Bonita Carter
Nazwisko matki: Carter
Nazwisko ojca: Ross
Miejsce zamieszkania: Londyn
Status materialny: średniozamożny
Czystość krwi: półkrwi
Wzrost: 162 cm
Waga: 51 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: błękitne
Znaki szczególne: bardzo jasne włosy i skóra
11 i ¾ cala, dość sztywna, cynamonowiec, łuska salamandry
edukacja domowa
prawdopodobnie królik
ogromnego, włochatego pająka; wojnę; martwe ciało matki; profesor przekazujący informację o otrzymaniu T z SUMów
ziołami, świątecznymi pierniczkami, londyńskimi ulicami po deszczu
siebie, a wokół mnóstwo dziwnych, kolorowych roślin w doniczkach
zielarstwem, szyciem, muzyką, nauką
nikomu, bo nigdy nie byłam na żadnym meczu
gram w szachy, opiekuję się swoim ogrodem na parapecie
jazzu i rock’n’rolla (a zwłaszcza Elvisa Presleya!)
Elsa Hosk
Jeżeli spytalibyście mnie, co jadłam na śniadanie we wtorek, odpowiedziałabym po kilku chwilach zastanowienia, że jajka na miękko. Jeżeli kolejne pytanie brzmiałoby: „co pamiętasz ze swojego dzieciństwa?”, opowiedziałabym wam o uśmiechach uzdrowicielek, o bieli grubej kołdry w sali Munga, o rysowanych patykiem w brudnej ziemi za kamienicą literach własnego alfabetu, o maminych przestrogach i grze z dziadkiem w szachy. Ale gdybyście chcieli wiedzieć, kiedy i jak objawiła się u mnie klątwa Ondyny, nie potrafiłabym nic powiedzieć. Ona po prostu była. Od zawsze. Inhalacje ziołowymi mieszankami, ciągła kontrola mamy w nocy i niespodziewane ataki choroby w ciągu dnia były dla mnie tak samo naturalne jak plecenie warkoczy i przymierzanie zbyt dużych szpilek matki i już nie pamiętałam, by kiedykolwiek choroba mi nie towarzyszyła i nie definiowała mojego życia na każdej niemal płaszczyźnie.
Od początku były zakazy: miałam nie biegać, nie skakać, nie przemęczać się, nie tańczyć (czasami łamię ten punkt, ale o tym nikomu ani słowa!), nie stawać na rękach, nie przewracać się po podłodze, nie nosić ciężkich rzeczy, nie robić tego, nie robić tamtego, nie robić wielu innych rzeczy; lista była długa i już dokładnie jej nie pamiętam. Od początku zadawałam też pytania, z których wiele zaczynało się słowem „dlaczego”. Zaczęło się od tych o chorobę – to chyba naturalne, że dziecko chce wiedzieć, czemu mu czegoś nie wolno! – a gdy się rozkręciłam, to interesowały mnie też wszystkie inne kwestie, jak na przykład to, dlaczego niebo jest niebieskie, a słońce żółte oraz co powinno robić się, gdy opiekunka z aseptycznie ukrytymi pod czepkiem włosami zechce śpiewać razem ze mną na środku szpitalnej sali. Och, przecież w s z y s t k o mogło się zdarzyć, a przynajmniej tak myślałam jako siedmiolatka (chociaż muszę przyznać, że wciąż mam cichą nadzieję, iż kiedyś jakiś pracownik szpitala zechce urządzić sobie ze mną mały koncert, bo to by było absolutnie świetne).
