Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Mulberry Hall
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Mulberry Hall
Jedną z bardziej znanych kawiarni w Yorku jest Mulberry Hall. To tutaj wypiekane są najlepsze yorkshire puddings - które według właścicieli zostały zresztą wymyślone przez ich przodków. Lokal prowadzi małżeństwo w podeszłym wieku, które każdego podróżnego przywita miłym uśmiechem, ale w trakcie spożywania posilku nie odpuści - szczególnie pan Mulberry, bardzo żywo interesujący sie polityką, będzie się dopytywał co i jak z twoimi pogladami. Strzeż się!
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.01.21 21:21, w całości zmieniany 1 raz
Przejechał dłonią we włosach, czując się lekko podenerwowanym. Nie było to związane w żadnym stopniu z negatywnymi emocjami, wręcz przeciwnie. W aktualnym stanie chaosu mało kiedy odbywały się spotkania naukowe, jeśli w ogóle już dochodziły do skutku były rozbite i niezbyt pouczające. Ważne osobistości nie zamierzały ryzykować rozszczepieniem bądź wyrzuceniem w miejscu dalekim, od tego gdzie chcieli się znaleźć, dlatego też nikt nie mówił nic nowego. Wszyscy woleli przebywać w swoich domach lub nawet i krajach, preferując wymianę korespondencji. Bezpieczniej, mniej inwazyjnie. Ale cierpiała na tym nauka i Jayden był tego świadomy, dlatego z takim uporem chciał jeździć po możliwie dostępnych miejscach w Wielkiej Brytanii, by rozwijać swoją wiedzę. W końcu od zawsze miał chłonny umysł i pragnął poznawać świat - zarówno w teorii, lecz głównie dzięki doświadczeniu. Nawet jeśli ów doświadczenie należało do kogoś innego. Porozumiewający się z innymi ludźmi głównie za pomocą emocji, epatował specjalną łuną zawziętości, ale również i roztrzepania, co w gronie astronomicznym nie było tak często spotykane. Każdy kto znał młodego profesora Vane'a, wiedział, że ten człowiek był wyjątkowym przypadkiem pod każdym względem. Trudno było go nie lubić, więc nic dziwnego, że jego obecność na zjazdach była nie tylko obowiązkowa co wyczekiwana. Chodzący z zadartą w górę głową mężczyzna posiadał ogromną wiedzę, a nikt kto nie potrafiłby jej przełożyć na normalny, przyswajalny język nie zostałby przyjęty na stanowisko nauczyciela w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Musiano dostrzec w nim potencjał, gdy zaledwie dwudziestotrzyletni Jayden pojawił się na rozmowie kwalifikacyjnej i ów pracę zdobył, pokonując równocześnie o wiele dojrzalszych i bardziej doświadczonych profesorów. Było to jego przeznaczenie i nie wyobrażał sobie, by funkcjonować bez swoich uczniów, którzy byli dla niego niczym najbliższa rodzina. Nazywał ich swoją małą armią, a oni odwdzięczali się szacunkiem oraz zrozumieniem. Nie wszystkich porywał przedmiot, który wykładał, ale Vane nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek pojawił się uczeń, z którym nie potrafiłby sobie poradzić. Zresztą jedynie pierwsze kilka lat astronomia była obowiązkowymi zajęciami, a później przychodzili do niego jedynie ci studenci, którzy wiedzę swoją pragnęli poszerzać. Wtedy czterdzieści pięć minut odbywało się na zasadach głębszego poznawania tematu, a podstawy nabyte wcześniej dawały młodym umysłom czarodziejów i czarownic przekraczać granice, o których sami nie mieli pojęcia. Rozmowy o światach równoległych, podróżach w czasie, powstawaniu magii i pojawienia się jej w kosmosie były jedynie małym procentem tego, co było tam poruszane. Widząc równocześnie zaciekawione, nieczęsto szeroko rozdziawione buzie swoich podopiecznych, Jayden wiedział, że Hogwart był miejscem, gdzie powinien był się znaleźć. Astronomia i nauczenie dawało mu tak wielką satysfakcję, że ciężko było mu ją wyrazić słowami. Jego własną edukację również wspominał całkiem miło, ale nigdy nie spodziewał się, że pojawi się po drugiej stronie. I to w tak brutalnych okolicznościach - w końcu większość swoich pracowniczych lat spędził pod dyktaturą Grindelwalda, jednak nie złamało to w nim ducha. Ba! Spora część grona pedagogicznego robiła wszystko co mogła, by pomóc dzieciom w tym ciężkim okresie. JD wciąż miał w głowie zapłakanych malców, wzburzonych starszaków, którzy pojawiali się pod jego drzwiami, szukając wsparcia. A on im je dawał. Jego Wieża Astronomiczna była niczym azyl, gdzie mogli chociaż na chwilę zapomnieć o własnych problemach, posłuchać muzyki czy skryć się przed różdżką dyrektora, która przemawiała jedynie w języku czarnej magii. Ten czas minął, lecz teraz panowały wakacje i Jayden czuł się po prostu samotny. Mia i Pandora nie dawały znaku życia, Evey chyba dała się wciągnąć pracy, bo kartony w jego mieszkaniu nie zostały rozpakowane. Martwił się, bo listy pozostawały bez odpowiedzi, a samotność dokuczała mu bardziej niż zwykle. Nic dziwnego, że powziął decyzję o wyjeździe do Yorku na alchemiczny szczyt. Chciał znów być wśród ludzi. Nawet jeśli temat nie miałby specjalnie dotyczyć jego zawodu. Jedno ze spotkań odbywało się już w Mulberry Hall, a on był spóźniony. Ledwo dotarł do miasta, a już czuł, że godzina go pogania. Właśnie poprawiał sobie krawat, starając się go zawiązać, gdy poczuł, że ktoś na niego wpadł.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 04.09.18 7:58, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powoli zaczynała żałować pojawienia się w Yorku. Owszem, ostatnimi czasy Londyn wydawał się dość przytłaczający, tak samo jak rodzinna posiadłość, w której coraz bardziej dało się wyczuć napięcie, ale i podekscytowanie związane z jej zaręczynami, które wciąż były jeszcze dość świeże w pamięci jej krewnych. Matka, jak nigdy dotąd, niemalże od razu podjęła się planowania ślub, jakby wydarzenie to było najlepszą rzeczą, która mogła spotkać jej córkę. Ciężko się było dziwić; zarówno pani jak i pan Slughorn nigdy nie wspierali Madeline w dążeniu do jej zawodowych celów, uważając, że jedynym, na czym powinna się skupić, było znalezienie odpowiedniego męża i urodzenie mu gromadki dzieci. Panna Slughorn nie oczekiwała więc od nich niczego innego; sam fakt, że wciąż pozwalali jej wykonywać swój zawód (chociaż podejrzewała, że pokładali duże nadzieje w jej przyszłym mężu, licząc, że będzie w stanie wybić jej z głowy kontynuowanie pracy w świętym Mungu) było dla niej wystarczające. Nie znaczyło to jednak, że potrafiła znieść szczebiot matki, która zmuszała ją do wyboru tkanin i wzorów, z których składać by się miała jej suknia.
Chcąc uciec, zarówno fizycznie jak i psychicznie, od wszystkiego, co działo się wokół, Madeline pozwoliła wciągnąć się w wir pracy, spędzając w gabinecie jak najdłuższy czas, przyjmując więcej pacjentów, niż dotychczas, a w domu zamykając się w rodzinnej pracowni alchemicznej, przygotowując eliksiry lecznicze czy przeglądając rodzinne księgi z recepturami, które kusiły ją zarówno poziomem trudności jak i możliwym działaniem. Rutyna zaczynała jednak powoli zżerać ją od środka – bez względu na to, jak bardzo uwielbiała swoją pracę, czuła, że zaczyna się dusić. Temu przeczuciu zdecydowanie nie pomagała świadomość tego, że wkrótce jej wolność zostanie znacznie ograniczona – już teraz niemalże na każdym kroku czuła śledzący ją wzrok Croucha. Miała wrażenie, że gdziekolwiek się nie zjawiła, obserwował ją ktoś gotów zdać mu dokładną relację z jej poczynań. Nie chodziło o to, że Amadeus był złym materiałem na męża; bardziej przeszkadzał jej fakt, że w ogóle był materiałem na męża, i to na dodatek jej. Nigdy wcześniej nie przypuszczała, że kiedykolwiek naprawdę do tego dojdzie. Małżeństwo, a już szczególnie to z przymusu, zaaranżowane przez jej rodzinę, wydawało jej się czymś, czego wolała unikać nawet bardziej niż ognia. Nie potrafiła wyobrazić sobie porzucenia wszystkich swoich obecnych obowiązków na rzecz tego, czym zajmowała się jej matka – wychowywania dzieci i oczekiwania na powrót męża z pracy, by w jego towarzystwie zjeść kolację, podczas posiłku zachowując kompletne milczenie, następnie udając się w różne zakamarki posiadłości, po tylu latach wciąż nie mając wiele wspólnego. Ona sama zamierzała walczyć o swoje, chociaż z jakiegoś powodu wydawało jej się, że ona i Amadeus Crouch mają ze sobą o wiele więcej wspólnego niż im się wydaje.
Wyjazd na naukowe spotkanie w Yorku miał więc być dla niej pewnym oczyszczeniem. W ostatnich czasach, biorąc pod uwagę niepokój targający światem czarodziejów, wszelkie konferencje były prawdziwą rzadkością, a gdy już się odbywały najwybitniejsze umysły magicznych dziedzin nauki nie zaszczycały gości swoją obecnością w obawie przed tym, co mogłoby się wydarzyć. Panna Slughorn uważała tą paranoję za godną pożałowania, chociaż z drugiej strony już wcześniej wykazywała się dość ubogą oceną sytuacji, popełniając błędy, których można było uniknąć, gdyby zachowała odrobinę ostrożności i zdrowego rozsądku.
Mimo wszystko jednak liczyła, iż zmiana otoczenia oraz towarzystwa okaże się dobrą alternatywą dla spowitej rutyną codzienności. Niestety jednak, od pierwszych chwil w kawiarni, w której odbywało się jedno z mniej oficjalnych spotkań, przekonała się o tym, jak bardzo się pomyliła. Nie chodziło tylko o to, iż zgromadzeni tam czarodzieje i czarownice nie stanowili samej śmietanki naukowego świata. Z jakiegoś powodu wszyscy jednak zdawali się wiedzieć, kim była, rzucając jej spojrzenia mówiące o tym, iż nie należała do ich świata. Czasem naprawdę zastanawiało ją to czemu niektórym tak bardzo przeszkadzał fakt, iż postanowiła oderwać się od ustalonego dla niej przez rodowe nazwisko schematu. Na tym etapie jednak przestała przejmować się opinią innych, zajmując miejsce obok nieznanej jej czarownicy, która obdarzyła ją ciepłym uśmiechem, po kilku minutach pochylając się w jej kierunku, szeptem składając gratulacje z okazji zaręczyn i zapewniając, iż w zupełności popiera jej decyzję o podążaniu ścieżką kariery. Madeline odpowiedziała jej sztucznym uśmiechem, zwracając szybko swoją uwagę w stronę poruszanego w gronie zgromadzonych tematu. Owszem, była świadoma, że nie wszyscy czarodzieje podzielali wartości propagowane przez rody szlachetnej krwi, jednak nie znaczyło to, że odnosili się do niej przychylnie – większość których spotykała na swojej drodze zdawała się albo jej nienawidzić z powodu uprzywilejowanej pozycji, którą gwarantowało jej odziedziczone nazwisko, albo wydawali się z jakiegoś powodu jej obawiać, przez co prowadzone rozmowy były sztuczne i, co przyznawała z bólem, dość nużące.
Podobnie zresztą niż obecne spotkanie, które choć trwało zaledwie kilka minut, zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Poirytowana, ostentacyjnie wstała z miejsca, ruszając w stronę wyjścia, gdy nagle poczuła, jak ktoś z siłą w nią wpada, sprawiając, iż kobieta zatoczyła się lekko do tyłu, szybko jednak chwytając z powrotem równowagę i spoglądając wzrokiem pełnym zdenerwowania na mężczyznę będącego przyczyną zderzenia.
- Czy to naprawdę jest tak trudne, patrzeć, gdzie się idzie? – syknęła, mierząc go lodowatym spojrzeniem – Skoro wszystkich tak bardzo obchodzi moje prywatne życie, mogliby mieć choć trochę szacunku dla Slughornów – dodała pod nosem bardziej do samej siebie, oglądając się przez ramię rozważając, czy naprawdę tak bardzo spieszyło jej się wracać do domu, i czy zostanie w niezbyt zadowalającym towarzystwie było gorsze niż to pod dachem jej posiadłości.
Chcąc uciec, zarówno fizycznie jak i psychicznie, od wszystkiego, co działo się wokół, Madeline pozwoliła wciągnąć się w wir pracy, spędzając w gabinecie jak najdłuższy czas, przyjmując więcej pacjentów, niż dotychczas, a w domu zamykając się w rodzinnej pracowni alchemicznej, przygotowując eliksiry lecznicze czy przeglądając rodzinne księgi z recepturami, które kusiły ją zarówno poziomem trudności jak i możliwym działaniem. Rutyna zaczynała jednak powoli zżerać ją od środka – bez względu na to, jak bardzo uwielbiała swoją pracę, czuła, że zaczyna się dusić. Temu przeczuciu zdecydowanie nie pomagała świadomość tego, że wkrótce jej wolność zostanie znacznie ograniczona – już teraz niemalże na każdym kroku czuła śledzący ją wzrok Croucha. Miała wrażenie, że gdziekolwiek się nie zjawiła, obserwował ją ktoś gotów zdać mu dokładną relację z jej poczynań. Nie chodziło o to, że Amadeus był złym materiałem na męża; bardziej przeszkadzał jej fakt, że w ogóle był materiałem na męża, i to na dodatek jej. Nigdy wcześniej nie przypuszczała, że kiedykolwiek naprawdę do tego dojdzie. Małżeństwo, a już szczególnie to z przymusu, zaaranżowane przez jej rodzinę, wydawało jej się czymś, czego wolała unikać nawet bardziej niż ognia. Nie potrafiła wyobrazić sobie porzucenia wszystkich swoich obecnych obowiązków na rzecz tego, czym zajmowała się jej matka – wychowywania dzieci i oczekiwania na powrót męża z pracy, by w jego towarzystwie zjeść kolację, podczas posiłku zachowując kompletne milczenie, następnie udając się w różne zakamarki posiadłości, po tylu latach wciąż nie mając wiele wspólnego. Ona sama zamierzała walczyć o swoje, chociaż z jakiegoś powodu wydawało jej się, że ona i Amadeus Crouch mają ze sobą o wiele więcej wspólnego niż im się wydaje.
Wyjazd na naukowe spotkanie w Yorku miał więc być dla niej pewnym oczyszczeniem. W ostatnich czasach, biorąc pod uwagę niepokój targający światem czarodziejów, wszelkie konferencje były prawdziwą rzadkością, a gdy już się odbywały najwybitniejsze umysły magicznych dziedzin nauki nie zaszczycały gości swoją obecnością w obawie przed tym, co mogłoby się wydarzyć. Panna Slughorn uważała tą paranoję za godną pożałowania, chociaż z drugiej strony już wcześniej wykazywała się dość ubogą oceną sytuacji, popełniając błędy, których można było uniknąć, gdyby zachowała odrobinę ostrożności i zdrowego rozsądku.
