionami i wyciągnął dłoń po skręta. Miał go zgasić, ale nim to zrobił, wsunął go raz jeszcze do ust, zaciągnął się powoli. — To jego taktyka. Rozpraszać piękne kobiety, ale wymknie się otwartym oknem nim jakaś zdąży go złapać — dodał z całą pewnością zaciągając się jeszcze raz i popatrzył na lekko dymią się końcówkę. — Masz ochotę? — spytał, wypuszczając dym jednocześnie.
— To było coś innego — pokręcił od razu głowa, marszcząc brwi, bardziej próbując się tym usprawiedliwić niż dokonać jakiegokolwiek protestu. — Byliśmy przyjaciółmi, Eve, nie bardzo myślałem o tym, co się ze mną stanie, kiedy robiłem rzeczy... — Kiedy pakował się w kłopoty, najprościej było to tak określić, ale nigdy nie robił tego intencjonalnie, samo tak wychodziło. — Których robić nie powinienem. A co dopiero myśleć wtedy o kimś innym. Kiedy włóczyłem się z Marcelem po godzinie policyjnej nie zastanawiałem się nad tym, co się stanie, jeśli nas złapią, albo , że złapią w ogóle i nie chodzę i nie martwię się wtedy o niego. — Trudno mu było to wyjaśnić, jakby każdy odpowiadał sam za siebie, a jednocześnie byli odpowiedzialni też wzajemnie, ale nie trzeba było o tym myśleć, a już na pewno myślenie o konsekwencjach nie szło z tym w parze. Z Eve było tak samo, kiedy byli mali, młodzi. — Nie martwiliśmy się na zapas i to nie ma nic wspólnego z... brakiem troski, chyba. Ale kiedy wzięliśmy ślub... — Wzniósł wzrok po ścianie łazienki na sufit, dostrzegając na nim drobne pęknięcia. — kochałem cię, Eve. A miłość to odpowiedzialność. Za kogoś. — Może dlatego kochający rodzice się tak zachowywali, nie wiedział, nie doświadczył tego, ale wiedział, że dziadkowie się o niego martwili. Może porównanie do rodzicielskiego marudzenia nie było takie nietrafione, może właśnie się tak zachowywał, bo robił to z miłości. — Kiedy cię szukałem bałem się, że ci straciłem na zawsze, więc kiedy... wróciłaś... Byłem zaborczy, zazdrosny i martwiłem się, bo bałem się, że stracę cię po raz kolejny. Nie chciałem zachowywać się jak rodzic. — Dziś wciąż nie uważał, by tamte zachowania były złe, bo wydawały się być przebłyskami źle okazywanego rozsądku. Rozbawiło go to, więc uśmiechnął się lekko do siebie, a potem do niej, kiedy przychylił głowę i spotkał się z nią wzrokiem. — Nieważne, nie gadajmy o tym — Pokręcił głową; nie chciał kolejnych ciężkich nastrojów, smutnych wieczorów, samotnych nocy. A przy niej nieprzerwanie od miesięcy taki się czuł, nawet gdy była obok. Chciał by to uległo zmianie. Chciał, by w końcu wszystko znalazło się na właściwych torach, był gotów próbować. — Wolę — odpowiedział powoli, próbując powstrzymać rozciągające się w uśmiechu usta, choć tylko po to by zachować pozory poważnej rozmowy. Nie do końca chciał by taka była, wolał zmienić temat. Patrzył jak zaciągała się diablim zielem, chcąc dostrzec jak szybko na nią działało. On już czuł się rozluźniony, lekki. — Wolę cię też widzieć uśmiechniętą i otwartą — przyznał też, choć wiedział, że jego życzeń spełniać nie mogła, zależało mu jednak by sama się tak czuła. Nie dostrzegł na jej twarzy wykwitu rumieńca, ale zdradzała się zawstydzeniem swoją miną. Brew mu drgnęła na moment, przyglądał jej się nieustępliwie, a potem przygryzł policzek od środka, w pewnym sensie usatysfakcjonowany jej reakcją, podbudowany. Przyjemne ciepło rozlewało się po jego klatce piersiowej i brzuchu.
— To może powinienem się...rozebrać, skoro nie ubrać? — ciągnął dalej z tym samym spokojem; diable ziele, które zapalił wcześniej obejmowało go mocno i czuł się dobrze w jego narkotycznych ramionach. — Może krótka, ale jeśli ma się zakończyć to z przytupem. — Uśmiechnął się szerzej, spoglądając znów na ścianę przed sobą, kiedy ona obracała głowę w jego stronę. — Hmm... Pomyślmy... Puścić wolno? — Zerknął na nią niewinnie. — Jest nieszkodliwy, nikomu nic nie zrobił, jedyne co masz to pomówienia — Wzruszył ramionami i wyciągnął dłoń po skręta. Miał go zgasić, ale nim to zrobił, wsunął go raz jeszcze do ust, zaciągnął się powoli. — To jego taktyka. Rozpraszać piękne kobiety, ale wymknie się otwartym oknem nim jakaś zdąży go złapać — dodał z całą pewnością zaciągając się jeszcze raz i popatrzył na lekko dymią się końcówkę. — Masz ochotę? — spytał, wypuszczając dym jednocześnie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Aneks kuchenny
Szybka odpowiedź