Potem o wszystkie nurtujące mnie zagadnienia wypytywałam nauczycieli, ale nie tych z Hogwartu, tylko tych prywatnych, przychodzących do naszego skromnie urządzonego, ciasnego mieszkania na obrzeżach Londynu (tam czynsz jest najtańszy; nie mamy też pieniędzy na luksusy, bo większość z nich wydajemy na moje nauczanie) w ściśle ustalonych godzinach pięć razy w tygodniu. Rozkładali przede mną podręczniki w schludnych, twardych oprawach, ja brałam piękne pióro, szklany kałamarz i niezliczoną ilość rolek miłego w dotyku pergaminu, na którym skrupulatnie spisywałam wszystkie słowa płynące z ust profesorów. Kreśliłam wykresy, sporządzałam notatki, robiłam listy książek, które winnam przestudiować i do każdego przedmiotu przykładałam się jak najbardziej, czując się w pewnym sensie zobowiązana do pilnej nauki z powodu ilości pracy, jaką Alexandrina wkładała w to, bym mogła edukować się w domu. Nie, żebym o to prosiła. To była decyzja tylko mamy, którą ogłosiła mi mimochodem przy kolacji (a kolację jadamy zwykle późno w nocy, bo wtedy kończy zmianę - a przynajmniej mówi mi, że to zmiana; ja jeszcze nie wiem i mam się nigdy nie dowiedzieć, że te wszystkie pieniądze nie biorą się wcale z drobnych prac, ale z czegoś o wiele większego i wykraczającego nieco poza literę prawa, co mogłoby mnie przerazić i sprawić, że inaczej spojrzałabym na rodzicielkę) na dwa lata przed moimi jedenastymi urodzinami, w roku, w którym też ujawniłam swój talent magiczny (przypadkiem sprawiłam, że jabłka w półmisku zmieniły kolor z żółtego na głęboką czerwień). Mówiła wtedy, w przerwach między jednym kęsem kanapki z dżemem a drugim, że to będzie dla mnie lepsze wyjście. Że w szkole jest dużo stresów, niebezpieczeństw i wysiłku fizycznego, do którego nie jestem przyzwyczajona, a te wszystkie czynniki tylko nasilą objawy klątwy Ondyny, której ataki będą mi przeszkadzać w nauce. Lepiej uczyć się w domowym zaciszu, będziemy mogły się widywać, a ja z pewnością nauczę się więcej i będę pod lepszą opieką (w końcu nauczyciele będą skupieni tylko na mnie i odpowiednio przeszkoleni przez matkę pomogą mi w razie nagłego bezdechu, odprowadzając mnie przez kominek do Munga), niż gdyby miała mnie powierzyć nazwiskom z listy pracowników Hogwartu. Kim oni w ogóle byli? Nie widziała ich przecież, nie rozmawiała z nimi, dlaczego więc miałaby im powierzyć swoją córkę? Taki prywatny program lekcji to drogie przedsięwzięcie, ale ona da sobie radę, oczywiście, że da. Będzie trochę więcej pracować, weźmie jeszcze dwie dodatkowe prace w niedzielę i nadgodziny, i to się jakoś ułoży. Będziemy się widywać właściwie tylko rano, przy śniadaniu, i nocą, gdy wślizgnie się do naszego łóżka stojącego przy uchylonym oknie, by sprawdzać mój oddech, ale to nic. Moje zdrowie jest warte tego poświęcenia. Wymieniała i wymieniała te argumenty, a ja stałam tak z kanapką w rękach i otwartymi szeroko oczami ze zdumienia. Wiedziałam, co się kryje za tym potokiem słów, choć nazwanie tego odpowiednio zajęło mi trochę czasu; mama się bała, jak ja bałam się tego, co się dzieje teraz.
Nie byłam w pełni świadoma wojny z Grindelwaldem, byłam przecież tylko dzieckiem, ale czułam, że coś jest nie w porządku. Ludzie byli na ulicy jacyś cichszy, bardziej przygnębieni, ubrania były szarsze, a wydania „Proroka Codziennego”, które przynosiła do naszego domu sowa, powodowały u mamy niepokój, który i mnie się udzielał, choć nie miałam pojęcia, czego mam się tak trwożyć. Mimo tego, że wszystkie bitwy dorosłych działy się obok dzieci, a mnie szczególnie trzymano od wszystkich informacji z daleka, to i tak od najmłodszych lat narastał we mnie niezrozumiały strach, który kazał mi chować się za kanapą, ilekroć do naszego okna pukał ptak z gazetą przywiązaną do nóżki. Dzisiaj już wiem, co się dzieje – i wcale mnie to nie uspokaja. Nie rozumiem tych wszystkich czarnoksiężników – i nie pragnę zrozumieć. Zastanawiam się czasami, czemu czarodzieje są tacy zachłanni, czemu ludzie chcą wojować, zdobywać, miażdżyć, niszczyć, pragną krwi i cierpienia. Czy nie lepiej byłoby żyć w pokoju ze wszystkimi? Czy nie łatwiej byłoby, zamiast dążyć do płaczu, po prostu usiłować zachować szczęście niezachwiane bólem tej drugiej strony? Nigdy jednak nie znajduję odpowiedzi.