Mimo wszystko jednak liczyła, iż zmiana otoczenia oraz towarzystwa okaże się dobrą alternatywą dla spowitej rutyną codzienności. Niestety jednak, od pierwszych chwil w kawiarni, w której odbywało się jedno z mniej oficjalnych spotkań, przekonała się o tym, jak bardzo się pomyliła. Nie chodziło tylko o to, iż zgromadzeni tam czarodzieje i czarownice nie stanowili samej śmietanki naukowego świata. Z jakiegoś powodu wszyscy jednak zdawali się wiedzieć, kim była, rzucając jej spojrzenia mówiące o tym, iż nie należała do ich świata. Czasem naprawdę zastanawiało ją to czemu niektórym tak bardzo przeszkadzał fakt, iż postanowiła oderwać się od ustalonego dla niej przez rodowe nazwisko schematu. Na tym etapie jednak przestała przejmować się opinią innych, zajmując miejsce obok nieznanej jej czarownicy, która obdarzyła ją ciepłym uśmiechem, po kilku minutach pochylając się w jej kierunku, szeptem składając gratulacje z okazji zaręczyn i zapewniając, iż w zupełności popiera jej decyzję o podążaniu ścieżką kariery. Madeline odpowiedziała jej sztucznym uśmiechem, zwracając szybko swoją uwagę w stronę poruszanego w gronie zgromadzonych tematu. Owszem, była świadoma, że nie wszyscy czarodzieje podzielali wartości propagowane przez rody szlachetnej krwi, jednak nie znaczyło to, że odnosili się do niej przychylnie – większość których spotykała na swojej drodze zdawała się albo jej nienawidzić z powodu uprzywilejowanej pozycji, którą gwarantowało jej odziedziczone nazwisko, albo wydawali się z jakiegoś powodu jej obawiać, przez co prowadzone rozmowy były sztuczne i, co przyznawała z bólem, dość nużące.
Podobnie zresztą niż obecne spotkanie, które choć trwało zaledwie kilka minut, zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Poirytowana, ostentacyjnie wstała z miejsca, ruszając w stronę wyjścia, gdy nagle poczuła, jak ktoś z siłą w nią wpada, sprawiając, iż kobieta zatoczyła się lekko do tyłu, szybko jednak chwytając z powrotem równowagę i spoglądając wzrokiem pełnym zdenerwowania na mężczyznę będącego przyczyną zderzenia.
- Czy to naprawdę jest tak trudne, patrzeć, gdzie się idzie? – syknęła, mierząc go lodowatym spojrzeniem – Skoro wszystkich tak bardzo obchodzi moje prywatne życie, mogliby mieć choć trochę szacunku dla Slughornów – dodała pod nosem bardziej do samej siebie, oglądając się przez ramię rozważając, czy naprawdę tak bardzo spieszyło jej się wracać do domu, i czy zostanie w niezbyt zadowalającym towarzystwie było gorsze niż to pod dachem jej posiadłości.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nikt nigdy nie mówił mu, co powinien był robić ani jak żyć, dlatego nie musiał wybierać czy cofać się we własnych decyzjach, które zaprowadziły go do pewnego etapu. Od zawsze wiedział, że z astronomią miał wiązać swoją przyszłość i z tego względu nie odpuszczał przy dążeniu do określonego celu. Uwielbiał wszystko, co związane było w jakikolwiek sposób z nauką o niebie i ciałach niebieskich, więc nic prostszego nie istniało jak po prostu podążanie tą ścieżką, aż w końcu doszedł tam, gdzie nigdy nie spodziewał się być. Jako profesor Hogwartu nie mógł wymarzyć sobie większego zaszczytu. Nie było czegoś, co astronom mógłby osiągnąć jeszcze, bo w Szkole Magii i Czarodziejstwa wykładali sami najlepsi i nie było co do tego wątpliwości. Zapewne dlatego też został zaproszony na Festiwal Lata do rodziny Prewett miał wygłosić prelekcję, którą zamierzał poświęcić klasyfikacji meteorytów, darując sobie upragnione przez ludzi opowiastki. Nie był tam po to, by mącić im oczy kłamstwami, do których nie był przekonany i miały mieć one zresztą miejsce gdzie indziej jako jedna z atrakcji. On wiedział po co tam jechał, dlatego serce pracowało mu szybciej na myśl o tym wydarzeniu. Jay jednak nie wywyższał się na innych, zdając sobie sprawę, że nie pozjadał wszystkich rozumów i musiał sam się nieustannie dokształcać. W końcu to było wspaniałe i cieszyło - powinno cieszyć, bo oznaczało, że nauka się rozwijała, a nie stała w miejscu. Dlatego tak ważne było dla niego pojawienia się na spotkaniach, zlotach, szczytach, konferencjach, gdzie mógłby się dowiedzieć czegoś nowego. Nie miał problemów z wzięciem sobie wolnego, bo jako człowiek związany z uczelnią w antycznym zamku całe wakacje mógł przeleżeć brzuchem do góry. Nie robił tego jednak, a praca łapała go w nocy, dlatego całe dnie miał dla siebie i dla nauki. Wciąż czuł żar dociekania, który nie przestawał w nim się jątrzyć od małego, więc każde słowo dosłownie spijał z ust je wymawiających i teraz nie miało być inaczej. A przynajmniej na to liczył.
Tutaj nie tylko co sama nauka, co potrzeba towarzystwa i przebywania wśród ludzi wygnała go aż do Yorku, bo nie mógł się pozbyć paskudnej myśli, że jego kuzynki milczą z jakiegoś konkretnego powodu. Co prawda obie były zapracowane i zamknięte w sobie, ale nie pozwoliłyby mu czekać aż tyle czasu. Ze zwyczajnej irytacji odpisałyby mu, żeby przestał przysyłać sowy i dał im spokój na jaki zasługują. Ale wtedy wiedziałby, że wszystko było dobrze. Pozbawiony tej świadomości gubił się, czuł się źle i nie mógł się skupić, gdy jego myśli kręciły się właśnie dokoła Pandory i Mii. Obie tak odmienne od niego, a jednak nie wyobrażał sobie, żeby mógł funkcjonować bez nich, bez spotkań raz na jakiś czas, bez wiedzy, że żyły swoim życiem. Być może właśnie to zamyślenie połączone z pośpiechem i roztrzepaniem profesora sprawiły, że nie zauważył kobiety lub że nie zdołał odsunąć się, gdy wstawała. Los jednak chciał, żeby tak się nie stało i po chwili z przerażaniem obserwował jak potrącona blondynka zachwiała się na chudych nogach. Instynktownie wyciągnął w jej stronę rękę, by nie pozwolić jej upaść, lecz złapała równowagę, a Jayden szybko cofnął dłoń, która dotknęła jej nadgarstka. Nie zamierzał się narzucać, lecz równocześnie nie chciał pozwolić, by coś stało się drugiej osobie z jego winy. A na pewno nie, gdy tą drugą połówką była kobieta. Zapomniał więc o niezawiązanym krawacie i skupił się już tylko na przeprosinach, bo był na sto procent pewien, że to jego oderwanie się od ziemi spowodowało, że potrącił niewinną obywatelkę. Zanim zdołał się odezwać, już zabrała głos wyraźnie poirytowana, a spojrzenie, którym go obrzuciła, spowodowało, że poczuł na plecach chłód. - Ja... - zaczął, czując jak rumieniec wstydu zaczął pojawiać się na jego policzkach i barwić twarz. Nie miał pojęcia, co miała na myśli, kontynuując swoją wściekłą wypowiedź, ale najwidoczniej był jedynie oliwą dolaną do ognia. - Przepraszam najmocniej - zaoponował, chcąc jakoś załagodzić sytuację i postąpić jak należało. Nie zamierzał się tłumaczyć, bo to ewidentnie było jego winą i zagapienia, ale czułby się okropnie, gdyby nie uzyskał rozgrzeszenia. - Nie chciałem... - dodał ciszej, dopiero po chwili od zamilknięcia nieznajomej zaczynając analizować to, co powiedziała. Sądził, że naskoczy na niego i tylko jego, ale pojawiały się tam znane mu rzeczy. Stał nieco zbity z tropu, zdając sobie dopiero po jakimś czasie sprawę, że nazwisko jak i twarz kobiety były mu znajome. Oczywiście, że wszyscy znali szlachetne rody, jednak on nie śledził tabloidów czy wiadomości o tym kto z kim i gdzie się pojawiał. No, może jedynie gdy wpadło mu w ręce coś o jego dawnych uczniach, ale skoro tak patrzył na ogólnik - nie zagłębiał się w dziennikarskie kłamstewka i ubarwianie prawdy. Z drugiej strony nie znał Slughornów najlepiej, dlatego też skąd ów nieznajoma zdawać by się mu mogła... No, mniej nieznajoma, a bardziej znajoma? Trybiki umysłu zaczęły pracować pod gęstszymi włosami i przez moment musiało się to wydawać bardzo nie na miejscu, gdy wpatrywał się w ciszy w kobietę, starając się ze wszystkich sił przypisać skąd i gdzie widział tę twarz. Wraz z nazwiskiem arystokratów kotłowało się tak, aż w końcu molekuły ustawiły się w odpowiednim miejscu i z ust profesora wydobyło się wyjątkowo nieśmiałe, ale równocześnie niepewne, prawie że balansujące na granicy niedowierzania:
- Maddie?
Tutaj nie tylko co sama nauka, co potrzeba towarzystwa i przebywania wśród ludzi wygnała go aż do Yorku, bo nie mógł się pozbyć paskudnej myśli, że jego kuzynki milczą z jakiegoś konkretnego powodu. Co prawda obie były zapracowane i zamknięte w sobie, ale nie pozwoliłyby mu czekać aż tyle czasu. Ze zwyczajnej irytacji odpisałyby mu, żeby przestał przysyłać sowy i dał im spokój na jaki zasługują. Ale wtedy wiedziałby, że wszystko było dobrze. Pozbawiony tej świadomości gubił się, czuł się źle i nie mógł się skupić, gdy jego myśli kręciły się właśnie dokoła Pandory i Mii. Obie tak odmienne od niego, a jednak nie wyobrażał sobie, żeby mógł funkcjonować bez nich, bez spotkań raz na jakiś czas, bez wiedzy, że żyły swoim życiem. Być może właśnie to zamyślenie połączone z pośpiechem i roztrzepaniem profesora sprawiły, że nie zauważył kobiety lub że nie zdołał odsunąć się, gdy wstawała. Los jednak chciał, żeby tak się nie stało i po chwili z przerażaniem obserwował jak potrącona blondynka zachwiała się na chudych nogach. Instynktownie wyciągnął w jej stronę rękę, by nie pozwolić jej upaść, lecz złapała równowagę, a Jayden szybko cofnął dłoń, która dotknęła jej nadgarstka. Nie zamierzał się narzucać, lecz równocześnie nie chciał pozwolić, by coś stało się drugiej osobie z jego winy. A na pewno nie, gdy tą drugą połówką była kobieta. Zapomniał więc o niezawiązanym krawacie i skupił się już tylko na przeprosinach, bo był na sto procent pewien, że to jego oderwanie się od ziemi spowodowało, że potrącił niewinną obywatelkę. Zanim zdołał się odezwać, już zabrała głos wyraźnie poirytowana, a spojrzenie, którym go obrzuciła, spowodowało, że poczuł na plecach chłód. - Ja... - zaczął, czując jak rumieniec wstydu zaczął pojawiać się na jego policzkach i barwić twarz. Nie miał pojęcia, co miała na myśli, kontynuując swoją wściekłą wypowiedź, ale najwidoczniej był jedynie oliwą dolaną do ognia. - Przepraszam najmocniej - zaoponował, chcąc jakoś załagodzić sytuację i postąpić jak należało. Nie zamierzał się tłumaczyć, bo to ewidentnie było jego winą i zagapienia, ale czułby się okropnie, gdyby nie uzyskał rozgrzeszenia. - Nie chciałem... - dodał ciszej, dopiero po chwili od zamilknięcia nieznajomej zaczynając analizować to, co powiedziała. Sądził, że naskoczy na niego i tylko jego, ale pojawiały się tam znane mu rzeczy. Stał nieco zbity z tropu, zdając sobie dopiero po jakimś czasie sprawę, że nazwisko jak i twarz kobiety były mu znajome. Oczywiście, że wszyscy znali szlachetne rody, jednak on nie śledził tabloidów czy wiadomości o tym kto z kim i gdzie się pojawiał. No, może jedynie gdy wpadło mu w ręce coś o jego dawnych uczniach, ale skoro tak patrzył na ogólnik - nie zagłębiał się w dziennikarskie kłamstewka i ubarwianie prawdy. Z drugiej strony nie znał Slughornów najlepiej, dlatego też skąd ów nieznajoma zdawać by się mu mogła... No, mniej nieznajoma, a bardziej znajoma? Trybiki umysłu zaczęły pracować pod gęstszymi włosami i przez moment musiało się to wydawać bardzo nie na miejscu, gdy wpatrywał się w ciszy w kobietę, starając się ze wszystkich sił przypisać skąd i gdzie widział tę twarz. Wraz z nazwiskiem arystokratów kotłowało się tak, aż w końcu molekuły ustawiły się w odpowiednim miejscu i z ust profesora wydobyło się wyjątkowo nieśmiałe, ale równocześnie niepewne, prawie że balansujące na granicy niedowierzania:
- Maddie?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był czas, w którym powiązanie swojego życia z eliksirami było ostatnim, czego pragnęła. Przez dużą część swojego dzieciństwa uparcie starała się uciec od wszystkiego, co mogłoby powiązać ją z rodem Slughornów. Nie mogła tak po prostu wyprzeć się swojego nazwiska, ale mogła próbować sprawić, by było ono jedyną rzeczą łączącą ją z pozostałymi członkami rodziny. Niestety, zapisywane drobnym drukiem receptury w starych, rodowych księgach, oznaczone pajęczym pismem jej przodków, którzy wypracowali własne metody odmierzania składników i przygotowywania mikstur, wydawały się dla niej zbyt kuszące, by mogła tak po prostu odwrócić od nich wzrok. Powtarzała sobie, że skoro jej rodzina obierała jej pewną wolność podejmowania własnych decyzji, ona nie zamierzała pozwolić, by odebrali jej również przyjemność, którą sprawiała jej nauka oraz praktykowanie sztuki, która towarzyszyła jej rodzinie od pokoleń.
Nigdy nie potrafiła tak naprawdę opisać, co takiego w warzeniu eliksirów sprawiało ją taką przyjemność. Za każdym razem jednak gdy zamykała się w pracowni otoczona szklanymi fiolkami różnych ingrediencji, zapachem ziół i przede wszystkim niezwykłą ciszą, czuła się tak, jakby czas na chwilę się zatrzymywał, a świat dookoła przestawał zupełnie istnieć. Odnajdywała spokój i harmonię w podążaniu za przepisem, w dokładnym i powolnym odmierzaniu składników i spokojnym oczekiwaniu, aż wywar będzie gotowy, by następnie miarowymi ruchami pewnych dłoni przelewać go do fiolek i układać na półkach, każdy odpowiednio oznaczony i opisany. Sztuka ta wymagała od niej precyzji, cierpliwości oraz dokładności; jednej z tych cech zazwyczaj nie posiadała w życiu codziennym, jednak to właśnie w pracowni czuła się najbardziej sobą, jakby osoba, którą była na co dzień była jedynie jedną z wykreowanych wersji, która miała w pewien sposób ochronić ją przed brutalnością świata.