Mama zawsze traktowała mój stan zbyt poważnie, jeżeli mam być szczera. Dla mnie moje schorzenie było czymś podobnym do niegroźnej, drobnej wady: niektórzy muszą pilnować się, by stać prosto, bo rośnie im garb, niektórzy muszą nosić ciągle zsuwające się z nosa okulary o grubych szkłach, a ja musiałam po prostu na siebie stale uważać. Matka jednak uważała moją chorobę za prawdziwą katastrofę, niegasnącą, czerwoną lampkę, wyrok śmierci w męczarniach. Czasami czułam się wręcz osaczona przez jej troskę i nie mogłam nie myśleć, trochę gorzko, że może najlepiej by mnie w ogóle zamknęła w pokoju i nigdy z niego nie wypuszczała, nawet uzdrowicieli ściągając ze szpitala na domowe wizyty, bo jeszcze opary proszku Fiuu mi zaszkodzą. Ze wszystkich zalecanych przez magomedyka aktywności dała się przekonać tylko do wypuszczania mnie na powolne spacery, a i one musiały odbywać się pod czujnym okiem jakiejś zaufanej osoby, bo inaczej – nie ma mowy! Tak samo pozwala mi czasem przejść się po Pokątnej, do sklepu zielarskiego, ale też tylko z eskortą.
Może to przez to wyrosłam na dziewczynę chudą i bladą o powierzchowności wcale nie takiej znowu chorobliwej, ale w jakiś niewyjaśniony sposób zdradzającej też moje dolegliwości. Lekarz powiedział mi kiedyś, że moja cera była zbyt przezroczysta, bym mogła cieszyć się pełnią zdrowia; że to, że choruję, widać na pierwszy rzut oka. Chyba coś w tym jest, bo ilekroć patrzę w lustro, mam wrażenie, że wyglądam tak, jakbym była… wybielona sterylnością szpitalnych korytarzy. Nie wykluczam jednak udziału w tym długiego przebywania wśród roślin… A właśnie! Nie opowiedziałam wam jeszcze o tej najistotniejszej części mojego życia: o zielarstwie.
Zawsze to zielarstwa uczyłam się najchętniej. Na początku myślałam, że chodzi o to, że po prostu ta nauczycielka jest tak miła, tak bystra i tak przystępnie tłumaczy, że czerpię radość z samego spotkania z nią, ale potem, gdy z teorii przeszliśmy do praktyki, odkryłam, że przez cały ten czas nie mogłam się doczekać, aż pani profesor przyniesie sadzonki i pozwoli mi trochę popracować. Troszkę, niedużo, bo się jeszcze przemęczę, ale jednak. Chociaż miałam potem ubrudzoną czarną ziemią szatę i bolały mnie ręce od posługiwania się szpadlem, to czułam się zaskakująco szczęśliwa i jakby mniej sama. A może po prostu nie myślałam wtedy o tym, że w gruncie rzeczy to jestem okropnie, okropnie samotna, za towarzyszy przez cały dzień mając jedynie sowę i kilku dużo starszych nauczycieli, całkowicie skupiona na tym, by niczego nie pomylić. Nie wiem. W każdym razie uczucie to było tak dziwnie spełniające, a widok dobrze wykonanego zadania tak satysfakcjonujący, że już wtedy wiedziałam, że to chcę robić częściej. Wcześniej moją główną rozrywką było szycie, bo nie wymagało wysiłku i było dość bezstresowym zajęciem, a w dodatku całkiem zajmującym, ale w tamtym momencie potrzebowałam zmiany. Następnego dnia więc poprosiłam profesor o kupno doniczki, ziemi i nasion lub sadzonki czegokolwiek, a nazajutrz zaczęłam hodować na parapecie swoją pierwszą roślinę na parapecie mojej i mamy sypialni. Zaczęło się od waleriany, a skończyło się… cóż, nie skończyło się. Dziś mogę pochwalić się pokojem niemal całkowicie porośniętym kwiatami i ziołami mniej lub bardziej magicznymi; powoli zaczyna brakować mi miejsca na nowe donice, ale nie mogę się oprzeć, by nie wydawać na zielarstwo całych swoich skromnych oszczędności.