Jeśli ktoś kazałby jej wybrać między rodziną, z której najbardziej wciąż kochała swojego brata, nawet pomimo różnic, które ostatnimi czasy zaczęły wychodzić na światło dzienne, a eliksirami, bez wahania poświęciłaby rodzinę dla możliwości robienia tego, co przynosiło jej prawdziwe szczęście, które teraz było czymś tak rzadkim, że ona sama czuła się jak obdarzona wyjątkowym darem, którego musiała strzec za wszelką cenę. Szczęście tak często wydawało się przecież czymś niemożliwym do osiągnięcia – gdy wokół toczyły się wojny a gazety niemalże co dzień donosiły o śmierci kolejnych czarodziejów, jak można było nazwać się szczęśliwym? Było to niemalże nieodpowiednie; radować się życiem, gdy tyle ludzi wokoło pogrążało się w cierpieniu. Od kiedy jednak interesowali i przejmowali ją inni ludzie? W ciągu ostatnich lat stała się o wiele bardziej egoistyczna, stawiając własne dobro oraz wygodę ponad wszystko inne. Była jednak doskonale świadoma tego faktu, jednak już dawno nauczyła się, że aby utrzymać się na powierzchni trzeba czasem bezlitośnie zawalczyć o swoje. Madeline zdawała sobie również sprawę z tego, w jak uprzywilejowanej pozycji się znajdowała, a choć korzystanie z dóbr ofiarowanych jej przez rodzinę bez wątpienia czyniło z niej hipokrytkę, w tym wypadku była w stanie przymknąć na to oko. Jedną z rzeczy, których nauczyła się jeszcze w dzieciństwie, było obracanie wszystkiego, co nie szło po jej myśli na jej korzyść.
Zaręczyny z Crouchem z pewnością nie były czymś, na co sama panna Slughorn by się zdecydowała, choć z drugiej strony była świadoma, jak przydatne może być dla niej powiązanie z inną wpływową rodziną. Nie chodziło jedynie o majątek, a bardziej o wszelkie znajomości oraz pewną ochronną szatę, którą to małżeństwo może nad nią rozwinąć. Bycie panią Crouch, a już szczególnie bycie żoną Amadeusa Croucha, brzmiało przecież o wiele lepiej niż bycie panną Slughorn, szczególnie w jej wieku w czasach, gdy przekroczenie pewnej liczby wiązało się ze staropanieństwem i swego rodzaju społecznym wykluczeniem. Chociaż sama nie lubowała w towarzyskich przyjęciach i spotkaniach, wiedziała, iż były one doskonałą okazją do obserwowania ludzi i nawiązywania znajomości, które w przyszłości mogły okazać się dla niej korzystne, szczególnie iż już jakiś czas temu powzięła sobie za cel rozwinięcie nowych zdolności i wkroczenie na nieodkryte dotąd wody warzenia trucizn, eliksirów, które były potępianie przez większość społeczeństwa.
Paranie się nielegalną dziedziną magii nie było czymś, co kiedyś by dla siebie wybrała, chociaż tak naprawdę nigdy nie postrzegała siebie jako zupełnie niewinnej osoby. Była jednak typem, który dość szybko tracił wszelkie zainteresowanie, najzwyczajniej w świecie nudząc się rutyną i szarą codziennością. Trucizny były czymś zupełnie nowym, fascynującym a, na dodatek, niosły ze sobą pewne ryzyko, którego w codziennym życiu najzwyczajniej w świecie jej brakowało. Owszem, musiała być ostrożna, szczególnie w zdobywaniu ingrediencji i przetrzymywaniu wywarzonych eliksirów. Czasem jednak potajemnie liczyła na to, iż ktoś w końcu domyśli się, gdzie tak naprawdę leży jej pasja.
Spotkanie w Mullbery Hall, przynajmniej na tą chwilę, z pewnością nie należało do najbardziej stymulujących. Oczywiście, nie liczyła na to, że ktokolwiek ze zgromadzonych odważy się poruszać tematy w jakikolwiek powiązane z czarną magią; w tych czasach każdy zdawał się zachowywać odpowiednie środki osobistego bezpieczeństwa i, tak naprawdę, Madeline nie mogła się im dziwić. Sama nie była pewna, czego się spodziewała – powinna wyciągnąć z wielu poprzednich doświadczeń, iż tego typu wydarzenia nie leżały w kręgu jej zainteresowań.
Zdawało się jednak, że zapoczątkowany dość przeciętnie dzień nabierał pewnego rozwoju wydarzeń. Poirytowana niespodziewanym zdarzeniem zatrzymała się, mierząc mężczyznę wzrokiem, jednocześnie wsłuchując się w jego nieudolne przeprosiny, niemalże wywracając oczami w reakcji na jego słowa. Już zamierzała go ominąć, przekonana o chęci powrotu do domu, gdy z jego ust padło jej imię wypowiedziane oczywistym głosem niedowierzania. Lekko skonsternowana zmarszczyła brwi, przyglądając mu się uważniej i starając się dociec, czy jego rysy były w jakikolwiek sposób znajome. Być może coś w jego oczach lub wyrazie twarzy sprawiało, że Madeline zawahała się przez chwilę będąc gotową przyznać przed samą sobą, iż ich ścieżki mogły się kiedyś przeciąć, jednak w swoim życiu spotkała tak wiele osób, że nie mogła do końca ufać jedynie swojemu przeczuciu.
- Przepraszam, ale zupełnie nie wiem, skąd moglibyśmy się znać – odpowiedziała dość chłodnym tonem, wciąż czując jednak posmak skrótu jej imienia, który nigdy nie należał do jej ulubionych.
Nigdy nie potrafiła tak naprawdę opisać, co takiego w warzeniu eliksirów sprawiało ją taką przyjemność. Za każdym razem jednak gdy zamykała się w pracowni otoczona szklanymi fiolkami różnych ingrediencji, zapachem ziół i przede wszystkim niezwykłą ciszą, czuła się tak, jakby czas na chwilę się zatrzymywał, a świat dookoła przestawał zupełnie istnieć. Odnajdywała spokój i harmonię w podążaniu za przepisem, w dokładnym i powolnym odmierzaniu składników i spokojnym oczekiwaniu, aż wywar będzie gotowy, by następnie miarowymi ruchami pewnych dłoni przelewać go do fiolek i układać na półkach, każdy odpowiednio oznaczony i opisany. Sztuka ta wymagała od niej precyzji, cierpliwości oraz dokładności; jednej z tych cech zazwyczaj nie posiadała w życiu codziennym, jednak to właśnie w pracowni czuła się najbardziej sobą, jakby osoba, którą była na co dzień była jedynie jedną z wykreowanych wersji, która miała w pewien sposób ochronić ją przed brutalnością świata.
Jeśli ktoś kazałby jej wybrać między rodziną, z której najbardziej wciąż kochała swojego brata, nawet pomimo różnic, które ostatnimi czasy zaczęły wychodzić na światło dzienne, a eliksirami, bez wahania poświęciłaby rodzinę dla możliwości robienia tego, co przynosiło jej prawdziwe szczęście, które teraz było czymś tak rzadkim, że ona sama czuła się jak obdarzona wyjątkowym darem, którego musiała strzec za wszelką cenę. Szczęście tak często wydawało się przecież czymś niemożliwym do osiągnięcia – gdy wokół toczyły się wojny a gazety niemalże co dzień donosiły o śmierci kolejnych czarodziejów, jak można było nazwać się szczęśliwym? Było to niemalże nieodpowiednie; radować się życiem, gdy tyle ludzi wokoło pogrążało się w cierpieniu. Od kiedy jednak interesowali i przejmowali ją inni ludzie? W ciągu ostatnich lat stała się o wiele bardziej egoistyczna, stawiając własne dobro oraz wygodę ponad wszystko inne. Była jednak doskonale świadoma tego faktu, jednak już dawno nauczyła się, że aby utrzymać się na powierzchni trzeba czasem bezlitośnie zawalczyć o swoje. Madeline zdawała sobie również sprawę z tego, w jak uprzywilejowanej pozycji się znajdowała, a choć korzystanie z dóbr ofiarowanych jej przez rodzinę bez wątpienia czyniło z niej hipokrytkę, w tym wypadku była w stanie przymknąć na to oko. Jedną z rzeczy, których nauczyła się jeszcze w dzieciństwie, było obracanie wszystkiego, co nie szło po jej myśli na jej korzyść.
Zaręczyny z Crouchem z pewnością nie były czymś, na co sama panna Slughorn by się zdecydowała, choć z drugiej strony była świadoma, jak przydatne może być dla niej powiązanie z inną wpływową rodziną. Nie chodziło jedynie o majątek, a bardziej o wszelkie znajomości oraz pewną ochronną szatę, którą to małżeństwo może nad nią rozwinąć. Bycie panią Crouch, a już szczególnie bycie żoną Amadeusa Croucha, brzmiało przecież o wiele lepiej niż bycie panną Slughorn, szczególnie w jej wieku w czasach, gdy przekroczenie pewnej liczby wiązało się ze staropanieństwem i swego rodzaju społecznym wykluczeniem. Chociaż sama nie lubowała w towarzyskich przyjęciach i spotkaniach, wiedziała, iż były one doskonałą okazją do obserwowania ludzi i nawiązywania znajomości, które w przyszłości mogły okazać się dla niej korzystne, szczególnie iż już jakiś czas temu powzięła sobie za cel rozwinięcie nowych zdolności i wkroczenie na nieodkryte dotąd wody warzenia trucizn, eliksirów, które były potępianie przez większość społeczeństwa.
Paranie się nielegalną dziedziną magii nie było czymś, co kiedyś by dla siebie wybrała, chociaż tak naprawdę nigdy nie postrzegała siebie jako zupełnie niewinnej osoby. Była jednak typem, który dość szybko tracił wszelkie zainteresowanie, najzwyczajniej w świecie nudząc się rutyną i szarą codziennością. Trucizny były czymś zupełnie nowym, fascynującym a, na dodatek, niosły ze sobą pewne ryzyko, którego w codziennym życiu najzwyczajniej w świecie jej brakowało. Owszem, musiała być ostrożna, szczególnie w zdobywaniu ingrediencji i przetrzymywaniu wywarzonych eliksirów. Czasem jednak potajemnie liczyła na to, iż ktoś w końcu domyśli się, gdzie tak naprawdę leży jej pasja.
Spotkanie w Mullbery Hall, przynajmniej na tą chwilę, z pewnością nie należało do najbardziej stymulujących. Oczywiście, nie liczyła na to, że ktokolwiek ze zgromadzonych odważy się poruszać tematy w jakikolwiek powiązane z czarną magią; w tych czasach każdy zdawał się zachowywać odpowiednie środki osobistego bezpieczeństwa i, tak naprawdę, Madeline nie mogła się im dziwić. Sama nie była pewna, czego się spodziewała – powinna wyciągnąć z wielu poprzednich doświadczeń, iż tego typu wydarzenia nie leżały w kręgu jej zainteresowań.
Zdawało się jednak, że zapoczątkowany dość przeciętnie dzień nabierał pewnego rozwoju wydarzeń. Poirytowana niespodziewanym zdarzeniem zatrzymała się, mierząc mężczyznę wzrokiem, jednocześnie wsłuchując się w jego nieudolne przeprosiny, niemalże wywracając oczami w reakcji na jego słowa. Już zamierzała go ominąć, przekonana o chęci powrotu do domu, gdy z jego ust padło jej imię wypowiedziane oczywistym głosem niedowierzania. Lekko skonsternowana zmarszczyła brwi, przyglądając mu się uważniej i starając się dociec, czy jego rysy były w jakikolwiek sposób znajome. Być może coś w jego oczach lub wyrazie twarzy sprawiało, że Madeline zawahała się przez chwilę będąc gotową przyznać przed samą sobą, iż ich ścieżki mogły się kiedyś przeciąć, jednak w swoim życiu spotkała tak wiele osób, że nie mogła do końca ufać jedynie swojemu przeczuciu.
- Przepraszam, ale zupełnie nie wiem, skąd moglibyśmy się znać – odpowiedziała dość chłodnym tonem, wciąż czując jednak posmak skrótu jej imienia, który nigdy nie należał do jej ulubionych.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie byłoby mu tak prosto zostawić rodzinę nawet na rzecz astronomii. Obie sfery jego życia były dla niego niezwykle ważne i taki wybór uważał za niesprawiedliwy. W końcu tworzyły spójną całość, tworzyły jego osobę. Rodzina zawsze przy nim była, podobnie jak przyjaciele dawali mu sporo wsparcia, nauka za to ukierunkowała go do bycia astronomem i nauczycielem. Najbliżsi go wychowywali, zajęcia i teoria zapewniły wiedzę i poszerzyły horyzonty. Dla niektórych wybór byłby prosty - posiadając tyle informacji, mogli zawojować świat kulturowy i nie widzieliby w tym nic krzywdzącego. Mimo wszystko Jayden nie potrafiłby zrezygnować ze swoich bliskich - byłoby to może szokujące dla niektórych, jednak poświęcenie czegoś, co się kochało dla dobra drugiego człowieka było dla niego niepodważalną wartością. Bo to inni ludzie go kształtowali, pozwalali na rozwój, dzięki nim stawał się lepszy z każdym dniem. Osamotnienie było ważne, jednak to nawiązywanie relacji z drugim człowiekiem, możliwość porozumiewania się, poddawanie emocjom znaczyło dla Jaydena wiele. Na tyle, że gdyby zaszła taka potrzeba, zostawiłby naukę, by być z rodziną. Wiedział, że każdy inny człowiek mógł wybrać inaczej, ale nie rozumiał podobnego zachowania. Wszak w jedności siła, a osiągnięcie wszystkiego w pojedynkę było niemożliwe. Nie miał pojęcia, że jego absolutnym przeciwieństwem była szczupła blondynka, z którą się zderzył. Wychodząc tego dnia ze swojego mieszkania w Hogsmeade, nie spodziewał się takich przewrotów. Owszem, nastawiony na zdobywanie wiedzy zawsze czuł ekscytację, lecz to było zupełnie co innego. Lecz to właśnie doceniał - niezliczone możliwości, które stawiało przed nim życie każdego dnia, o każdej godzinie, w każdej minucie. Spotkania tak wielu osób mogły wpłynąć na niego bardziej lub nie w zależności od tego jak im na tym zależało. Patrzył na to, co mu oferowały takie momenty i cieszył się z najmniejszego elementu. Żałował, że tak niewiele osób potrafiło odgonić stres, zwolnić chociażby na chwilę i pochylić się nad tym, co mieli przed sobą. Bo przecież jeśli nie poświęciłby momentu na przyjrzenie się potrąconej kobiecie, to czy miałby szansę na dostrzeżenie podobieństw między nią a dawną znajomą? Czy gdyby jej nie słuchał, w ogóle doszłoby to do skutku? Przekrzywił lekko głowę jak psiak, wpatrując się w kobietę w milczeniu i przez moment wyglądał jakby nie słyszał jej słów, żywo zaintrygowany ostrymi rysami twarzy. Próbował doszukać się w nich określonego sensu, kłamstwa lub właśnie potwierdzenia, że oto przed nim stała dziewczyna, teraz młoda kobieta, którą zajmował się, gdy chodził do Hogwartu jeszcze jako uczeń. Wtedy jedenastoletnia, teraz odpowiadałaby wiekowo blondynce przed nim i do tego ta dzikość, buta w oczach była nie do podrobienia. Mogła wyrosnąć, dojrzeć, lecz oczy wciąż pozostawały takie same, a te trudno było zapomnieć. Musiało to wyglądać bardzo nachalnie, ale Jayden nie przejmował się tym. Możliwe, że miał przed sobą osobę, która tak wiele lat temu była droga jego sercu, a z którą urwał się kontakt, bo należeli do dwóch, wykluczających się światów. Maddie miała surowe zasady i konserwatyzm, on miał wolność i tolerancję. Ona była arystokratką, on chłopakiem z przyjaciółmi w rodzinach mugoli. Nie miał pojęcia jak to się stało, że postanowiła przystać na znajomość z nim tak łatwo. A zaczęło się tak niepozornie, bo od przeprowadzenia dziewczynki przez starszego kolegę przez sieć korytarzy i schodów Hogwartu wprost pod salę, gdzie odbywały się zajęcia z eliksirów.