Mama raczej nie jest zadowolona z tego, że musi spać w otoczeniu paproci, ale pozwala mi na te moje szaleństwa, bo widzi, jak bardzo mi zależy; no i w ramach rekompensaty wyhodowałam dla niej herbaciane róże, a to, sądzę, ostatecznie ją przekonało do mojej pasji. Powiem wam w najściślejszym sekrecie, że czasami, gdy miła obecność mojej sówki mi nie wystarcza, to rozmawiam z różami i fruwokwiatami. Uwaga, są raczej milczące (oprócz kłaposkrzeczek, one lubią się drzeć).
Oprócz tego polubiłam warzenie eliksirów. Zdarza mi się wykorzystywać jako ich składniki zioła z mojego ogródka na parapecie, a nauczyciel jest zadowolony, że tak się przykładam do alchemii (może myśli, że dbam o tę całą zieleninę tylko po to, by ją posiekać i wrzucić do kociołka?). Raczej żaden przedmiot nie sprawia mi problemów, bo do każdego przygotowuję się jak najlepiej, niektórych po prostu nie uczę się chętnie, jak na przykład transmutacji. Brrr! Mimo to poświęcam większość czasu na naukę, często nawet do szpitala zabieram ze sobą książki, by kuć, niezależnie do tego, czy lubię tę dziedzinę magii, czy nie. Mam w tym roku SUMy – nie mogę sobie odpuszczać! Boję się tych egzaminów jak nie wiem co i nie mam zielonego pojęcia, jak mi mogą pójść. Wierzę, że nie napiszę ich źle, ale istnieje też opcja, że z czegoś dostanę straszące intensywnością czerwieni T – i co ja wtedy zrobię? O Merlinie, nawet nie chcę o tym myśleć! Dlatego też na moim biurku piętrzą się stosy notatek, rosnące z każdym dniem, który przybliża mnie do czerwca. Zostało mi tylko kilka miesięcy, więc pracuję wytężenie. Nie chcę zawieść ani siebie, ani profesorów, ani matki, która przecież tak ciężko pracuje na moją edukację.
Nie mam wielu przyjaciół. Nie, inaczej: nie mam wielu ludzkich przyjaciół, bo, jak już mówiłam, przyjaźnię się ze swoją sową i z moimi roślinkami. Kontaktu z rówieśnikami nie mam prawie wcale – wszyscy są w Hogwarcie przez dziesięć miesięcy, a gdy wracają do domu na letnie wakacje, to nie umiem nawiązać z nimi porozumienia. Czasami mam wrażenie, że jestem trochę starsza od dziewcząt w moim wieku, chociaż zdarzają mi się też momenty, w których zachowuję się jak naiwne, ciekawskie dziecko. Przeszkadza mi to wszystko i muszę powiedzieć, że chyba mam żal do mamy o to, że nie wysłała mnie do szkoły (i że nazwała mnie Bonitą, bo to imię jest takie brzydkie i rymuje się z „jelita”, dlatego przedstawiam się jako Bonnie; czasami mówię to niewyraźnie i wychodzi „Bunny”, z tą ksywką też nie mam problemu, ba, uważam, że jest całkiem słodziutka). Chciałabym przyjaźnić się z kimś, kto by mnie zrozumiał, kimś, z kim mogłabym się pozachwycać Elvisem Presleyem i zwierzać, i hodować dla niego roślinki. Wiele z tych rzeczy robię z dorosłymi – z kuzynkami, z przyjaciółkami ze sklepu zielarskiego, z tymi trzeźwiejszymi kobietami z pubu wujka Johna, z mamą – ale to jednak nie to samo. Poza tym mam wrażenie, że większość pełnoletnich czarodziejów traktuje mnie z protekcjonalną pobłażliwością, mój wiek uznając za dostateczny powód do przemilczania faktów i zbywania moich pytań, „bo nie zrozumiem”.