- Nie wiem czy mnie pamiętasz, ale trzymaliśmy się kiedyś razem. Jeszcze w szkole. Jayden Vane - w końcu się odezwał, teraz już całkiem pewien, że miał przed sobą małą Madeline Slughorn. Zapamiętał ją zupełnie inaczej, ale z każdą chwilą rozpoznawał w niej dawną Krukonkę. Odnajdywał potwierdzenia, które świadczyły, z kim miał do czynienia. Uśmiech wykwitł na jego ustach, chociaż nie pomyślał nawet o tym, że mogła zwyczajnie go wyminąć, uciec, nie rozpoznać. Tyle czasu minęło... On przecież też w pierwszym momencie w ogóle nie skojarzył tej surowej, kobiecej twarzy z tą, którą miał we wspomnieniach. Mimo wszystko jakieś dziwne ciepło rozlało się po jego wnętrzu, a ekscytacja z czekania na odpowiedź wyparła wszelkie inne myśli. Łącznie z tymi naukowymi.
- Nie wiem czy mnie pamiętasz, ale trzymaliśmy się kiedyś razem. Jeszcze w szkole. Jayden Vane - w końcu się odezwał, teraz już całkiem pewien, że miał przed sobą małą Madeline Slughorn. Zapamiętał ją zupełnie inaczej, ale z każdą chwilą rozpoznawał w niej dawną Krukonkę. Odnajdywał potwierdzenia, które świadczyły, z kim miał do czynienia. Uśmiech wykwitł na jego ustach, chociaż nie pomyślał nawet o tym, że mogła zwyczajnie go wyminąć, uciec, nie rozpoznać. Tyle czasu minęło... On przecież też w pierwszym momencie w ogóle nie skojarzył tej surowej, kobiecej twarzy z tą, którą miał we wspomnieniach. Mimo wszystko jakieś dziwne ciepło rozlało się po jego wnętrzu, a ekscytacja z czekania na odpowiedź wyparła wszelkie inne myśli. Łącznie z tymi naukowymi.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Życie od zawsze zdawało się odgrywać na niej niecodzienne sztuczki i tak naprawdę, bez względu na to, jak bardzo by się starała, nie potrafiła za nimi nadążyć. Zawsze znalazło się coś, co zbiłoby ją z tropu. Co cofnęłoby ją kilka kroków do tyłu. Co postawiłoby przed nią mur zbyt wysoki, by w opinii wielu ludzi była w stanie się na niego drapać. Mimo wszystko zawsze próbowała; od dziecka wchodząc o wiele wyżej niż było dla niej przeznaczone. I może właśnie dlatego, że obiecała sobie nigdy się nie poddawać, znajdowała się tam, gdzie była.
Nie chciała być jedynie arystokratką, która swoją pozycję zawdzięcza mężowi i rodzinie – chciała być arystokratką, która może sama przetrzeć dla siebie szlak. Nie chciała też, by ta pozycja wiązała się jedynie z wiedzą teoretyczną, która szła by na marne, podczas gdy ona doglądała posiadłości czy wychowywała dzieci. Od zawsze pragnęła więcej . Czasem może nawet za dużo jak na jej możliwości. Jej ambicje zdawały się nie znać granic, a uszy były zupełnie głuche na rzucane w jej stronę słowa, próbujące powstrzymać ją przed sięganiem po to, czego pragnęła.
Nie chciała być taka jak swoja rodzina, chociaż oczywiście nie potrafiła również uniknąć tego podobieństwa. Z nazwiskiem Slughorn wiązały się przecież cechy, które zdawały się być wpisane w jej naturę, a marnowanie ich wydawało się być herezją. Ile oddałaby za przecięcie sznurków i więzów łączących ją z rodem; byłaby w stanie poświęcić miłość do brata – wciąż płonąca silnym ogniem przez te wszystkie lata, pomimo różnic oraz rozłąk, które napotkali po drodze. Nawet teraz nie potrafiła uciec przed jego spojrzeniem pełnym dezaprobaty, przed subtelnymi namowami do porzucenia zawodu, którego wykonywanie nie przystawało damie. Jednocześnie jednak nie potrafiła uniknąć przenikającego wzroku błękitnych oczu, zimnych jak lód i bystrych, inteligentnych, tych samych, które dostrzegała za każdym razem, gdy wpatrywała się we własne lustrzane odbicie. Byli jak dwie krople wody; nawet teraz, 25 lat później, gdy powinni przedstawiać chociażby delikatne różnice byli zupełnie tacy sami, w dzieciństwie niemalże niemożliwi do odróżnienia, szczególnie wtedy, gdy Madelina dla uprzykrzenia życia matce przebierała się w stroje brata, chcąc za wszelką cenę być taka jak on – tylko i wyłącznie dlatego, iż to jemu przysługiwała większa i dokładniejsza edukacja, podczas gdy ona otrzymywała naukę tańca i obycia w towarzystwie.
Jak mogła kochać kogoś tak bardzo, pomimo tego, iż nie otrzymywała w tej jednej osobie chociażby najmniejszego wsparcia? Czy właśnie to miało się stać po ślubie; fascynacja, którą teraz odczuwała względem tajemniczego Amadeusa miała w końcu przekształcić się w prawdziwe uczucie, przez które ona zatraci poczucie siebie, zapominając o wartościach, o które walczyła przez całe swoje dotychczasowe życie?
Nie mogła zaprzeczyć, nawet jeśli tylko i wyłącznie przed samą sobą, że obawiała się tego, co miało nadejść po tym, gdy małżeństwo w końcu dojdzie do skutku. Część jej podświadomości podpowiadała, iż powinna obawiać się mężczyzny, któremu miała być oddana za żonę – było w nim coś, co nawet w zawsze krnąbrnej i odważnej Madeline wzbudzało konieczność zachowania pewnej ostrożności oraz dystansu. Z drugiej strony jednak nie potrafiła ukryć, że w tym czającym się na nią ryzyku było coś, co dość paradoksalnie zdawało się ją ekscytować – świadomość, że jedno złe słowo może się dla niej źle skończyć dawało jej poczucie przewagi oraz kontroli. Nie była pewna, czego ma się spodziewać, a chociaż na głos zaprzeczyłaby każdemu kto by o to zapytał, głęboko w duszy nie mogła doczekać się na to, co miało nadejść. Pytanie, jaką cenę będzie musiała zapłacić za wejście prosto w paszczę lwa.
Jej myśli nie potrafiły odbiegać na długo, szczególnie teraz, gdy za plecami rozwijała się w końcu dość żwawa dyskusja na naukowe tematy (być może jednak nie powinna tak szybko oceniać zgromadzonego grona czarodziejów i usiłować wymknąć się ze spotkania?), a przed nią stał właśnie mężczyzna, który zdawał się wiedzieć dokładnie kim była, mimo iż widok jego twarzy nie początkowo nie przywoływał jakichkolwiek wspomnień. Madeline starała się cofnąć w czasie, przypomnieć sobie wszystkich ludzi, którzy mogli mieć jakieś znaczenie, jednak w żadnym z obrazów nie pojawiał się ów nieznajomy. Nie zawiódł jej jednak, w końcu wyjawiając swoje nazwisko, co spotkało się z wyrazem zaskoczenia, który momentalnie wślizgnął się na jej twarz, zastępując widniejące tam wcześniej dość oczywiste poirytowanie.
- Jayden, oczywiście – powiedziała, uśmiechając się dość szczerze w sposób, który zarezerwowany był jedynie dla wąskiego grona cenionych sobie przez nią osób – Musisz mi wybaczyć moje wcześniejsze zachowanie, dzisiejszy dzień zdaje się nie należeć do najlepszych – w jej zwyczaju nie leżało wypowiadanie przeprosin, jednak ze względu na widniejącą między nimi historię nawet Madeline musiała przyznać, iż Vane na nie zasługiwał – Ile to już lat? 12? Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś uda nam się spotkać. A już szczególnie nie w takich okolicznościach – zaśmiała się, mimowolnie pozwalając sobie na rozluźnienie w towarzystwie dawnego przyjaciela.
Nie chciała być jedynie arystokratką, która swoją pozycję zawdzięcza mężowi i rodzinie – chciała być arystokratką, która może sama przetrzeć dla siebie szlak. Nie chciała też, by ta pozycja wiązała się jedynie z wiedzą teoretyczną, która szła by na marne, podczas gdy ona doglądała posiadłości czy wychowywała dzieci. Od zawsze pragnęła więcej . Czasem może nawet za dużo jak na jej możliwości. Jej ambicje zdawały się nie znać granic, a uszy były zupełnie głuche na rzucane w jej stronę słowa, próbujące powstrzymać ją przed sięganiem po to, czego pragnęła.
Nie chciała być taka jak swoja rodzina, chociaż oczywiście nie potrafiła również uniknąć tego podobieństwa. Z nazwiskiem Slughorn wiązały się przecież cechy, które zdawały się być wpisane w jej naturę, a marnowanie ich wydawało się być herezją. Ile oddałaby za przecięcie sznurków i więzów łączących ją z rodem; byłaby w stanie poświęcić miłość do brata – wciąż płonąca silnym ogniem przez te wszystkie lata, pomimo różnic oraz rozłąk, które napotkali po drodze. Nawet teraz nie potrafiła uciec przed jego spojrzeniem pełnym dezaprobaty, przed subtelnymi namowami do porzucenia zawodu, którego wykonywanie nie przystawało damie. Jednocześnie jednak nie potrafiła uniknąć przenikającego wzroku błękitnych oczu, zimnych jak lód i bystrych, inteligentnych, tych samych, które dostrzegała za każdym razem, gdy wpatrywała się we własne lustrzane odbicie. Byli jak dwie krople wody; nawet teraz, 25 lat później, gdy powinni przedstawiać chociażby delikatne różnice byli zupełnie tacy sami, w dzieciństwie niemalże niemożliwi do odróżnienia, szczególnie wtedy, gdy Madelina dla uprzykrzenia życia matce przebierała się w stroje brata, chcąc za wszelką cenę być taka jak on – tylko i wyłącznie dlatego, iż to jemu przysługiwała większa i dokładniejsza edukacja, podczas gdy ona otrzymywała naukę tańca i obycia w towarzystwie.
Jak mogła kochać kogoś tak bardzo, pomimo tego, iż nie otrzymywała w tej jednej osobie chociażby najmniejszego wsparcia? Czy właśnie to miało się stać po ślubie; fascynacja, którą teraz odczuwała względem tajemniczego Amadeusa miała w końcu przekształcić się w prawdziwe uczucie, przez które ona zatraci poczucie siebie, zapominając o wartościach, o które walczyła przez całe swoje dotychczasowe życie?
Nie mogła zaprzeczyć, nawet jeśli tylko i wyłącznie przed samą sobą, że obawiała się tego, co miało nadejść po tym, gdy małżeństwo w końcu dojdzie do skutku. Część jej podświadomości podpowiadała, iż powinna obawiać się mężczyzny, któremu miała być oddana za żonę – było w nim coś, co nawet w zawsze krnąbrnej i odważnej Madeline wzbudzało konieczność zachowania pewnej ostrożności oraz dystansu. Z drugiej strony jednak nie potrafiła ukryć, że w tym czającym się na nią ryzyku było coś, co dość paradoksalnie zdawało się ją ekscytować – świadomość, że jedno złe słowo może się dla niej źle skończyć dawało jej poczucie przewagi oraz kontroli. Nie była pewna, czego ma się spodziewać, a chociaż na głos zaprzeczyłaby każdemu kto by o to zapytał, głęboko w duszy nie mogła doczekać się na to, co miało nadejść. Pytanie, jaką cenę będzie musiała zapłacić za wejście prosto w paszczę lwa.
Jej myśli nie potrafiły odbiegać na długo, szczególnie teraz, gdy za plecami rozwijała się w końcu dość żwawa dyskusja na naukowe tematy (być może jednak nie powinna tak szybko oceniać zgromadzonego grona czarodziejów i usiłować wymknąć się ze spotkania?), a przed nią stał właśnie mężczyzna, który zdawał się wiedzieć dokładnie kim była, mimo iż widok jego twarzy nie początkowo nie przywoływał jakichkolwiek wspomnień. Madeline starała się cofnąć w czasie, przypomnieć sobie wszystkich ludzi, którzy mogli mieć jakieś znaczenie, jednak w żadnym z obrazów nie pojawiał się ów nieznajomy. Nie zawiódł jej jednak, w końcu wyjawiając swoje nazwisko, co spotkało się z wyrazem zaskoczenia, który momentalnie wślizgnął się na jej twarz, zastępując widniejące tam wcześniej dość oczywiste poirytowanie.
- Jayden, oczywiście – powiedziała, uśmiechając się dość szczerze w sposób, który zarezerwowany był jedynie dla wąskiego grona cenionych sobie przez nią osób – Musisz mi wybaczyć moje wcześniejsze zachowanie, dzisiejszy dzień zdaje się nie należeć do najlepszych – w jej zwyczaju nie leżało wypowiadanie przeprosin, jednak ze względu na widniejącą między nimi historię nawet Madeline musiała przyznać, iż Vane na nie zasługiwał – Ile to już lat? 12? Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś uda nam się spotkać. A już szczególnie nie w takich okolicznościach – zaśmiała się, mimowolnie pozwalając sobie na rozluźnienie w towarzystwie dawnego przyjaciela.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nic nie wiedział o życiu na salonach, a przynajmniej w kwestii własnego odniesienia. Nie musiał się martwić o takie rzeczy. Etykieta, trzymanie się prosto, małżeństwo, narzeczeństwo, oczekiwania rodziny, ustalenia między nimi. Nie oznaczało to jednak, że był jakimś dzikusem, który nie potrafił się zachować, bo przecież był wychowawcą i również bywał w domach szlachetnie urodzonych, chociażby po to by odbyć zajęcia z najmłodszymi. Wielu jego znajomych należało do tego świata, jednak sam wychowywał się na zupełnie innych zasadach. Podobnie jak jego rodzice był wolnym człowiekiem, którego nic nie ograniczało i potrafił to doceniać, dostrzegając w szczegółach piękno i chcąc nieść je innym ludziom. Gdyby postawiono go w miejsce Madeline, wszyscy równocześnie mogliby stwierdzić, że Jayden byłby koszmarnym szlachcicem. Nie nadawałby się na życie wśród ostro trzymających się zasad czarodziejów, którzy owszem - dobrze kultywowali tradycję, lecz narzucali zbyt wiele. A on nie patrzył na podziały krwi, na to czy ktoś był biedny, piękny czy najlepszy, do tego jego zachowanie można było uznać za co najmniej nieprzewidywalne i nie do okiełznania. Gdyby odebrano mu wolność, zamknąłby się w sobie i zwyczajnie stracił całe światło, energię, które tkwiły w jego wnętrzu. Za zadawanie się i przyjaźnienie z mugolakami pewnie już dawno by go wydziedziczono. Do tego praca jako profesor nawet w szkole takiej jak Hogwart raczej nie była wymarzonym zajęciem dla arystokratycznego dziecka, które winno zajmować się czymś chwalebnym. I jeszcze gdy czasami odechciewało mu się ogolić, uczesać przydługawe jak na te standardy włosy, ubrać w garnitur i wyglądał jak bezdomny też na pewno nie dawałoby mu szans na zdobycie tytułu najlepszego szlachcica roku. Co z tego że taki ranking nie istniał? Jay i tak nie czytał gazet, więc może coś tam takiego było. W końcu czego ludzie nie wymyślą. Ciężko było stwierdzić, jeśli ciągle miało się głowę w chmurach. Nawet gdy spał, śnił o kosmosie i dzikich podbojach Marsa czy locie na jedną z planet Układu Słonecznego. O sprawach damsko-męskich w wykonaniu Jaydena jego rodzice mogli zapomnieć. Łatwiej byłoby przejść wielbłądowi przez ucho igielne, niż astronomowi odnaleźć kobietę, która na tyle by nim zawładnęła, by zapomniał o ciałach niebieskich i swojej pracy. Miał wiele kuzynek, przyjaciółek, dobrych koleżanek, lecz na żadną nie patrzył w ten sposób. Nie czuł również braku drugiej osoby, jeśli cały świat był dla niego jak rodzina, a miłość, którą dostawał w zupełności mu wystarczała. Nie wyobrażałby sobie jednak tego, by ktoś miał mu wskazać z kim ma się przyjaźnić, w kim zakochać, na czyj widok uśmiechać szeroko czy, wręcz przeciwnie, odwracać się na pięcie i udawać ślepego. Dla niego ten świat był niepojęty, lecz nikomu nie życzył źle ani nie oceniał. W końcu sam nie chciał być poddawany ocenie, dlatego nikt nie zasługiwał też na krytykę, dopóki nie przekraczało to jedynej granicy, do której Vane nie zamierzał się nawet zbliżać. Ludzkie życie miało dla niego zbyt wielką wartość, a krzywdzenie drugiej osoby wydawało mu się okrutne i niewyobrażalne. Nie. Nie pasował ani do rzeczywistości arystokratycznej, ani stereotypu współczesnego mężczyzny.