Na przykład mama zbywa pytania o ojca. Wiem, że nazywa się William Ross i że moja mama miała z nim trzyletni romans, z którego narodziłam się ja, jako nieślubne dziecko (boję się czasem, że pokrzyżowałam swoim pojawieniem się plany matce, ale o tym nigdy jej nie mówię). Widuję go rzadko, właściwie dwa razy (w porywach wiatru trzy) do roku, gdy jego barczysta sylwetka, w której dostrzegam podobieństwa do mojej prezencji, pojawia się w drzwiach naszego mieszkania na obrzeżach Londynu. Przynosi wtedy kwiaty, uśmiecha się, jest dla mnie bardzo miły i wypytuje o moje zdrowie z troską w głosie, ale choć sprawia wrażenie tak sympatycznego człowieka, to wiem, że nie bez powodu matka jest w jego obecności spięta i jakby przestraszona, i nigdy, nigdy nie zostawia mnie z nim sam na sam. Na początku nie rozumiałam tej dziwnej ciszy, jakby gęstej, która zapadała między tatą a moją rodzicielką, jednak jakiś rok temu udało mi się podsłuchać ich rozmowę. Pan Ross mówił coś o pieniądzach, o tym, że on ich tak bardzo, bardzo potrzebuje, skruszony opowiadał, jak zrozumiał swoje błędy, chwalił też, że wychowano mnie na tak kulturalną i ułożoną dziewczynę, wspominał, że z wyglądu jestem bardzo podobna do niego. Mama milczała przez całą jego przemowę, a gdy skończył, usłyszałam tylko brzęk monet w sakiewce rzuconej o blat stołu. Nikt się nie odzywał przez chwilę (aż wstrzymałam oddech, by nie naruszyć tej ciszy), a po kilku pełnych napięcia sekundach doszedł moich uszu dobrze znany mi głos, powolny, kipiący od ukrywanej złości. Mateńka zagroziła, że jeżeli ojciec spróbuje nawiązać ze mną kontakt, to nie dostanie ani jednego galeona więcej. Wtedy to on się zdenerwował, coś krzyczał, krzyczeli oboje – i był taki głuchy dźwięk, jakby ktoś w coś uderzył. Byłam przerażona, ale nie mogłam nic zrobić, tylko stać pod drzwiami i wpatrywać się w pogrążony w półmroku korytarz, i łapać tlen coraz łapczywiej, jakby z każdą minutą go ubywało. Ojciec wtedy nagle złagodniał, próbował przeprosić, ale mama nie chciała tego słuchać, pragnęła tylko, by wziął te pieniądze i spieprzał. Tamtej nocy obie trafiłyśmy do Munga – ja z najostrzejszym atakiem choroby, jaki pamiętam, a pani Carter ze złamanym żebrem. Nie rozmawiałyśmy o tym, co się stało, a od tamtego momentu tata nie pojawił się już u nas, ale mam dziwne przeczucie, że jeszcze przyjdzie, a jego powrót mi się nie spodoba.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 1 | +1 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 0 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 3 | +3 (różdżka) |
Transmutacja: | 1 | +1 (różdżka) |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 0 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Zielarstwo | III | 10 |
Astronomia | II | 5 |
Historia Magii | II | 5 |
Numerologia | II | 5 |
Spostrzegawczość | II | 5 |
ONMS | II | 5 |
Anatomia | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznastwo | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | I, II, III, IV lub V | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Krawiectwo | I | 1 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec Współczesny | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
brak | - | 0 |
Reszta: 16 |
sowa
Ostatnio zmieniony przez Bunny Carter dnia 07.11.16 21:59, w całości zmieniany 11 razy
Witamy wśród Morsów
these violent delights have
violent ends...