Nie mając pojęcia, jakie rozterki targały stojącą naprzeciwko Madeline, nie mógł jej w żaden sposób pomóc, lecz nawet gdyby wiedział, co mógłby jej dać prócz wsparcia? Mógł jedynie liczyć na to, że chociaż na chwilę zapomni o swoich problemach w jego obecności. Bo on tak się zaaferował spotkaniem tak ważnej dla niego w przeszłości osoby, że zapomniał o zebraniu naukowym i równie dobrze mogliby stąd wyjść, a on nie pamiętałby nawet, że pojawił się tu z innego powodu. Usłyszenie swojego imienia wymawianego w taki sposób z mimiką mówiącą o tym, że ona również go pamiętała, chociaż gdy ostatnio się widzieli była małą dziewczynką, wywołała falę ciepła i radości. Jej twarz z ostrego nabrała jasnego wyrazu, a policzki uniosły się zupełnie jak wtedy, gdy miała te dwanaście lat. Tląca się w niej uczennica Hogwartu szukająca wsparcia wciąż tam była i zobaczenie jej ponownie było budujące. - Przestań. Nic się nie stało. Powinienem patrzeć jak chodzę. Wszyscy mi to mówią, ale... Niewiarygodne, że cię tu spotykam! Co ty tu w ogóle robisz? Wyglądasz świetnie - mówił, nie przejmując się, że jego głos słyszano w całej restauracji. Do tego zamknął jej dłoń w swojej z ekscytacji, nie kontrolując tego. Po prostu nie mógł wyjść z zaskoczenia i radości, które go opanowały. - To już dwanaście lat? - powtórzył za nią w szoku, czując się nagle wyjątkowo zagubiony w czasie i przestrzeni. To było niesamowite jak dawno temu to było i jak długo się nie widzieli. Jayden nie pamiętał nawet, kiedy miał urodziny i ile w tym roku kończył dokładnie lat, więc pojmowanie czasu było dla niego niemalże surrealistycznym zdarzeniem. - Nie chcesz czegoś zjeść, bo koniecznie muszę się dowiedzieć co u ciebie - powiedział, nie zamierzając odpuszczać jej tak łatwo. To nie był przypadek, że się spotkali.
Nie mając pojęcia, jakie rozterki targały stojącą naprzeciwko Madeline, nie mógł jej w żaden sposób pomóc, lecz nawet gdyby wiedział, co mógłby jej dać prócz wsparcia? Mógł jedynie liczyć na to, że chociaż na chwilę zapomni o swoich problemach w jego obecności. Bo on tak się zaaferował spotkaniem tak ważnej dla niego w przeszłości osoby, że zapomniał o zebraniu naukowym i równie dobrze mogliby stąd wyjść, a on nie pamiętałby nawet, że pojawił się tu z innego powodu. Usłyszenie swojego imienia wymawianego w taki sposób z mimiką mówiącą o tym, że ona również go pamiętała, chociaż gdy ostatnio się widzieli była małą dziewczynką, wywołała falę ciepła i radości. Jej twarz z ostrego nabrała jasnego wyrazu, a policzki uniosły się zupełnie jak wtedy, gdy miała te dwanaście lat. Tląca się w niej uczennica Hogwartu szukająca wsparcia wciąż tam była i zobaczenie jej ponownie było budujące. - Przestań. Nic się nie stało. Powinienem patrzeć jak chodzę. Wszyscy mi to mówią, ale... Niewiarygodne, że cię tu spotykam! Co ty tu w ogóle robisz? Wyglądasz świetnie - mówił, nie przejmując się, że jego głos słyszano w całej restauracji. Do tego zamknął jej dłoń w swojej z ekscytacji, nie kontrolując tego. Po prostu nie mógł wyjść z zaskoczenia i radości, które go opanowały. - To już dwanaście lat? - powtórzył za nią w szoku, czując się nagle wyjątkowo zagubiony w czasie i przestrzeni. To było niesamowite jak dawno temu to było i jak długo się nie widzieli. Jayden nie pamiętał nawet, kiedy miał urodziny i ile w tym roku kończył dokładnie lat, więc pojmowanie czasu było dla niego niemalże surrealistycznym zdarzeniem. - Nie chcesz czegoś zjeść, bo koniecznie muszę się dowiedzieć co u ciebie - powiedział, nie zamierzając odpuszczać jej tak łatwo. To nie był przypadek, że się spotkali.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Hogwart, w pewnym sensie, stał się dla niej prawdziwym domem. A przynajmniej miejscem, w którym mogła chociażby na chwilę uciec od tego, kim chcieli widzieć ją jej rodzice. Oczywiście, wciąż nosiła na sobie rodzinne piętno wiążące się z nazwiskiem Slughorn – jednak wśród Kurkonów, z których wielu nie pochodziło ze szlacheckich rodzin, nikogo tak naprawdę nie obchodziło to, czy zamierzała dostosowywać się do narzucanych na nią standardów. Być może właśnie dlatego starała otaczać się ludźmi, którzy podziwiali ją za to, jaka była naprawdę. Po latach wczesnego dzieciństwa spędzonego w cieniu brata bliźniaka, który od zawsze wyróżniał się nie tylko swoimi zdolnościami, ale również ułożeniem oraz idealnym wpasowaniem się w rodzinny obrazek, potrzebowała otoczenia, które pomogłoby jej podbudować nieco poczucie własnej wartości.
Znajomość jej i Vane’a sięgała jednak jeszcze czasów, zanim Madeline wykształciła w sobie tą dominującą osobowość, która miała towarzyszyć jej przez resztę życia, pomagając osiągać cele wbrew napotykanym przeszkodom. Teraz nie byłaby w stanie przyznać tego na głos; była zbyt dumna, aby wyrażać jakiekolwiek emocje, nieświadomie być może obawiając się tego, iż ktoś pokusiłby się o wykorzystanie tej chwili słabości przeciwko niej. Zaufanie w tych jakże niepewnych czasach było wartością na miarę złota, a ona nie zamierzała hojnie obdarzać niż każdego, z kim łączyła ją dłuższa historia. Mimo wszystko dobrze jednak wiedziała, że darzy Jaydena wdzięcznością za pomoc oraz przyjaźń, którymi obdarzył ją podczas pierwszych lat pobytu w szkole, która na początku wydawała się miejscem przerażającym oraz przytłaczającym.
Nie skłamałaby mówiąc, że nawet pomimo żywionej do niego wdzięczności, obecnie dość rzadko tak naprawdę o nim myślała. Czasy młodości postanowiła zostawić w spokoju za zamkniętymi drzwiami, szczególnie iż jej teraźniejszość oraz przyszłość nie tylko były o wiele ważniejsze, ale również pod wieloma względami wydawały się być dość niepewne, wymagając od niej o wiele więcej skupienia. Lady Slughorn była kobietą, która twardo stąpała do ziemi; wszelkie sentymenty, a szczególnie te zakorzenione w historii, nie należały do czegoś, czemu poświęcała wiele uwagi. Musiała również przyznać, iż nawet teraz, w obliczu niespodziewanego spotkania, jej myśli dryfowały w przestrzeni nad Londynem oraz rodzinną posiadłością, rozdzielone pomiędzy zawodowe obowiązki oraz te, które niosła ze sobą szlachetna krew. Jakkolwiek mocno by się starała, Vane nie był osobą, której potrafiła w tamtym momencie poświęcić całą swoją uwagę.
Walczyła jednak o skupienie; nie chciała pozwolić, aby lord Crouch zatruwał jej życie jeszcze bardziej niż było to koniecznie. Jeśli o trucicielstwo chodziło, Madeline była pewna, że to właśnie ona trzymała w dłoni wszystkie karty; Amadus mógł być dziedzicem Crouchów oraz posiadać renomę wśród czarodziejskich społeczeństw na całym świecie, ale to w jej żyłach płynęła krew alchemików i jej dłonie stworzone były do uważnego odmierzania ingrediencji oraz warzenia skomplikowanych mikstur. Nie mogła zgodzić się na zostanie kolejną kobietą posiadającą obsesję na punkcie swojego męża zakrawającą niemalże o oznaki szaleństwa. Choć może jedyne wmawiała sobie, że usilne starania pokazania zarówno sobie jak i wszystkim innym, iż związek ten był ostatnim, czego pragnęła, były jedynie sposobem na ukrycie faktu, iż z każdym dniem odkrywała coś co w przyszłym małżonku fascynowało ją coraz bardziej.
- Każda okazja jest dobra do chwilowej zmiany otoczenia – rzuciła w odpowiedzi na pytanie z lekkim uśmiechem tańczącym na wargach, starając się ukryć pewien dyskomfort związany z faktem, iż Jayden zamknął jej dłoń w swoim uścisku. Kontakt fizyczny, szczególnie ten, który nie był zainicjowany przez nią i nad którym nie miała specjalnej kontroli, nie należał do czegoś, co wyjątkowo lubiła – Dziękuję, ty również wyglądasz dobrze. I bardzo chętnie, zdaje się, iż mamy trochę do nadrobienia – dodała po krótkiej chwili mierząc go uważnym spojrzeniem. Lata, w których ich kontakt zupełnie się urwał, zdecydowanie odbiły się na wyglądzie mężczyzny, chociaż w jego obyciu, radosnym gawędzeniu, które teraz irytowałoby ją w każdej innej osobie oraz uśmiechu, którym ją obdarzał, wciąż mogła zobaczyć 16-letniego Krukona, który bez przeszkód brał pod swoje skrzydło o wiele młodszą dziewczynkę, przez jakiś czas stanowiąc dla niej postać brata, której tak naprawdę zawsze jej brakowało.
Znajomość jej i Vane’a sięgała jednak jeszcze czasów, zanim Madeline wykształciła w sobie tą dominującą osobowość, która miała towarzyszyć jej przez resztę życia, pomagając osiągać cele wbrew napotykanym przeszkodom. Teraz nie byłaby w stanie przyznać tego na głos; była zbyt dumna, aby wyrażać jakiekolwiek emocje, nieświadomie być może obawiając się tego, iż ktoś pokusiłby się o wykorzystanie tej chwili słabości przeciwko niej. Zaufanie w tych jakże niepewnych czasach było wartością na miarę złota, a ona nie zamierzała hojnie obdarzać niż każdego, z kim łączyła ją dłuższa historia. Mimo wszystko dobrze jednak wiedziała, że darzy Jaydena wdzięcznością za pomoc oraz przyjaźń, którymi obdarzył ją podczas pierwszych lat pobytu w szkole, która na początku wydawała się miejscem przerażającym oraz przytłaczającym.
Nie skłamałaby mówiąc, że nawet pomimo żywionej do niego wdzięczności, obecnie dość rzadko tak naprawdę o nim myślała. Czasy młodości postanowiła zostawić w spokoju za zamkniętymi drzwiami, szczególnie iż jej teraźniejszość oraz przyszłość nie tylko były o wiele ważniejsze, ale również pod wieloma względami wydawały się być dość niepewne, wymagając od niej o wiele więcej skupienia. Lady Slughorn była kobietą, która twardo stąpała do ziemi; wszelkie sentymenty, a szczególnie te zakorzenione w historii, nie należały do czegoś, czemu poświęcała wiele uwagi. Musiała również przyznać, iż nawet teraz, w obliczu niespodziewanego spotkania, jej myśli dryfowały w przestrzeni nad Londynem oraz rodzinną posiadłością, rozdzielone pomiędzy zawodowe obowiązki oraz te, które niosła ze sobą szlachetna krew. Jakkolwiek mocno by się starała, Vane nie był osobą, której potrafiła w tamtym momencie poświęcić całą swoją uwagę.
Walczyła jednak o skupienie; nie chciała pozwolić, aby lord Crouch zatruwał jej życie jeszcze bardziej niż było to koniecznie. Jeśli o trucicielstwo chodziło, Madeline była pewna, że to właśnie ona trzymała w dłoni wszystkie karty; Amadus mógł być dziedzicem Crouchów oraz posiadać renomę wśród czarodziejskich społeczeństw na całym świecie, ale to w jej żyłach płynęła krew alchemików i jej dłonie stworzone były do uważnego odmierzania ingrediencji oraz warzenia skomplikowanych mikstur. Nie mogła zgodzić się na zostanie kolejną kobietą posiadającą obsesję na punkcie swojego męża zakrawającą niemalże o oznaki szaleństwa. Choć może jedyne wmawiała sobie, że usilne starania pokazania zarówno sobie jak i wszystkim innym, iż związek ten był ostatnim, czego pragnęła, były jedynie sposobem na ukrycie faktu, iż z każdym dniem odkrywała coś co w przyszłym małżonku fascynowało ją coraz bardziej.
- Każda okazja jest dobra do chwilowej zmiany otoczenia – rzuciła w odpowiedzi na pytanie z lekkim uśmiechem tańczącym na wargach, starając się ukryć pewien dyskomfort związany z faktem, iż Jayden zamknął jej dłoń w swoim uścisku. Kontakt fizyczny, szczególnie ten, który nie był zainicjowany przez nią i nad którym nie miała specjalnej kontroli, nie należał do czegoś, co wyjątkowo lubiła – Dziękuję, ty również wyglądasz dobrze. I bardzo chętnie, zdaje się, iż mamy trochę do nadrobienia – dodała po krótkiej chwili mierząc go uważnym spojrzeniem. Lata, w których ich kontakt zupełnie się urwał, zdecydowanie odbiły się na wyglądzie mężczyzny, chociaż w jego obyciu, radosnym gawędzeniu, które teraz irytowałoby ją w każdej innej osobie oraz uśmiechu, którym ją obdarzał, wciąż mogła zobaczyć 16-letniego Krukona, który bez przeszkód brał pod swoje skrzydło o wiele młodszą dziewczynkę, przez jakiś czas stanowiąc dla niej postać brata, której tak naprawdę zawsze jej brakowało.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie można było przewidzieć przyszłych wydarzeń ani tego, co wtedy się czuło. Przewrotny los czyhał na każdego bez względu na to kim był, skąd pochodził ani jakie poglądy wyznawał. I jak Madeline mogły czekać niezwykłe kolejne dni, tak Jayden nie pomyślał nawet o tym, by za jakiś czas zetrzeć się z powalającą na kolana wiadomością, która miała odłożyć się w jego umyśle na długi czas. Póki co jednak błogo nieświadomy aktualnego stanu rzeczy czerpał z każdego dnia, każdej chwili, by cieszyć się jak zawsze. Moment bez uśmiechu był dla niego momentem straconym, a przecież każdy z nich był ważny. Przeszłość poukładana na półkach, chociaż w jego przypadku porozrzucana, była źródłem inspiracji oraz miłych wspomnień, do których można było wracać w nostalgicznym uniesieniu. Teraźniejszość należało łapać garściami, bo tak szybko uciekała, a przyszłość... Przyszłość była zagadką i przygodą, którą należało odkryć jedynie idąc do przodu. Niektórzy za bardzo zagłębiali się w tym, co było, by czerpać z tego, co działo się aktualnie i nawet młodzi ludzie byli z tego powodu nieszczęśliwi. Nie tak dawno nawet Jayden patrzył w oczy młodej arystokratce, zbyt zagubionej, by zostawić przeszłość za sobą. Taka młoda, żyjąca w zamknięciu własnych wspomnień, izolująca się od tego, co mogło nadejść. W końcu najlepsze lata swojego życia miała dopiero przed sobą - nie zaś za. Być może nie rozumiał dokładnie mechanizmów, na których obracał się świat szlachecki, lecz wiedział jak patrzeć na rzeczywistość w sposób, który pozwalał się nią cieszyć. Jak bardzo inne wyobrażenie miał o tym, co przeżywali młodzi czarodzieje i czarownice zależało do tego czy zamierzali się z nim dzielić swoimi obawami. Gdy to robili, w ich ustach nie wyglądało to tak kolorowo, lecz Jay starał się jak mógł by zobaczyli światełko na końcu tunelu; by nie zamęczali się wizjami przyszłości, a żyli tu i teraz w barwach wolności, które jeszcze posiadali. Często słyszał, że wolność im odebrano, lecz ona leżała w sercu, umyśle każdego człowieka, a tam nie można było się dostać. A im ktoś bardziej naciskał, tym mocniejsza się stawała. Nie wiedział jak sam by się odnalazł w tym wszystkim - gdybanie nie było jego silną stroną, dlatego nigdy nie stawiał siebie w takiej sytuacji. Daleko było mu do ignoranta, ale równie daleko do głupca dryfującego między prawdą a ułudą, nie chcąc oddawać się aktualnym doznaniom.
Nie zauważył, że się spięła, gdy ją dotknął. Porozumiewał się dzięki tym prostym gestom, dzięki emocjom i wielu osobom się to nie podobało; nie zamierzał jednak przestawać i zmieniać się pod presją otoczenia. Był człowiekiem wolnym czy pasowało to innym, czy też nie. Ciężko było go okiełznać i jak dotąd nikomu się to nie udało, chociaż czy była to aż taka szkoda? Zamyślił się, gdy podsłuchał dyskusję prowadzoną w miejscu, gdzie znajdowała się docelowa grupka myślicieli. Rozprawiali nad dokładnością przy recepturze jakiegoś eliksiru i mimo że temat nie był jego specjalnością, zażyłość i poświęcenie rozmowie przykuło jego uwagę.
- Hm? - mruknął, otrząsając się i wracając na ziemię, by patrzeć na Madeline. Która pomimo wcześniejszej irytacji, zdawała się mu pobłażać w tym dość bezpośrednim kontakcie i, chociaż o tym nie wiedział, doceniał ów gest. - Eem... Tak - odparł zakłopotany, oblewając się rumieńcem, bo nie wyłapał tego o czym mówiła. Odpłynął znów, nie zdając sobie z tego sprawy. Zaraz jednak zdecydował się podjąć temat szkoły i kariery naukowej, bo wątpił w to, by usłyszała o jego rozwoju. Sam zresztą nie wyłapywał żadnych nowinek na jej temat, nie marnując czasu na czytanie Proroka lub, nie daj, Merlinie, Czarownicy. Zawsze bawiło go to idealizowanie postaci celebrytów czy czekanie na każdą najmniejszą informację na temat ich prywatnego życia. On nie chciałby tak żyć. Skierowali się wspólnie z kobietą do jednego ze stolików i zanim jeszcze usiedli, zaczął nawijać. - Zostałem profesorem. Wyobrażasz to sobie? A mówiłem, że oddam się podróżom jak dziadek i będę poznawał najdalsze zakątki w poszukiwaniu meteorytów i innych odłamków kosmicznego życia, a tak skończyłem zapoznając się z przeróżnymi charakterami młodych czarodziejów i czarownic. Niektórzy umieją nieźle popalić - zaśmiał się, przypominając sobie szczególnie początki swojej pracy i brak rozgarnięcia w wychowawczych sprawach. Nie miał młodszego rodzeństwa, z kuzynostwem widywał się raczej rzadko, dlatego nie miał na kim ćwiczyć swoich umiejętności i to właśnie ci młodzi ludzie byli jego królikami doświadczalnymi. Trochę doświadczenia przez kilka potknięć i sukcesów, a życie w Szkole Magii i Czarodziejstwa było mu jakby pisane. - A ty co robisz? Na pewno miałaś całą masę przygód! Masz męża? A może dzieci? Muszą iść koniecznie do Hogwartu, żebym je poznał - buzia mu się nie zamykała i nawet nie zauważał, że poruszał tematy, które według zwyczajów szlachty należały do dotkliwych. Otwarty, ciekawy chciał porozmawiać, nie przejmując się konwenansami dla wielu tak naturalnymi. Zaraz jednak usłyszał, że ktoś go wołał z zebrania. Podniósł spojrzenie i natrafił wzrokiem na pana Bonesa, któremu koniecznie obieca swój udział. Skrzywił się i przepraszająco zwrócił do Madeline. - Wybacz, ale muszę już iść. Koniecznie jednak napisz do mnie! Albo ja do ciebie. Cokolwiek - rzucił na odchodnym, uśmiechając się do niej wyraźnie strapiony, po czym ruszył do naukowca, chcąc dowiedzieć się, co też było takiego ważnego.
|zt
Nie zauważył, że się spięła, gdy ją dotknął. Porozumiewał się dzięki tym prostym gestom, dzięki emocjom i wielu osobom się to nie podobało; nie zamierzał jednak przestawać i zmieniać się pod presją otoczenia. Był człowiekiem wolnym czy pasowało to innym, czy też nie. Ciężko było go okiełznać i jak dotąd nikomu się to nie udało, chociaż czy była to aż taka szkoda? Zamyślił się, gdy podsłuchał dyskusję prowadzoną w miejscu, gdzie znajdowała się docelowa grupka myślicieli. Rozprawiali nad dokładnością przy recepturze jakiegoś eliksiru i mimo że temat nie był jego specjalnością, zażyłość i poświęcenie rozmowie przykuło jego uwagę.
- Hm? - mruknął, otrząsając się i wracając na ziemię, by patrzeć na Madeline. Która pomimo wcześniejszej irytacji, zdawała się mu pobłażać w tym dość bezpośrednim kontakcie i, chociaż o tym nie wiedział, doceniał ów gest. - Eem... Tak - odparł zakłopotany, oblewając się rumieńcem, bo nie wyłapał tego o czym mówiła. Odpłynął znów, nie zdając sobie z tego sprawy. Zaraz jednak zdecydował się podjąć temat szkoły i kariery naukowej, bo wątpił w to, by usłyszała o jego rozwoju. Sam zresztą nie wyłapywał żadnych nowinek na jej temat, nie marnując czasu na czytanie Proroka lub, nie daj, Merlinie, Czarownicy. Zawsze bawiło go to idealizowanie postaci celebrytów czy czekanie na każdą najmniejszą informację na temat ich prywatnego życia. On nie chciałby tak żyć. Skierowali się wspólnie z kobietą do jednego ze stolików i zanim jeszcze usiedli, zaczął nawijać. - Zostałem profesorem. Wyobrażasz to sobie? A mówiłem, że oddam się podróżom jak dziadek i będę poznawał najdalsze zakątki w poszukiwaniu meteorytów i innych odłamków kosmicznego życia, a tak skończyłem zapoznając się z przeróżnymi charakterami młodych czarodziejów i czarownic. Niektórzy umieją nieźle popalić - zaśmiał się, przypominając sobie szczególnie początki swojej pracy i brak rozgarnięcia w wychowawczych sprawach. Nie miał młodszego rodzeństwa, z kuzynostwem widywał się raczej rzadko, dlatego nie miał na kim ćwiczyć swoich umiejętności i to właśnie ci młodzi ludzie byli jego królikami doświadczalnymi. Trochę doświadczenia przez kilka potknięć i sukcesów, a życie w Szkole Magii i Czarodziejstwa było mu jakby pisane. - A ty co robisz? Na pewno miałaś całą masę przygód! Masz męża? A może dzieci? Muszą iść koniecznie do Hogwartu, żebym je poznał - buzia mu się nie zamykała i nawet nie zauważał, że poruszał tematy, które według zwyczajów szlachty należały do dotkliwych. Otwarty, ciekawy chciał porozmawiać, nie przejmując się konwenansami dla wielu tak naturalnymi. Zaraz jednak usłyszał, że ktoś go wołał z zebrania. Podniósł spojrzenie i natrafił wzrokiem na pana Bonesa, któremu koniecznie obieca swój udział. Skrzywił się i przepraszająco zwrócił do Madeline. - Wybacz, ale muszę już iść. Koniecznie jednak napisz do mnie! Albo ja do ciebie. Cokolwiek - rzucił na odchodnym, uśmiechając się do niej wyraźnie strapiony, po czym ruszył do naukowca, chcąc dowiedzieć się, co też było takiego ważnego.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 31.10.18 21:26, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prywatne życie nigdy nie należało do tematów, które Madeline lubiła specjalnie poruszać. Zawsze uważała, że nikomu nic do tego, co się z nią dzieje i jak wygląda jej sytuacja. Ludzie byli szybcy by oceniać; oczywiście, nie przeszkadzały jej krążące plotki czy rzucane ukradkiem spojrzenia, do których w pewien sposób zdążyła już przywyknąć. Mimo wszystko jednak sama wolała zachowywać to, co mogła, jako tajemnicę; potwierdzenie tego, że pośród uszu, które nadstawiane były zewsząd wokoło by podsłuchać toczące się rozmowy i donieść o nich odpowiednim ludziom, ona wciąż potrafiła zachować odrobinę prywatności.
Czasem wydawało jej się, że to zachowanie było mechanizmem obronnym, który wykształciła w dzieciństwie by uchronić się przed zranieniem ze strony najbliższych. Już jako dziecko musiała nauczyć się, iż jedyną osobą, na której tak naprawdę może polegać, była jedynie ona sama. Zwierzanie się innym ze swoich problemów wiązało się z upublicznieniem swoich lęków i słabości, których ona nie chciała tak łatwo obnażać. Odkrycie prawdy, która kryła się w jej wnętrzu, poskutkowałoby jedynie tym, iż prędzej czy później ktoś byłby w stanie wykorzystać jej sekrety przeciwko niej. Już raz zdążyła złapać się w tą pułapkę – zaufała swojemu bratu, licząc, iż więzi, które ich łączyły, niosły ze sobą pewną niepisaną zasadę. Szybko jednak odkryła, że nawet największe uczucia, którymi darzyła innych ludzi, i którymi oni darzyli ją, nie były w stanie przeciwstawić się ludzkiej naturze oraz siłom, które wykraczały poza jej kontrolę.
Owszem, Jayden był przyjacielem. Kiedyś, lata temu, gdy ona sama była jedynie jedenastoletnią, lekko spłoszoną dziewczynką w blond warkoczach, a on ciepłym i otwartym Krukonem, który był w stanie podać jej pomocną rękę. Minęła jednak ponad dekada i z perspektywy czasu, mężczyzna był dla niej niemalże obcy. Owszem, było w nim coś, co wciąż przypominało pogodnego chłopca, którego pamiętała z lat w Hogwarcie, jednak nie zmieniało to faktu, że wciąż Madeline nie wiedziała o nim zupełnie nic. Jego życie mogło pójść w różnych kierunkach, tak samo jak i jej. Nie miała pojęcia, w jakim towarzystwie się obracał ani czym się zajmował, i chociaż był skory do przedstawienia jej informacji odnośnie swojego życia, lady Slughorn nie mogła mieć pewności, że wszystko z tego jest prawdą.
Znów stawiała przed sobą ścianę, budowała mur, który miałby ochronić ją przed ewentualnym skrzywdzeniem. Tym razem jednak nie chodziło jedynie o nią – wszyscy czarodzieje zdawali się być świadomi tego, iż przyszło im żyć w niestabilnych czasach. Być może ona sama nie miała czego chronić; w końcu czasem wyglądało na to, iż jej rodzina i tak próbowała wystawić jej życie na publiczny pokaz. Mimo wszystko stare nawyki oraz przyzwyczajenia, które wyrobiła w sobie prawdopodobnie od czasu, gdy ścieżki jej i Jaydena się rozeszły, wciąż jej towarzyszyły.
Mimo wszystko obdarzała go jednak pozornie ciepłym uśmiechem, udając zainteresowanie jego prywatnym życiem i kiwając uważnie głową, aby nie dać po sobie poznać, iż tak naprawdę niespecjalnie ją to interesuje. Wątpiła, aby w przyszłości mieli okazję spotykać się dość często. Jej życie miało w końcu już wkrótce ulec diametralnym zmianom, a ona sama nie była pewna, jak wielu aspektów będą te zmiany dotyczyć.
- Miło mi to słyszeć. Najważniejsze, że czujesz się spełniony – jakże banalnie brzmiała ta odpowiedź w jej ustach. Kiedyś zawodowe spełnienie było jej największym celem. Teraz jednak zaczynała zastanawiać się, czy cena, którą będzie musiała za nie zapłacić, naprawdę jest tego warta – Nie nazwałabym tego przygodami, ale pracuję w świętym Mungu jako magipsychiatra – zaczęła, krzywiąc się nieznacznie na pytanie o męża oraz dzieci. Wciąż nie mogła przywyknąć do tego, że wkrótce nie będzie już lady Slughorn, a lady Crouch i dzieci, bez względu na to, jak bardzo chciałaby się tego wyprzeć, będą od niej oczekiwane – Niestety jeszcze nie. Jestem jednak zaręczona – odpowiedziała, obdarzając go uprzejmym uśmiechem – Oczywiście, teraz na pewno pozostaniemy w kontakcie – odpowiedziała z uśmiechem, obserwując zmierzającego do wyjścia mężczyznę. Sama postanowiła zostać jeszcze na chwilę, nie spiesząc się z powrotem do domu.
|zt
Czasem wydawało jej się, że to zachowanie było mechanizmem obronnym, który wykształciła w dzieciństwie by uchronić się przed zranieniem ze strony najbliższych. Już jako dziecko musiała nauczyć się, iż jedyną osobą, na której tak naprawdę może polegać, była jedynie ona sama. Zwierzanie się innym ze swoich problemów wiązało się z upublicznieniem swoich lęków i słabości, których ona nie chciała tak łatwo obnażać. Odkrycie prawdy, która kryła się w jej wnętrzu, poskutkowałoby jedynie tym, iż prędzej czy później ktoś byłby w stanie wykorzystać jej sekrety przeciwko niej. Już raz zdążyła złapać się w tą pułapkę – zaufała swojemu bratu, licząc, iż więzi, które ich łączyły, niosły ze sobą pewną niepisaną zasadę. Szybko jednak odkryła, że nawet największe uczucia, którymi darzyła innych ludzi, i którymi oni darzyli ją, nie były w stanie przeciwstawić się ludzkiej naturze oraz siłom, które wykraczały poza jej kontrolę.
Owszem, Jayden był przyjacielem. Kiedyś, lata temu, gdy ona sama była jedynie jedenastoletnią, lekko spłoszoną dziewczynką w blond warkoczach, a on ciepłym i otwartym Krukonem, który był w stanie podać jej pomocną rękę. Minęła jednak ponad dekada i z perspektywy czasu, mężczyzna był dla niej niemalże obcy. Owszem, było w nim coś, co wciąż przypominało pogodnego chłopca, którego pamiętała z lat w Hogwarcie, jednak nie zmieniało to faktu, że wciąż Madeline nie wiedziała o nim zupełnie nic. Jego życie mogło pójść w różnych kierunkach, tak samo jak i jej. Nie miała pojęcia, w jakim towarzystwie się obracał ani czym się zajmował, i chociaż był skory do przedstawienia jej informacji odnośnie swojego życia, lady Slughorn nie mogła mieć pewności, że wszystko z tego jest prawdą.
Znów stawiała przed sobą ścianę, budowała mur, który miałby ochronić ją przed ewentualnym skrzywdzeniem. Tym razem jednak nie chodziło jedynie o nią – wszyscy czarodzieje zdawali się być świadomi tego, iż przyszło im żyć w niestabilnych czasach. Być może ona sama nie miała czego chronić; w końcu czasem wyglądało na to, iż jej rodzina i tak próbowała wystawić jej życie na publiczny pokaz. Mimo wszystko stare nawyki oraz przyzwyczajenia, które wyrobiła w sobie prawdopodobnie od czasu, gdy ścieżki jej i Jaydena się rozeszły, wciąż jej towarzyszyły.
Mimo wszystko obdarzała go jednak pozornie ciepłym uśmiechem, udając zainteresowanie jego prywatnym życiem i kiwając uważnie głową, aby nie dać po sobie poznać, iż tak naprawdę niespecjalnie ją to interesuje. Wątpiła, aby w przyszłości mieli okazję spotykać się dość często. Jej życie miało w końcu już wkrótce ulec diametralnym zmianom, a ona sama nie była pewna, jak wielu aspektów będą te zmiany dotyczyć.
- Miło mi to słyszeć. Najważniejsze, że czujesz się spełniony – jakże banalnie brzmiała ta odpowiedź w jej ustach. Kiedyś zawodowe spełnienie było jej największym celem. Teraz jednak zaczynała zastanawiać się, czy cena, którą będzie musiała za nie zapłacić, naprawdę jest tego warta – Nie nazwałabym tego przygodami, ale pracuję w świętym Mungu jako magipsychiatra – zaczęła, krzywiąc się nieznacznie na pytanie o męża oraz dzieci. Wciąż nie mogła przywyknąć do tego, że wkrótce nie będzie już lady Slughorn, a lady Crouch i dzieci, bez względu na to, jak bardzo chciałaby się tego wyprzeć, będą od niej oczekiwane – Niestety jeszcze nie. Jestem jednak zaręczona – odpowiedziała, obdarzając go uprzejmym uśmiechem – Oczywiście, teraz na pewno pozostaniemy w kontakcie – odpowiedziała z uśmiechem, obserwując zmierzającego do wyjścia mężczyznę. Sama postanowiła zostać jeszcze na chwilę, nie spiesząc się z powrotem do domu.
|zt
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
14.11
Nie możesz nikomu ufać. Słowa Percy'ego wciąż dźwięczały jej w uszach, gdy adresowała list do lorda Crouch i gdy wchodziła do kawiarni na umówione spotkanie.
Wzięła ze sobą najbardziej zaufaną służkę, Melodie, tę samą której krewnego "odwiedzała" na cmentarzu podczas potajemnego spotkania z byłym mężem. Tym razem potrzebowała kolejnej przysługi - służąca, urocza dziewczyna, musiała zagadać właściciela lokalu aby ten pozwolił Isabelle i Hesperosowi spokojnie porozmawiać. Ostatnim, na co miała ochotę, było wysłuchiwanie politycznych poglądów pana Mulberry. Na szczęście Melodie była większą ekstrawertyczką - no i Isabelle pozwoliła jej zamówić najdroższe rzeczy z menu.
Usiadła przy stoliku w kącie, w jak najcichszym miejscu sali. Mogłaby spotkać się z Hesperosem w domu albo w posiadłości Crouchów, ale nie wiedziała, czy ściany nie mają uszu. Od spotkania z mężem zrobiła się jeszcze bardziej ostrożna, wręcz paranoiczna. Nie możesz nikomu ufać. Pomna tej przestrogi, przez kilka pierwszych dni dusiła wszystkie uczucia w sobie. W końcu jednak nie wytrzymała - chociaż starała się trzymać, przykre słowa i wyobrażenia wracały do niej falami w najmniej spodziewanych momentach. Gdy warzyła eliksiry, zamiast zbulgotanej wody, widziała męża w wannie z jakąś półwilą. Podczas rozmowy z ojcem wyobraziła sobie, jak nestor Carrowów odbiera jej dziecko by nigdy go nie oddać. Nocą budziła się zlana potem, z koszmarów, w których widziała martwe ciało Percivala.
Bezczynność i milczenie tylko pogarszały ten stan. Musiała z kimś porozmawiać, z kimś doświadczonym i mądrym. Najchętniej wygadałaby się Lavinii, ale czy ta mogła jej cokolwiek doradzić? Za to jej ojciec był dla Isabelle niczym wujek. Rozmowa z własnym ojcem nie wchodziła zaś w grę - od szczytu w Stonehenge i prawie-śmiertelnego ataku choroby Isabelle, znienawidził dawnego zięcia. Potrzebowała kogoś, kto będzie mógł spojrzeć do sprawy obiektywnie.
A zarazem nie miała pewności, czy można liczyć na dyskrecję lorda Crouch i jak radykalne są jego poglądy polityczne. Czy również należał do Rycerzy Walpurgii? Chyba nie, ale czy mogła mieć pewność odnośnie jego sympatii? Desperacko pragnęła się komuś wyżalić, a zarazem wiedziała, że będzie musiała uważać na każde słowo. Samotność i rozsądek walczyły w niej, gdy niecierpliwie zerkała w stronę drzwi.
Nie możesz nikomu ufać. Słowa Percy'ego wciąż dźwięczały jej w uszach, gdy adresowała list do lorda Crouch i gdy wchodziła do kawiarni na umówione spotkanie.
Wzięła ze sobą najbardziej zaufaną służkę, Melodie, tę samą której krewnego "odwiedzała" na cmentarzu podczas potajemnego spotkania z byłym mężem. Tym razem potrzebowała kolejnej przysługi - służąca, urocza dziewczyna, musiała zagadać właściciela lokalu aby ten pozwolił Isabelle i Hesperosowi spokojnie porozmawiać. Ostatnim, na co miała ochotę, było wysłuchiwanie politycznych poglądów pana Mulberry. Na szczęście Melodie była większą ekstrawertyczką - no i Isabelle pozwoliła jej zamówić najdroższe rzeczy z menu.
Usiadła przy stoliku w kącie, w jak najcichszym miejscu sali. Mogłaby spotkać się z Hesperosem w domu albo w posiadłości Crouchów, ale nie wiedziała, czy ściany nie mają uszu. Od spotkania z mężem zrobiła się jeszcze bardziej ostrożna, wręcz paranoiczna. Nie możesz nikomu ufać. Pomna tej przestrogi, przez kilka pierwszych dni dusiła wszystkie uczucia w sobie. W końcu jednak nie wytrzymała - chociaż starała się trzymać, przykre słowa i wyobrażenia wracały do niej falami w najmniej spodziewanych momentach. Gdy warzyła eliksiry, zamiast zbulgotanej wody, widziała męża w wannie z jakąś półwilą. Podczas rozmowy z ojcem wyobraziła sobie, jak nestor Carrowów odbiera jej dziecko by nigdy go nie oddać. Nocą budziła się zlana potem, z koszmarów, w których widziała martwe ciało Percivala.
Bezczynność i milczenie tylko pogarszały ten stan. Musiała z kimś porozmawiać, z kimś doświadczonym i mądrym. Najchętniej wygadałaby się Lavinii, ale czy ta mogła jej cokolwiek doradzić? Za to jej ojciec był dla Isabelle niczym wujek. Rozmowa z własnym ojcem nie wchodziła zaś w grę - od szczytu w Stonehenge i prawie-śmiertelnego ataku choroby Isabelle, znienawidził dawnego zięcia. Potrzebowała kogoś, kto będzie mógł spojrzeć do sprawy obiektywnie.
A zarazem nie miała pewności, czy można liczyć na dyskrecję lorda Crouch i jak radykalne są jego poglądy polityczne. Czy również należał do Rycerzy Walpurgii? Chyba nie, ale czy mogła mieć pewność odnośnie jego sympatii? Desperacko pragnęła się komuś wyżalić, a zarazem wiedziała, że będzie musiała uważać na każde słowo. Samotność i rozsądek walczyły w niej, gdy niecierpliwie zerkała w stronę drzwi.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Nie wiedział czego może się spodziewać, gdy przeczytał list dostarczony przez drobną sówkę. Chaotyczność zapisanych słów, spisanych myśli nie pasowała do lady Carrow, dlatego ocknął się w nim pewien niepokój. Cokolwiek wydarzyło się, nie mógł odmówić spotkania. Dawniej z niechęcią spoglądał na młodą lady, dziwiąc się żonie, że tak bardzo zachwyca się Isabelle, nawet jeśli były rodziną. Po czasie jednak zrozumiał czemu tak było, to co kiedyś u młodej dziewczynki uważał za wady, których nigdy nie chciałby u swojej córki, okazało się czymś całkiem innym. Finalnie stał się wujkiem, służąc radą, gdy przychodziła z jakimś problemem. Rozumiał w końcu, że o pewnych rzeczach łatwiej jest powiedzieć komuś obcemu niż najbliższym, a przecież, gdyby nie zmarła żona, byliby sobie obcy.
Z rodem Carrow zawsze było mu po drodze, mimo że czasami nie rozumiał wręcz niektórych decyzji, jakich był świadkiem, gdy na prośbę Laureny odwiedzali jej rodzinę. Zawsze zachowywał wtedy ciszę, nie pozwalając sobie na komentarz, bo nie dotyczyło go to. Jednak od przeszło dwóch lat miał wrażenie, że to upadło i nie próbował na siłę zmieniać stanu rzeczy. Dlatego widząc kto podesłał mu list, był gotów pomóc młodej kobiecie, bo nadal i mimo wszystko mogła liczyć na jego radę lub inne wsparcie jeśli będzie tego potrzebowała.
Zjawił się w umówionym miejscu o odpowiedniej godzinie. Nigdy się nie spóźniał, świadom, że to po prostu nie uprzejme. Przekraczając próg kawiarni, rzucił szybkie spojrzenie właścicielowi, który był zajęty rozmową z jakąś kobietą. Słyszał o nim różne rzeczy, a najbardziej, że żywo interesował się polityką, ale to było dziś ostatnim tematem do którego chciał się odwołać. Zauważył Isabelle siedzącą w kącie sali, zajmując stolik, który umożliwiał spokojną rozmowę bez przysłuchujących się obcych. Podszedł do niej, przystając na moment, nim zajął krzesło naprzeciwko.
- Witaj, lady Carrow– przywitał się, zanim usiadł.- Wszystko w porządku? – spytał ciszej, przyglądając jej się. Oceniając czy chociaż fizycznie wszystko z nią w porządku, wiedział w końcu o chorobie, która męczyła ją od dziecka, a dodatkowo wysoka już ciąża najpewniej nie pomagała. Nadal odczuwał pewien niepokój, nie wiedząc co może zaraz usłyszeć lub co się stanie.
Z rodem Carrow zawsze było mu po drodze, mimo że czasami nie rozumiał wręcz niektórych decyzji, jakich był świadkiem, gdy na prośbę Laureny odwiedzali jej rodzinę. Zawsze zachowywał wtedy ciszę, nie pozwalając sobie na komentarz, bo nie dotyczyło go to. Jednak od przeszło dwóch lat miał wrażenie, że to upadło i nie próbował na siłę zmieniać stanu rzeczy. Dlatego widząc kto podesłał mu list, był gotów pomóc młodej kobiecie, bo nadal i mimo wszystko mogła liczyć na jego radę lub inne wsparcie jeśli będzie tego potrzebowała.
Zjawił się w umówionym miejscu o odpowiedniej godzinie. Nigdy się nie spóźniał, świadom, że to po prostu nie uprzejme. Przekraczając próg kawiarni, rzucił szybkie spojrzenie właścicielowi, który był zajęty rozmową z jakąś kobietą. Słyszał o nim różne rzeczy, a najbardziej, że żywo interesował się polityką, ale to było dziś ostatnim tematem do którego chciał się odwołać. Zauważył Isabelle siedzącą w kącie sali, zajmując stolik, który umożliwiał spokojną rozmowę bez przysłuchujących się obcych. Podszedł do niej, przystając na moment, nim zajął krzesło naprzeciwko.
- Witaj, lady Carrow– przywitał się, zanim usiadł.- Wszystko w porządku? – spytał ciszej, przyglądając jej się. Oceniając czy chociaż fizycznie wszystko z nią w porządku, wiedział w końcu o chorobie, która męczyła ją od dziecka, a dodatkowo wysoka już ciąża najpewniej nie pomagała. Nadal odczuwał pewien niepokój, nie wiedząc co może zaraz usłyszeć lub co się stanie.
Hesperos Crouch
Zawód : znawca prawa międzynarodowego, tłumacz
Wiek : 38 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Jeśli twoje marzenia zaczynają się nagle spełniać, strzeż się.
Bo wkrótce czeka cię bolesne rozczarowanie.
Bo wkrótce czeka cię bolesne rozczarowanie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W dzieciństwie wujek Hesperos bardzo ją onieśmielał i o wiele bardziej wolała przebywać w towarzystwie cioci Laureny. Ale potem Laurena umarła, tak samo jak mama Isabelle - i może to właśnie ich śmierć zbliżyła nieśmiałą, osieroconą dziewczynkę do milczącego wdowca? W każdym razie, odnajdywała z Hesperosem nić porozumienia zupełnie inną od tej, która łączyła ją z własnym ojcem. Lord Carrow był wręcz zakochany w swojej jedynaczce, a zatem jego decyzje i opinie bywały dość emocjonalne - obecnie na przykład z pasją nienawidził Percivala, nie dostrzegając własnej winy w decyzji o rozwiązaniu małżeństwa Isabelle. Dlatego zwracała się do Hesperosa jeśli liczyła na obiektywną opinię lub radę, świadoma jego inteligencji, mądrości i doświadczenia. I szczerej troski, którą intuicyjnie zawsze wyczuwała w jego zachowaniu. Młodsza Lavinia w istocie stała się dla niej jak siostra, a lord Crouch jak wujek, pomimo tego, że z Carrowami był jedynie spowinowacony.
-Lordzie Crouch. - skinęła mu lekko głową z wdzięcznym, choć smutnym uśmiechem. Cieszyła się, że go widzi i była wdzięczna za jego czas, ale zarazem zbyt wyczerpana emocjonalnie aby naprawdę się cieszyć.
-Na tyle w porządku, na ile może być...w tej sytuacji. - splotła dłonie na ciążowym brzuchu, boleśnie świadoma piętna i niezwykłości sytuacji, w jakiej się znalazła. Przez moment nie przechodziła do rzeczy, musieli w końcu zamówić herbatę lub kawę. Dopiero, gdy kelnerka odeszła od ich stolika, Isabelle nachyliła się w stronę Hesperosa z dziwnym zdecydowaniem, lub nawet zacięciem.
-Muszę zapytać o coś...osobistego, o coś, o co pytać mi nie wypada. - zapowiedziała, oblewając się nieśmiałym rumieńcem. -O cos, czego żaden...ojciec nie powinien nigdy usłyszeć nigdy od własnej córki, więc proszę o wybaczenie i zrozumienie, że nie kieruję się z tym pytaniem do lorda Carrow ani nikogo z własnego rodu i stawiam Ciebie w niezręcznej sytuacji. - publicznie mówiła do Hesperosa "lordzie", ale znałą go od dziecka, więc w sferze prywatnej - na przykład teraz, gdy rozmawiali ściszonym głosem - przechodziła na "ty."
-Jestem młodziutką kobietą, a ty mądrym lordem i dlatego zastanawiam się czy wiesz...znaczy podejrzewam, że patrząc na innych lordów możesz wiedzieć... - urwała, nerwowo bawiąc się serwetką, głęboko zażenowana. Na jej blade policzki wpełzał powoli rumieniec wstydu.
-...czy można pragnąć wydziedziczenia tylko ze względu na zdradę małżeńską? I czy...takie rzeczy...łatwo w ogóle ukrywać przed żoną, przed rodziną? - wyszeptała ledwo słyszalnie, choć wciąż słyszalnie dla lorda Crouch. Gdyby mogła, zapadłaby się pod ziemię - długo nie chciała przyznać się do tego upokorzenia przed nikim, ale niewiedza odnośnie romansu i motywacji Percy'ego (kogo kochał?! jak długo to trwało?! jak mogła nie zauważyć?!) nie dawała jej spokoju. Chciała wiedzieć, jak na takie rzeczy zapatrują się mężczyźni i dlatego w przypływie desperacji napisała list do tego, który - miała gorącą nadzieję - jej nie osądzi ani nie spojrzy na nią z politowaniem.
Biedna, głupiutka Isabelle, która nie mogła utrzymać w sypialni własnego męża - właśnie tak o sobie myślała i trochę bała się, że zacznie tak o niej myśleć cały świat.
-Lordzie Crouch. - skinęła mu lekko głową z wdzięcznym, choć smutnym uśmiechem. Cieszyła się, że go widzi i była wdzięczna za jego czas, ale zarazem zbyt wyczerpana emocjonalnie aby naprawdę się cieszyć.
-Na tyle w porządku, na ile może być...w tej sytuacji. - splotła dłonie na ciążowym brzuchu, boleśnie świadoma piętna i niezwykłości sytuacji, w jakiej się znalazła. Przez moment nie przechodziła do rzeczy, musieli w końcu zamówić herbatę lub kawę. Dopiero, gdy kelnerka odeszła od ich stolika, Isabelle nachyliła się w stronę Hesperosa z dziwnym zdecydowaniem, lub nawet zacięciem.
-Muszę zapytać o coś...osobistego, o coś, o co pytać mi nie wypada. - zapowiedziała, oblewając się nieśmiałym rumieńcem. -O cos, czego żaden...ojciec nie powinien nigdy usłyszeć nigdy od własnej córki, więc proszę o wybaczenie i zrozumienie, że nie kieruję się z tym pytaniem do lorda Carrow ani nikogo z własnego rodu i stawiam Ciebie w niezręcznej sytuacji. - publicznie mówiła do Hesperosa "lordzie", ale znałą go od dziecka, więc w sferze prywatnej - na przykład teraz, gdy rozmawiali ściszonym głosem - przechodziła na "ty."
-Jestem młodziutką kobietą, a ty mądrym lordem i dlatego zastanawiam się czy wiesz...znaczy podejrzewam, że patrząc na innych lordów możesz wiedzieć... - urwała, nerwowo bawiąc się serwetką, głęboko zażenowana. Na jej blade policzki wpełzał powoli rumieniec wstydu.
-...czy można pragnąć wydziedziczenia tylko ze względu na zdradę małżeńską? I czy...takie rzeczy...łatwo w ogóle ukrywać przed żoną, przed rodziną? - wyszeptała ledwo słyszalnie, choć wciąż słyszalnie dla lorda Crouch. Gdyby mogła, zapadłaby się pod ziemię - długo nie chciała przyznać się do tego upokorzenia przed nikim, ale niewiedza odnośnie romansu i motywacji Percy'ego (kogo kochał?! jak długo to trwało?! jak mogła nie zauważyć?!) nie dawała jej spokoju. Chciała wiedzieć, jak na takie rzeczy zapatrują się mężczyźni i dlatego w przypływie desperacji napisała list do tego, który - miała gorącą nadzieję - jej nie osądzi ani nie spojrzy na nią z politowaniem.
Biedna, głupiutka Isabelle, która nie mogła utrzymać w sypialni własnego męża - właśnie tak o sobie myślała i trochę bała się, że zacznie tak o niej myśleć cały świat.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Zmartwiło go to, jak zmęczona wydawała się dziewczyna, jakby coś od dłuższego czasu stopniowo ją wykańczało. Oczywiście jej stan mógł być za to odpowiedzialny, ale intuicyjnie przypisywał to czemuś innemu. Na razie jednak nie miał pojęcia o co może chodzić, lecz najpewniej dziś jeszcze ten stan rzeczy się zmieni i trochę wyjaśni. Zgodnie z obietnicą sprzed kilku lat i ponowioną niedawno, zamierzał odpowiadać na wszelkie jej pytania, będąc przy tym maksymalnie obiektywny. Zdawał sobie sprawę, że może to być ciężkie, zwłaszcza przez niedawne wydarzenia. To wszystko mogło, mocniej niż by chciał, rzutować na jego bezstronności.
- Nie przejmuj się sprawami nieistotnymi teraz, dbaj tylko o siebie i o dziecko – odparł, wiedząc, że Isabelle ma tendencje do martwienia się o zbyt wiele rzeczy. Fakt piętna i nietypowości sytuacji, obecnie nie mogły być istotnymi. Teraz nie powinna tego robić, chociaż on również nie był osobą, która powinna pouczać ją. Mógł jedynie liczyć, że brak pokrewieństwa, nie wpływa na to w jakim stopniu jego rady, lady Carrow bierze do siebie.
Zamówił dla siebie kawę, licząc, że duża dawka kofeiny nieco poprawi jego samopoczucie i skupienie. Dzięki czemu oboje wyniosą więcej z rozmowy, która była dopiero przed nimi. Odprowadził wzrokiem kelnerkę, upewniając się, że znajduje się daleko, nim przeniósł spojrzenie na młodą kobietę.
Zaciętość w jej sylwetce wzbudziła ciekawość, dlatego minimalnie sam przechylił się w jej kierunku. Słuchał, dławiąc w sobie niepokój, który stopniowo narastał, bo to co słyszał, wcale nie wyjaśniało co, tak naprawdę chciała usłyszeć od niego Isabelle. Osobiste pytania, bywały niebezpieczne dla obu stron, ale nie sądził, aby dziewczyna celowo próbowała wepchnąć go na niepewny grunt w rozmowie.
- Spokojnie, Isabelle, później możemy osądzić czy muszę Ci cokolwiek wybaczać – uśmiechnął się nieco, by dodać jej otuchy i zachęcić, aby w końcu wydusiła z siebie, to o co chciała pytać. Nie przeszkadzało mu to, że dziewczyna przeszła na „ty”, pozwolił jej na to dawno temu i nie miał powodów, aby kiedykolwiek wycofać się z tego.
Obserwował ją, jak miota się i próbuje dotrzeć w końcu do głównego pytania, a to wzbudzało tylko większe zaintrygowanie. Co takiego musiało być na rzeczy, aby młoda lady nie potrafiła wydusić z siebie słów i tak wstydziła oraz obawiała się… urażenia go?
Kiedy w końcu padło, nie wiedział za bardzo co jej powiedzieć. Na własnym doświadczeniu mógł powiedzieć dużo w kwestii ukrywania zdrad, ale na pewno nie zamierzał. Wydziedziczenia przez zdradę raczej nikt nie chciał, przynajmniej nigdy nie słyszał o takim przypadku, ale cholera, nie był człowiekiem, który pytał o rzeczy nieistotne dla niego.
- Hmm, nie wiem czemu, liczyłem na łatwe pytania z twojej strony – przyznał z lekko krzywym uśmiechem, aby w głupi sposób zyskać nieco na czasie. Udało mu się złapać jeszcze kilka minut, gdy kelnerka przyniosła zamówienia i oddaliła się zaraz.
- Wydziedziczenie tylko przez wzgląd na zdradę małżeńską to mało prawdopodobne, prędzej ukrywa się takie rzeczy lub zrywa kontakt z drugą osobą, lecz nie żąda się pozbawienia wszystkiego – odpowiedział, dobierając uważnie słowa, aby nie powiedzieć czegoś, czego by pożałował.- Nie mogę jednak powiedzieć, że to całkowicie nie możliwe, takie decyzje są indywidualne i zależne od jednostki – dodał. Sam raz był bliski zrzec się pochodzenia i tytułu lorda dla kobiety, by później to ją zostawić. Z perspektywy czasu zrzucał to na młodzieńczą porywczość i cieszył się, że nie popełnił tej głupoty.
Wahał się co odpowiedzieć jej na zdradę małżeńską, było to proste, lecz ograniczał go fakt, że nie chciał przyłożyć ręki do tego, aby jakkolwiek pogorszyć stan dziewczyny. Z drugiej strony, zawsze mówił jej prawdę i na tym przecież opierały się te rozmowy.
- Tak, Isabelle, zdrady łatwo jest ukryć, jeśli potrafi się kłamać, a przy tym nie czuje się wyrzutów sumienia względem żony – odpowiedział w końcu, by nie przeciągać ciszy. Miał kilka pytań, które pojawiły się w sumie przez to, co poruszyła młoda kobieta.
- Sądzisz, że Percival właśnie tym się kierował, doprowadzając do tego, że go wydziedziczono? – spytał, próbując dobrać słowa jak najłagodniej, jednak miał świadomość, że samo pytanie już nie jest najdelikatniejsze.- Skąd w ogóle taki pomysł? – dopytał zaraz. Nie naciskał na nią, nie zamierzał brutalnie dążyć do odpowiedzi.
- Nie przejmuj się sprawami nieistotnymi teraz, dbaj tylko o siebie i o dziecko – odparł, wiedząc, że Isabelle ma tendencje do martwienia się o zbyt wiele rzeczy. Fakt piętna i nietypowości sytuacji, obecnie nie mogły być istotnymi. Teraz nie powinna tego robić, chociaż on również nie był osobą, która powinna pouczać ją. Mógł jedynie liczyć, że brak pokrewieństwa, nie wpływa na to w jakim stopniu jego rady, lady Carrow bierze do siebie.
Zamówił dla siebie kawę, licząc, że duża dawka kofeiny nieco poprawi jego samopoczucie i skupienie. Dzięki czemu oboje wyniosą więcej z rozmowy, która była dopiero przed nimi. Odprowadził wzrokiem kelnerkę, upewniając się, że znajduje się daleko, nim przeniósł spojrzenie na młodą kobietę.
Zaciętość w jej sylwetce wzbudziła ciekawość, dlatego minimalnie sam przechylił się w jej kierunku. Słuchał, dławiąc w sobie niepokój, który stopniowo narastał, bo to co słyszał, wcale nie wyjaśniało co, tak naprawdę chciała usłyszeć od niego Isabelle. Osobiste pytania, bywały niebezpieczne dla obu stron, ale nie sądził, aby dziewczyna celowo próbowała wepchnąć go na niepewny grunt w rozmowie.
- Spokojnie, Isabelle, później możemy osądzić czy muszę Ci cokolwiek wybaczać – uśmiechnął się nieco, by dodać jej otuchy i zachęcić, aby w końcu wydusiła z siebie, to o co chciała pytać. Nie przeszkadzało mu to, że dziewczyna przeszła na „ty”, pozwolił jej na to dawno temu i nie miał powodów, aby kiedykolwiek wycofać się z tego.
Obserwował ją, jak miota się i próbuje dotrzeć w końcu do głównego pytania, a to wzbudzało tylko większe zaintrygowanie. Co takiego musiało być na rzeczy, aby młoda lady nie potrafiła wydusić z siebie słów i tak wstydziła oraz obawiała się… urażenia go?
Kiedy w końcu padło, nie wiedział za bardzo co jej powiedzieć. Na własnym doświadczeniu mógł powiedzieć dużo w kwestii ukrywania zdrad, ale na pewno nie zamierzał. Wydziedziczenia przez zdradę raczej nikt nie chciał, przynajmniej nigdy nie słyszał o takim przypadku, ale cholera, nie był człowiekiem, który pytał o rzeczy nieistotne dla niego.
- Hmm, nie wiem czemu, liczyłem na łatwe pytania z twojej strony – przyznał z lekko krzywym uśmiechem, aby w głupi sposób zyskać nieco na czasie. Udało mu się złapać jeszcze kilka minut, gdy kelnerka przyniosła zamówienia i oddaliła się zaraz.
- Wydziedziczenie tylko przez wzgląd na zdradę małżeńską to mało prawdopodobne, prędzej ukrywa się takie rzeczy lub zrywa kontakt z drugą osobą, lecz nie żąda się pozbawienia wszystkiego – odpowiedział, dobierając uważnie słowa, aby nie powiedzieć czegoś, czego by pożałował.- Nie mogę jednak powiedzieć, że to całkowicie nie możliwe, takie decyzje są indywidualne i zależne od jednostki – dodał. Sam raz był bliski zrzec się pochodzenia i tytułu lorda dla kobiety, by później to ją zostawić. Z perspektywy czasu zrzucał to na młodzieńczą porywczość i cieszył się, że nie popełnił tej głupoty.
Wahał się co odpowiedzieć jej na zdradę małżeńską, było to proste, lecz ograniczał go fakt, że nie chciał przyłożyć ręki do tego, aby jakkolwiek pogorszyć stan dziewczyny. Z drugiej strony, zawsze mówił jej prawdę i na tym przecież opierały się te rozmowy.
- Tak, Isabelle, zdrady łatwo jest ukryć, jeśli potrafi się kłamać, a przy tym nie czuje się wyrzutów sumienia względem żony – odpowiedział w końcu, by nie przeciągać ciszy. Miał kilka pytań, które pojawiły się w sumie przez to, co poruszyła młoda kobieta.
- Sądzisz, że Percival właśnie tym się kierował, doprowadzając do tego, że go wydziedziczono? – spytał, próbując dobrać słowa jak najłagodniej, jednak miał świadomość, że samo pytanie już nie jest najdelikatniejsze.- Skąd w ogóle taki pomysł? – dopytał zaraz. Nie naciskał na nią, nie zamierzał brutalnie dążyć do odpowiedzi.
Hesperos Crouch
Zawód : znawca prawa międzynarodowego, tłumacz
Wiek : 38 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Jeśli twoje marzenia zaczynają się nagle spełniać, strzeż się.
Bo wkrótce czeka cię bolesne rozczarowanie.
Bo wkrótce czeka cię bolesne rozczarowanie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Mulberry Hall
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire